Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 15 z 19 Previous  1 ... 9 ... 14, 15, 16, 17, 18, 19  Next

Go down

To był ten moment, kiedy wydaje ci się, że za sprawą jakiegoś felernego zaklęcia, ktoś nagle przeniósł cię do innego, komediowego uniwersum. Ochrzczony nowym imieniem bohater o krótkich nogach i wyjątkowo niewygodnym charakterze, natychmiast wskakuje na ekrany i zaczyna pajacować przed widzem! Jak inaczej mógłby się widzieć, jak nie zwykłego błazna, gdy ktoś nazywał go…
- Uroczy szaszłyczku? – pociągnął po nim wpierw zaskoczonym, później pobłażliwym spojrzeniem. Nie, nie przesłyszał się. Z jego ust naprawdę padła taka uwaga. – Ze wszystkich wyzwisk, które przychodziły ci do głowy, wybrałeś akurat „uroczego szaszłyczka”? ja pierdolę, nawet „szaszłyk” musiał zdrobnić? Naprawdę? Chyba wolał być księżniczką. Pod nią przynajmniej potrafił podciągnąć jakiś komentarz, może nawet ripostę. W tym momencie przegrał z głupią uwagą, stwierdzając, że nawet brakowało mu słów, żeby to jakoś… określić w słowach. Parsknął pod nosem, choć niekoniecznie czuł się rozbawiony. Wciąż bolała go poprzednia uwaga, ale Growlithe na ten moment zajął jego myśli czymś innym. Atmosfera trochę zelżała.
Rozsiadł się na skrzyni, opierając plecy o zimną ścianę. Odchylił delikatnie łeb, przyglądając mu się z uwagą. Nie przeszkadzało mu, że przywódca zawiesza swój wzrok na każdym elemencie jego sylwetki. Czuł się z nią dość pewnie, a przynajmniej teraz, gdy nie musiał demonstrować co potrafił z nią zrobić. Prędzej było mu nie w smak, że poziom E nie odpowiadał mu na zarzucane tematy.
- Świat zewnętrzny? – powtórzył trochę ochryple, unosząc delikatnie brew do góry. Widział tak cholernie „dużo” tego świata, że aż nie potrafił odmówić sobie sceptycznego podejścia do sprawy. Twarz mu złagodniała dopiero na potwierdzenie przypuszczenia, że Wilczur nie miał kontaktu z absolutnie nikim. Ailenowi poszczęściło się chociaż przy tej Alphie czy Chrisie.
Ourell był maszyną, co?
- Jeżeli tak, to sprawdziłbym resztę medyków. – zaczął, bez żadnego wahania wcinając się w uwagę przywódcy. – Coś jest z nimi poważnie nie tak. Martwię się o Jekylla. Kiedy widziałem go ostatni raz, wyglądał jakby za chwilę miała mu pęknąć żyłka na czole. Lepiej go pilnować, bo jeszcze zejdzie gdzieś na wylew. – powiedział, ociekając ironią. Wciąż miał w pamięci czerwoną od złości facjatę medyka, do której szczekał przez blisko dwadzieścia minut, nim nie wlano w niego alkoholu i nareszcie pozostawiono samego. Może powinien okazać trochę wdzięczności za odratowanie ręki/życia, ale nie cierpiał takiego „królewskiego” zachowania.
„(…) i pójdziesz być beznamiętny gdzie indziej. (…)”
Odkleił plecy od ściany i nieznacznie się pochylił. Ułożył łokieć na własnym kolanie i podparłszy dłonią łeb, wbił w Wilczura lżejsze, choć wciąż dość nieoswojone z jego widokiem spojrzenie.
- To się źle zaczęło. – rzucił, choć już bez żadnego wykrzywienia na twarzy. Nieszczególnie czuł ważność tej chwili, zdecydowanie łapiąc się na tym, że przez cały czas ginął we własnych rozważaniach. Wilczur wciąż i wciąż pakował go w te same myśli. Zabawne, że najpewniej świadomie, skoro przed chwilą sam mu to wytknął. Być może to właśnie Ai powinien trzeźwiej patrzeć na sytuację. Już nie był odosobniony, zdany na własną głowę i jednoosobowe dyskusje. Nie zmieniało to faktu, że wciąż pozostawał ponury. A minutę, pięć temu stał tu przed nim uśmiechnięty… - Chyba oduczyłem się z tobą rozmawiać, Grow. – dodał, wciąż podtrzymując łeb – W ramach praktyk chcę porozmawiać też o bardziej przyziemnych sprawach, niż to, ile razy dostałem w tyłek, czy też jak głupio jest obecnie wędrować samemu po Desperacji. – nagle wyprostował się, wsparłszy dłoń o kolano. – Bo jest głupio. Kilkanaście dni temu Hitoshi przeprowadzał mnie przez pustynię. Natknęliśmy się tam na ciała nabite na pal. Dwoje ciał kobiecych, jedno ciało dziecka i trzech mężczyzn. Wyglądali na Desperatów. – skonkretyzował, machając nieznacznie ręką, przy wyliczaniu ofiar. – Zakładam, że była to akcja osoby (lub osób), które nie były Zdziczałymi. Żaden Zdziczały nie będzie fatygował się o nabijanie ofiar na pale. Po co, skoro wystarczy po prostu rozszarpać im gardło? Można uznać to za wymierzenie jakiejś kary na tle osobistych zatargów, ale po drodze przewinęła się chusta. Kundel. To ją przyniosłem z powrotem do siedziby. Nie mam pojęcia w czyich teraz jest rękach. W twarzach nabitych nie rozpoznałem żadnego z Psów. – odchrząknął, czując, jak w miarę mówienia zaczyna chrypieć. – No, i jest jeszcze budynek, o którym wspomniałem ci wcześniej. – przymrużył oczy, znowu lekko się garbiąc. – Myślę, że było to coś… na podobieństwo ośrodka. Zamknięty obszar, po którym więźniowie mogli poruszać się wyłącznie za pomocą kodów. – w tym momencie pochylił łeb znacznie do przodu, odgarniając włosy w dół. Światło było słabe, ale na bladej skórze Charta dało się zauważyć wytatuowany kod. Powtórnie podniósł głowę. – Nie rozumiem dlaczego pozwalano nam chodzić swobodnie po korytarzach. Niemniej nie był to jedynie spacer po budynku. Przechadzali się po nim jacyś… żołnierze? Trudno podłączyć ich pod S.SPEC. Oni tak nie działają. Szczególnie, że poza mundurowymi po ścianach łaziły jakieś bestie… - w tym momencie się zaciął, mimowolnie czując ucisk w lewym ramieniu. – Pieprzony absurd. Wieczna zabawa w chowanego. - wyrażał się pewnie, ale zaczynał trochę odlatywać spojrzeniem. - Podejrzewam, że obie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Niemniej nie wysyłaj ludzi samotnie na pustynię.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Widzę, że ironia nie jest twoją mocną stroną. – Brew uniosła się, znikając za poszarpaną, przydługą linią grzywki. Wolał jednak nie komentować zdrobnienia albo – co gorsza – marnego słuchu drugiego wymordowanego, choć nie był osobą, która pozwoli wciskać w usta nieswoje słowa.
Wróć.
Nieswoje określenia. Nie w takiej formie.
Pewnie gdyby nie nagłe parsknięcie ze strony ciemnowłosego, mina Wilczura pozostałaby pochmurna i zirytowana, a wtedy, gdy Ailen wyszedłby wreszcie z tej zatęchłej nory, opowiadałby o pękającej żyłce nie tylko w kontekście Jekylla.
Ale atmosfera zelżała i nie musiał ani naprostowywać sprawy z szaszłykiem, ani, tym bardziej, zaciskać zębów w zdenerwowaniu. Zaskakujące, jak szybko zmieniało się otoczenie, gdy nie było wypełnione po brzegi elektryzującą energią niecierpliwości i rozdrażnienia. Nawet wzrok przywódcy jakby złagodniał.
To nie dzieci, żeby ich pilnować. Będą czegoś chcieli, to przyjdą.
Nie będzie prowadził nikogo za rączkę tylko dlatego, że usłyszał plotkę o „marnym” samopoczuciu. Bo tutaj, w gwoli ścisłości, wszyscy mieli marne samopoczucia. Mieszkali na wygwizdowie, świadomi grasujących wokół potworów – czy była jakakolwiek opcja, żeby poczuć się spokojnie, bezpiecznie i szczęśliwie?
Szczęście nie gra tutaj żadnej roli, Jace.
Shatarai syczała jak wąż, choć jej wilczy pysk z nierównymi zębami i lepkim językiem uniemożliwiał podobny zabieg.
Szczęście zostawiłeś za drzwiami. Wiesz przecież którymi.
Uśmiechnął się, odbijając od drzwi i ruszając w stronę opętanego, już bardziej uważny i czujny, jakby ten jeden krok sprawił, że znalazł się bliżej świata realnego. Choć, w obecnej sytuacji, wolał słowa Shatarai, niż Sullivana. Żołądek ściskał się na sam dźwięk jego tonu.
Tylko ze mną?
Walnął się tuż obok niego, niemal hacząc swoim biodrem o jego, jakby pojęcie – tak konkretnie wyrysowanej – linii przestrzeni osobistej Ailena nie miało prawa bytu w słowniku Wilczura. Poniekąd rozumiał niepewność młodszego wymordowanego, którego stopy kaleczyły się o nierówności Desperacji o wiele krócej niż jego własne, ale jednocześnie było to dla niego coś mało pojętego. Coś, co istniało tylko w pewnej definicji, nie w rzeczywistości. W końcu sam nie odczuwał tak wielkiego oddalenia, mimo lat, które mijały w ślamazarnym tempie.
Pamiętał każde spojrzenie przechodzących przez lochy aniołów, dostrzegał szaleńcze, nerwowe ruchy rąk wszystkich więźniów pozamykanych w klatkach, niemal wrył się w niego zapach drewna, jakim wypełniono salę sądową i musiał przez to przyznać, choć niechętnie, że cały proces wydawał się teraz bardzo żmudny, długi i niepotrzebny. Jakby harował dzień i noc, przesiąknięty tym bezgranicznym zmęczeniem, które nie dawało żadnych owoców.
Pełen cykl, od porwania, po bezczelne oskarżenia, na ucieczce kończąc trwał niemal dwa lata. A jednak nie czuł się obco w towarzystwie osoby, która za nic nie chciała podnieść swojej leniwej dupy i odwiedzić go choćby dla świętego spokoju.
Musiał się, do jasnej cholery, wysługiwać rozkazami, żeby przyciągnąć do siebie tę marudę. I to tylko po to, by słuchać z niedowierzaniem krótkich zdań, pełnych beznamiętności robota i zimna góry.
Przejmujesz się tym? – zagadnął dopiero wtedy, gdy między nimi zapanowała wręcz namacalna cisza. Już gdzieś w połowie opowiadania oparł się plecami o zimną, suchą ścianę bez żadnego wyłożenia i zaczął się bawić znalezioną na skrzyni gałązką.
Skąd, u diaska, to małe, drewniane cholerstwo się tu znalazło?
Odegnał przelotną myśl, łapiąc w palce jedną z odnóg i ułamując ją bez problemu.
Dokładnie tak samo łamał anielskie kości.
I w czasie całej historii tylko raz spojrzał na Sullivana; idealnie w chwili, w której głowa Kurta opadła bardziej naprzód, a włosy rozchyliły się, ukazując czarne kreski. Potem zainteresowanie spadło na maltretowaną w palcach gałązkę.
Tymi ciałami. – Wiedział, że nie trzeba było konkretyzować, bo całość wydawała się nazbyt oczywista, ale czuł się w obowiązku, żeby tę oczywistość dodatkowo podkreślić. — To pewnie rola przypadku. Znalazłeś chustę Psa, bo Psy się wszędzie szwendają. Nawet ja nie jestem w stanie utrzymać na smyczy całej tej hałastry. – Usta wreszcie wygięły się w lekki uśmiech; jak niemal zawsze, gdy wspominał o członkach gangu.
Byli nieokrzesani, hałaśliwi, agresywni i brudni, ale nigdy się nie wahali, gdy nadchodził czas obrony i rewanżu. Cenili honor, lojalność i siłę – trzy cechy, za którymi nieprzerwanie podążał sam Grow.
Pstryknął połamany patyk na sam środek pokoju.
Jeżeli cię to denerwuje, wyślę patrole. – Usta drgnęły. — Sam tam pójdę.
Będziesz wtedy spokojniejszy?
Wybadamy teren, znajdziemy pale, budynek, sprawdzimy... – Jak to ująć w słowa, gdy wszystko brzmi jak absurd? Z trudem odkleił język od podniebienia, gdy wypowiadał ostateczne określenie: — Niebezpieczeństwo.
Nie lekceważył, wbrew temu, jaki ton przybrał przy rozmowie. Nie mógł co prawda w pełni wybronić stwierdzenia, że podszedł poważnie i z należytym zaangażowaniem do spraw, jakie przedstawiał mu Ailen, ale jednocześnie nie było to coś, co z kpiarskim błyskiem w oku i ironicznym śmiechem odegnał machnięciem nadgarstka.
Znał Desperację i wiedział, że bywała suką.
Patrząc na stan swojego... na moment zmarszczył brwi... swojego podopiecznego – tak, Jace, on jest tylko podopiecznym, zwykłym, marudnym, niewartym zachodu pionkiem na wielkiej planszy gry, dokładnie tak – jednoznacznie stwierdził, że spotkało go coś paskudnego.
Mantykora. Może puma królewska. Może cały oddział tych przeklętych wymordowanych, którzy z jękiem rzucali się na szyje i łydki – jak filmowi nieumarli.
Ale jednocześnie nie było to czymś, co go zaskoczyło.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Tylko ze mną?”
Westchnął, stwierdzając, że zanim wyciągnie z gardła odpowiedź, wysili się na odrobinę zastanowienia. Nieważne jednak czego by sobie nie układał w głowie przez te kilka, niezbyt uporczywych sekund milczenia, wskazywało na jasną odpowiedź.
- Tak. – miał go okłamywać, skoro pytał tak bezpośrednio? – Widocznie mnie onieśmielasz. – rzucił z przekąsem, niespecjalnie wyglądając na ogarniętego nagłym zmieszaniem. Nawet przymusowa bliskość, którą Growlithe zapewnił mu, niemal wadząc o niego własnym biodrem, została przyjęta przez młodszego wymordowanego z obojętnością. Lubił czuć czyjeś ciepło, więc nie widział powodów, by z napięciem zacząć się odsuwać. Prędzej przysunąłby się bliżej, gdyby akurat nie roztrząsali tematu o tym, jak bardzo wyobcowany czuł się Sullivan w towarzystwie przywódcy. Czyżby przestał być mu takim bratem, za jakiego go uważał?
Nie, to przez czas.
Przyzwyczai się.
Musi…
„Przejmujesz się tym?”
- To się nie zdarza, Grow. – odparł z odrobinę większym zaangażowaniem, niż o jakie pokusił się, gdy opowiadał samą historię. Pytanie wydało mu się bowiem dość głupie. Oczywiście, że trochę go to zaniepokoiło. Nigdy nie widział podobnych cudów, będąc przyzwyczajonym do tych prymitywniejszych form uśmiercania. Trudno mówić tu o jakimkolwiek lęku, choć z pewnością rodziło się w nim szczere zainteresowanie do całej sprawy. – Gdyby to chociaż byli aniołowie, zawsze można by podpiąć ten widok pod tą popieprzoną sektę… nie pamiętam, jak oni się zwali. Aoiści? Ale nie zauważyłem żadnych piór czy tam samych znaków, które dałoby się podpiąć pod religijne. wzruszył ramionami, odkasłując co chwila zalegająca na gardle chrypę.
Skrzywił się.
- Szwędają się, to fakt. Ale gubią chusty? – zauważył, delikatnie marszcząc nos. Dla niego żółty kolor był niemal świętością… a przynajmniej czymś, czego nie wypadało gubić, psiamać. Każdy materiał był po prostu drogi. Poza tym w tych czasach owa barwa była pewnym istotnym wyznacznikiem, który nie raz mógł uratować tyłek z samej obawy przed zemstą Psiarni. – I to jeszcze w tak osobliwym miejscu? Zainteresowałbym się tym, Grow. Szczególnie, że Chris napomniał mi, że nie byłem jedynym zaginionym. Policzyłbym pieski w budzie.
„Sam tam pójdę.”
- Ze mną. Raz, że wskażę wam gdzie to miejsce było, dwa… dostanę w końcu pierdolca przez to ciągłe nicnierobienie. – splunął z lekką irytacją na ziemię, by zaraz znowu wrócić do tematu – Chociaż nie sądzę, żeby wiele się tam jeszcze ostało. Nabite na pal mięso... to są prawdziwe szaszłyki. Który zdziczały, by się nie pokusił? – podrażnione gardło w końcu zaczynało subtelnie podsuwać mu myśl, że nawijał jak katarynka. Zaczynał zauważać, że chyba przybrał na rozmowności przez ostatni czas. Co prawda nigdy nie miał oporów, żeby z kimkolwiek o czymś podyskutować, ale w tej chwili kusił się o słowa i określenia, które niegdyś po prostu by ominął. Z drugiej strony, kogo nie piekłby język, gdy spędzało się całe tygodnie w zamkniętym pokoju z przerwami na jedzenie od Matyldy czy jakiegoś Jack Russela? Żałował tylko, że obecnie łatwiej rozmawiało mu się z Wilczurem o raportach ze świata. – Rób co uważasz za słuszne. – rzucił, wyczuwając niskie zainteresowanie w tonie, którym przywódca malował swoje wypowiedzi. Inaczej, czuł, że było ono niższe, niż sam by tego oczekiwał; a to wystarczyło, by skończył dysputy. – Ja tylko przedstawiłem ci trochę świata zewnętrznego. Teraz chcę posłuchać cze-…
Zamarł i wyprostował się, automatycznie przekręcając głowę na bok.
Coś usłyszał.
Growlithe, tak wyczulony na wszelkie dźwięki, mógł wyłapać szybkie, ciężkie stąpania po podłożu już dobry kawał czasu temu. Ktoś zbliżał się szybko. Niemiarowo. Krok… krok, krok…
Buchnął chrzęst otwieranych drzwi.
Do pokoju wpadł Bernardyn w dość osobliwym jak na siebie wydaniu. Zaskoczony Kurt, natychmiast się zdystansował, powłócząc po na wpół nagiej sylwetce wzrokiem. Zdyszany blondyn, próbował rozpaczliwie złapać dech, wspierając się ręką o chropowatą ścianę. Tors był odsłonięty z wywaloną na wierzch paskudną blizną po poparzeniu. Klatka piersiowa unosiła i opadała dość panicznie, próbując zagarnąć dla siebie jak najwięcej tlenu. Sam Ourell natomiast drżał. Z zimna.
Anioł wyraźnie nie spodziewał się zastać młodego Charta u Wilczura, aczkolwiek zaniechał wszelkich komentarzy, uprzejmie kiwając ku niemu głową w ramach przywitania. Byłby coś stosownego powiedział, gdyby słowa nie wydawały mu się teraz zalimitowane.
- Kirin został uprowadzony. – zakomunikował przerywanym od mimowolnego drżenia głosem. W tym momencie Ailen zauważalnie spiął się po raz drugi. – Dwóch uzbrojonych napastników. Jeden miał rude włosy i bliznę przy ustach, drugi przysłonięte oko lub oczy. Najprawdopodobniej zmierzają do kasyna. – wydarł z siebie w końcu, wyraźnie mając motywację, by dodać coś jeszcze. Niemniej najważniejsze na pewno powiedział.
Tymczasem Ai nie mógł odmówić sobie spojrzenia na Wilczura, chociaż kątem oka.
A propos zaginięć…
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Tak”.
Teraz Grow się śmiał, ale nie ulegało wątpliwościom, że gdy dotrze do niego prawdziwość tego jednego słowa, zostanie okaleczony emocjonalnie. Obecnie jednak nic sobie z tego nie robił. Kurt nie chciał z nim rozmawiać? To nie. Przecież nie chwyci go za krtań i nie zacznie dusić, łudząc się, że wyżyma ze szczeniaka wszystko to, co sam chciałby usłyszeć.
Chociaż..?
Kusząca wizja, temu nie przeczył.
Oderwał zaraz wzrok od Sullivana, wreszcie uświadamiając sobie, jak gruby i niemożliwy do przeskoczenia mur ich oddzielał.
Zdał sobie również sprawę, że jeszcze dwa lata temu właśnie chwytałby za łom, gotów skruszyć każdy kamień bariery. Teraz ręce mu nawet nie drgnęły.
Po prostu siedział i słuchał trajkotania.
— To się nie zdarza, Grow.
Ailen się upierał, ale jego głos, zamiast interesować, bardziej rozdrażniał. Miał mu mówić o świecie zewnętrznym, a nie, do diabła, o jakichś ciałach powbijanych na pale i chustach Psów. Czego w tym nie rozumiał? Ich obecny świat to DOGS, to niezliczone zamieszki, bluzgi i brudny seks na stole pełnym drzazg. Nic, co można nazwać przyjemnym, jeśli nie było się przyzwyczajonym do obskurnych klimatów i ciągłego niebezpieczeństwa. Grow przywykł. Nie mógł jednak uwierzyć, że Kurt nie miał mu nic ciekawego do powiedzenia. Nic, co nie tyczyłoby się raportów i masy informacji, które lada moment będzie musiał przetworzyć i przerobić na następne misje, kolejne zlecenia, a to wszystko przełoży się na setki raportów, tak samo sztywnych i mdłych, jak sam Sullivan.
Grow przylgnął mocniej do ściany.
Nie myśl o tym. Znajdź inną perspektywę. Coś, na co nie zwróciłeś wcześniej uwagi.
Przyjmij za pozytyw sam grunt, że młody przytachał to anorektyczne siedzenie i wykrztusił z siebie coś bardziej emocjonalnego. Nie mógłeś przecież spodziewać się cudów po kimś, kogo więziono dwa lata w, jeśli wierzyć Kurtowi, jakiejś starej, opuszczonej bazie wariatów.
A skoro o wariatach mowa, to nie pierwszy raz, gdy Psy wszczęły burdę, w trakcie której z ich gardeł i rąk zszarpywano materiały. Przyzwyczajenie nakazywało bronić żółtych chust, ale Desperacja połykała ważniejsze rzeczy, niż kawałek szmaty, którą można podrobić.
Tak, czasami gubią chusty. To może być dla ciebie ciężki szok, więc trzymaj się mocno skrzyni, ale nie wszywamy ich w ciała, nie przybijamy gwoździami, ani nie przyspawamy na chama, żeby, nie daj Boże, nie zgubić na samym środku cholernej pustyni. Prawdę mówiąc, połowa nie umie ich nawet dobrze zawiązać, a ty płaczesz i stękasz, bo znalazłeś jedną chustę na jakimś wygwizdowie? Do kurwy nędzy,  nie było cię pieprzone dwa lata. Świat nie stał w miejscu. Przez ten malutki skraweczek ziemi, na który się uparłeś, przewalały się setki moich kundli, Kurt, bo zlaliśmy więcej mord, niż byłbyś w stanie policzyć. Wyobraź sobie, że podczas konfrontacji na linii twoja pięść – parszywa gęba jakiegoś palanta, nie myślisz o tym, czy kawałek starej szmaty się nie poluzował i nie odwiązał od szlufki spodni. W takich chwilach myślisz przede wszystkim o tym, aby zostało ci więcej zębów, niż twojemu wrogowi i żadne wyszywanki tego świata nie są warte bólu, jaki niesie przegrana. Lepiej stracić chustę, niż życie. Po prostu wyluzuj, bo masz moje słowo. Sprawdzę to. Dla świętego spokoju osobiście pogadam z każdym brzydkim i podstępnym badylem, który mi się napatoczy. Czy teraz jesteś spokojniejszy, czy wciąż cię coś uwiera?
Nie ulegało wątpliwościom, że skończyła mu się cierpliwość, jaką początkowo starał się zachować na każdy możliwy sposób. Ailen miał u niego szczególne względy i chociażby dlatego Grow początkowo zaciskał zęby, starając się udowodnić, jak wiele jest w stanie wytrzymać ciosów, byle uspokoić swojego podopiecznego.
Czara się jednak przelała.
Tym bardziej po tym, jak usłyszał splunięcie.
Do reszty cię pojebało. – Nawet nie wyglądał na złego. Był wyczerpany. — Chyba się rozumiemy, że jeśli twoja śliczna gęba nie zliże tego gówna z podłogi, to możesz mieć małe kłopoty, prawda?
W tym jednak momencie zamarł, wytężając słuch i próbując wyłapać cienką nić dudniącej melodii, jaką, jak mu się zdawało, usłyszał. Nie patrzył teraz na Sullivana, bardziej pochłonięty chęcią udowodnienia sobie, że nie ma omamów.
Jace, kochanie, dobrze wiesz, że jest za późno.
Ale wtedy kolejne uderzenie buta o glebę uciszyło marę. Ktoś tu biegł. I był blisko. Był bardzo...
Trzask!
Kiedy drzwi wpadły do środka niemal wylatując z zawiasów, Grow wzniósł oczy ku górze jak ktoś, komu odebrano wszystkie siły witalne i tylko w bogach mógł znaleźć dodatkowe pokłady.
Do diabła, chciał sobie po ludzku pogadać ze swoim tchórzliwym, marudnym braciszkiem – za wiele wymagał od życia?
Mina prędko mu jednak zrzedła, gdy głos wreszcie wyplątał się ze strun Ourella i prześlizgnął między jego wargami; niepewny, drżący i przerażony. Jeszcze chwila, a lęk medyka przerzuciłby się nawet na Wilczura, gdyby nie nagłe spięcie mięśni i automatyczna reakcja, która nie pozwoliła na zbyt wiele myśli.
Grow nie wstał ze skrzyni.
On się z niej niemal poderwał. Sprawiał wrażenie nerwowego i rozzłoszczonego. U Wilczura była to śmiercionośna kombinacja, o jakiej wielu miało okazję się przekonać.
Zbierz Psy. I to w podskokach. – Wzrokiem omotał całe pomieszczenie, aż w końcu nie natrafił nim na Ailena. — No jazda. Spierdalaj na rękach, Sullivan, póki ich też ktoś ci nie połamał. Ourell, wyglądasz paskudnie. Więc, z łaski swojej, suń dupę i zachrzaniaj wyglądać paskudnie gdzie indziej. HEJ!
Ostatnie słowo wykrzyczał, ale na pewno nie do Ourella, a już tym bardziej do zostawionego na skrzyni Kurta.
Rainbow, która szła akurat korytarzem, zatrzymała się na głos przywódcy i obejrzała za siebie, otwierając oczy szerzej, gdy poczuła nagłe szarpnięcie za ramię. Miała imię i na pewno nie brzmiało ono jak „hej”, ale czując mocny chwyt Growa nie odważyła się, by tę uwagę wypowiedzieć na głos.
Musiało coś się stać.

z tematu
Daj znać, czy wyjść również za ciebie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Powinieneś był go uderzyć.
Wilczyca siedziała w rogu pokoju. Jak zawsze znikała, gdy tylko spoglądał w tamtym kierunku. Mógł godzinami bawić się w jej durną grę, ale wyjątkowo nie miał ochoty na ciągłe porażki. Ich smak był zbyt gorzki, a już teraz wspomnienie przegranej wykrzywiało popękane, pełne suchej skóry usta Growa.
Gdybyś go uderzył — ciągnęła — zrozumiałby, gdzie jego miejsce.
Wiem. — Ta dosadność nim wstrząsnęła. To faktycznie byłoby proste. Jeżeli nie wbił mu priorytetów słowami, czego miał użyć, jak nie siły? Jedynej broni, która łamała psychikę? Która niszczyła całe narody?
Wilczur przymknął powieki. Leżał na skrzyni, z ranną ręką zwieszoną ku nagiej ziemi. Dłoń dotykała niepokrytego żadnymi drewnianymi panelami podłoża; nieruchoma, czerwona od świeżej, tłustej krwi. Czekał, choć zdawał sobie sprawę, że Jekyll nie był naiwnym jeleniem. Jego się tropiło. Polowało się na niego. Zdobywało.
Lub nie — szepnął głos. To nie była Shatarai. Ona wciąż siedziała nieruchomo w kącie pomieszczenia, wyczuwalna jakimś szóstym zmysłem. Kto to był, do jasnej cholery?
Przyjdzie — odpowiedział Wilczur, choć chrypa skutecznie raniła gardło. Był jednak pewien, że Bernardyn spełni polecenie. Chcąc nie chcąc był Psem. Chcąc nie chcąc nie mógł sobie pozwolić, aby jawnie stawiać opór przywódcy — w dodatku na oczach wiernych mu towarzyszy.
Chcąc nie chcąc jego gra aktorska wymagała poświęceń.
Tutaj jednak będą sami.
Sądzisz, że straci gardę? — szept dotknął jego skroni jak letni wiatr w skwarny dzień.
Grow pozostawił to bez odpowiedzi. Czuły słuch wyłapywał wszystkie dźwięki, aż wreszcie w którym momencie but uderzył o wybitą ziemię holu. Blisko. Powieki uchyliły się w tej samej chwili, w której uchyliły się drzwi do pokoju.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

W drodze do segmentu mieszkalnego nie natknął się na połamane zwłoki mężczyzny. Korytarze były pusty,  a w uszach doktora pobrzmiewała pogrzebowa cisza, przerywana przez stukot podeszw jego traperów o podłoże i świszczący oddech, który systematycznie ulatywał spomiędzy jego zębów. Musiał z nich skorzystać, póki nie zostały wybite w wyniku konsultacji grubych knykci z kością policzkową. Zbieranie zębów z podłogi to ostatnia rzecz na jaką miał ochotę w swoim obecnym stanie, ale nie miał wątpliwości, że tym razem oberwie, kiedy do uszu mężczyzny dotrą złe wiadomości, które Bernardyn miał mu do przekazania.
 Natarczywy ból pulsujący w skroniach zaatakował z dwojoną siłą. Był niczym cienkie, ale ostre igle wbijane pod skórę. Zawył bezgłośnie. Spokojny oddech zmienił się spazmatyczny. Nogi uginały się w kolanach za każdym postawionym krokiem, które stawiał ostrożnie, by się nie potoknąć i potoczyć kolan. Zniewolony przez towarzyszące zawroty głowy, czuł się jak na kolejce górskiej. Wagon posuwał się po torach z zawrotną prędkością. Jekyll nie wytrzymał tego tępa.
 Znieruchomiał i wsparł się ręką o ścianę, by nie upaść, aż w końcu skonsumowane szczątki pokarmu podeszły mu do gardła i stanęły w przełyku. Pochyli głowę do przodu i zwrócił treści żołądkowe na posadzkę. Wolał rzygać tutaj, w samotności, bez świadków. Przetarł wierzchem dłoni zaflegmione usta, czując pod językiem posmak wymiocin. Skrzywił się i zerknął przez ramię, by określić jaka odległości dzieliła go od pokoju, który był jego własnością. Dziesięć, może jedenaście kroków. Pokonał ten dystans. Wyciągnął drżącymi palcami klucze i wepchnął je w sypiący się zamek, przekręcając mały przedmiot. Pchnął ramieniem drzwi, ale nie drgnęły. Z jego ust poleciała wiązanka przekleństw. Akurat teraz musiały odmówić mu posłuszeństwa. Ponowił próbę, bez skutku. Musiał pogodzić się z brakiem współpracy z nimi. Przycisnął do nich czoło, chcąc uspokoić oddech. Nikt nie mógł widzieć go w takim stanie. NIKT. Usłyszał za nim szmer i skrzywił się. Ten mały, rudy gryzoń musiał się obudzić ze snu. Bezużyteczna poczwara.
 W końcu zabrakło mu argumentów, by przedłużać swoją drogę przez mękę i podjął decyzje, by wypełnić polecenie herszta. Otarł po z czoła i ruszył wydłuż korytarza. Stanął przed właściwymi drzwiami i szarpnął za klamkę. Wychylił głowę za framugę, ale wszechobecna ciemność nie pomogła w zlokalizowania położenia Wilczura.
Wszedł do środka, zostawiając uchylone drzwi. W powietrzu powoli zaczęła tworzyć się nieprzyjemne atmosfera, napięcie, które nie wywarło na nim żadnego znaczenia. Kwestia przyzwyczajenia.
 Zamrugał, by przyzwyczaić wzrok do mroku.
 — Gavran nie przeżyje nocy — poinformował go, prześlizgując wzrok po krzywiźnie jego szczęki, po czym złapał za nim kontakt wzrokowy. Zaczął z grubej rury. Odpalił zapalnik i czekał na wybuch, ale nie był bierny w tych oczekiwaniach. Podszedł do alfy.
 — Masz jakieś świeczki, lampę, cokolwiek?
 Przyszedł tutaj w konkretnym celu i tym razem liczył na współpracę.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Poczuł poruszenie tego zatęchłego, mokrego powietrza. Woni podziemi, starych piwnic, spróchniałego drewna. Starczyło, że Jekyll uchylił drzwi, a atmosfera zadrżała, jakby wpuścił do środka przeciąg, choć wentylacja w DOGS była znikoma.
Długo kazałeś mi na siebie czekać — Grow miał to zdanie na końcu języka, ale odrzucił docinki na później. Może niechęć do drażnienia się z nim była spowodowana ciągłym upływem krwi. Gęste krople wsiąkały w nagą ziemię, zapewne docierając do samego piekła i pojąc diabły.
— Gavran nie przeżyje nocy.
Ile razy słyszał podobne informacje? Stawano przed nim ze świadomością, że może źle zareagować. Ubierano to w słowa mniej lub bardziej subtelne — zawsze jednak dobitne na tyle, aby przekaz był oczywisty. „Nie żyje”, „Nie było szans”, „Przykro mi, walczył do końca”. Wbrew całej opinii Wilczur rzadko reagował gniewem. Bywało, że furia przybierała miano wirusa, który gwałtownie rozrasta się na cały organizm, zatruwając wszystkie komórki w szale i bezsensownej wściekłości. Ale zwykle emocje opadały. Oczy herszta gasły, a twarz bladła.
Patrząc prosto w sufit Grow zastanawiał się, czy teraz również jest tak blady.
— Masz jakieś świeczki, lampę...
Zaczął się podnosić. Gdyby wiadomość o stanie Gavrana przyniósł mu ktoś inny, pewnie padłyby słowa, że „było warto”. Że może Kundel czuje się dumny, bo walczył za ich idee do ostatniej minuty. Nie dał się złamać wrogom, nie pozwolił na zdradę.
Ale Grow wiedział też, że Gavran był przede wszystkim indywidualną osobą. Miał cele, w których kierunku parł bez opamiętania. Miał talenty, które szlifował po nocach. Wady, przez które z niego szydzono. Miał przede wszystkim cholerną nadzieję, że jego trud się opłaci, że zdążą, że uratują go wcześniej.
A przecież starczyłoby tylko kilka dni. Może nawet parę godzin.
Kwadrans.
Po twojej prawej.
Chrypa przecisnęła się przez zdarte gardło. W rogu pomieszczenia zawsze trzymał kilka starych świec, nad którymi zamocował metalową lampkę. Rzadko tego używał, w pomieszczeniu czuł się lepiej otoczony przez ciemność. Tym razem sam nie wiedział, czy liche światło płomienia odegna wystarczająco dużo cieni.
Wilczur opuścił nogi na podłogę, siadając w lekkim rozkroku. Łokieć rannej ręki oparł o lewe udo, dłoń zwisała luźno. Między stopami tworzyła się nowa „kałuża”. Kiedy Jekyll uporał się ze świecą, źródło jasności zabarwiło wcześniej czarną krew na czerwień. Grow wpatrywał się w palce, na których widać było kilka grubych linii wyrysowanych szkarłatnym płynem. Rozdrażnienie sięgnęło jednak tylko jego oczu — twarz pozostała obojętna. Apatia, jaką się odznaczał, kompletnie nie pasowała do tego, co sobą reprezentował w salonie.
Tam emocje brały górę.
Tutaj był w stanie się wyciszyć.
Przyjąć fakty takimi jakimi naprawdę były.
Ciągle kogoś tracimy. — Banalność tych słów zacisnęła mu gardło. Ale nie tak było? Kiedy ostatnim razem widział Diego? Miyu? Karę? Hemofilia nie żyła, niezbity dowód miał przed oczami pół doby temu. Gavran umierał na oczach wszystkich, którzy zebrali się w salonie. A Vess? Poprzednia sekretarz Psów? To jak pokładał nadzieję w zdolnościach, których nie posiadała? Wysłał ją w trasę, z której nigdy nie wróciła.
Popełniasz błędy — przez zamroczenie przebił się jakiś kpiący głos. A za błędy się p ł a c i.
Kręciło mu się w głowie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Położył obok herszta apteczkę i butelkę spirytusu, z niechęcią rozstając palce z jej szklaną powierzchnią. Przełknął ślinę, która podleciała mu do przełyku, a potem zacisnął zęby na dolnej wardze, w ramach motywacji. Suchość w gardle nie zależała, ale nie wykonał ruchu, by go nawilżyć. Nie mógł po nią sięgnąć w towarzystwie Wilczura i przegrać walkę z nałogiem. Przed chwilą przyznał się do swojej porażki, zamkniętej w jednym zdaniu. Kolejna nie mogła zostać zademonstrowana.
 — Nie pij — mruknął zachrypniętym od tłumienia emocji głosem. Prześlizgnął wzrok po bladej twarzy mężczyzna. Jego skóra była zroszona przez pot w ograniczonych ilościach. Wykrzywił usta w trudnym do identyfikacji grymasie. Odkrył to podczas ich wspólnej nocy w ciemnych odmętach jaskini, kiedy robił mu zimne okłady, w ramach sprzeciwienia się parzącym macką gorączki, które oplotły szaleńca tak mocno, jak ramiona kochanki. Nie puściła aż do wczesnego poranka, a na jego ciele nie pojawiła się nawet pojedyncza kropla potu. Był zafascynowany tym zjawiskiem, więc wykorzystał nieprzytomność alfy i pobrał próbki, by się przyjrzeć tej patologii w jego organizmie w zaciszu potajemnego laboratorium. Zmysł go zawiódł. Uśpione gruczoły potowe aktywowały się dopiero pod nadmiernym wysiłku fizycznym. Były odporne na podwyższoną temperaturę ciała, najwidoczniej przywykły do tej anomalii wraz z nowymi genami i zaadoptowały się do tego stopnia, że stan zapalny nie robił na nie żadnego wrażenia. Żyły ze sobą symbiozie.
 Obrócił się do lokatora nory plecami, by zlokalizować położenie świeczek. Mimowolnie wsunął rękę do kieszeni i odnalazł zimną, metaliczną powierzchnie skalpela. Czujność nie opadła. Miał się na stale na baczności.
 Pochylił się i po omacku odnalazł źródło światła, a także pomiętą, miejscami wilgotną paczkę zapałek. Z pośród zużytych, odnalazł te, na których siarka nadal widniała. Potarł głowę patyczka o pudełka. Zasyczała, aż na jej końcu pojawiła się wiązka ognia w postaci małego, tańczącego pod wpływem nadal lekko przyśpieszonego oddechu Bernardyna płomyczka. Przyłożył ją do knota niemal niewykorzystanej świeczki. Zanim ten posłusznie się zapalił, parę kropel wosku spadło na jeden z traperów doktora. Włożył źródło płowego światła do prowizorycznego świecznika. Upewnił się, że jest stabilna. Nie rozświetliła pomieszczenia tak dobrze, jak lampa zamontowana u sufitu, ale przynajmniej rozproszyła ciemność, a Jekyll potrzebował światła, by opatrzyć rany z zadowalającym wynikiem. Te musiało wystarczyć.
 Zerknął kątem oka na cień przedstawiający sylwetkę pracodawcy. Był zniekształcony, ale wyraźny. Paszczur nadal tkwił w jednym miejscu, na prowizorycznej pryczy. Palce Jekylla rozluźnił uścisk z chirurgicznego przedmiotu, którego ostrze było owinięte w szmatę.
 Obrócił się napięcie.
 Ciągle kogoś tracimy.
I nadal będziemy, ówże myśl ukształtowała się pod jego czaszką, ale nie przeobraził ją w słowa, które mogłyby dostrzec do wyostrzonego słuchu Wilczura. Przytaknął skinięciem głowy, jakby nagle krtań nie była zdolna przekształcić jakikolwiek dźwięku w zrozumiały zlepek wyrazów. Znieruchomiał na niezauważalny ułamek sekundy. Otworzył usta i zaraz je zamknął, jak ryba wyciągnięta na powierzchnie w rybackiej sieci. Proces oddychania się zatrzymał, a serce zabiło mocniej w piersi. Miał przez chwilę wrażenie, że został zapędzony w kozi róg, że herszt wie o zdradzie Hyde'a i próbuje wydusić z niego aluzyjnie wyznania z w tej sprawie.
 Zrehabilitował się po chwili, kiedy dotarło do niego, że Wilczur nie miał podstaw by nabrać takich podejrzeń. Nie było go w kryjówce od paru miesięcy z drobnymi przerwami na konsultowanie swojego zdrowia z medykami, a potem znów znikał. Zabiegany. Przejechał wierzchem dłoni po twarz, naciągając palcami skórę, by w ten sposób się skarcić.
 — Selekcja naturalna — skwitował krótko.
 Strata. Jeden z najgorszych terminów. Jekyll przestał liczyć, ile członków DOGS wykitowało na jego stole i ilu nie wróciło do kryjówki na przestrzeni jego ponad stuletniego stażu w psiej organizacji. Do ofiar takowych mogli wpisać Gavrana i Hemofilę, ale ich nieobecności nie wywarła na mężczyźnie żadnego wrażenia. To niesubordynacja Dobermana zabolała najbardziej. Wstrząsnęła nim jak trzęsienia ziemi budynkami w tracie zetknięcia się ze sobą płyt tektonicznych.
 — Zdejmij te brudne szmaty — polecił, ale tym razem nie czekał na ruch ze strony alfy. Złapał za materiał przyklejonej do jego skóry koszulki i usiłował zdjąć mu ją przez głowę.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

„Selekcja naturalna”.
Grow zaledwie przytaknął, choć wątpił, by Jekyll dostrzegł ten skąpy w wylewność gest. Tym razem ciemność jaka ich spowijała prawie nie została rozproszona, a i mdłe światełko świecy nie było w stanie rozgonić tego, co kryła nora Wilczura. Jeżeli było coś, co lepiej utrzymywało prywatność poza ciekawskimi spojrzeniami to Grow tego patentu nie znał. I na całe szczęście Jekyll również nie posiadał takiej wiedzy.
Przynajmniej dzięki temu to, co działo się później, zostało ukryte pod tonami kurzu, czerni i milczenia. Białowłosy zdawał sobie sprawę, że wcześniejsze ignorowanie „próśb” lekarza przyniesie marne skutki. Prędzej czy później Jekyll musiał się rozkręcić, a to nie skutkowało niczym dobrym.
Teraz jednak byli sami, a do tego właśnie chciał doprowadzić alfa DOGS — do sytuacji, w której oboje znajdą się poza polem widzenia. Tutaj mógł bez problemu mówić to, co ślina przyniesie na język, jednocześnie nie podkopując autorytetu Bernardyna wśród całej reszty.
Lecz co jest złego w prawdzie, Jace?
Shatarai wciąż się tu znajdowała. Przypomniał sobie o niej niechętnie, bo jej głos zawsze przypominał wbicie paznokci w tablicę szkolną i przesuwanie nimi w górę i w dół. Nie miał zamiaru wchodzić z nią w dyskusje. Wolał skupić się na drugim mężczyźnie, Jekyll odwracał się właśnie od świecznika.
Grow nie wykonał żadnego ruchu, który świadczyłby o niechęci lub postawionych barierach. Wręcz przeciwnie. Pozwolił podejść do siebie blisko na tyle, aby jasnowłosy zdołał się nachylić i wsunąć palce na materiał przylegającej do ciała koszulki.
Też uważasz, że jest nieostrożny?
Ta.
Nos nakrapiany ciemniejszymi plamkami piegów ponownie spełnił swoją funkcję, kiedy tylko Jekyll zacisnął ręce na tkaninie. Wilczur nie ukrywał, że bycie niańczonym nigdy nie plasowało w topowych granicach jego marzeń, jednak w tym momencie kompletnie nie zwracał na to uwagi. Pozwolił mu do siebie podejść, bo już wcześniej wyłapał nieścisłości w zachowaniu lekarza. A teraz, gdy ten znalazł się tuż obok, Wilczur bez problemu mógł zaczerpnąć kilku informacji na temat czasu, który minął między ich pierwszym spotkaniem w salonie a tym obecnym. Receptory natychmiast wyłapały zastały kwaśny zapach, niemożliwy do pomylenia z niczym innym. Jesteś dla mnie otwartą księgą, Jackie. Uśmiechnął się w duchu. Mimo wszystko postanowił tego nie komentować, nawet jeśli czuł coraz większą pogardę.
Jekyll doprowadzał się do ruiny.
Na własne cholerne życzenie.
W innych okolicznościach z pewnością zareagowałby w typowy dla siebie sposób, nawet jeśli w przypadku Lockleara te metody mogły okazać się co najmniej nieskuteczne. Powstrzymywał się jedynie przez jakiś dziwny impuls zaciekawienia, który wyżerał go od środka.
Co jest tego powodem?
Co sprawia, że upadasz na kolana, Jack?
Co jest dla ciebie tak b o l e s n e, że m u s i s z o  tym zapomnieć?
Zmięta koszulka wylądowała na podłodze.
Białowłosy prześlizgnął się czujnym wzrokiem po twarzy, która teraz oddaliła się od niego o paręnaście centymetrów. Gdy Jekyll się wyprostował, jego oblicze skryło się pod mrokiem. Grow dostrzegał jedynie szyję i przecięty krzywo tors medyka.
Klatka piersiowa poziomu E, zarysowana przez głębokie bruzdy, uniosła się przy głębszym, bezgłośnym wdechu. Powietrze dotarło do płuc, a kiedy je wypuścił przez usta, bezczelne westchnienie pokazało, jak bardzo zniecierpliwiony był. Jakby na coś czekał.
No dalej. Jazda. Jestem twoją tarczą, Jack. Twoją osłoną przed pierdolcem, który próbuje nad tobą zapanować. Nie zdejmował z niego oczu, jakby planował stać się pierwszym człowiekiem, który przetopi czyjąś twarz za pomocą spojrzenia. Co takiego się stało, że spuszczasz wzrok?
To ugryzienie rottweilera — poinstruował w międzyczasie, słysząc swój głos tak, jakby ten pochodził z odległej krainy. Teraz wyraźniej wyłapywał myśli niż rzeczywistość. A ciebie co gryzie? — ciągnął wewnętrzny monolog. Masz dość? Jak każdy z nas? Straciłeś kogoś? Zachorowałeś? Poddałeś się?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wilczur nie protestował. Górna część jego garderoby skonfrontowała się z zakrwawioną podłogą, a na ustach Dr ukształtował się słaby uśmiech i pożałował, że nie wyposażył się w odpowiednik naklejek dla dzielnych, a raczej posłusznych pacjentów, w ramach doceniania jego chęci współpracy, ale chwila satysfakcji szybko zależała i rozpadła się na atomy. Otóż Jekyll wyczuł obce, natarczywe spojrzenie przesuwające się po jego skórze, którego nie był w stanie odwdzięczyć. Na powrót zalały go złe przeczucia i cień podejrzeń, że Wilczur dowiedział się o zdradzie Hyde’a. Na jego czole pojawiły się nowe krople potu, a prawa ręka zadrżała w konwulsyjnym drżeniu. Poruszył nieporadnie palcami, by powstrzymać ich bezlitosne mrowienie. Bezskutecznie. Alkohol, wirus X i wścieklizna były najgorszym z możliwych połączeń. Mieszanka wybuchowa. Wyprodukował w głowie wiązankę przekleństw, przez chwilę pewny, że nieświadomie je urzeczywistnił, ale zamiast tego, z jego ust wypadł świszczący oddech. Potrzebował jej sprawności.
 Przesunął bliżej apteczkę i prześlizgnął spojrzeniem po nagiej skórze herszta. Była naznaczona wieloma bliznami, ale wśród starych, pojawiły się nowe. Krew zaschła i poczerniała, brud pod postacią piasku przykleił się do niej, pogłębiając ryzyko zakażenia. Zignorował płytki defekt w postaci draśnięcia, który wyróżniał się kolorem na prawym barku od swoich sąsiadów. Nie stanowił zagrożenia. Zajmie się nim później. Zlokalizował wspomniany przez Wilczura ślad po ugryzieniu. Nie był atrakcyjny. Psie zęby mocno wbiły się w skórę, rozpruwając tkankę. Wymagał konsultacji ze spirytusu w pakiecie z igłą i nicią.
 — Jakie to uczucie, być szczutym przez psy na kocim terenie? — Nienawistny szept wydobył się z jego gardła, nim ugryzł się w język, a wraz z nim dmuchnął mu ciepłym oddechem w ucho. Jego kwaskowaty odruch podrażnił płatek. Prowokował, drażnił. Zabieg celowy. Chciał odwrócić uwagę herszta, który nadal z uwagą analizował każdy ruch Bernardyna. Nie lubił, gdy ktoś patrzył mu na ręce i rozliczał z każdego gestu. Jego koncentracja podupadała.
 Przejechał zwinnymi palcami po lewym ramieniu, w celu zbadania jego struktury. Było sztywne, a pod opuszkami wyczuł wyraźnie chropowatą powierzchnie blizn, które odcisnęły się na powierzchni ciała w charakterze pamiątek po wielu bitwach na rzecz gangu. Ich wypukłość została zaakcentowana przez stan odrętwienia. Zatrzymał podróż ręki parę centymetrów nad skrawkiem skóry potraktowanej przez zwierzęce kły i wbił do niej mocno płytki paznokci.
 — Czujesz? — zadał pytanie, zerkając wprost w ślepia alfy, jakby w próbie odszukania w nich odpowiedzi. Tylko raz widział jego wykrzywioną w bólu twarz i ten widok w szczególny sposób wyrył się w jego pamięć. Spodobał mu się, dlatego nie miałby do niego żalu, gdyby kolejny raz został takowych przez niego wyeksponowany, ale w tej chwili nie liczył na powtórkę z rozgrywki. W jego oczach pojawił się niebezpieczny, wyzywający błysk. Gra pozorów. Udawał, że siły do niego wróciły. Pierwszy raz cieszył się, że jego cera była ciemniejsza o parę tonacji. Poziom E nie mógł zaobserwować jej bladości.
 Przerwał kontakt wzrokowy, zanim Wilczur odwdzięczył się tym samym. Jak tchórz. Jak lis, bojący się starcia z wilkiem. Jego wzrok skupił się na miejscu, gdzie rottweiler wbił swoją mocną szczękę. Było opuchnięte i nabiegło ropą. Nie mógł dłuższej zwlekać. Musiał je oczyścić, by nie wdarło się do niego zakażenie.
 Usiadł obok pracodawcy i sięgnął po szklane naczynie. Odkorował butelkę, trzymając ją za szyjkę. Zapach jej zawartość dotarł do jego nozdrzy. Znów pojawiła się samolubna ochota, by opróżnić jej zawartość paroma pijackimi łykami. Odsunął ją od siebie na wyciągnięcie dłoni. Wolał nie prowokować żołądka do akrobacji. Otworzył apteczkę i wyjął z niej ostatnie waciki komatyczne, które mu pozostały. Nalał na materiał parę kropel alkoholu i odczekał aż nimi nasiąknie.  
 — Poszczypie — ostrzegł, w celu rozwiania wszelkich wątpliwości, jeśli takowe zalęgły się w alfie, po czym przycisnął ją do rany tego skurwysyna. Rzucił mu przelotne spojrzenie. Biło od niego udawane niewzruszenie, ale zdradzieckie kąciki warg zadrżały.



Obrażenia:

Wklejam je tutaj, by nie wertować forum w ich poszukiwaniu.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Obojętność sięgnęła jego ślepi, które przeniósł z powrotem na twarz medyka. Oczy były jednym fragmentem, który szydził z otaczającego ich półmroku — nawet mimo cieni lepiących się do twarzy Wilczura te dwa kolorowe punkciki błyszczały zaciekle. Jakie to uczucie?
Żadne — zaznaczył dobitnie, nie kryjąc kpiarskiej nuty, która zabrzmiała w tym jednym słowie; zachrypnięte gardło nadało odpowiedzi nieprzyjemnej dla ucha barwy. — Psy to tylko symbol, jeśli o to ci chodzi. Nie utożsamiam nas z każdym kundlem, jaki zapląta mi się pod nogami, bo nie każdy kundel nadaje się do naszych szeregów. Ten nie nadawał.
Nazwa nie była zresztą jego wymysłem. Tak ich nazwano. Po prostu.
Musiał przyznać, że coś w tym stwierdzeniu wywołało ścisk. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, ale faktycznie nie było momentu, w którym jawnie przypieczętował tytuł. Już od pierwszych chwil wyzywano ich od kundli. Zaszczanych sierściuchów, targanych wścieklizną i rządzą zemsty. Wtedy traktował to jako obelgę, ale ta „obelga” przylgnęła do nich zbyt mocno. Wryła się w dusze jak rozżarzony pręt w nagie ciało i mimo starań nie potrafił uciszyć plotek. Nie można całe życie chować twarzy w próbie ukrycia blizn; bo to oznaczałoby mniejszy rejestr, a oni musieli mieć oczy szeroko otwarte.
Grow mimowolnie zdał sobie sprawę, że wyciągnął z prześmiewczych wyzwisk to, co było w nich najszlachetniejsze. Oddzielił tępe zaślepienie od godnej pochwały lojalności. Wzniósł na wyżyny siłę stada, a obniżył motyw, w którym kojarzono to z brakiem indywidualności. Z tchórzostwem wręcz.
A ty, Jackie?, pomyślał ironicznie, podając mu ranne ramię do oględzin. Uważasz, że atakując w grupie jesteśmy słabsi niż ci, którzy polują samotnie?
Z jakichś przyczyn miał ochotę rozwinąć temat DOGS, wreszcie dorwać kogoś, kto wysłucha całej historii, pozna porażki, które wyhartowały ducha, zrozumie idee za które codziennie walczyli, ale mimo tego milczał, urywając wątek w połowie.
Jeżeli Grow miał jakąś teorię na temat Bernardyna, to nie dawał tego po sobie znać. Nie obserwował go w roli oceniającego. Obserwował go jak ktoś, kto nie ma co zrobić ze wzrokiem i chociażby dlatego przygląda się zręcznym palcom z wprawą prześlizgującym się po powierzchni ramienia.
Mięśnie Wilczura były twarde jak kauczuk. Skóra dookoła ugryzień zdążyła się już zaczerwienić do poziomu dojrzałego buraka, a pozrywane płaty skóry odgięły się na zewnątrz, odsłaniając wilgotne od krwi tkanki. To, co wypłynęło na powierzchnię i zdążyło zaschnąć na przedramieniu, przybrało ciemny kolor; prawie brązowy.
„Czujesz?”.
Brwi wymordowanego ściągnęły się ku sobie marszcząc przy tym czoło.
Trochę — przyznał bez emocji, rozprostowując nagle dotychczas zwinięte w pięść palce. Dłoń mu wciąż funkcjonowała, jednak odrętwienie jakie ogarnęło kończynę nie mogło zwiastować rychłego powrotu do zdrowia. Prowizoryczny opatrunek, który został ściągnięty, nie nadawał się już do niczego i chociażby to przypomniało Wilczurowi, w jak poważne bagno wdepnął.
Bo mimo wszystko ból, który przez setki nerwów docierał do mózgu, był wciąż niewystarczający. Choć impulsy dopływające do świadomości powinny wstrząsać jego ciałem, wykrzywiać twarz, wyduszać z płuc powietrze formułujące się na kształt przekleństw, Grow reagował nieadekwatnie do „oczywistego” scenariusza. Siedział zaskakująco spokojnie, od całej jego postawy biło niemal znudzenie. Bagaż przyzwyczajenia umniejszył całą ranę. Groźnie wyglądające otwory prezentowały się jak byle zadrapanie. Przecięcie się kartką albo draśnięcie nożem.
„Poszczypie”.
I co świat by począł bez twoich instrukcji? — Pytaniu tylko cudem nie towarzyszyło syknięcie, bo dokładnie w tej samej chwili do brzegu poszarpanych włókien przyłożono watę. Alkohol natychmiast wsiąknął w krwiste obrażenia. Twarz Wilczura pozostała taka sama, ale ręka drgnęła, zdradzając prawdę — wbrew wszystkiemu nie był niezniszczalny.
Wbrew dumie ciebie również można zetrzeć
w proch, Jace. Jakie to uczucie? Jakie to uczucie,
gdy jest się tak śmiertelnym? Żałośnie ludzkim?
Powieki Growa przymrużyły się drapieżnie, nadając jego minie prawie wyzywający wyraz. Odpieprzcie się. Spierdalać, co do jednej. Wiedział, że mógłby bluzgać do skichanej śmierci, a nadal nie odgoniłby tych amorficznych cholerstw. Ale coś wewnątrz kazało się wściec. Gniew wytwarzał adrenalinę, a przynajmniej jej resztki, które mogły się zachować — może choć tak byłby w stanie uśmierzyć ból?
Ból rany czy ten drugi, psychiczny? Ponieważ przegrałeś, Jace.
Ufano ci, wierzono w ciebie. Kim jesteś, by jednych
wysyłać na śmierć, a innym pozwalać żyć? Ich bogiem?
Dopadło go nagłe zmęczenie. Nie. Dopadło go nagłe wyczerpanie, które sprawiło, że ramiona nieco opadły, a wzrok stracił tak żywy poblask. Wciąż nadzorował ruchy jasnowłosego, rejestrował jego słowa, ale zmniejszył pracę mechanizmów do minimum. Być może to było powodem, dla którego ręka Growa, dotychczas trzymana w powietrzu, opadła na uda Bernardyna.
Jekyll przeżył. Nie wziąłeś go na misję. Dlaczego?
Dlaczego oszczędziłeś mu tych ran, tych widoków? Ma w sobie
coś, cokolwiek, co sprawiło, że nie wskazałeś go palcem?
Nie byłoby lepiej, gdyby zginął on zamiast...
Grow odchylił się do tyłu, przylegając nagimi plecami do ściany. Głową minął półkę z książkami ledwie o pół centymetra.
... He
Morda.
mof
Stul pysk!
...ilii?
Skąd w tobie tyle niechęci wobec mnie?! — wycedził cicho w przestrzeń i nikt nie wiedział, do kogo tak naprawdę skierował to pytanie. Słowa same poruszyły spierzchniętymi wargami, przecisnęły się przez gardło i zwarte w ścisku zęby; a kiedy już rozbrzmiały, atmosfera zdawała się zgęstnieć.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 15 z 19 Previous  1 ... 9 ... 14, 15, 16, 17, 18, 19  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach