Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 6 z 10 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10  Next

Go down

 Poranek był ciepły, jeden z tych niewielu, gdy słońce chciało sprawiać dobre wrażenie. Jasne, płynne światło rozlewało się dookoła łagodnie, zbyt przerażone, by sięgnąć poza granice rozciągającego się na ziemi cienia. Puste kikuty ramion wielkiego kołowrota poruszały się bezwiednie w wąskim łuku gdzieś w tle. Drewno skrzypiało, jakby było żywe i chciało dodać kilka słów od siebie. Hipnotyczny niemalże dźwięk zlewał się z odległym odgłosem cykad i z szumem piasku przesuwanego przez wiatr, a ona nadal milczała. Chłonęła ciszę, bo cisza warta była wstrzymywania słów wewnątrz.
Wyimaginowany spokój, mówiła do siebie w myślach, wędrując rozmytym wzrokiem po szarych falach piasku. Ale piasek nie dawał ucieczki, tej, o której marzyła i o której mówiła na głos, chociaż szeptem. Zniżyła brwi szukając ostrości w osłabionym spojrzeniu i przesunęła go na rozmówcę, nawet jeśli śmiesznie było mówić tu o poprawnej, prawdziwej rozmowie.
 W pewnym sensie mu zazdrościła, póki nie przybierze swojej ludzkiej formy, nie będzie musiał odczuwać dylematu dobierania słów. Perspektywa rozwiązywania problemów drogą kłów i pazurów brzmiała ekscytująco, łatwiej, niż gdy jej, osobie, które miała żyć jak człowiek, przyszło robić coś po ludzku.
 - Zastanawiam się, jak powinnam zacząć? Jak do człowieka?... nie, żadne z nas nie jest człowiekiem Jak do zwierzęcia? To także mija się z prawdą. Nie należę do specjalistów w prowadzeniu rozmów z wymordowanymi, ale będę musiała wystarczyć. - ułożyła ręce swobodnie na obu udach. Otwartą dłoń po jednej stronie, a po drugiej zwiniętą w pięść. Poruszała nią mechanicznie, prostując i zginając palce, mięśnie pracowały bezgłośnie pod skórą pulsując bólem od rany. - Najprościej porównać mi wymordowanych, nie uważam to za opinię krzywdzącą dla żadnej ze stron, do niepełnosprawnych. Nasz styl życia doprowadził do tego, że z powodu braku witaminy D i światła dzieci nierzadko rodzą się ślepe, zniekształcone, często chore na umyśle. Ale to nie jedyny powód, dzieci przede wszystkim nie rodzą się jako mordercy. Szkolić ich, od pierwszych kroków, zamiast ręki martwego rodzica wciskać w małą dłoń nóż? - ... - Byli i tacy, ha! Właściwie tacy pojawiają się co chwilę, którzy próbują z poświęceniem wypisanym na twarzy podrzucić swoje dzieci pod jakieś miastowe sierocińce. Wraz z wyrokiem, jak się od razu okazuje. Nieważne, że masz trzy dni i robisz pod siebie. Masz czerwone oczy — trzeba cię zastrzelić, najlepiej natychmiast, zanim przypadkiem na kogoś kichniesz. Takie praktyki... nie lubię ich za bardzo, rodzice zawsze czują się nagle rozczarowani. A czego się niby spodziewali? Z drugiej strony przecież rozumiem. Nie każdy rodzi się zły, nie każdy zły tak żyje i takim umiera, ale łatwo jest podsumować swoje istnienie w jednej chwili. Zbrodnie popełnione przypadkiem, nawet te w afekcie... Ci, którzy raz przekroczyli granicę i potrafili się wycofać są niezwykle cenni. Sam proces zmiany to długa, ciężka nauka, podczas której da się zobaczyć co to jest zabójstwo dla zabójstwa, a kiedy odebranie życia to nie jedyna droga. No i wreszcie mamy moich chorych, moich drogich wymordowanych, wiecznie jak małe dzieci, małe zwierzątka. Nie da się ich uczyć o niesprawiedliwości, o gniewie, tłumaczyć, dlaczego coś dzieje się tak, jak dzieje. Mają swoje światy, swój rozum, wszystko inne, tak odmienne i niezrozumiałe, ale nie niepoprawne. Szybciej załapią, kiedy dostaną po łapach. Cholernie nie lubię siłą wymuszać respektu, ale jak się okazuje, tak jest najszybciej i najskuteczniej. - Mówiła ciągiem, ale robiła sobie miniaturowe przerwy na oddech, na ułożenie słów w głowie. Mogło brzmieć tak, jakby wiele z tych kwestii miała wcześniej przygotowanych na kartce, ale jak raz mówiła prosto z głowy, a także i z serca. Nawet wtedy jednak jej mimika pozostała raczej mocno okrojona. O ile angażowała się słownie, tak emocjonalnie chciała trzymać wyraźny dystans, jak w dyskusji. Tyle że teraz musiała pocieszyć się jedynie monologiem i obserwacją. - Czasami po prostu to jedyne rozwiązanie. Świat najwyraźniej działa na prostych zasadach. Jesteś tym złym — musisz za to zapłacić, zrobiłeś coś źle — musisz odpokutować... dlaczego i przed kim? Wybierz sam, ale jeśli wybierzesz źle, świat może wymusić na tobie inną zapłatę.
 Wypuściła powietrze z ust. Nieprzyjemnie zrobiłoby się dopiero wtedy, gdyby Wilczur jej nie rozumiał, bądź po prostu nie chciał zrozumieć.
 - Nie wiem co rozumiesz pod mianem rodziny, ale nie wliczaj mnie do swojej. Nie chce należeć do takiej rodziny, w której zabicie jej członka może spłynąć po kimś jak woda po kaczce. Tak, masz rację, żyję. Miałam więcej szczęścia niż rozumu i umiejętności razem wziętych, ale nie to mnie bodzie. Nie wydaje mi się, żebyś chociaż przez sekundę po tym czuł się winny. - spojrzała na niego spode łba, mówiąc wolniej i ciszej - Tak łatwo i dobrze byłoby mnie zabić? Cholera, Growlithe, zabiłbyś mnie, a oni zabiliby Ciebie. Nie dziwie się, jeżeli to nadal chodzi im po głowach. To całe zachowanie... wyglądasz jakbyś z wielką chęcią zrobił to ponownie, nawet niepochłonięty szałem. Nie masz krwi na twarzy, nie masz krwi na rękach, ale twój spokój od tego momentu mnie przeraża. Jakby nic się nie stało... czy tobie chociaż przez moment zrobiłoby się przykro, gdybym tam wtedy padła trupem? - zacisnęła usta. Nie myślała wcale o żadnej wylewności, ale to jak swobodnie czuł się przy niej niedoszły oprawca, kiedy ona ze środkiem pokrytym lodem mogła mu się jedynie przyglądać, nawet teraz wywoływało uczucie paraliżu. - Nie chce żebyś się przed kimkolwiek kajał, ale nawet jednego słowa, jednej sekundy... wolałabym, naprawdę wolałabym nie wymuszać na tobie respektu siłą.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zazdrościła mu? Czego? Niemocy? Dławienia się słowami, które z każdą próbą przybierały formę pomruku albo warknięcia? Organizmu, którym operowało się gorzej, jakby mniej stabilnie? To on jej zazdrościł — jej ciało wyparło się demonów. Miała nad nim pełną władzę w każdej chwili, jeżeli odpowiednio je pielęgnowała. Mogła robić nieludzkie rzeczy, a wciąż wyglądała jak człowiek. Przypominając sobie o tym czasami jej nienawidził. Nienawidził każdego, kogo ominął wirus.
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że płacił cenę za siłę, której Yū — ani nikt inny — nigdy nie posiądzie. Otrzymał coś, co dodawało mu wielu atutów. Działo jak handel wymienny — gdy z tego korzystał, oddawał coś w zamian.
Teraz taką „zapłatą” była niemożność odpowiedzenia jej. Siedział tuż przed jej nosem, chłonął słowa, skupiał się na tonie jakim zaczynała monolog. I milczał zaklęcie, z pozrywanymi strunami głosowymi, wściekły wewnątrz i apatyczny na wierzchu.
Ani razu jej nie przerwał, praktycznie się nie poruszył. Początkowo nie był pewien do czego zmierzała i gdyby był w stanie, z pewnością przyznałby się, że jej zdanie na temat wymordowanych niewiele go obchodzi. Już wcześniej dała pokaz swoich możliwości w tej kwestii — wolał więc nie wracać do czegoś, co sprawiało, że między nimi pojawiała się obszerniejsza przepaść.
Jeżeli jednak jej opinia jakoś go ubodła z pewnością nie dał tego po sobie znać. Wilczysko wpatrywało się w nią z góry, z wyprostowanymi łopatkami i łbem, który razem z szyją i początkiem korpusu przypominał literę „S”. Po prostu czekał.
Aż do momentu, w którym Yū przycichła.
Mówiła teraz mniej donośnie, ale paradoksalnie docierała w głębsze rejony podświadomości Growa. Wcześniej starała się — na siłę — udowodnić, jak wiele różnic było między nimi. Jak mocno ich światy na siebie nie nachodziły. Jak niemożliwym było, żeby jedni zrozumieli zasady panujące po drugiej stronie barykady. Ponieważ rodzili się i wychowywali na innych lokacjach. Ponieważ ich kodeksy zakładały inne normy.
Ponieważ jedni zabijali dla samego zabijania, a drudzy zabijali, gdy byli do tego zmuszeni.
Nie wiesz co mówisz!
Zatrząsł się niezauważalnie. Zęby zagryzły się mocniej, a wzrok nabrał aroganckiej pewności siebie — tak ludzkiej, że nikt nie przypisałby go teraz do zwierzęcia. Wyparłby się tego do czego nawiązywała, gdyby dane mu było się odezwać. Wciąłby się w połowie zdania i udowodnił, że to nieprawda. Że on również walczy za idee. Także rozumie pojęcia, które obowiązują u niej. Potrzebował innych bodźców lub większej ich ilości, ale wszystkie te słowa były mu przecież znane.
— … nie wliczaj mnie do swojej.
Cofnął uszy. Wcześniej zwarte szczęki na powrót przestały się zaciskać, a łeb nieco przechylił do tyłu, jakby chciał uchronić się przed ciosem. Tak się poczuł; jak po solidnym uderzeniu w twarz. Nawet nie ukrywał zaskoczenia, które bardziej widocznie wykrzywiłoby ludzką twarz, ale na formie wilczej również odcisnęło piętno. Miał jej nie zaliczać do rodziny? Była nią.
— Tak łatwo i dobrze byłoby mnie zabić? — ciągnęła, kompletnie niczego nie rozumiejąc.
To nie tak. To zupełnie nie tak. Jak mógłbym cię skrzywdzić?
Wzbierał w nim gniew. Gniew na nią, bo dotykała go z taką delikatnością, by zaraz potem odgradzać się murem. I na siebie, że wszystko, co robił, odbierane było jak atak. Powinien się jej dziwić? Patrząc na jej rękę każdy dokleiłby łatkę winowajcy do konkretnej jednostki — do niego. Nie miałby nawet zbyt wiele na swoją obronę, bo przecież w tamtym momencie naprawdę chciał ją zabić.
Tak, wtedy to było łatwe i dobre.
Teraz przysługiwała mu ta przysłowiowa „zapłata”. Ponieważ przeżył jedynie dzięki instynktom, ślepej furii, adrenalinie buzującej we krwi. Zbierał więc plony przez wybuch, przez który trzymał się w pionie na wrogim terytorium. Otrzymał siłę, ale balans musiał zostać zachowany — więc zniknęło przywiązanie do łowczyni. Wczorajszego wieczora była mu obca, była kimś na odstrzał, kimś kto przeszkadza. Ale teraz, gdy wskazówka przechyliła się mocniej na stronę człowieczeństwa, nie potrafił znaleźć żadnego argumentu, dla którego zatopił w niej kły.
— … czy tobie... zrobiłoby się przykro...
Pysk wilczura zaczął się marszczyć, zadzierając górną wargę. Wychynęły na wierzch zęby i różowe dziąsła. Rozległo się niskie warczenie przypominające stary samochód na chodzie. Nie kończ tego. Nawet się nie waż! Do jasnej cholery, przecież był tu przed nią! Nie uciekł. Nie zostawił sprawy samej sobie. Nie pozwolił, by rana ropiała. Czy gdyby nie chciał ponieść konsekwencji tego co zrobił, wciąż trzymałby się tak blisko? Świadom, jak wiele noży pochowanych jest pod ubraniami zebranych tu łowców, jak celne są ich spojrzenia, dzięki którym pociski z broni okażą się śmiertelne?
Posłuchaj, Yū, naprawdę wolałbym, żeby było inaczej. Ale nie cofnę czasu. Nie zmienię biegu wydarzeń. Nie sprawię, że krzywda zniknie, a ty zapomnisz. Z naszej dwójki to ja muszę mocniej przeć naprzód, bo nie wszystkie kary, które są na mnie nałożone, ponoszę przez osobiste wybory. Rozumiesz? Jeżeli stale oglądałbym się za siebie nie mógłbym obrócić głowy i zerknąć na to, co jest na przodzie. Jeżeli nie przestałbym rozdrapywać ran, nigdy nie zdołałbym wyciszyć sumienia. Żyjesz w świecie innym od mojego, zawsze tak będzie. Twoje zasady zakładają pewne sprawiedliwości. Moje nie. Uważasz, że śmierć towarzysza to tragedia. Ja również. Ale przeżyłaś. Różnimy się tym, że ciebie zżerałoby poczucie winy za sam fakt, że dokonałaś zamachu na sojusznika. Mnie to omija. Dla mnie liczy się teraz. Mój świat zakłada tylko ten czas. Nie ma wczoraj. Nie ma jutra. Jest chwila obecna. A w chwili obecnej żyjesz.
Bezowocna próba przekazania jej czegokolwiek najwidoczniej sprawiła, że wilczur się uspokoił. Przestał warczeć, ale futro na karku nadal było nastroszone, a mięśnie łap i brzucha napięte. Obrażenia zdobyte na ringu wciąż lekko krwawiły, sklejając sierść i nadając jej w tych miejscach charakterystycznego poblasku.
Patrzył uparcie prosto w czerwone oko łowczyni.
Gdyby ktokolwiek zrobił ci krzywdę, zabiłbym go bez litości. Możesz wypruć sobie wszystkie żyły, abym nigdy nie mógł powiedzieć, że jesteśmy związani krwią. Przymrużył ślepia. Ale cienia się nie wyrzekniesz.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Odpowiedź jakoś, zareaguj, nie każ mi myśleć, że to to mówię, nic nie znaczy.
 Nie było dobrze, kiedy milczał, kiedy nie mógł przeobrazić swoich myśli w słowa. Niewypowiedziane koncepcje wbijały się w nią jak nóż. Mówiła do samej siebie, do lustra, ale tym razem to srebrzysta strona chciała rozbić ją na drobne kawałki. Sama sobie obrzydzała życie, całe otoczenie, ludzi napotkanych na drodze. To było jak uzależnienie, hodowanie goryczy opartej na bezpodstawnych oskarżeniach, tak na wszelki wypadek.
 — Jak to boli, jak to cholernie boli. Nie mogę zaufać nawet sojusznikowi, nawet swoim. — wymamrotała pod nosem zaciskając palce na nadgarstku przeciwnej ręki. Skierowane do samej siebie słowa rozpłynęły się w szumie, został tylko posmak na ustach świadczący o tym, że je wypowiedziała.
 Reagował tak jak się tego spodziewała, każda sekunda monologu wżynała się mocniej, wyraźniej w cienkie sploty łączących ich zależności. I chociaż twarz wyrażała spokój, tak wnętrze powoli zalewała niemoralna satysfakcja.
Oh, Wilczurze. Gdybyś tylko wiedział jak dobrze wbija Ci się drzazgi pod paznokcie. Jak bardzo rozczulające jest dostrzeżenie gniewu wykrzywiającego twoje oblicze. Jakby podzielała pragnienie ich wszystkich, zebranych tu w zupełnie innym celu. Zemsta kipiała w ich żyłach, przelewała się przez usta, prze oczy, nienamacalna natura obdzierana żywcem z człowieczeństwa.
 Czuła te drgania powietrza, chóralny głos ciszy dziesiątki ludzi, milczeli głośniej niż daliby radę kiedykolwiek krzyczeć. Prowadziła ich na bój, ale zasłaniała własnym ciałem najoczywistsze ofiary. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie tu. Hodujcie swój gniew, doglądajcie go, podżegajcie się wzajemnie do walki, skierujcie swoją siłę na prawdziwego wroga.
 — Powinnam zapomnieć? Powinnam machnąć ręką i wybaczyć to wszystko, Wilczurze? — oczy szczerze odwzajemniły spojrzenie Growlithe'a, ale zachowały nieprzenikniona głębię. Naprawdę go pytała, szukała odpowiedzi w psim pysku, który mógł dać jej jedynie powody do niepokoju. — Powiedz mi. Po co tu wracasz? Szukasz wybaczenia? Szukasz kary?
 Wstała. Ciążące na jej plecach spojrzenia chciały przygnieść ją znowu do ziemi. Nie ugięła się. Czuła ich chęć zatopienia kłów w świeżej zdobyczy, a przecież nie byli wilkami. Chcieli ludzkiego cierpienia, twarzy wykrzywionej w bólu, łez, krzyku, rozpaczy ciskającej gorejącym ciałem. Toczyła ich  pierwotna, dzika chęć, coś tak ludzkiego i tak zwierzęcego jak potrzeba przetrwania, zapewnienia sobie i grupie sukcesu.
 — Czego ode mnie oczekujesz? — szczerzący się pysk nie wybijał jej z równowagi. Wręcz przeciwnie, im większa agresja malowała się na pysku czarnego psa, tym pewniej stała na ziemi. — Dostaniesz to, czego chcesz, królu Desperacji. Milczenie...? — patrzyła w jego oczy intensywnie, niemal bez mrugania. — Ale nikt nigdy nie zapomni, to będzie trawić ludzi od środka jak pożoga, jak wielki ogień. — nie musiała się nawet ruszać, wystarczyło działać słowem. Wstrzymała głos, powoli, spokojnie ułożyła litery w odpowiedni wyraz. — K a r a?
 Czuła świerzbienie na ręce, w miejscach gdzie ktoś chciał odciąć jej kiedyś kończynę, w miejscu gdzie długa rękojeść ostrza ocierała się o skórę gdy walczyła. Stracona broń towarzyszyła jej nawet teraz. Nie musiała dzierżyć w dłoni żadnego oręża, miała za sobą łowców. Ciemne, posępne twarze, dziesiątki czerwonych źrenic. W piersi każdego z nich rozbrzmiewało bezgłośne pragnienie. Kara. Kara. K a r a.
 — Jeżeli czujesz się winny... kara. — Opuściła powoli ręce wzdłuż ciała. — Padnij na ziemię, Wilczurze.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Powinnam zapomnieć? Machnąć ręką, wybaczyć..?”
 Oczywiście. Do diabła, jasne, że tak. Czy sam nie robił podobnie? Puszczał mimo uszu jej wiecznie niepochlebne uwagi na temat wymordowanych. Zaciskał zęby, uśmiechał się jak palant, gdy odpychała go od siebie, patrzyła z kpiną albo lękiem. Kiedy traktowała go jako coś gorszego, odmiennego albo potworniejszego. A przecież sama otaczała się bestiami, sama uśmiercała, czuła ciężar broni w ręce, a mimo tego pociągała za spust. Czym tak naprawdę się od niego różniła? Czym oprócz warunków, w jakich przebywała? Oprócz ludzi, którzy widzieli w niej człowieka?
Dawno przestałaś byś tak ludzka, za jaka się uważasz, wycedził gniewnie, zadzierając łeb, patrząc z góry na kobietę, która w jego oczach była dziewczynką. Wciąż tak samo zagubiona, poddana opinii tłumu. A tłum chciał krwi, rozlewu czerwieni. Chciał k a r y. Tyle wystarczyło, by sama zapragnęła wymierzyć sąd? By podniosła się z ziemi i spojrzała mu prosto w oczy z bezwzględnością, o jaką jej nie posądzał?
 — Jeżeli czujesz się winny...
 Sylwetka wilczura wreszcie zmieniła ułożenie. Podniósł się prostując tylne łapy. Długi ogon zmierzwił się u nasady, gdy usta łowczyni poruszyły się w następnej kwestii. Nie wierzył, że to powiedziała. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go konstruować maski, które przykrywały strach, ból, zaskoczenie. Tym razem również nie dał po sobie poznać tego, co wbiło niewidzialną pięść w poszarpany brzuch.
 Pysk psiska nie drgnął; żaden mięsień się nie poruszył. Tylko w oczach pojawił się jakiś zawód, choć jednocześnie rozumiał jej postępowanie. Czuła nacisk, musiała dać im to, czego od niej wymagano, aby nie stracić autorytetu. Nieważne jakie zdanie miała na temat ataku — czy uważała, że ponosił całą winę, czy tylko część, pozostały fragment zwalając na instynkty, zaburzenia niezależne od jego woli — w jej obowiązku leżało utrzymanie respektu.
 Jak inaczej miała zachować szacunek? Pozostawało jej tylko odpłacenie się pięknym za nadobne.
 Ale Grow nie miał zamiaru ugiąć przed nią karku. Ta myśl wydawała mu się abstrakcyjna, wręcz komiczna. Z jakichś przyczyn natychmiast przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie. Słyszał warczenie Dantego, czuł jego nienawiść i chorą niechęć do łowczyni. Pamiętał również uczucie, jak powalił kundla na ziemię, rozwarł mu siłą szczęki. Obiecał wtedy Yū, że żaden pies nigdy jej nie skrzywdzi — ponieważ zawierając sojusz, obarczą ją lojalnością równą tej, jaką obdarzają siebie.
 Obecna sytuacja była inna. Kompletnie inna.
 Uszy wilczura skierowały się do przodu, ślepia przymrużyły. Nie  było opcji, żadnej realnej możliwości, aby padł na ziemię, nawet jeżeli dzięki temu dowiódłby swojej skruchy. Mogła prosić go o nadludzki wysiłek, o walkę za idee, które nie dotyczyły go w żadnym calu, miała prawo kazać mu być tarczą i zginąć, aby sama mogła żyć — co zapewne zrobiłby ze ślepym, nastoletnim oddaniem. Z całej listy nie uległby jednak jej autorytetowi.
Nigdy, nigdy nie ujrzysz mnie na klęczkach, łowczyni. Zmuś swoich przyjaciół, aby podcięli mi nogi, śmiało. Chwyć za kark i werżnij mi twarz w ziemię. Bez tego nie otrzymasz obrazu, który podbiłby twoje ego. Wiesz o tym, słodka owieczko, doskonale wiesz.
 Bo duma prędzej by go zabiła, niż pozwoliła spełnić warunek.
Rób więc co musisz. Kpiące spojrzenie skonfrontowało się z jej wzrokiem. Użyj siły i wpływów. Udowodnij, że zasługujesz na koronę. Niczego ci nie ułatwię, choć naprawdę żałuję.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podarowała mu czas, ofiarowała szanse na wybranie odpowiedzi. Jednej z dwóch, jakie podsunęła, a jednej z wielu jakie istniały. Nie było potrzeby niczego ułatwiać, w życiu tylko skomplikowane zależności mają jeszcze jakiś sens. A mimo to, ubrała garść swoich głębokich obaw i emocje w dwa słowa. Każesz mi milczeć, czy to ty się poddasz?
 Jej spojrzenie było ostre, ale ściana wymuszonej obojętności oddzielała prawdę od wizji tego, co miała przed oczami. Patrzyła się na niego długo, bez słowa, widziała jak podnosi się z siedzenia, przesiąka gniewem, odrzuca ją kawałek po kawałku, ciska spokojem o ziemię. Zamknęła oczy powoli.
 Ciężki oddech spowalniał. Pamiętała, jak to się zaczęło. Nie dzisiaj, nie wczoraj, lata temu. Uśmiechała się do obrazka, pozwalała prowadzić jego pięknym obietnicom szczęśliwa na wizję życia, które ją czekało. W przypływie emocji zaśmiała się wtedy, krótko i szczerze. To coś nigdy z niej nie zniknęło, nawet gdyby chciała przysiąc, że zabiła od środka każdą cząstkę swojej nadziei, nie mogłaby tego zrobić, nie kłamiąc.
 — Przyjmuje to jako twoją odpowiedź.
 Nie od razu zareagowała inaczej niż poprzez słowa. Prawie jakby tliła się w niej jeszcze myśl, że Wilczur zdąży zmienić zdanie, zanim ona będzie musiała zrobić to, co musi. Pozostało jej jednak tylko dać pchnąć się fali swoich decyzji, do przodu, jak krok który zrobiła w jego kierunku. Do tyłu, jak gdy odwróciła się wokół własnej osi spotykając wzrok swoich ludzi. Przez moment złapały ją wątpliwości... czy oni odepchnął ja równie łatwo, jak ona odrzucała od siebie przeszkody?
Jeżeli chcesz mieć rodzinę, musisz najpierw stworzyć dom dla innych.
Która droga jest poprawna, Vettori? Odnalazła wzrok swojego przyjaciela, szukała zrozumienia w jego obliczu, niemo sięgała po pomocną dłoń, która nie puściłaby jej tak łatwo. Spojrzała niżej, na wysokość wyciągniętej ręki mężczyzny, w której refleksy światła zdradzały ukryte ostrze. Nóż.
 Rękojeść leżała wygodnie w uścisku. W odróżnieniu od zimnej stali ona emanowała ciepłem, spokojnymi emocjami, czymś, czego potrzebowała, by umieścić broń w swoich palcach. Kończyna krzyczała z bólu, świadomie zmusiła opatrzoną bandażami rękę do dokończenia swojego dzieła. Drgające mięśnie pochwyciła w pewnym chwycie wolnej dłoni, patrzyła na zarys swojej sylwetki odbijający się w czystym metalu.
 — Szkoda mi Cię, Growlithe. Przegrałeś sam ze sobą, już tak dawno. — wyszeptała najpierw pod nosem — I nie ma dla Ciebie innej wartości niż siła. Pokłonisz się tylko przed tym, kto powali Cię siłą, podstępem. Żałujesz martwych, a nie żywych.zwierzę, które i tak nic nie rozumie...Nie powiem Ci, że nie masz racji. Masz rację.
Nie człowiek. A przynajmniej na pewno nie ktoś, kogo chciałabyś w nim widzieć.
Pokłoniłam się przed tobą, bo Cię szanuję. Pozwoliłam Ci leczyć się moją krwią, nawet w strachu, bo chciałam Ci pomóc. Wysłałam Cię za siebie na arenę, bo jestem słaba. Wierzyłam, że akurat ty nie pokłonisz się nikomu, że wygrasz. Tylko siebie winię, za to, co się stało. Moją głupotę, naiwność i wiarę w coś, czego nawet ty nie możesz mi dać. Same złe decyzje, od początku do końca.
 — I kiedy przyjdzie na mnie czas, kolejny przywódca spotka się z tobą, by odświeżyć założenia sojuszu, każdy po swojemu... odrobinę inaczej niż poprzedni... — Ciekawe, czy gdyby Nyanmaru tu była, ona stałaby u jej boku z zupełnie inną siłą? — Ale ten przywódca... — nadal mierzyłaby nożem do sojusznika z powodu zniewagi? — ... — a co, jeśli poszłaby swoją drogą? To nie grupa zmienia lidera, a lider zmienia grupę, wybrany ich wspólnym głosem za swoje ideały. Yuu nie była silna, nie ponadprzeciętnie, nie bardziej od połowy organizacji. Ciężka ręka rzadko kiedy opadała, by zadać cios, którego dało się uniknąć. Potrzebowała wątpliwości, by przypomnieć sobie, dlaczego jej życie toczy się tak, a nie inaczej. — Ten przywódca nie użyje broni przeciw sojusznikowi. Nie użyje broni przeciw żołnierzowi, bez powodu. To moja decyzja, moja ostateczna decyzja i wszyscy, niezależnie po której stronie stroją, co myślą, i jak bardzo potrzebują nakarmić swój gniew, będą musieli ją uszanować.
 Nóż wypadł jej z ręki i wbił się czubkiem w sypką ziemię. Pusta dłoń, dygocząca nadal z przesilenia wisiała w powietrzu bezwładnie, ale jednooka nie zwracała na nią uwagi.
 — Nie przypominam sobie, żebyśmy skończyli to, po co tu przybyliśmy. Zginęli nasi towarzysze. Zamordowani! Nie dlatego, że zrobili coś złego, ale dlatego, że ktoś postanowił ich zabić. Świadomie, celowo obrał sobie na cel tych ludzi, jak przedmioty rzucając ich do gry, w której nie mieli szans na sukces. - oczy, zawsze czerwone, zawsze zbyt fałszywe, by okazać żal patrzyły się w przestrzeń. - Nie wiem, czy ślepy los wskazał ich przypadkiem, czy to zwykłe, świadome bestialstwo pewnych osób, ale to oni są naszymi wrogami, naszym celem.
 Nie wiedziała, czy słowa w jakikolwiek sposób dotarły do jej ludzi. Nie widziała ich twarzy, kiedy skończyła. Nie czuła ich nastrojów, nie mogła wiedzieć co się z nimi dzieje.
 — Do broni, towarzysze. — powiedziała bez wyrazu, przebijając się między nimi z ręką zasłaniającą usta.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Szkoda mi cię, Growlithe”.
Nie przegrał. Nie uważał tak. Był w stanie podjąć walkę, żeby udowodnić, że jest inaczej. Jednak zamiast tego po prostu się przyglądał. Skąd nagle tyle ciszy w jego umyśle? Przymrużył ślepia, z drgającą wargą, dumnie uniesionym łbem, wyprostowaną sylwetką. Skąd tyle spokoju?
Oh, przecież Yū nie wie, prawda? Że to tylko pozory. Skąd miałaby wiedzieć? Milczałeś wcześniej, teraz również i za parę godzin, tygodni, lat także będziesz milczał. To bardzo wygodne.
Dość. Zostaw mnie w spokoju.
Widzisz do czego doprowadzasz? Wbrew wszystkiemu nie chce cię krzywdzić. Jest tobą zawiedziona, bo gdybyś schował dumę w kieszeń i uległ, po prostu pochylił kark, na kilka sekund spuścił wzrok... Byłoby dawno po wszystkim. A teraz jej palce trzymają nóż. Śmieszna rzecz, takie ostrze.
Trudno uznać, co naprawdę targało Wilczurem – zaskoczenie, ulga, złość? Przymrużone w wyzywającym wyrazie powieki nagle drgnęły, jakby ujrzał obraz co najmniej straszny, ale nie miał też zamiaru pokazywać przeciwnikom swojego lęku, więc w ostatniej sekundzie powstrzymał się przed zamknięciem oczu. Nóż wyślizgnął się z dłoni łowczyni dziwnie lekko i bezproblemowo, jakby wcale nie był tnącym metalem, tylko wstęgą poddaną gwałtownemu podmuchowi wiatru. Czubek wbił się w ziemię, a rękojeść dygotała jeszcze, gdy ślepia czarnego psiska unosiły się z powrotem na kobietę. Stała przodem do łowców, więc nie mógł widzieć jej miny. Była na niego wściekła? Zła za fakt, że musiała dokonać innego wyboru, by ocalić jego honor?
Bądź co bądź narażała swój autorytet, targnęła się na coś, co mogło dla niektórych wyglądać jak tchórzostwo. Wielką przywódczynię zaatakowano, a ona puszcza sprawcę wolno — ponieważ nie jest w stanie wymierzyć ciosu wystarczająco szybko i silnie, aby umocnić swoją pozycję. Odrzuca od siebie wolę towarzyszy i decyduje na drogę, której oni nawet nie rozważali. Dlaczego?
Nie jest mordercą — podpowiedział umysł; ironiczny ton przypominał głos kogoś, kto leży w poprzek na fotelu i buja zwisającą z oparcia nogą, jednocześnie przyglądając się brudnym paznokciom. Nie potrafiłaby cię ani zabić, ani nawet skrzywdzić. To najbardziej w niej...
Zwarł szczęki, skupiając się ponownie na słowach łowczyni, choć połowa z tego w ogóle do niego nie docierała. Czuł się dziwnie wypompowany z sił, jakby ktoś nagle nacisnął mu wielkim butem na grzbiet i wydusił ciężarem całe powietrze z płuc – a razem z tlenem uleciała energia. Bardziej obserwował jej mowę, niż doświadczał jej słuchem. A kiedy skończyła i ruszyła przed siebie, prosto w tłum ludzi, w pierwszym odruchu napiął mięśnie. Został jednak tam, gdzie stał. Nie było sensu za nią iść, nie w tej sekundzie.
„... nie ma wartości dla ciebie innej niż siła. Szkoda mi cię. Przegrałeś”.
Nic nie wiesz.
Nagłe zmęczenie przytępiło chwilowo jego zmysły – na tyle, by nie zauważył jednego z łowców, który odbił się od ściany i ruszył w jego kierunku. Dopiero kiedy dzieliły ich od siebie niespełna trzy metry pysk wilczura się poruszył. Wróciła świadomość. W pierwotnym odruchu pokazał zęby; był pewien, że ktoś, że przynajmniej jeden z nich, nie uszanuje słów łowczyni. Nie dlatego, że nie była ich autorytetem. Przeciwnie — dlatego, że byli jej ślepo oddani do stopnia, w którym przygotowali się na załatwianie spraw, którym ona nie była w stanie sprostać. Dlatego kiedy Grow ujrzał w rękach niewysokiego chłopaka ubrania, które ten zaczął wyciągać ze zdjętego z ramienia plecaka, na kilka sekund zamarł.
To mogło być tak banalnie proste?

Czuł na sobie ich spojrzenia, jakby położono mu na twarzy, barkach i plecach kilkanaście par rozżarzonych do czerwoności kamieni. Wygładził t-shirt, któremu daleko było do czystego ubrania i raz jeszcze poprawił nóż wetknięty za pasek spodni — starając się ignorować uczucie bycia więźniem. Więźniem, który odsiedział wyrok, któremu wybaczono i którego wypuszczono, ale który na zawsze zyskał plakietkę „winnego”.
Przemiana przebiegła bez zarzutów — tak by to określił, gdyby zapytano go o zdanie. Mięśnie nadal pulsowały bólem, a białka czerwieniły się w kącikach oczu, jednak miał już to za sobą i teraz powinno być lepiej. Jako człowiek był przede wszystkim w stanie mówić. Nabrał powietrza do płuc.
Chcę z tobą porozmawiać. — Zaczynając, próbował skrzyżować ze sobą ich spojrzenia. Stał w odległości przesadnie stosownej, jakby na siłę próbował pokazać, że nie zrobi jej krzywdy. — Domyślam się, że nie zaatakujecie bezmyślnie już teraz, że wpierw przedyskutujecie sprawę i zdecydujecie się na plan, a zanim to się stanie... — przerwał na moment, zaciskając wargi do stopnia, w którym pobielały na kredę — chyba możesz na pięć minut się oddalić?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Wyminęła chwiejnym krokiem swoich ludzi. Zniknęła za ich plecami pozostawiając sprawy w martwym punkcie. To tyle, nie dała rady więcej powiedzieć. Fizyczna słabość wygrała ze wszystkim, a ludzkie ciało krzyczało o przerwę. Przegrała jedynie z naturą, choć może też ze swoją niedoskonałością, bo nigdy nie była ani najsilniejsza, ani najmądrzejsza. Nie to uniosło ją na sam szczyt.
 Oparła się obolałym ramieniem o ścianę młyna. Mdłości nie ustawały. Wczoraj straciła dużo krwi, a przez dwie noce z rzędu prawie nie zmrużyła oka. Nie potrafiła zasnąć, niepokój w jego towarzystwie kazał jej cały czas czuwać. Mocne słońce jak gdyby wyciągało z niej ostatki paliwa, dzięki któremu jeszcze jakoś funkcjonowała, a nerwowość z samego rana w niczym nie pomogła. (W tym momencie z jakiegoś powodu przeczytałam ten akapit na głos i się załamałam swoim stylem pisarskim i nadmiernym dramatyzowaniem). Przechyliła głowę do przodu obserwując jak kilka kropel krwi spada na desperacki piasek. Przytknęła dłoń do ust i natrafiła natychmiast na ciepłą, lepką maź która spływała powoli z nosa, minęła kącik ust i leciała dalej, na podbródek.
Takim sposobem długo nie wytrzymasz.
 Zmrużyła powieki. Wyprostowała się na tyle, by ktoś nie dostrzegł w jej stanie dziwnych objawów. Nadal trzymała się z tyłu, plecami do nich, odsunęła się od ściany i zagarnęła nogą piasek, tak dla pewności. Nerwowo uderzyła dłonią o nogawkę, szukając w kieszeni znajomego kształtu. Małe, płaskie pudełeczko z brzęczącą zawartością i dwie kapsułki, pomogą na jakiś czas. W krzątaninie przygotować mogła zniknąć na kilka długich chwil.
 Starła krew z twarzy bokiem rękawa i złapała w palce skrzydełka nosa. Odchyliła głowę pozwalając reszcie spłynąć do gardła, paskudny, żelazisty smak przez który jeszcze bardziej ją mdliło został na kilka kolejnych przełknięć w przełyku, ale był niewielką ceną za odrobinę spokoju. Wróciła do zbierania rzeczy, chociaż jej własnych praktycznie nie było.
 — Vettori, zróbcie coś z tym zwierzęciem. Zasypcie piaskiem krew, nie chce żeby coś niebezpiecznego doszło nas po zapachu. — machnęła ręką na mężczyznę gdzieś w połowie czynności i odesłała do zajęcia się sprawą równie szybko. Wszelkie informacje były przekazywane płynnie, informacje przechodziły przez zebranych łowców jak wąskie, wartkie strumienie.
 Upolowane przez Wilczura stworzenie wpadło w ręce wprawionych nożowników. Wnętrzności, skóra, łeb, wszystko co nie było niezbędne traktowano bardzo po macoszemu. Resztkami nacieszą się padlinożercy, a to co warte było zabrania, krojono i pakowano. Obędzie się bez wystawnego śniadania, słońce i tak wzeszło przez ten czas wysoko. Każda zwłoka miała swoją cenę, a Kami nie miała już czym płacić za wszelkie, nawet drobne błędy.
 — Powinnaś się oszczędzać. — młody chłopak, medyk który wczoraj zszywał rozpłataną skórę ze wzrokiem wbitym w deski przechwycił plecak, po który sięgała jednooka. Spojrzała na niego w milczeniu, bez protestów. Jakby wyczuwając napięcie odwrócił głowę na bok. — Przepraszam.
 — Masz rację, masz rację... — westchnęła, ale upuściła odrobinę z ciśnienia, które zbierało się w niej z każdą chwilą. — Po wszystkim będzie dużo czasu na odpoczynek. Dobra robota.
 Zmusiła się do uniesienia kącików ust. Nie chciała uśmiechać się sztucznie, ale brakowało jej siły na prawdziwe pochwały. Była z nich naprawdę dumna, od czasu rozdzielenia wykonali kawał dobrej roboty i nawet teraz bez protestów podążali za jej słowem. Czasami chciała patrzeć na nich tylko po to, by uspokoić nieco ducha, byli dla niej niezwykle ważni.
 Mogła tak stać i obserwować ich do znudzenia. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi znanymi z imienia i nazwiska sylwetkami widziała też Wilczura. Wywoływał w niej bardzo skrajne odczucia, ale mimo to potrafił się wpasować w ten obrazek. Mimowolnie też przypomniała sobie coś, z czego nie do końca zdawała sobie sprawę, że wie. Myśl wślizgnęła się do jej głowy kiedy najmniej tego pilnowała, ale dopiero teraz wypłynęła na wierzch.
 Patrzyła, jak przez moment zbliża się w jej kierunku, a potem zatrzymuje w bezpiecznej odległości. Ściągała brwi niżej z każdym jego krokiem, tak, że kiedy w końcu przystanął, jej twarzy wyglądała co najmniej nieprzychylnie.
 — Zastanawiam się, czy jest jeszcze o czym mówić, Wilczurze. — wypuściła powietrze przez usta i wróciła do swojego zajęcia. Nie chciała nawet próbować wytrzymywać jego spojrzenia. Jak zwykle dałaby radę, ale po co? Czy naprawdę chciała udowadniać samej sobie za każdym razem, że tak jest? Była zmęczona, tak cholernie zmęczona, że energia jej ludzi działała jak dopalacz dla martwego ciała. — Domyślam się, że powinnam to zrobić, chociażby dla zachowania kultury. Dlatego wysłucham co masz do powiedzenia.
 Osunęła od siebie plecak, chociaż widać było, że nie robi tego z nadmierną ochotą.
 Wstała i natychmiast przeszły ją chłodne dreszcze. Przechyliła głowę i położyła sprawna dłoń na karku.
 — Gdzie sobie życzysz, Wilczurze.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

— Gdzie sobie życzysz, Wilczurze.
Miał wrażenie, że stale podkreślała to słowo, dlatego uśmiechnął się odsłaniając zęby i unosząc jeden z kącików wyżej od drugiego. Prawie się roześmiał.
Bardzo oficjalnie — zauważył z teatralną uprzejmością, a potem obrócił się bokiem i wyciągnął ramię. Brakowało tu przede wszystkim drzwi, które mógłby przytrzymać, jednak sam gest wciąż przywodził na myśl jeden z dżentelmeńskich chwytów. — Zapraszam.
Faktycznie przepuścił ją przodem, a kiedy przeszła obok, ruszył za nią, nie odwracając się za siebie. Zignorował ukradkowe spojrzenia. Nawet ich pochwalał. Byli czujni. To się przecież ceni.

Trzymał w zadrapanych palcach suchą gałązkę, po którą schylił się w trakcie tej bezcelowej podróży. Milczał i tylko nagłe trzaski przerywały ciszę, jaka zalęgła się między nimi. Wyciągnął ją z młyna w zasadzie... bez przemyślenia. Po prostu uznał, że chce jej coś powiedzieć i zanim zdążył odgryźć sobie język stał już przed łowczynią i patrzył prosto w jej twarz — prowokacyjnie i z dziecięcą arogancją. Bo tym był. Aroganckim dzieciakiem.
Cóż, nie jest lepsza. Posłuchała tego aroganckiego dzieciaka i szybko mu uległa, rzucił ironicznie, odłamując kolejny kawałek patyka i wyrzucając go na oślep pod buty. Prawdę mówiąc, nie chciał siedzieć w towarzystwie jej ludzi i to głównie ten element zaważył na decyzji. Atmosfera nie była tak gęsta jak mógłby się tego spodziewać, jednak ciągłe zerknięcia w jego kierunku po pewnym czasie przestały bawić, a zaczęły irytować. Tak, zdawał sobie sprawę, że pod materiałem rękawa, jaki chronił Yū przed zimnem, znajdował się świeży bandaż — i że wcale nie musiało go tam być, gdyby nie stracił nad sobą panowania.
Ale przyczyna goniła skutek i mógł w tym momencie odrzucić piłeczkę — dobrze wiesz, że nie zaatakowałbym cię, gdybym nie czuł się zagrożony. Szalałem przez osłabienie, tak działa mechanizm obronny. Adrenalina buzuje i prym wiedzie instynkt. A mój instynkt podpowiadał, że nie zawahałaś się nawet na sekundę. Po prostu pchnęłaś mnie na ring. Jak miałem ci wtedy ufać? Jak-
Wsunął brudne palce między włosy, odgarniając zakurzone kosmyki do tyłu. Myśl się urwała i przez krótką chwilę Grow był skory podpiąć głos z głowy do jednej z mar — obojętnie której. Szybko doszedł jednak do wniosku, że oszustwa bywają zbyt męczące. Zwyczajnie musiał przyznać, również przed samym sobą, że obarczał łowczynię częściową winą. Nic mniej. Nic więcej.  
Przyczyna-skutek, wszystko zależne od tego, na którym etapie się skupić, bo w chwili obecnej mógł lecieć z argumentami na swoją korzyść lub niekorzyść do skichanej śmierci — po pierwsze: gdyby nie był takim monotonnym dupkiem i sam postanowił ją wesprzeć, Yū nie wpadłaby na pomysł, aby rzucić go hienom. Tutaj to jego wina. Z drugiej strony powinna brać sprawy w swoje ręce i nie opierać planów na przypadkowo spotkanych personach — nawet sojusznikach. Jej wina. Gdyby zaś z nudy nie przyszedł na arenę, by pooglądać walki, a potem nie zaczął jej prowokować, z pewnością nie miałaby motywów, aby wciągać w to osoby trzecie. Znów jego. Ale gdyby lepiej pilnowała swoich towarzyszy...
Dość. Ziemia chrupnęła ostatni raz, Wilczur się zatrzymał. Przeciągnął ręką na tył głowy, a potem na kark, wyczuwając pod opuszkami napięte mięśnie. Nie mieli całego dnia. Pstryknął w bok ostatni kawałek patyka.
Wiesz? Tak w gruncie rzeczy to rozumiem twoje motywy, a przynajmniej sądzę, że tak jest. Masz prawo być zła. Masz prawo trzymać się na dystans. — Przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, która wykonała niespieszny, wręcz leniwy krok w stronę łowczyni. Nie zdejmował z niej badawczego spojrzenia, kodując reakcje i utwierdzając się w różnych przekonaniach. Twarz, która wydawała się znudzona przeprowadzaną analizą, kryła jednak coś jeszcze. Dodatkową, o wiele cieńszą maskę, której kształt i mimika nie były na razie możliwe do sprecyzowania. Grow, mimo szczerych słów, miewał nieszczere oblicza. Których najwidoczniej nie potrafił się pozbyć.
Jasne — ciągnął, z aktorską cierpliwością — masz prawo uspokajać żądze swoich ludzi. Ale w tym wszystkim nie jestem pewien, czy masz prawo sprowadzać mnie do roli inwalidy albo zwierzęcia. Nie po tym, co zrobiłem. Nie po tym jak się do ciebie odnoszę. Nie jestem twoim psem i nie jestem chory, Yū. Wychowuje mnie inne środowisko, więc moje reakcje na pewne bodźce są inne niż twoje. To wszystko. — Szurnęła podeszwa, kiedy przybliżył się o kolejne kilka centymetrów. Uniósł wtedy rękę i wyciągnął ją w kierunku łowczyni. Palce zamarły tuż przy jej ramieniu, a potem drgnęły, jakby w ostatniej sekundzie się zawahał i jednak nie stulił ich w pięść. Pierś powiększyła się, wypełniana głębokim wdechem — a później położył dłoń na jej skórze; część na szyi, część na żuchwie, opuszka kciuka na kąciku jej ust.
Powoli kończą mi się pomysły. Chciałbym ci to jakoś... nie wiem, wytłumaczyć. Jakoś rozrysować, żebyś przestała patrzeć na mnie przez pryzmat zębów, pazurów i sierści, bo żaden z nas nie jest dumny z tego, czym się stał. Wiesz zresztą, że się taki nie urodziłem. Wiesz też, że nigdy nie prosiłem o takie życie. Oddam je, jeżeli dzięki temu sama będziesz mogła żyć. Z tego też zdajesz sobie sprawę.
Tracił kontrolę nad wątkiem i miał wrażenie, że ręka, którą lekko obejmował Yū, zaczęła mu drżeć. Spuścił wzrok jak karcone dziecko, które chowa za plecami nadgryzione ciastko, usilnie zarzekając się, że nie brał żadnych słodyczy przed obiadem. Wraz ze spojrzeniem, zsunął również dłoń wzdłuż jej szyi i oparł palce na barku Kami. Tak lepiej. Bezpieczniej.
Co mam jeszcze zrobić? — Ochrypły ton brzmiał, jakby Grow kaleczył się o każde wypowiedziane słowo — i poniekąd tak się właśnie czuł. Gardło krwawiło, kiedy przeciskały się przez nie następne sylaby. — Co, do diabła, mam zrobić, żebyś zrozumiała, że walczyłem za twoje idee z innych pobudek niż własna duma albo chęć pokazania siły? Jest w ogóle taki wariant? Twój stabilny zbiór jedynych akceptowalnych zasad zakłada takie wyjątki czy zostałem potępiony na wieki z góry?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Kpił sobie z niej, czuła to, nawet z wrażliwością skały mogła też po prostu widzieć. Dla niego to była gra, ułuda w każdym wypowiedzianym przez jej usta słowie. Nie mógł zrozumieć nawet po tak długim czasie, że jednooka właśnie w ten sposób zwracała się do niego zawsze i nie tylko dlatego, by krawędzie przepaści nigdy nie były sobie bliższe. Żartując z jej stylu bycia, wbijał jeszcze jedno, wąskie ostrze pod żebra. Chyba zwyczajnie nie dostrzegał, że mówiła i zachowywała się w taki sposób całkowicie naturalnie, że starała się być sobą. I właśnie za to miała być ironicznie karcona.
 Odciągnęła wzrok na bok, powstrzymując usta od drgnięcia. Tak niewielkie ukłucie nie miało prawa niczego zmieniać.

 Szła przodem, trochę na boku, kątem oka obserwowała jego działania. Skoro pozwoliła mu wybrać miejsce, powinni się raczej zamienić położeniem, ale najwyraźniej w ramach pokuty nie mogli dzielić zbyt bliskiej przestrzeni. Przynajmniej miałoby to sens, gdyby okolica oferowała jakikolwiek pakiet możliwości, a tak szli po prostu gdzieś przed siebie, trochę dalej od wszystkiego innego. Ciepłe powietrze falowało nad ziemią i piasek skrzył się w oczach. Okolica nie zmieniała się wcale, niezależnie od tego, jak długo szli i jak bardzo chcieliby uciec od identycznych widoków, wszystko pozostawało niezmiennie puste, beznadziejne i zwyczajnie brzydkie.
 Surowość krajobrazu nie pozwalała na niczym zawiesić wzroku na dłużej, a milczenie ciążyło jej na ramionach gorzej od wypchanego po brzegi plecaka, którego taszczenie było tylko kwestią czasu. Ręka sama chciała sięgnąć na kark, rozmasować obolałe mięśnie i dać sygnał do przystopowania. Powinna już dawno temu dać sobie z tym wszystkim spokój, zatopić się w postanowieniu jak w zastygającym betonie, a nie wyrywać się za każdym razem i niszczyć delikatne fundamenty. W taki sposób już dawno doszliby do jakichś wniosków, a tak znowu błądzili. Może jeszcze dalej niż poprzednie.
 Czekała aż się odezwie. Aż zabierze głos, teraz gdy struny głosowe nie są aż tak ubogie. Kiedy może wreszcie, ciągiem bądź nie, odpowiedzieć na te wszystkie zarzuty, które jednooka wyłożyła przed nim jak karty z ręki. Chociaż wiedziała, że nawet wtedy, swoim zachowaniem, językiem ciała przekazywał wystarczająco dużo treści, by niektóre rzeczy stały się dla niej jasne. Mimo to, z cierpliwością oczekiwała na kontynuację.
Rozumiem. Ośmielał się rzucić na głos na równi z ciśniętym gdzieś na bok fragmentem przypadkowego badyla.
Nie szukaj zajęcia dla rąk, Wilczurze, denerwujesz się?
 Mimowolnie podążyła wzrokiem za opadającym patykiem, który pociągnął za sobą odwracający uwagę, krótki trzask. Mówił, niezależnie od tego, czy ona w jawny sposób przyglądała się jego obliczu. Nie było nic innego, co miałaby w tym momencie robić, więc słuchała. Słuchała i obserwowała, pilnowała, by nie zbliżył się za bardzo, jak miewał to w zwyczaju.
 Tej potrzeby też nie mogła nigdy zrozumieć. Ciągłego szukania kontaktu, swobodnego i nachalnego jednocześnie. Jakby samymi swoimi słowami nie był w stanie osiągnąć tego, czego szukał, podejrzewał, że odległość może wypaczyć sens przekazu. A dla niej było jasne, co mówił i dlaczego, nie musiał zbliżać się tak, jak robił to nawet teraz.
 — Nazywajmy rzeczy po imieniu, Wilczurze. Wirus to choroba. — wtrąciła, w chwili ciszy odrzucając wzrok na bok. Nie chciała zaczynać na to wszystko jeszcze jednego spornego tematu, ale jej stanowisko w tej sprawie było jasne. — A ty jesteś chory. Choroba stała się twoim życiem.
 Zwróciła uwagę na jego wyciągniętą dłoń. I na wahanie. Szczególnie to wahanie stało się interesującym punktem w dyskusji, chociaż najpierw podejrzewała, że próbuje po prostu zwrócić jej uwagę, kiedy zdecydował się sięgnąć w swoich słowach głębiej. Niepotrzebnie. Słyszała go dobrze i wyraźnie, nie próbowała uciekać od niewygodnej dyskusji. Czy kiedykolwiek dała mu powody do myślenia, że nie chce rozwiązać jakiegoś ciążącego między nimi problemu?
 Złapała jego dłoń zdrową ręką i delikatnie, acz zdecydowanie ściągnęła ją ze swojej szyi, z braku, odciągnęła od kącika ust i wypuściła. Jeszcze niedawno zmywała z twarzy krew, nie musiał tego czuć.
 — Ale to nie jest coś, czego ja nie akceptuję. — była zmęczona, bardzo zmęczona. W głosie, w słowach, w całym swoim zachowaniu była wszystkim zwyczajnie, po ludzku zmęczona. Próbowała wykrzesać w sobie siły na szczerą rozmowę, dobierać właściwe słowa, ale przychodziło to niezwykle ciężko. — Więc zastanawiam się, dlaczego tak bardzo zależy Ci na moim dobrym zdaniu. Pamiętaj, kim jesteśmy, pamiętaj jaką rolę w tym wszystkim pełnimy. Moja zdanie nie ma tu nic do rzeczy, założenia sojuszu są jasne. Niezależnie od tego, co myślę na twój temat, nie rzucę Cię na pewną śmierć przez moje widzimisię. Jeżeli to Cię martwiło, to mam nadzieję, że teraz wszystko jest już jasne.
 Zastanawiała się, skąd ten trud z rzucaniem kolejnych słów w jego głosie. Zazwyczaj trzymał wszelkie emocje na wodzy, mogła nawet zaryzykować stwierdzenie, że zazwyczaj wyrażał się z jawną kpiną, z lekkością, chociaż nie zawsze na łatwe tematy.
 — Trudno mi coś wywnioskować, kiedy zawsze starasz się trzymać szyk. Jeżeli coś Ci przeszkadza w moim zachowaniu, to powiedz, nazwij to takimi słowami, które nawet dziecko by zrozumiało. Zdejmij czasami maskę, powiedz, że nie jest dobrze. — zatopiła palce w opadających na przód twarzy włosach. Odgarnęła je leniwie na bok, zastanawiając się, czy jej słowa nie brzmią jak mocno spóźnione, teraz kiedy w końcu dyskutowali, tak jakoś po ludzku. — Piękne takie poświęcenie, ale poszanuj się trochę. Masz prawo wymagać, skoro tak wysoko stawiasz swoją cenę, ale zrozum, że mnie na coś podobnego to nie stać.
 Przechyliła głowę i uciekła wzrokiem ku ziemi na moment. Chciała westchnąć głośno, ale nie wypadało. Jego wątpliwości, przynajmniej te, które wydawało się, że rozumiała, były na poziomie dziecka, albo jakiejś bardzo młodej osoby. Mogła im nadać jedno, wspólne miano: 'brak akceptacji'. A przecież bez tego mogli całkiem normalnie funkcjonować. Maszyna nadal działała, jeżeli jednej wybrakowanej śrubce zasmarowało się usta odpowiednio mocno.
 — Wiem, wiem. — przyznała niechętnie na jego ostatnią wypowiedź. Mówiła powoli i wyraźnie. Każde słowo zostawało na moment w przestrzeni między nimi, a wszystkie razem tworzyły jasny przekaz. — Przecież doskonale rozumiem, że ty też walczysz dla dobra sojuszu.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

— Nazywajmy rzeczy po imieniu.
Dobrze.
— Wirus to choroba.
Zmarszczył brwi.
Nie — zaprzeczył twardo, wchodząc jej w pół myśli. — Wirus tylko powoduje chorobę. Nic więcej.
Usta mu drgnęły w kolejnym wyrazie — w pierwszej sylabie wyrazu — ale słowo utknęło w gardle, które nagle zacisnęło się jak zgnieciony plastikowy kubek. Zamilkł, kompletnie otępiały, wyglądając przy tym jak ktoś, komu zdradzono bolesny sekret. Kciuk łowczyni wsunął się we wnętrze jego ręki, a reszta palców oparła o jej wierzch. Na zdrapanych do mięsa knykciach czuł stanowczy dotyk. Jeden ruch czarnowłosej i opuszki oderwały się od gładkiej powierzchni jej szyi, wywołując na twarzy Growa nagłe drgnięcie. Skurcz zwarł mu szczęki, kiedy powstrzymał się przed podjęciem oporu. Jakaś jego część pragnęła, by w tym momencie użył siły.
Ochłoń.
Nabrał wdechu.
To nic takiego, łowczyni.
Wyślizgnął rękę z jej kategorycznego uchwytu, natychmiast zaciskając ją w pięść. Sczerniałe od brudu paznokcie wbiły się w szorstką skórę na wnętrzu dłoni. Powtarzał sobie, by trzymać łapska przy sobie, ale mantra okazała się słabym balsamem na niezrozumienie, które wciąż zatruwało mu umysł.
Dlaczego to zrobiła? W czym jej to przeszkadzało? — Pytania rozbrzmiewały jednocześnie, nachodziły na siebie. Co było w tym złego? Co było w tym nie tak?
Gdzieś w tym wszystkim Yū ponownie zabrała głos.
Wyrwany ze stuporu obrzucił ją niepewnym spojrzeniem, zaciskając usta i próbując zmusić oddech do statycznej pracy. Zmęczenie przywódczyni rebelianckiej grupy było wyczuwalne, jednak Wilczur zdawał się w ogóle na to nie reagować, jakby odrzucał od siebie wariant z wyczerpaniem rozmówczyni. W tym akcie Yū była niezniszczalna — musiała być, skoro przybrała rolę nauczyciela, starającego się setny raz rozrysować bardzo prosty schemat. Grow, z plakietką ucznia, przyglądał się jej jak zjawisku z innej planety, chłonąc wiedzę, ale jednocześnie uznając ją za niepotrzebną. Do czasu. W scenariuszu wykładowca zapewne uderzyłby niezbyt zaangażowanego słuchacza wskaźnikiem po nadgarstkach. W rzeczywistości wystarczyły słowa.
Usta wymordowanego zaczęły się wykrzywiać. Machinalnym, sztywnym ruchem wsunął palce prawej dłoni na lewą — tę, którą zaciskał w pięść.
Jaka ty jesteś tępa — zauważył z prostolinijnością chama, chociaż jego twarz nie zdradzała żadnej wrogości — bardziej szybko ukryte zdziwienie. To takie szokujące, gdy formułujesz myśli w słowa, Jace? Na brzmienie pytania odpowiedział odklepanym: może. A potem dał sobie moment. Podjął rozmowę po kilku głębokich, niespiesznych wdechach, w czasie których pozwolił ciszy na uśpienie całego otoczenia — i siebie. Przede wszystkim siebie.
Na dnie oczu płonął od setek lat dziki płomień, jednak teraz spojrzenie Growlithe'a nabrało chłodu i bezwzględnej obojętności. Wspomniana przez łowczynię maska pozyskała kilka milimetrów grubości i przynajmniej dzięki niej przestał uzewnętrzniać to, co tak burzliwie szalało wewnątrz organizmu.
Skąd u ciebie takie dziecięce zaślepienie? Przez klapki na oczy widzisz tylko prostą drogę. Uwzięłaś się na ten sojusz, wiesz? — Przerwa. Dał jej chwilę, przynajmniej kilka sekund na to, aby przetrawiła pewne oczywistości.
Zaczął pocierać kciukiem zewnętrzną stronę rannej ręki.
Wzrok przetoczył się po plenerze.
Czy, choćby półsłówkiem z gębą w piachu, wspomniałem coś o DOGS? Czy, mając na uwadze to, jak sama chcesz być traktowana, mam być wyłącznie przywódcą grupy? — Zamarł z lekko rozchylonymi ustami, a potem nagle się uśmiechnął i pokręcił głową. — Chyba z naszej dwójki to ja okazałem się kompletnym kretynem. Bo sądziłem, że widzisz we mnie kogoś poza schematyczną jednostką, z którą zawiązuje się sojusze dla dobra swoich. — Wygięte w gorzkim grymasie kąciki na powrót opadły, aż jego twarz nie przybrała neutralnej wartości. Nie wiedział już co zrobić z rękoma. — A tymczasem traktujesz mnie jak zaszczanego sierściucha z rodowodem, z którym trzeba koegzystować, bo ma za sobą szanowany ród. Ród, który w razie czego będzie przydatny. Tylko widzisz... — powrócił do niej spojrzeniem — nie ma ze mną nikogo. Jestem tutaj tylko ja. I na arenie byłaś tylko ty. Nie sądzisz, że sprawy ograniczające się do dwóch osób, są już... rozumiesz, prywatne? — Miał trzymać brudne łapska przy sobie? A jednak wyciągnął prawą rękę w stronę łowczyni. Zawisła między nimi nieruchomo. — Więc może jeszcze raz. Jonathan O'Harleyh — przedstawił się lakonicznie. — Przede wszystkim były policjant Londynu.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Jego wtrącenie nie wprowadzało nic nowego do dyskusji, względnie prowadziło ich do tej samej myśli, że mieli do czynienia z chorobą. On bezpośrednio, ona z zewnątrz. Przyznał jednak, czy po prostu nie próbował zaprzeczyć, że tak nie jest. Proste zdania wreszcie zaczęły przynosić jakiś rezultat, a przynajmniej nie wrócili znowu do punktu, w którym rozważaliby głośno pochodzenie problemu. To byłoby niepotrzebne, ale chciała wierzyć, że nie chodziło o samo zgodne przytaknięcie na jedną wersję dylematu, skoro mówiła tak otwarcie o czymś, co tak wyraźne dotyczyło stojącej przed nią osoby. Jednym jest wiedzieć, o swoich wadach, a innym, gdy ktoś ze stoickim spokojem przypomina ci o nich, stojąc twarzą w twarz. Ale czy powinna w ogóle używać określenia: 'wada'?
 Tego nie mogła powiedzieć na pewno, nie zdecydowała się nawet próbować.
 Jednym ze scenariuszy, których postanowiła unikać, było denerwowanie mężczyzny bardziej, niż już zdążyła to dzisiaj zrobić. Dla własnego bezpieczeństwa, po pierwsze. Po drugie, dlaczego miałaby? W żadnym wymiarze nie było sensu robić sobie wroga z tego człowieka i ona to wiedziała, może lepiej niż ktokolwiek inny. Krzywdzące opinie świadczyły niejako o swobodzie, którą próbowała sobie narzucić w jego towarzystwie. Powiedziała jednak wystarczająco jasno, już wcześniej, jak bardzo niedobrze odbiera jego naturalną otwartość i czasami żałowała dopiero po fakcie, że nie ugryzła się w język przy którymś z kolei nieprzychylnym komentarzu. Miała wrażenie, że im dłużej rozmawiali, tym grubszą powłoką otaczał się jasnowłosy, a ta miała chronić go... przed słowami?
 Ostry komentarz nie ubódł wcale. Jakby ktoś dźgnął ją, ale nie robił tego z przekonaniem, a do tego używał tylko giętkiej gałązki. W jej spojrzeniu zaiskrzyło, ale bynajmniej nie z gniewu. Pojawiła się za to odrobina satysfakcji. Aha, więc jednak potrafisz bezpośrednio!
 Im większe było zmęczenie, tym bardziej była skłonna machnąć ręką na to wszystko i odejść. Nie tylko on nie wiedział, co ze sobą zrobić, pozbawiona oparcia, punktów, na których mogłabym oprzeć wzrok, stała jak kołek wiedząc jedynie, że nie chce czuć jego dłoni przy swojej krtani. Każdy punkt bliżej twarzy odpadał. Palce mogły udusić, uderzyć, rozedrzeć jej skórę ostrymi pazurami, porwać i poszarpać. Jak niby miałaby nie czuć się niekomfortowo, kiedy wszystko, co jej dał tymi rękoma związane było nieodłącznie z bólem? A teraz, kiedy być może próbował odczarować wrażenie, osiągał wręcz przeciwny rezultat. Może wcześniejsze bruzdy pozostawały nadal zbyt głębokie, by mogła ruszyć do przodu, by dać mu pokazać czego szuka?
 — Co w tym złego, że uwzięłam się na sojusz? — warknęła w odpowiedzi i chwyciła jego dłoń, by potrząść nią zgodnie ze wszystkimi tymi zasadami, które miała teraz głęboko w poważaniu. — Wybacz, ale nie przedstawię Ci się inaczej, niż z miana, z którego już mnie znasz. — puściła — Nie byłoby żadnej różnicy.
 Londyn? Czym był dla niej Londyn poza zlepkiem obcych liter tworzących jakieś nieistniejące, legendarne miasto? Kolorowe ilustracje krzyczały ze swoich podpisów: Londyn, Londyn, Londyn! Ale im bardziej pokazywał jej, kim był kiedyś, tym mocniej czuła, że nic to dla niej nie znaczy. Nie miało sensu od samego początku, bo to ona nigdy nie poznała tego, co on przeżył. Przed jej oczami mógł stanąć sam Barack Obama, mówiąc, że był przywódcą największej potęgi swoich czasów, a nadal patrzyłaby na niego w ten sam sposób.
 — Wiesz dlaczego sojusz? Bo to jedyna pewna rzecz. Jasne zasady, których mogę się trzymać, żeby nie myśleć, że to własnie ty Jonathanie O'Harleyh, Growlithe, Wilczurze, kimkolwiek tak naprawdę jesteś, odpowiadasz za te ataki. Nie wiem, które z nas jest tutaj większym kretynem. Ty? Ja? Bo liczyłam na to, że linia pomiędzy tym, kim jesteś, a czym się stajesz nie jest taka płynna? — odchyliła głowę i nabrała powietrza głośno. — Jeżeli naprawdę tego chcesz... — zaczęła i przesunęła paznokciami po przedramieniu drugiej ręki. Wbijała je może nieświadomie, mocniej niż powinna, za każdym z palców pozostawały na kilka sekund wyraźne czerwone ślady zadrapania. — Jest tu, przede mną. Stoi i czeka. Czego chcesz? Krwi? Jeżeli chcesz mnie zabić, zrób to szybko. — wystarczyło kilka mrugnięć, by jej wzrok pogrążył się w ciemności, zniknęły iskry, a pojawił się wyraźny, pochłaniający strach. Zaczęła drżeć na całym ciele, stopniowo opuściła głowę i obserwowała go spod czarnych kosmyków opadających na twarz. Jak mysz zapędzona w kąt unikała bezpośredniego spojrzenia, szukała drogi ucieczki. — Zabrać oddech, znowu? Ugryźć? Ale po co? Zapędzić w kąt. Growlithe, kim bym była, gdyby nie to, że dałam się wyszkolić łowcom? Kobieta, drobną, starą, bez broni, bez umiejętności. Patrz, jak niewiele się w sumie zmieniło. Nadal dygoczę, nadal paraliżuje mnie strach, kiedy myślę o tym jak wielką masz nade mną przewagę, pod każdym względem. Czymże byłabym bez zasad, bez tych sztywnych reguł, które razem ustalaliśmy? Wystarczy, że pomyślę, że mógłbyś, tak całkiem przypadkiem być tak raz w całości sobą, a nie liderem, którego ograniczają zasady.
 Przytknęła dłoń do piersi i wzięła głębszy oddech. Wyprostowała się powoli i potrząsnęła ramionami, strzepując z siebie nieprzyjemne uczucie, które na moment przesiąknęło ją niemal w całości. Milczała przez kilka długich chwil, w których doprowadzała się do porządku, ale w końcu wróciła do poprzedniego ostrego spojrzenia, po dreszczach nie było śladu.
 — Powiedz mi. Kto chciałby widzieć coś takiego? Co, podobało Ci się? Lepiej? Teraz rozumiesz chociaż odrobinę bardziej dlaczego patrzę na Ciebie tak, a nie inaczej? - uniosła kącik ust do góry, ale przełknęła gorycz i wróciła do ust ułożonych w wąską, obojętną linię. — Ze skrajności w skrajność. Pewnie wyglądam zabawnie dla kogoś tak opanowanego.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 6 z 10 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach