Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 4 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Go down

I tak nas nie zjadasz, prawda?
Przebiegając po suchym gruncie, Growa przeszyła myśl. Wbiła się w niego głęboko jak strzała. Czy gdyby zadała mu to samo pytanie i żądała prawdy, skłamałby jej prosto w oczy, z uśmiechem i stanowczością mówiąc: „oczywiście. My się nie zjadamy, Yū. To byłoby barbarzyństwo”? Przypomniał sobie rudą rdzę na metalowych obramowaniach foteli i uderzył go w nozdrza zapach pnących się po ścianach wykolejonego wagonu bluszczy. Jakby przeżywał tę scenę jeszcze raz. Ranny siedział wtedy na jakiejś przypadkowej stercie szmat i bawił się zapalniczką. Razem z Lesliem mieli za sobą zbyt długą i męczącą walkę. Wygrali ją, dlatego Grow z chorą satysfakcją mógł zerkać, jak jedyna ocalała z bandy próbuje upichcić im obiad z mięsa, które przytargał do środka. Co chwila patrzył jej na dłonie, jakby spodziewał się, że wystarczy sekunda, by wysunęła z rękawa zatrute ostrze i wbiła je w rozkrajany, czerwony kawał uda. Potem, gdy wszyscy już jedli, ta rezolutna dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy i poprosiła (choć bardziej brzmiało to jak rozkaz i był tym szczególnie rozbawiony), aby pozwolił jej odejść. Chciała odnaleźć i pochować swoich przyjaciół. Towarzyszy broni. Może rodzinę? Tuż przed włożeniem kolejnego kawałka miękkiego mięsa między uśmiechnięte wargi powiedział z dziecięcą lekkością, że nie będzie już miała okazji. Zapanowała krótka cisza, po której rozległ się głuchy huk wypuszczanego naczynia. Dziewczyna chyba zwymiotowała. Leslie nie tknął obiadu.
Całe jedzenie było dla niego.
Przystanął gwałtownie na krawędzi „zjazdu”, odganiając od siebie wspomnienie sprzed dwóch lat. Może trzech? Ile już nie widział Vessarego? Nabrał wdechu, przygotowując się do ześlizgnięcia wzdłuż zbocza. Kątem oka dostrzegał jak Yū wycofuje się w głąb tego przypadkowego przesmyku. Jej słowa docierały do niego z podwójnym osłabieniem. Ponad nie wybijało się pytanie. Nie zjadasz, prawda?
To coś złego.
Więc tego nie robisz, jako człowiek, którym próbujesz być. Racja?
Wracaj na ziemię, do diabła.
Zawahał się, wyrywając z otępienia. Zawrócił. Biegł zbyt długo. O kilka sekund za długo.
— Wilczurze!
Bestia była teraz zbyt daleko. Mógł zeskoczyć od tyłu i wpaść do wody. Trochę nachlupać, odwrócić jej uwagę lub — jeśli byłaby jednak zbyt wolna — zaatakować. Nie podobał mu się ani ten plan, ani tym bardziej pomysł czarnowłosej, którego zalążek dotarł do niego w formie muśnięcia. Jakby tkanina otarła się o skroń. Zrezygnował ze skoku za agresora.
To ponad dwumetrowe bydle stanowiło wyzwanie bez względu na to, z której perspektywy się go nie zaatakowało, jednak najsłabszymi punktami musiały być podbrzusze i miękka tkanka pod uchem. Dokładnie między ścięgnem a stawem żuchwy. Trochę pod kością, tuż pod jej załamaniem.
Grow nie zdawał sobie sprawy, że doświadczenie podpowiadało mu opcję, której użyła łowczyni, aby ukrócić cierpienia Dantego (pamiętasz jeszcze o Dantem, ty śmieciu?). Poprawił chwyt. Bestia uniosła ramiona. Ogromne łapska przypominały rękawice futbolowe. Zamarły na pół sekundy. Zacisnęły się w pięści. I opadły z mocą, która z pewnością skruszyłaby beton. Moment uderzenia, po którym Grow — dosłownie — wpadł na przygarbioną sylwetkę. Poczuł jak noga ześlizguje się z wygiętych w łuk pleców, jak upada na drugie kolano wbijając się nim w kręgosłup, paznokciami ręki, w której trzyma nóż, przeciąga po krótkiej, szorstkiej jak nitki wora sierści. Drugą ręką, machinalnie, objął głowę behemota. Jego ramię trafiło pod szczękę, kiedy monstrum prostowało się i sięgało za siebie, jednocześnie robiąc ogromny krok w bok, obracając się do tyłu, jakby planował zrobić sobie z Growa tarczę na wypadek, gdyby... Głośny warkot mieszał się z krótkimi odgłosami wściekłości. Tłumionego ryku. Krzyków. Obelg w zwierzęcym, prymitywnym języku.
Kiedy wymordowany stanął w pionie, oplatający go bark Growa nacisnął na gardło. Napięte ścięgna szyi nie pozwoliły na zamroczenie; wydawało się, że olbrzym mógłby iść z tym podduszeniem przez całą Desperację i nawet by się nie zmęczył. Grow, z całym swoim ponad siedemdziesięciokilogramowym ciężarem nie robił na nim żadnego wrażenia.
Nie musiał. Nie chodziło o odcięcie powietrza. Poprawił chwyt na dzierżonym nożu. Ostrze, które trzymał do zewnątrz, nagle obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zamachnął się w chwili, w które bestia złapała go za ramiona i szarpnęła. Nie trafił w szyję. Zamiast tego ostry bok stali przeciągnął się po mordzie wymordowanego i być może to sprawiło, że siła odrzutu osłabła w połowie wykonywanego ruchu. Impuls bólu musiał zaskoczyć przeciwnika i Growa dosłownie przerzucono, a potem wbito w taflę „strumienia”. Poczuł wtedy jak uderza o dno, choć upadek został śladowo zamortyzowany. Plusnął jak ogromny fragment skały ciśnięty w wodę przez giganta i na kilka sekund go zamroczyło. Woda wpadła do ust, oczu i nosa, zadławił się nią, próbując wstać. Ledwo wynurzył głowę.
Kiedy przeciwnik złapał go za szmaty i przerzucił przez swój łeb (to musiało groteskowo wyglądać — zaśmiał się ironicznie, choć sytuacja w ogóle nie była zabawna), nóż ledwo otarł się o cel. Pewnie jego czubkiem  tknął powierzchnię szyi. Teraz spostrzegł, że na mordzie olbrzyma pojawiła się rysa czerwieni. Tylko tyle. Zadrapał go jak młody kociak. Oślepił na kilka minisekund.
Krztusząc się, nabrał haust powietrza. Czuł brud wody wymykający mu się spomiędzy ust. Mózg, zalany lodowatą cieczą, nabawił się kilku spięć. Niewystarczającej ich ilości, aby kompletnie wyłączyć Growlithe'a z pojedynku, ale jedyne na co go było stać, gdy ujrzał nad sobą parę pięści, to przetoczenie się w bok. W miejscu, w którym stał, chlusnęła woda. Sam uderzył barkiem w ścianę, zatrzymując się na niej boleśnie.
Powrót do planu A, łowczyni.
Ja odwracam uwagę.
Ty atakujesz plecy.
Deal?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Siła opadającego ciosu i pogrom pozostawionych zniszczeń ściągnęły kąciki ust kobiety ku dołowi. Nie było tak, że w walce szukała okazji do wykrzywienia warg w nieadekwatnym do swojego położenia uśmiechu. Były tylko momenty, ułamki sekund gdy ciśnienie opadało, a twarz rozluźniała się przez namiastkę zaznanego zadowolenia. W tym starciu chybiona pięść bestii była takim właśnie fragmentem, którego składowe, strategia i szczęście, skłaniały się ku niej.
 Potężny rozbryzg wody wywołał zamieszanie, wizje rozmazały się w pryzmatycznych kroplach wody, pod stopami zawrzało od miniaturowych fal, a powietrze wypełniło się mulistym smrodem. To było kilka istotnych klatek, które sekunda po sekundzie zamieniały się znowu w łagodny obraz ustawionych przeciwko sobie wrogów.
 Jedyna okazja, którą mogła diabelsko łatwo zaprzepaścić pędziła jak cyfry tysięczne na sportowym czasomierzu. Walczyła ze swoimi siłami, trajektorią lotu, bólem po kontakcie brzucha z twardym podłożem, który wyłonił się z bajora, gdy tylko wyskoczyła przed siebie i wylądowała płasko dwa metry dalej. Zagotowało się wokół nosa, prychnęła chcąc pozbyć się cieszy z nosa, ust, uszu. Zapiekło pod opaską, a ten sam drobny piasek dostał się również do zdrowego oka. Złapała jednak to, po co skoczyłaby nie tylko w mętną wodę, ale i piekielny ogień. W końcu także się podniosła.
 Zwycięstwo nie było kwestią czasu. Porażka nie była kwestią czasu. Tylko czekanie na śmierć mogło przynieść to, czego się oczekiwało. Broń w dłoniach oznaczała początek walki, bo wcześniej Kami mogła wyłącznie uciekać, grać na zwłokę i gotować się do kontry. Z kataną wyszarpaną z wilgotnego i śliskiego futerału mogła podjąć się próby.
 Mogła chlastać monstrum na oślep, ale zmusiła się do zachowania spokoju. Cięcia wyprowadzone z pomyślunkiem wygrywały z czystą, nieokiełznaną siłą. Krok do przodu, zamach, krótkie cięcie po zgięciu za kolanem. Wystarczające by przebić się przez miękką skórę, zbyt płytkie na ścięgna. Behemot odwrócił się, widziała jak unosi ku górze Growa i ciska nim w błoto. Doskoczyła do pleców potwora, uciekła z zasięgu jego ramion, cięła po wodzie, w ścięgna powyżej kostki. Woda natychmiast zabarwiła się na czerwono, a donośny skrzek był świadectwem doznawanego przez potwora bólu. Była pewna, że w tym momencie odwróci się i przeniesie uwagę na jej diabelskie żądło. Ukąszenia musiały być denerwujące, ale nie na tyle, żeby zmienił swój cel.
 Odskok, krok, zamach, taniec, taniec, taniec. Czuła pulsowanie na nadgarstku, który brutalna siła Wilczura zmiażdżyła na ziemi w jaskini. Piasek gromadził się w kącikach oczu i czuła mimowolne łzawienie, którego nie mogło powstrzymać natarczywe mruganie. Oh, bogowie, jęknęła i zamachnęła się od dołu w stronę pachy potwora, który kończył właśnie kolejny, potężny zamach. Minimalnie spudłowała, cięcie przeszło po żebrach i łopatce. Po raz kolejny zbyt płytkie.
 Skóra była miękka i elastyczna, a mięśnie z diamentu. Nie dziw, że pomimo swojej prezencji powolnego osiłka zamiatał ramionami jak mikser.
 Jeszcze chwileczka, jeszcze momencik, Grow, powtarzała sobie rytmicznie, żeby zachować odpowiedni rytm kroków. Oddaliła się wzdłuż kamiennych ścian na kilka wyłuskanych z trudem metrów, które gdy tylko bestia ułożyła się korzystnie dla jej ostrza pokonała w biegu. Ukąsiła poziomo, wciskając połowę długości stali w ciało monstrualnego goryla. Na wysokości serca. Chciała by to było serce. Płasko, żeby ostrze mogło prześlizgnąć się między żebrami, płasko, by trafić w ułożoną pasami strukturę mięśni, płasko, by nasadą dłoni uderzyć z całej siły w głowicę rękojmi i poprawić wbitą broń.
  — Zdechnij w końcu — wysapała zmienionym głosem, świdrując powiększającą się wokół krawędzi katany plamę krwi.
  Usłyszała gotującą się we wnętrznościach potwora zawartość żołądka, a potem słyszała jak wszystko co do tej pory jadł wraz z krwią miesza się ze zmąconą wodą pod jego zarośniętymi stopami.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ból rozpromienił się na całe ramię, przeszedł na bark, sięgnął łopatki. Zapiaszczone wargi Wilczura zacisnęły się, aby spomiędzy nich nie wyrwał się choćby szczątkowy jęk. Krzyk na Desperacji nie był oznaką słabości — krzyczano tu z różnych powodów. Z bólu, który hartował. Ze strachu, który trzeba było pokonać. Z nienawiści, która dodawała sił. Umysł wyprowadzał jednak kontratak i nakazywał milczenie. Siedź cicho. Ona gdzieś tu jest. To samo uczucie bycia w obrębie jej... jej zmysłów, towarzystwa, jej opinii, sprawiło, że Grow podniósł się na nogi o wiele szybciej.
Ubranie ważyło teraz kilka kilogramów więcej, ciągnęło go w dół i lepiło się do ciała, dziwnie przeszkadzając w ruchach. Potrzebował elastyczności, aby móc odskoczyć przed następnym ciosem, choć ten okazał się wyjątkowo mało trafny. Prawdopodobnie byłby w stanie uniknąć rozpłaszczenia na ścianie nawet gdyby nie drgnął o milimetr.
Puzzel wskoczył na puste miejsce dopiero po tym, jak morda przeciwnika powykrzywiała się przez targane impulsami nerwy. Pod skórą drgały mięśnie, unosząc nieco górną wargę; przywodziło to na myśl wyraz czystej degustacji, ale w rzeczywistości było odpowiedzią wroga na nowe obrażenie. I jeszcze jedno. I kolejne.
Zapewne nie odczuwał tego tak intensywnie jak powinien. Nie tracił na rozpędzie; atakował cały czas. Wymierzał ciosy, ale żądlony przez łowczynię, działał coraz bardziej chaotycznie. Doszło do tego, że Growlithe, mimo wcześniejszego zamroczenia, zdołał wyrównać swój oddech i wejść w takt tej walki.
Stanowiłby słabą pomoc, gdyby bestia zainteresowała się bardziej śmigającą z cienia do cienia przywódczynią rebeliantów, dlatego za każdym razem, kiedy gargantuicznych rozmiarów agresor obracał łeb w kierunku Yū, Grow sam atakował. Były to jednak ataki rozpraszające — nic więcej. Rzucenie kamieniem wyszarpanym z mułu, który odbił się od napiętych szczęk lub od piersi; kopnięcie w wodę, aby obryzgać mętną cieczą pysk, kiedy tylne łapy ugięły się przy następnym ślizgnięciu się ostrza wzdłuż ścięgien.
Po twarzy ściekały mu gęste brązowe strużki wilgoci; włosy przylepiły się do czoła, policzków i karku. Prócz tych niedogodności, udało mu się jednak ominąć większość ciosów, jakie na oślep wyprowadzało monstrum. Raz czy dwa został draśnięty przez pięści, gdy zbyt wolno usunął się z toru ich lotu. Tracił równowagę i odzyskiwał ją. Dostawał siniaki i zapominał o nich.
Wkrótce wszystko i tak dobiegło końca.
Kątem oka wychwytywał ruch za postacią drugiego wymordowanego, ale kiedy Yū prześlizgnęła się wzdłuż ściany, tnąc w poziomie niezawodnym orężem, miał wrażenie, że czas stanął w miejscu, a ona — wbrew temu zacięciu rzeczywistości — i tak teleportowała się kilka metrów naprzód.
Na kilka chwil wszystkie mięśnie wyprężyły się, ukazując cały wzrost przeciwnika — musiał mieć jednak o wiele, wiele więcej centymetrów niż początkowo zakładał Grow. Krew bryzgnęła gwałtownie; ogrom sylwetki skurczył się, jakoś zapadł w sobie. W ślepiach pociemniało.
Zdechnij w końcu.
Grow się wyprostował, jakby było już po wszystkim. To i tak nie potrwa zbyt długo — śmierć miała za dużo do roboty, by ślęczeć godzinami nad byle przypadkową osobą. Głośny oddech agresora cichł z chwili na chwilę. Już teraz Growlithe przestawał zwracać na niego uwagę. Uniósł spojrzenie na łowczynię i coś w jego oczach mówiło, że stracił rezon.
Przemoczony i spięty, z twarzą od rys po jej paznokciach, z koszulką przylegającą do gwałtownie unoszącej się i opadającej klatki piersiowej nagle przybrał postawę kogoś, kto ma ochotę wykonać ruch, ale tego nie robi.
Nie żyje — powiedział cicho, ale jego wzrok, zamiast spocząć na cielsku przeszytym przez ostrze Kami, przeniósł się wyżej, przebiegł wzdłuż pochyłej ściany prowadzącej „na górę” i zdawało się, że biegnie jeszcze dalej, przemyka między nielicznymi drzewami, przeszywa gruz i dopada do pogruchotanej sylwetki leżącego psa. Nie żyje. Po prostu.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Wypuściła rękojeść broni wbitej w plecy bestii, odskoczyła pod jedną ze ścian i patrzyła jak jej cielsko wije się w konwulsjach, a potem pada nieruchowym pyskiem w bajoro. Fale brudnej wody, krwi i treści żołądkowej  rozchodziły się w równych odstępach od boków behemota oblewając nogawki jednookiej. Obserwowała to zjawisko z obojętnym wyrazem twarzy, a z jej ust uciekała szybko delikatna mgiełka rozgrzanego oddechu.
Nie żyje.
  Podniosła rozszerzone źrenice na mężczyznę i podążyła za jego spojrzeniem. Zatrzymała się tylko na moment przed osiągnięciem oczami wyobraźni tej samej wizji, która go gnębiła. Odepchnęła od siebie poczucie winy, gwałtowniej niż z początku zamierzała, co tylko potwierdziło jej obawy – będzie się obwiniać za poniesione szkody, ale nie tu i nie teraz. Odetchnęła głęboko, trochę na pokaz i podeszła do wielkiej małpy, najpierw oparła but na jej cielsku, a potem wyszarpnęła z niego katanę w akompaniamencie obrzydliwego mlaskania zapadających się wnętrzności.
  Nie zauważyła, kiedy nogi doprowadziły ją przez jego oblicze. Wiedziała za to, że każdy z kolejnych ruchów był automatyczny, był jej druga naturą. Chwyciła go za kołnierz kurtki pod samym gardłem, najpierw szarpnęła ku sobie, a potem gwałtownie pchnęła w ciemność zaciskając zęby ze wściekłości. Na moment przed nieuchronnym preludium nadchodzącej katastrofy powstrzymała się od wrzuceniem go w błoto. Wyhamowała naprężone od zaciskania palców ramię i puściła skraj materiału tak lekko, jakby wcale go wcześniej nie trzymała.
  — Jesteś ranny? — rzuciła słowa w eter tak delikatnie, jakby kilka sekund temu wcale nie kipiała ze złości. Kocioł wypełnił się po brzegi wrzątkiem, ale ostygł w ostatniej chwili. Nie. Mogło być tak, że dopiero ukąszenie go pomogło jej się opanować. Jeszcze raz nie. Wcale by się nie powstrzymywała, gdyby nie to, że Wilczur był tu z nią tylko ciałem, myślami siedział już przy swoim psie. W ogóle by nie zrozumiał, dlaczego znowu go atakuje, dlaczego znowu reaguje agresją, chociaż poprzez sojusze zobowiązali się do czegoś zupełnie odwrotnego. — Chodź. Narobiliśmy trochę hałasu. Trzeba też zabrać stąd twojego towarzysza. — Złapała go ponad zgięciem łokcia i z wyczuciem starała się nakierować jego myśli na pochyłą skarpę, która była ich jedynym wyjściem z tej zalanej brudną wodą szczeliny. Warto było się tez ruszyć ze względu na zimną wodą, w której stali i jaka przyklejała do ciał przemoczone ubrania. Spojrzała na niego kątem oka spod przyklejonych do twarzy, czarnych włosów i wypuściła powietrze z ust.
  Brodząc po mokradłach roztrzaskała na kawałki odbicie księżyca, które dopiero co zdołało przyjąć swoją idealną formę po wcześniejszej szarpaninie. Poszła przodem, ostrożnie, ale bez przeszkód wspięła się po nachylonym gruncie. Wszystko było łatwiejsze, gdy nie miało się nad sobą ziejącej gorącym oddechem paszczy pełnej zębów, albo pięści, która może złamań człowieka w pół. Stanęła na płaskim gruncie i zagwizdała. Wilki na pewno kręciły się gdzieś w okolicy, ale z powodu pościgu rozpierzchły się na boki w chaosie, albo wdały się w jakąś bójkę z psami Growa, to ta mniej optymistyczna wersja. W międzyczasie złapała za dolny skraj koszuli i zacisnęła go w dłoniach pozbywając się nadmiaru ściekającej wody. Prawy bark zapiekł, tamte rany były nadal świeże, a ona już zbierała sobie kolejne. Już dawno pozbyła się złudnej nadziei, że kiedykolwiek będzie w pełni sprawna, ale jej ciało było narzędziem pracy, musiało nosić na sobie ślady po każdej walce. Te zasklepiały się dużo łatwiej niż bruzdy na umyśle, psychika zawsze była porcelanowym naczyniem.
  Zerknęła z góry na zarys pokonanej bestii. Leżała cicho pogrążona w wiecznym śnie, chociaż zaledwie kilka minut temu próbowała walczyć, może tylko bronić swojego terytorium. Teraz z ciała wyparowywało całe ciepło i wyciekała krew. Te same szkarłatne plamy brudziły ostrze jej broni, więc powoli oparła je na ziemię i poczęła wycierać je o skraj brudnego ubrania. Nic lepszego do tego celu nie znalazła, chociaż kolejne plamy na koszuli wcale nie poprawiały jej humoru.
  Nic co miało nastąpić nie wyglądało na radosne. Ze śmiercią najlepiej zmierzysz się szybko, chociaż nie wiedziała jakiej reakcji spodziewać się po mężczyźnie, jeżeli wrócą do zmaltretowanego truchła psa. To nie widok miał być przerażająco, ale świadomość, że już po wszystkim.
To nie moja wina. Powtarzała sobie zaciskając wargi do bladości. Jeszcze raz odnalazła go spojrzeniem i obserwowała jego oblicze w poszukiwaniu odpowiedzi.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

Myślami był już przy nim. Klękał nad ciałem i dotykał palcami szorstkiej, posklejanej krwią sierści; sierści która niejednej zimowej nocy grzała go w ciemnościach kryjówki, która ocierała się o niego w czasie polowań, gdy szli krok w krok po tropie ofiary, dodając tym otuchy o wiele szczerszej niż zapewnienia ludzi, którzy towarzyszyli mu w niezliczonych wojnach. W myślach rozmazywał gęstą ciecz wzdłuż szyi i pyska. Dotykał wyszczerzonych, nieruchomych zębów — śliskich od czerwieni, która w nocy wydawała się czarna jak ebonit. Czuł zapach Dantego, doskonale mu znany. Po tylu akcjach, w których wystawiał psa na próby, po tylu walkach, w których jego kły ratowały mu życie...
Nie zauważył i nie usłyszał, kiedy łowczyni ruszyła przez mętną wodę, rozbryzgując na boki brązowe krople i marszcząc zastygłą taflę. Był w innym miejscu i kiedy poczuł gwałtowne szarpnięcie, poczuł się dokładnie tak, jakby ktoś złapał go za kark i odrzucił do tyłu. Z równą łatwością, z jaką bestia chwyciła Dantego i cisnęła nim w kąt. Rozbiegane, zaskoczone spojrzenie Growa padło na twarz Yū i kiedy otwierał już usta, żeby wychrypieć cokolwiek, jej pytanie zbiło go z tropu. Było skuteczniejsze niż policzek i tysiąc razy bardziej bolesne niż gdyby postanowiła pchnąć go do wody.
Złapał się za pognieciony, mokry kołnierz. Palce samoistnie rozmasowały tkaninę, jakby to ona go bolała, a nie szyja, wokół której ścisnął się materiał szarpanej kurtki. Dodać dwa do dwóch? Potrzebował dłuższej chwili, w której zdobył się jedynie na patrzenie i czekanie. Gdzieś przez osłupienie przebijała się poprawność jej decyzji. Powinni iść. Jak najszybciej.
Narobili hałasu.
Milczał, ale wykonał krótkie, oszczędne przytaknięcie na znak, że zrozumiał; i że nic mu nie jest. Ruszył w ślad za nią, pozostawiając mieliznę za sobą. Ani razu nie obejrzał się w stronę poległej bestii. Nie miał w tym większego udziału; w zasadzie pomachał tylko płachtą przed bykiem.
Potrafił się skupić wyłącznie na tym, co miał tuż przed nosem. Na drodze przez karłowate rośliny, które szybko ustąpiły miejsca skruszonym skałom, cegłom i kamieniom. Na wietrze, w którym czuć było mdłą woń krwi i śmierci. Na odgłosach, które przyspieszyły jego zesztywniały od zimna krok.
Jeszcze nim dopadł do ruin dziedzińca przez powietrze przetoczyło się niskie, głośne warknięcie; jak huk ze strzelby. Niewielkie, przygarbione sylwetki drgnęły, podskoczyły, odpowiedziały pomrukiwaniami, sykiem i serią krótkich pisknięć, nim nie rozpierzchły się na boki. Jeden z pochylonych wymordowanych minął się z Growem, zostawiając na ziemi trasę znaczoną czerwienią. Z kącików ust padlinożercy ściekała posoka. Na czworaka, jak kolejna małpa, stworzenie czmychnęło w mrok ruin okolicznego domostwa.
Dante leżał pod ścianą tam, gdzie go zostawili. Grow poczuł jak wymęczone nogi miękną w kolanach jeszcze bardziej. Nagle zamiast stawów miał jedynie watę i po następnym kroku zwalił się ciężko na klęczki. Jeżeli odczuł ból wbijanych się w rzepki drobnych kamieni, to nic na to nie wskazywało. Opadł rękoma na krzywo leżące ciało, dotykał go sztywno, jak ślepiec, który panicznie poszukuje swoich okularów. Spodziewał się podobnego widoku, oczywiście. Nie był jednak w stanie przewidzieć ścisku w gardle; prawie jakby jego przełyk był teraz szerokości główki od szpilki. Widok poległego towarzysza, zanurzonego w kałuży szkarłatu, z zapadniętym bokiem, pod którego skórą znalazłby tylko pogruchotane kości... Nagle plener rozmył się i Grow zacisnął powieki, pochylając się wpół i wsuwając ramiona pod psa. Krew była jeszcze ciepła, kiedy odklejał od niej Dantego i przygarniał go bliżej siebie. Zapach przyjaciela zastąpił wszystko inne — wonie okolicznych wymordowanych, piach, łowczynię. Wtulał twarz w jego szyję, nieświadom ran, jakie zostały zadane przez wygłodniałych Desperatów. Ich zęby rozrywały tkanki tego mieszańca jakby mięśnie miał zrobione z mokrego papieru. Powygryzane w licznych miejscach cielsko odsłaniało czerwone mięso, linię dolnego żebra, nitki żył — i to wszystko poza zasięgiem świadomości Growa, bo ten nie chciał dopuścić do siebie faktu, że Dante został sprofanowany przez ścierwa szlajające się po tych terenach. Przez bestię, której szczątki lodowaciały w błotnisku nieopodal.
I przez niego.
Uniósł głowę, zaciskając ramiona na ciężkiej, wiotkiej sylwetce. Za jakiś czas — kilka godzin — to ciało stężeje i nie będzie się różniło niczym od rzeźby wyciosanej w marmurze. Teraz jednak, kiedy Growlithe podnosił się powoli na nogi, łeb zwierzęcia zsunął się bezwładnie w dół, przewieszony przez zgięcie jego łokcia.
Trzymał go jak jagnię; jedną ręką przytrzymywał barki, drugą złapał psa na wysokości jego bioder, wbijając się przedramieniem w pogryzione podbrzusze. Nieporadność jaka temu towarzyszyła pokazywała, jak nieczęsto brał na ręce cokolwiek żywego.
Obrócił się przodem do stojącej nieopodal łowczyni i jeszcze chwilę patrzył w grunt przed jej stopami. Dopiero po tym jak przycisnął mocniej psa do piersi, uniósł wzrok na twarz Kami, szukając na jej obliczu czegoś poza pochmurną surowością.
Co chcesz z nim zrobić? — to pytanie zawisło nad nimi jak nóż; przecięło dzielącą ich odległość i wbiło się pod żebra łowczyni — ponieważ w tym momencie to jej zdanie miało określić wyrok. To jej widzimisię kierowało sytuacją.
Możesz go tu zostawić.
Pochować.
Lub zjeść.
Możesz chodzić w jego skórze.
Nosić na piersi kły, którymi zagryzał zwierzynę.
Możesz z ostrych pazurów stworzyć broń.
Możesz oddać go mnie.
Growlithe czuł, jak zimna wilgoć z bajora miesza się z gorącą juchą. Materiał kurtki wchłaniał obie te substancje, klejąc się do ciała i niemal wżerając w nie. Wiedział już, że długo nie będzie w stanie zmyć z siebie pozostałości po tym, co teraz odczuwał. Tej naprzemiennej fali lodu i ognia, temperatur, które sprawiały, że jego żyły kostniały, a mięśnie paliły.
Zabiłeś go, Jace.
Nie skrzywił się, choć jakiś nerw mocno natężał. Odsuwał od siebie tę natrętną myśl, ale wracała. Wracała od razu, jeszcze głośniejsza i bardziej stanowcza. Zabiłeś go. Nie. ZARŻNĄŁEŚ. NIGDY.
Zrobiłbym to jeszcze raz — wyrzucił z siebie nagle, nadal trzymając nieruchomy wzrok na obliczu łowczyni. — Tyle razy, ile będzie trzeba.
Wewnątrz dwa wilki gryzły się o dominację; jeden szalał w furii, kazał się opamiętać. Dość, już dość. To żadne rozwiązanie. TO BEZCELOWA ŚMIERĆ. Drugi kłapał szczękami pełnymi krwi gęstej jak melasa. Nie ma innej deklaracji. NIE MA INNEJ OBIETNICY JAK TA. Nie ma nic ważniejszego niż ten czyn — nieobliczalność, która pokazuje, że zrobi WSZYSTKO.
Zawahał się, z rozchylonymi lekko ustami. Spierzchnięte wargi zacisnęły się, tamując bełkot. Gdyby teraz postanowił coś powiedzieć, wyrzuciłby z siebie słowa i jednego, i drugiego wilka.
Chciał pochować Dantego tak jak całą resztę, ale przecież cały ten proces nie miał na celu...
Grow przesunął dłonią po futrze, wsuwając palce w szorstką sierść.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Płynęła do przodu jak we śnie. Nie czuła, gdy przemoczone do cna buty stykały się z podłożem, nie słyszała jak przesiąknięty wodą materiał mlaska przy każdym ruchu. Wpatrywała się w plener, w rozpiętą wysoko na niebie tarczę księżyca i pozwalała zahipnotyzować się jego spokojem. Beztroska wypełniała żyły jak trucizna, była złudnym marzeniem o powrocie do przeszłości, ale Yu nie potrafiła długo oszukiwać samej siebie. Tym co czuła teraz najwyraźniej było wyłączenie zmęczenie, nie żal, nie współczucie i nawet złość gdzieś wyparowała. Kierowała się do ciała psa wyłącznie ze względu na niego, a kiedy wreszcie stanęła przez truchłem, po prostu obróciła głowę.
  Nie dlatego, że widok był nieprzyjemny. Owszem, niewiele osób z czystej przyjemności ogląda zmaltretowane zwierzęce sylwetki, ale jej powód był innym. Tym razem nie chciała, może też nie czuła prawa, by oglądać jak Growlithe żegna się ze swoim towarzyszem po raz ostatni. Dyskretnie odwróciła się i przeczesała wzrokiem ciemności bez zadowalających rezultatów. Wychwyciła tylko niewielki błysk na gładkiej powierzchni stali, chybiony nóż, który beztrosko tkwił wbity pomiędzy dwa kamienie.
  Okolica zmieniła się po raz kolejny, w odbiciu metalu widziała niewyraźny zarys ruin fontanny, na którą nie zwróciła wcześniej uwagi. Przykucnęła przed rzuconym na grunt przedmiotem i płaską dłonią dotknęła luźnych kamieni. Ból przyszedł niespodziewanie.
  Zachciała się do przodu. Ułożona w pozycji idealnej podpory ręka pomogła w zachowaniu równowagi, ale przez ułamek sekundy miała wrażenie, że spada w bezkresną otchłań. Syknęła cicho i przysłoniła bokiem dłoni nos, z którego po raz kolejny tej nocy puściła się gorąca krew.
Ile jeszcze dasz radę to ciągnąć?
Zacisnęła usta przesadnie krytyczna względem swojej małej słabości. Nie było sensu szukać wymówek, była całkowicie pewna, że znowu zbladła do koloru kredy, a tego nie była w stanie tak łatwo ukryć. Schowała nóż za pasek i wyprostowała się. Były sprawy do załatwienia, kwestie do wyjaśnienia, które nie mogły dłużej czekać.
Spodziewała się, że Grow znowu czymś ją zaskoczy i nie zawiodła się.
Co chcesz z nim zrobić?
  W skali punktowej od zera do dziesięciu została trafiona za jedenaście. Niezrozumiałym było to, że nie czuła się wcale urażona. Ty robisz ze mnie mordercę, pomyślała zapatrzona w jego poznaczone paznokciami oblicze, zdecydowana podpisać się na jego ciele jeszcze raz, gdyby sytuacja obrała niepożądany kierunek.
Nie zrzucisz winy na mnie. Zacisnęła dłonie, czuła szorstkie zwoje sznura pod palcami w miejscu, gdzie trzymała futerał katany. Chciałabym ci z tym pomóc Grow, ale nie będę brać na barki twoich przewinień.
  — To twoja zdobycz — odparła cierpko, z wysiłkiem imitując beztroskę przy każdym bolesnym ruchu. — Zrób z nim co chcesz.
  Toczyła z nim w swojej głowie niezwykle szorstki dialog. Było wiele słów, których obawiała się użyć, a jakie sprawiały wrażenie odpowiednich. Napięcie szarpało jej nerwy, z trudem wyłuskiwała tylko te łagodne kwestie, które nie zmieniłyby wiele w ich wzajemnym postrzeganiu się.
  Ściągnęła brwi, wykrzywiła usta i parsknęła prześmiewczo, gdy cedząc słowa na wydechu zarzekał się bezgranicznej wierności. Komu? Czemu?
  — Zrobiłbyś to jeszcze raz? Zrobiłbyś wszystko? — Powoli odzyskiwała kolory, ale przez narastające napięcie czuła mrowienie w koniuszkach palców. Odłożyła broń na ziemię i zbliżyła się do niego. — Zignorował wszystko o co Cię proszę i zabił swojego towarzysza dla udowodnienia... no właśnie, czego tak bardzo pragniesz?
  Rzuciła krótkie spojrzenie na pysk psa. Chuda kufa była pokryta lepką krwią, która mieniła się pod tarczą księżyca. Spojrzała na ręce mężczyzny wpite w gęstą sierść stworzenia z ciepłem, oddaniem, bolesną tęsknotą. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego jak wygląda, jak odmiennie do twardych słów rzucanych w eter zachowuje się jego ciało. Wyciągnęła ramiona przed siebie, jakby sugerowała, że ma jej podać truchło, ale szybko przesunęła ręce wyżej, zatopiła palce w miękkiej sierści i odszukała nimi dłonie wymordowanego. Były ciepłe i przyjemne w dotyku, znała je, więc nie czuła szorstkości, nie czuła pokrywających je bruzd. Była od niego dużo niższa, więc kiedy chciała napotkać jego spojrzenie musiała spoglądać ku górze, wyciągać wysoko podbródek. Wyglądała wtedy jak pełna dumy i pewności siebie.
  — Powiem Ci coś, Growlithe —zaczęła cicho. Nie szeptała, ale głos pozostawał zniżony, wręcz konspiracyjny. — To ty go zabiłeś. Posłałeś na śmierć przez zachciankę.
Ale to nic, racja? Wyrzuciłeś tylko na stół najmniej użyteczną z całej talii kartę. Wystrzeliłeś pocisk, ale powiedz mi, trafiłeś w cel? Teraz, gdy jest już po wszystkim uważasz, że było warto?
  Emanowała taką siłą, że dziwacznie wyglądało, gdy niespodziewanie po prostu zamknęła oczy i nachyliła głowę w stronę psa. Skorygowała zachwianie na tyle, by ostatecznie pacnąć czołem o ramię Wilczura, a potem by w ogóle odstąpić od niego na krok.
  — Ułożymy stos z kamieni — oznajmiła i podniosła leżący zaraz przy nodze niewielki kamień. Trzymała go przez moment, ale zaraz potem odłamek skały uderzył o sypkie podłoże uciekając z uścisku jej palców. Podążyła zań z poirytowanym spojrzeniem, przeklęła niesłyszalnie pod nosem i kopnęła. Nic nie mogła poradzić na to, że ziemia usuwa jej się spod stóp. Czuła nieregularne walenie serca w piersi i kłucie przy każdym oddechu, zakładała łagodne wstrząśnienie mózgu, ale biorąc pod uwagę siłę z jaką skraj pięści olbrzymiej małpy uderzył ją w bok głowy miała szczęście. Zgarnęła wilgotne kosmyki włosów z twarzy, ale nie pomogło to uratować jej wizerunku, nadal prezentowała się jak kot wrzucony do studzienki.  — Gleba jest zbyt twarda, żeby kopać. — Wyjaśniła dla pozorów rozwagi swojej propozycji, ale język plątał jej się jeszcze w ustach. — Masz nierówno pod sufitem. Cholera, ale wiesz? Ile lat żyje, trafiam na samych kretynów. I jestem na ciebie wściekła, jesteś najgorszy z nich wszystkich. I na siebie też jestem wściekła. Powinnam cię tu zostawić, radź sobie ze wszystkim, ale nie umiem tego zrobić.
  Zagwizdała beznadziejnie słabo na palcach. Nie było mowy, by odgłos rozległ się dalej, niż na kilka metrów wokoło, więc nie spodziewała się, że którykolwiek z wilków wróci na tak mierne zawołanie. Po prostu zajmowała czymś ręce.
  — Mam ochotę Cię uderzyć. Wybić z głowy te wszystkie idiotyczne pomysły — przyznała szczerze, mechanicznie zawijając palce w pięści.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zrób z nim co chcesz.
Przesunął językiem po twardych od pęknięć wargach. Chcę go pochować — pomyślał przymglony, ale nim zdołał to z siebie wykrztusić, nastąpił kolejny akt i poczuł na rękach zimne dłonie łowczyni. Wystarczyło muśnięcie jej palców, aby w żyły pełne gorącej krwi wlano arktyczną ciecz. Z jakąś niepojętą urazą przycisnął psa jeszcze bliżej siebie; teraz prezentował się jak ktoś, kto chce odciąć Dantego od każdej istoty tego świata, nawet jeśli jeszcze przed momentem oferował jego los rebelianckiej przywódczyni z taką lekkością, jakby stanowiło to normalną kolej rzeczy.
Zrobiłbyś to jeszcze raz?
Tak — upierał się i choć ciało pozostawało zdradliwe, głos go nie zdradził; brzmiał pewnie i solidnie. Tak, zrobiłbym to jeszcze raz. A potem następny i kolejny. Dlaczego nie potrafisz tego zrozumieć? Dalsze słowa grzęzły jednak w gardle, nie potrafiąc przebić się przez rosnącą gulę; nie było to związane z zakłopotaniem, bo Growlithe wydawał się nie rozumieć już podobnych odczuć, ale im dalej brnęli w ten temat, tym silniejsze uczucie dopadało Wilczura.
Uczucie przede wszystkim straty, na którą wydawało mu się, że jest gotów.
To ty go zabiłeś.
Jeżeli ten słowny policzek go zabolał, ukrył to z aktorską precyzją. Znieruchomiałe mięśnie twarzy ułożyły maskę i tylko oczy odbijały od siebie blask wiszącego nad ich głową księżyca. Yū miała dar mówienia tego, co liczni zbyliby machnięciem ręki. Choć wiele z poruszonych tematów stanowiło pole do wojny między nimi, nierzadko dobierała słowa, którym niewiele brakowało do stania się niemal fizyczną bronią. Ostrza wbijały się głęboko, ostrymi czubkami docierając do warstw, z których składał się, kiedy był człowiekiem; prawie tak, jakby przebiła się przez gruby kokon i dotarła wreszcie do miękkiej, żywej tkanki. Świadomie czy nie — naciskała na rękojeść tak długo, aż poczuł ludzki ból.
Tak to tutaj wygląda — zaczął równie cicho, kiedy tylko poczuł na sobie dodatkowy ciężar; Yū przechyliła gwałtownie głowę i oparła się na krótki moment o jego ramię, które pod wpływem nagłej bliskości napięło się jeszcze mocniej. Stało się twarde jak marmur i równie zimne.
Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, łowczyni, ale zrobiłaś dokładnie to samo nie tak dawno temu. Twoje poglądy są inne i dlatego nie dostrzegasz moich.
Przyglądał się jej spod zmierzwionych, mokrych włosów, które, w swojej naturalnej barwie, niewiele się różniły od wiszącego nad ich głowami księżyca.
Nie chciał się z nią kłócić — na przestrzeni paru ostatnich spotkań robili to notorycznie. Często do tego stopnia, że nie wiedział, czy w ogóle powinien się odzywać, żeby za moment nie wyszły na jaw kolejne odpychające ich od siebie różnice. Choć od początku wiedział, jak sporymi przeciwieństwami byli, dopiero niedawno zrozumiał, że Kami — kiedy sama zda sobie z tego sprawę — może być zwyczajnie...
Zawiedziona — podszepnął zdradziecki głos w głowie, wkładając w to słowo najsłodszą nutę, na jaką byłoby stać każdą ironiczną sukę, chcącą zniszczyć ładny obrazek.
Grow odwrócił wzrok, niczym podglądacz, którego nakryto na gorącym uczynku.
Mniej więcej o to chodziło: mogła być zawiedziona tym jak naprawdę wyglądała jego postawa, gdy wracał na Desperację; wracał do znanych sobie ziem i zasad, do suchego powietrza i pustych horyzontów. Do rytmu, w który wchodził z własnej woli — bo tak było łatwiej.
Jak przez wodę słyszał teraz jej słowa. Gleba jest zbyt twarda by kopać. Masz nierówno pod sufitem. Jesteś NAJGORSZY z nich wszystkich.
Drgnął, znów zmieniając minę. W kącikach zaciśniętych ust czaiła się irytacja.
Mam ochotę cię uderzyć.
Śmiało. Ulżyj sobie.
Zmusił się, żeby na nią spojrzeć, ale długo nic nie mówił, nie mogąc wybrać odpowiednich słów. Jedyne, które siadły mu teraz na języku, były banalne i wręcz żałosne. Nie wykrztusiłby ich za żadne rewelacje tego świata — już i tak podkopał swój wizerunek.
Potrzebował więc czasu, żeby zdecydować się na coś innego. Może na to, co dotyczyło Dantego. Na to, co od początku chciał z nim zrobić, gdy tylko jego śmierć stała się faktem. Jednak kiedy rozchylił wargi, wszystkie te myśli uleciały wraz z nagłym wydechem. Przez zęby Growlithe'a przecisnął się głośny syk.
Wszystko dobrze? — to pytanie zabrzmiało jeszcze banalniej niż wszystko, co przyszło mu do głowy aż do tej pory; ale skupiony wzrok, krążący szybko po jej twarzy, po śladach startej krwi, po chwiejącej się sylwetce i stulonych w pięści palcach, sygnalizował, że nie byłby w stanie zdobyć się na nic ambitniejszego. Za bardzo zainteresował się jej stanem. — Wyglądasz, jakbyś się miała przewrócić.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  — Tak to tutaj wygląda — powtórzyła z oburzeniem. Kiedy z irytacją zaciskała zęby, dzwoniło jej w uszach. Nie mogła więc zaciskać, musiała uśmiechać się krzywo i liczyć na to, że grymas nie zostanie odebrany jako ironiczny.
  Daleko jej było od sztucznego wmawiania sobie spokoju, chciała wyzbyć się gniewu najszybciej jak to możliwe i znowu, z chłodnym umysłem, postawić kolejny krok. Dlatego krzyczała, dlatego z frustracją sypała wyzwiskami i wbijała paznokcie w miękkie wnętrze dłoni formując pięść. Oczywiście, że nie zamierzała go uderzyć, nie teraz.
  Spojrzała mu w oczy, gdy wyciągał na wierzch kolejne trupy.
  Poczuła, że dla odmiany wypełnia ją żal. Zamknęła oczy i z trudem przełknęła ślinę. Odetchnęła przez nos, pozwoliła lodowatemu powietrzu wypełniać płuca kawałek po kawałeczku. To co innego, Grow.
Dalej. Dobij swojego.
  Uniosła pewnie podbródek, zmusiła płynną maź pod stopami, by stała się twardym gruntem. Im większy nacisk wywierał na nią swoimi słowami wymordowanymi, tym grubsza stawała się jej skóra. W środku drżała w posadach, ale wierzch z nieskazitelnej porcelany błyszczał.
  — Jego również zabiłeś. — zawahała się. — Czy raczej skazałeś na bolesne umieranie. Nie chciałam Ci tego przypominać, bo sytuacja wyglądała inaczej. Zupełnie inaczej.
Jak przy marnej jakości nagraniu odtwarzała sobie w głowie słowa chłopaka. Zostanę zapamiętany jako ten, który w ciebie wierzył. I poległ, zdrajczyni. Tak długo i tak boleśnie rozbrzmiewały echem w jej pamięci, że mogła niemal wyobrazić sobie, jak identyczne padają z ust Wilczura. Jasne, wąskie usta poruszane w rytmie słów-żyletek. Wizja tak rzeczywista, że czuła w żołądku mdlące ciepło.
  Złapała się dyskretnie za bok. Nie, wyglądało na to, iż to ostatnie nie było wcale reakcją na wyimaginowaną konwersację z mężczyzną, która niewątpliwie wywołałaby u niej pojawienie się kolejnej porcji gniewu. Naprawdę czuła się tak, jakby za moment miała się przewrócić. Przytaknęła na słowa wymordowanego nie przejmując się tym, że odpowiedź nie powinna brzmieć ‘tak’, bądź ‘nie’. Po prostu kiwnęła głową na znak, że da sobie radę.
  Odeszła w kilku krokach i nachyliła się nad pozostałą po wieczornym deszczu kałużą. Gładkie lustro wody dało jej pojęcie o tym, jak wygląda. Że nadal jest blada jak ściana, że w kąciku ust jest ślad po rozmazanej nieudolnie krwi, że nos posiniał z jednej strony, kiedy uderzyła nim o ziemię. Szorstka, ciemna skóra poznaczona setka miniaturowych otarć, mocno zarysowana szczęka i czerwone pod ciemnymi brawami zwierzęce oczy. Była zaprawiona w bojach, ale nie czuła się dobrze na takim polu walki. Może gdyby wyglądała trochę bardziej jak człowiek, jak... kobieta?
Nie, to nie ma nic do rzeczy.
  Zanurzyła dłoń w lodowatej wodzie i wbiła palce w rozmiękłą ziemię wydrapując w niej łagodne bruzdy. Idealna powierzchnia wody zafalowała rozpraszając odbicie gwiazd ponad jej głową.
  — Kiedyś wierzyłam w coś takiego jak idealna sprawiedliwość. Wiesz, utopijny świat gdzie pojęcie zła w ogóle nie funkcjonuje. To był dosłownie moment. Nie wiem, miesiąc? Zabawne jak szybko weryfikuje się tak idiotyczne pomysły — powiedziała do siebie przy końcu. — Niewiarygodne jak wiele dobrego ma swoje korzenie w najczystszej podłości. A ty robisz coś takiego... szaleństwo? Poświęcenie? — Przechyliła się lekko do tyłu i usiadła na skraju kałuży. Bez przekonania zsunęła z twarzy skórzaną przepaskę i zalizała wilgotne włosy do tyłu. — Zawsze będziesz wracał do tego pamięcią czując gorycz.
Spod długich rzęs patrzyły się ku niej jej własne oczy. Jedno czerwone, czujne i jedno otchłań, tuż obok. Cierpki posmak na języku pochodził od jej własnej krwi, lecz w tym momencie próbowała przypomnieć sobie wszystkich po kolei, od samego początku.
  — Myślisz, że mam prawo coś takiego mówić? Cokolwiek wymagać? Poświęciłam tak wiele rzeczy i osób po drodze... Tylko pamięci o nich nie chce poświęcać. Ale zrobiłabym to jeszcze raz. I jeszcze raz. Tyle razy ile trzeba. — Zaśmiała się gorzko. — Brzmi znajomo?
  Zawiesiła opaskę na szyi, skrzyżowała ramiona i wzdrygnęła się energicznie. Zawroty głowy najwyraźniej ustały, więc mogła wrócić do zajęcia. Mieli w końcu pochować psa, chociaż teraz nie wiedziała już, czy powinnam brać w tym wszystkim udział. Może byłoby lepiej pozostawić Wilczura sam na sam ze swoim dziełem?
Zakołysała się i szybkim ruchem z siadu przeszła do kucnięcia, a potem ostrożnie do wyprostowanej pozycji. Wszystko bolało, mięśnie przypominały o sobie od razu przy delikatnych ruchach.
  — Nie chcę już za nikim podążać, a tych, których prowadzę jest dostatecznie wiele. Dobrze byłoby mieć jednak koło siebie kogoś, tak wiesz... równemu sobie? Nie będę już dłużej oceniać twoich powodów. — Spojrzała jeszcze raz na truchło w jego ramionach, a potem kiwnęła znacząco głową na bok. Chciała mieć już za sobą te przykrości, więc bezgłośnie wskazała mu kierunek. Jakikolwiek. Byleby coś zrobić, odejść stąd. — I ty nie podważaj moich. Nieważne jak głupie, jak złe będą.
  Czy to pomoże osiągnąć między nimi zgodę?
  Idealną sprawiedliwość?
  Zrobiła kilka kroków, chciała znaleźć dobre miejsce by dokonać pochówku. Jej głos ani na moment nie stracił mocy i gniewu, jakby w rzeczywistości było tak, że od zawsze kierowała się wyłącznie tymi dwiema rzeczami. Zapatrzyła się gdzieś w dal posępnie mrużąc brwi.
  — Idę na sam szczyt, Growlithe — oznajmiła, ignorując patetyczność takiego stwierdzenia.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

To co innego.
Choć nie usłyszał tych słów, coś w jego postawie mówiło, że dostrzegł pomyłkę, rozjazd ich wizji, jak rozjeżdżają się dwa samochody, które omal na siebie nie wpadły w zbyt ciemną noc. Ślizg opon na mokrym od deszczu gruncie wzbogacony był o głośny, przeszywający pisk. Jego także zabiłeś. Pokręcił głową, ale był to krótki, niedokończony gest, jakby w ostatniej sekundzie się rozmyślił. Od samego początku miał na uwadze inną sytuację. Powinien wyprowadzać ją z błędu?
Kiedy na moment zamknął powieki, ujrzał ring; zadymiony od tytoniu, ze zbryzganą od zaschniętej i świeżej krwi posadzką. Niemal czuł słodki, mdlący zapach potu walczących. Mocne głosy wykrzykujące faworytów i komendy niespokojnej publiczności. Trzaski łamanych kości i uderzenia. W chwili, w której łowczyni złapała go za nadgarstek, uniosła jego dłoń, na całą arenę zgłosiła kandydaturę — wtedy chwyciła także za broń, odbezpieczyła ją i wycelowała. Naprawdę o tym nie wiesz, ty krótkowzroczna dziwko?
Chciała coś udowodnić, zyskać na czasie lub po prostu zmusić kogoś innego do odwalenia brudnej roboty. W każdym razie strzeliła. Pociągając za spust naraziła go na niebezpieczeństwo. W równym stopniu, w jakim sam to zrobił, każąc Dantemu zaatakować stojącą im na drodze bestię, choć okoliczności były zupełnie inne.
Growlithe uchylił powieki, od razu mając wzrok wbity w twarz łowczyni.
Różnica polegała na tym, że Grow był pociskiem trafniejszym i o większej sile rażenia niż stary pies; uszedł więc z życiem w porównaniu do czworonoga. Zrobił co miał zrobić. Sięgnął celu, w który mierzyła wyimaginowaną lufą pistoletu — zrobiła to prawdopodobnie nieświadomie, ale miało to jakiekolwiek znaczenie? Dante chybił kompletnie lub trafił, ale był to strzał zbyt słaby, aby uzyskać zamierzony efekt. Tak czy inaczej: on nie wystarczył.
Miałaś szczęście, łowczyni. Nie chciałem ci tego przypominać, bo wierzysz, że to coś większego. Bardziej złożonego. Coś, nad czym masz przewagę i nad czym możesz panować. Coś, co nie jest przypadkiem. Konflikt w tym, że nigdy nie było wiadomo, jaką broń dokładnie się trzyma. Czy odrzut będzie ogromny czy bardzo niewielki. Czy po jednym strzale cyngiel pozostanie w pozycji wstecznej, czy jednak będzie możliwość ponownego wycelowania i szarpnięcia za spust. Czasami słabe uderzenia rozwiązywały problem — uśmiercały go raz na zawsze. Czasami najsilniejsze nie zyskiwały rezultatów. Rosyjska ruletka.
„Kiedyś wierzyłam w coś takiego jak idealna sprawiedliwość”.
Uśmiechnął się do niej gorzko, śledząc chwiejne ruchy. Kiedyś błagał rodziców, aby zostawiali otwarte drzwi na oświetlony korytarz, bo bał się tego, co mogło znajdować się w jego pokoju — w szafie albo pod łóżkiem. Teraz zamykał się w czterech ścianach, bo bał się tego, co mogło czaić się poza ich obrębem. Wiek zmienia perspektywę. Doświadczenie hartuje, wyczula zmysły, ale sprawia też, że wiele nieważnych detali staje się nagle zbyt wyszczególnionych, uwierających jak mała drzazga werżnięta pod paznokieć.
Grow, nawet teraz, choć wokół panowała cisza, a zapach ograniczał się do woni pustyni i kobiety, był przygotowany na najgorsze. Dawniej być może także wierzył w sprawiedliwość. Ale dawniej wracał do suchego mieszkania, czytał poranną prasę nad kubkiem gorącej mocnej kawy i serwował sobie obiady, których resztki i tak wyrzucał bez żalu do śmietnika pod zlewem. Obecnie trzymał dystans przed wszystkim, co go otaczało, nawet jeżeli na pierwszy rzut wydawało się bezpieczne lub niegroźne.
Dlatego nie chcesz do niej podejść?
Doszukiwał się w tej sytuacji zbyt wielu detali, które mogłyby mieć miejsce. Mogła go zaatakować; gdy trzymał psa, bo był bardziej bezbronny. Mogła go zostawić — tak byłoby najłatwiej, choć podobna perspektywa wydawała się zbyt tragiczna, nie chciał jej. Mogła tyle rzeczy.
A zaproponowała zakopanie topora wojennego?
Dwukolorowe oczy, pod którymi rysowały się cienie setek nieprzespanych nocy, przymrużyły się podejrzliwie. Pies na jego ramionach był ciężki, ale nie tak jak żołądek, który przybrał na wadze i stał się nagle nieznośnie odczuwalny. Język przesunął się po dolnej wardze, bezskutecznie próbując zwilżyć zaschnięte usta.
„Idę na sam szczyt, Growlithe”.
Wiedział. Szedł tuż za nią, z warkotem nastawiając szersze w barkach plecy dla tych, którzy pragnęli zaatakować ją od tyłu. Nie na jego zmianie. Nie za jego życia.
Na jej słowa tylko przytaknął. Gdyby postanowił cokolwiek powiedzieć, znów nadszarpnąłby jakąś strunę — tego był pewien. Pokierował ich więc w milczeniu do jaskini, która znajdowała się nie tak daleko; odchodziła nieco od miejsca, w którym tak często spotykali się w firmowych sprawach i ulokowana była poza zasięgiem świeżej posoki wchłanianej przez gruz i glebę. Miejsce nieidealne, ale najbliższe z dobrych wariantów.
Wilczur ukucnął, kładąc ostrożnie Dantego na ziemi. Schronienie było niskie i niezbyt głębokie. Stanowiło osłonę z czterech stron — od zaplecza, po obu bokach i nad ich głowami, na wypadek nocnej ulewy. Front był całkowicie odsłonięty.
Grow zniósł chrust. Kilka powyrywanych z ziemi konarów, które pękały pod jego rękoma, gdy łapał za ich wystające, powykrzywiane jak palce w chorobie fragmenty; trochę gałęzi, jakie powypadały ptactwu lecącemu zbudować gniazdo. Nie było tego zbyt wiele. Kładł to co znalazł na ciele psa, powoli wytwarzając mało imponujący stos.
Nie miał zapalniczki ani zapałki.
Nim pierwsza iskra skoczyła na zaschnięty liść, niemal natychmiast zżerając jego słabą postać, minęła dłuższa chwila. Reszta niewielkich błysków osadziła się na zmierzwionym futrze psa, powoli rozrastała się do miana płomieni, które ślizgały się po ciele, dopadały do drewna, pożerały je, rosnąc w siłę.
Wilczur usiadł twardo na ziemi. Na ścianie jaskini migały ich cienie; falowały jak obraz w wodzie przy każdym podmuchu wiatru.
Co jest na twoim szczycie, Yū? — Mocny zapach palonego futra i mięsa mógł przyciągnąć wrogów rzetelniej niż światło. Grow dotknął grubym patykiem sterty liści, którą udało mu się znaleźć i podłożyć. Rozpadały się przy każdym szturchnięciu. Dym chciał sięgnąć nieba. — Jest tam sprawiedliwość, której nie doświadczyłaś? — mówiąc to, spojrzał z ukosa na czarnowłosą. Uniósł wtedy zadrapaną dłoń i wskazał na swoją pierś; palcem wskazał na mostek — miejsce, na którym znajdowała się jej opaska, zwykle chroniąca ziejący pustką oczodół. Growlithe był pewien, że gdyby złapał za to niewielkie, czarne, pirackie nakrycie, Yū ponownie by się odsunęła. Trzymał więc ręce przy sobie, choć coś w jego skupionym wzroku przypominało o czającym się pod warstwą wymuszonego opanowania buncie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Skrywane dotychczas za pazuchą beznamiętności emocje wychylały na wierzch poza jego kontrolą. Nie sądziła, że dał za wygraną, pozwalając im swobodnie się uzewnętrzniać, więc czy była to mała, malutka oznaka słabości?
  Była pewna, że gdyby wyciągnęła teraz w jego kierunku dłoń, drgnąłby, zmrużyłby oczy i z trudem zatrzymałby w gardle ciche warknięcie. Może nawet mogłaby go dotknąć nieświadoma wnętrza kipiącego od napięcia i stać tak ramię w ramię z tykającą bombą o kształcie bryły lodu, ale nigdy nie spróbowała tego zrobić. Trzymała ramiona blisko ciała snując jedynie gorzkie domysły. Tak wiele dało się zniszczyć za sprawą nieprzemyślanych gestów, przejawów tego, co z desperacji nazywało się uczuciem, że postanowiła pozwolić wszystkiemu toczyć się gdzieś obok, własnym, leniwym tempem. Prędzej czy później pryzmat marzeń, przez który spoglądali na nią inni i tak pęknie, z właściwościami granatu odłamkowego, więc oberwie się wszystkim w okolicy.
Niech i tak będzie, westchnęła i postanowiła dać mu już spokój. Nie traktowała każdego przejawu niechęci jako osobistej obrazy, zdrady łączącej ich, z założenia, pozytywnej relacji. Mógł, a może nawet powinien szukać ujścia dla własnego gniewu w prostych emocjach, jak człowiek. Dzielący ich, narzucony tym razem ze strony Wilczur bezpieczny dystans zaakceptowała z naturalnym spokojem. Chronił martwego psa jak coś bardzo dla siebie cennego i nawet jeśli nie mogła powiedzieć, że go rozumie, wstrzymała się od rozdrapywania tematu bardziej niż potrzeba. Jeżeli w jakiś sposób pomagało mu to brnąć na przód, niech i tak będzie.

  Zadawała sobie w myślach pytanie: co ja tu nadal robię? Nikt co prawda nie kazał jej odejść, ale z drugiej strony wcale nie prosił, żeby została. Jej udział w tym obdartym z ceremoniałów rytuale wydawał się zbędny, jeśli uznać, że dla wymordowanego było to obojętne. To on przeżywał swoją stratę i mógł nie bez powodu winić ją za wszystko. Pewnie nawet nie próbowałaby zaprzeczać. Nie patrzyła gdy kładł psa na ziemi, nie pomagała mu zbierać porzuconych gałązek, nie mrugnęła kiedy wzniecił ogień. Usiadła przy wejściu do wydrążonej w skale wyrwy i czekała aż płomień strawi wszystkie powody do zmartwień.
  Nie pogrążyła się w myślach, świadomie chłonęła bodźce otoczenia pozwalając percepcji odpływać tylko na kilka sekund, które natychmiast urywała w obawie przed nieznanym. Trzask drewna pękającego w ogniu i iskry płynące pod sklepieniem do momentu aż wystygły na tyle, by zczernieć kołysały ją do snu, kusiły odpoczynkiem. Im mocniej odczuwała zmęczenie, tym bardziej tężała jej sylwetka, grzanie się przy cieple tego ognia wydawało się niewłaściwie, ale nadal wilgotne od niepożądanej kąpieli ubrania schły powoli. Powiedziała sobie więc, że to, co robi nie jest wcale aż tak niepoprawne jak brzmi.
  W tym momencie zaczęła doceniać ciszę, która zalęgła się między nimi, może przypadkowo. Mogła usłyszeć jego oddech, to jak niecierpliwie bawi się ogniem i widzieć wszystko wyraźnie oczami wyobraźni, gdy siedziała skierowana do niego plecami. Nie chciała okazać braku kultury, ale obsesyjne śledzenie każdego ruchu mężczyzny, nawet z ostrożności, pozwalałoby atmosferze tężeć jeszcze wyraźniej. Po drugie, w takim układzie, gdy nie patrzył jej na twarz, w stronę pokiereszowanej starymi bliznami połowy, czuła się swobodniej.
  Odezwał się w którymś momencie, po tak długim czasie milczenia zabrzmiało to nienaturalnie. Nie od razu zmierzyła się z udzieleniem odpowiedzi, wypuściła z ust ciepły oddech w postaci białej mgiełki i złączyła ręce na udach wbijając się paznokciami w miękką skórą przeciwnych dłoni.
  — Na pewno nie to, czego oczekuje, nie to, co chciałabym tam odnaleźć — przyznała niechętnie mową przegranego. Ochrypnięty po dłuższej chwili milczenia głos powoli odzyskiwał swoje normalne brzmienia, ale i tak w pierwszym momencie brzmiało tak, jakby kobieta świadomie pozwoliła mu się złamać w pół tonu. Tak jak sama mogła okazać się złamana, gdyby sięgnąć dostatecznie głęboko. — Może niekończące się walki i straty? Skazy chorobliwie obsesyjnego umysłu, klęski i porażki. Poświęcenia, których podejmę się bez mrugnięcia, jeżeli pozwolą mi zajść wyżej. A co jeśli sięgając szczytu pogrążę wszystko i wszystkich? Pogrążę siebie? — Schyliła głowę rozluźniając ramiona. — Ale jeśli to jest właśnie mój szczyt...
  Nie wyglądała na poruszoną tak bardzo, jak sugerowała jej gorzka, pełna pesymizmu wypowiedź. Wszystko działo się w strefie bezpiecznego gdybania, nie było więc niczym poza pozbawioną głębi paplaniną, z goryczą, której każdy kiedyś zaznał. Zamilkła na kilka sekund, ale w końcu uśmiechnęła się na tyle, by wyrzucić z siebie także ciche: 'heh'. To nie było prawdą, nie mogło nią oczywiście być.
  — Może sukces okupiony ciężką pracą? — Zreflektowała się dorzucając odrobinę cukru do morza soli. Odchyliła się do tyłu i podparła ręką za plecami. Na górze rozciągał się niesamowity widok, gwiazdy, księżyc. Idealny na temat kiczowatego malowidła, ale tu i teraz i tak zapierał dech w piersi. — Powiem Ci, gdy już tam będę. Ah, cholera. To tak jakby mieć cel w życiu, pierwszy raz od wielu lat.
  Nie wypadało cieszyć się dłużej ponad to, co wyrzuciła z siebie wcześniej, dlatego spojrzała na niego bokiem, ale bez uśmiechów. Bez żalu i smutków, nawet bez współczucia, którego wcześniej była pełna, tylko tak po prostu. Przez krótki fragment czasu tylko oddychała, ciepło formowało się w obłoczki i ulatywało na bok w idealnej ciszy. Paradoksalnie czuła się najswobodniej, gdy nie działo się nic. Stojąca, zamarznięta rzeka. Przynajmniej wtedy nie czuła, że czegoś nie rozumie, coś ulatuje jej między palcami, a coś traci. Może bogowie nie stworzyli ludzi tak, by rozumieli wszystko, co dzieje się wokół nich, ale Kami odnosiła niekiedy wrażenie, że była w tej kwestii wyjątkowo trefnym egzemplarzem. Nie rozumiała prawie nic.
  Martwy pies, ciepło ognia i duszne, zadymione powietrze. Wszystko to oczywiście pod gołym niebem w miejscu bez nazwy w towarzystwie mężczyzny, którego z braku pasujących epitetów określiłaby powolnym westchnieniem.
  — Możesz nigdy nie popełnić błędu i nadal przegrać. To nie słabość, tylko życie — powiedziała tak swobodnie, jakby po przyjrzeniu się zrysowanej twarzy Wilczura naszła ją dokładnie taka refleksja. Było coś kojącego w takim bezwiednym gapieniu się bez konsekwencji, prawie jakby patrzyła w lustro, odbicie swoich przeszłych i przyszłych niepowodzeń. Nie ujmując zasług Wilczurowi, w tym momencie znajdowali się w beznadziejnej pod każdym względem sytuacji. Mogłaby się nawet roześmiać, gdyby nie powaga kameralnego pogrzebu.
  — A jaki jest twój cel? — zapytała ostrożnie.
  Nigdy nie ośmieliła się rzucić otwarcie: 'powiedz mi kim jesteś, przez co przeszedłeś', chociaż czasami dokładnie takie i podobne pytanie trzymała na języku, gotowa wyrzucić je z siebie w każdej sekundzie z prędkością karabinu maszynowego. Nie poznała nigdy drugiego dna swojego rozmówcy, najpierw nie czuła się tym w ogóle zainteresowana i ograniczyła wszelkie kontakty do biznesowych, a w końcu uznała, że wcale nie chce wiedzieć. Dała mu czystą kartę, żeby wszystko mogło powstać od zera, bez sentymentów i uprzedzeń.
  Ale teraz było inaczej. Odnosiła wrażenie, że Wilczur chce zostać poznany, oswojony. Poza jej umiejętnościami byłoby wskazanie punktu, w którym to wszystko się zaczęło, wywróciło do góry nogami. Nadal liczyła po cichu, że nie ma racji, ale serce biło w nierównym rytmie wystukując melodię, którą znała z przeszłości. Była ostrożna bardziej niż sceptyczna.
  Nadal nie wiedziała, czy odważyłaby się szczerze wyciągnąć rękę do tego wilka.
                                         
Yū ✿
Przywódczyni
Yū ✿
Przywódczyni
 
 
 


Powrót do góry Go down

Słuchał jej, to oczywiste. Był roztargniony i nerwowy, ale wciąż skoncentrowany na tym, aby z potoku słów odcedzać konkretne informacje. Daleko mu było do mistrza dedukcji, ale wciąż łapał się na tym, że byle zdanie rzucone przez łowczynię, wyłapywał i oddawał do własnej analizy ― być może to było powodem ich ciągłych sprzeczek.
Tak jak ona nie znała jego, tak i on nie potrafił pojąć jej idei. Choć warunki, w jakich się wychowywała, wydawały mu się lepsze, jej wizja przyszłości posiadała więcej czerni niż jego. Co jeśli pogrążę SIEBIE?
Grow mimowolnie zbadał stan Dantego. Pies, objęty czerwienią, pomarańczami i rażącą w oczy bielą, rozpływał się jak przesiąknięte gorącem masło. Zapadał się w sobie. Kurczył. Sierść znikała zżerana przez płomienie, różowe mięso czerniało na węgiel. Smród treści żołądkowych i wnętrza białek, które pękły od wysokiej temperatury ― od tego nos Wilczura lekko się zmarszczył.
― Ah, cholera.
Powstrzymał się, choć odruchowo jego ciało drgnęło, chętne do przekręcenia głowy i rzucenia przynajmniej ukradkowego spojrzenia ku czarnowłosej. Był ciekaw, jak wyglądała, gdy mówiła o tym, co ją czeka. Nie sprawiała wrażenia urażonej albo smutnej, choć każdy ze scenariuszy dotyczył ciężkiej pracy i niekoniecznie dobrych jej wyników.
― A jaki jest twój cel?
Bez namysłu, jakby tylko na to czekał, uniósł ramię, zakrzywiając palce, a wreszcie stulając je w pięść. Został tylko palec wycelowany w horyzont. Między linią ziemi a nieba nie było niczego. Pusty, płaski teren. Trochę mroków Desperacji.
Tam ― powiedział jak małolat, który wskazuje, jaką zabawkę sobie upatrzył na święta. W tonie Growlithe'a nie było jednak dziecinnej nuty, w oczach nie pojawił się błysk rozbawienia. ― Dokładnie tam jest mój cel.
Mówiąc to jakiś grymas przemknął przez jego twarz, szarpiąc za poszczególne mięśnie; zadrżał kącik ust, zmrużyły się ślepia. Brew przecięta chudą blizną ściągnęła się w wyrazie zamyślenia lub złości. Może jednego i drugiego.
Wilczur opuścił dłoń i oparł ją płasko na chropowatej ziemi. Zimno gleby było niczym przy temperaturze, jaką odczuwał z powodu przemokniętych ubrań. Nie trząsł się jednak. Unieruchamiały go wspomnienia, które napierały na jego sylwetkę ze wszystkich stron; prawie, jakby powietrze stało się niemożliwie ciężkie, jakby w całym świecie nie starczało miejsca.
Zauważyłaś, że gdy tylko ktoś wybuduje mur, ktoś inny natychmiast chce wiedzieć, co znajduje się po jego drugiej stronie? ― zapytał nagle, patrząc nieruchomo w przestrzeń. Swąd palonego futra wzbijał się w górę wraz z kłębami siwego dymu. ― Ludzie otaczają się murami, coraz wyższymi i coraz szerszymi. To widoczne. Inni od razu chcą to zniszczyć. Z ciekawości albo strachu, albo tak po prostu. Bo przecież to, co jest aż tak chronione, musi być niezwykle ważne. Obwarowywano całe miasta, wielkie, potężne zamki, wreszcie także M3.
Zamilkł nagle, opuszczając spojrzenie, jakby dotarły do niego jego własne słowa. Czy były żenujące? Czy wizja tego, jak postrzegał świat, mogła się wydawać słaba?
NAIWNA? ― podszepnął niski, gardłowy głos.
Muszę odnaleźć kilka osób. Wytropić je i sprowadzić tutaj, do domu. ― Przesunął językiem po dolnej wardze; naturalny gest zdenerwowania. Tak, jakby powiedział już za dużo, jakby wszystko mu zaschło ― wargi, gardło, całe płuca. ― Nie żyją.
NIE ŻYJĄ. PRZECIEŻ O TYM WIEDZIAŁEŚ.
A jednak wypowiedzenie tego na głos zwarło mu szczęki, złapało za żuchwę i przytrzymało ją na tyle silnie, aby przez parę następnych chwil nie wydał z siebie żadnego słowa. Przyglądał się w milczeniu cieniom rzucanym przez płomienie. Falowały, drgały, pulsowały, odgrywając dziki taniec na podłożu i widocznej z tej perspektywy szarej ścianie. Widok ognia sprawił, że ścięgna wreszcie zaczęły puszczać, powoli wygładzały się rysy twarzy mężczyzny. Aż wreszcie nabrał tlenu do płuc.
Żeby ich odnaleźć muszę trafić na ślad. Nie znam jeszcze trasy, ale wiem, co znajduje się na końcu. ― Spojrzał wreszcie na nią. Tak jak ona patrzyła bez emocji ― bez rozbawienia, żalu, bez goryczy i złości, tak on również pozbył się nadmiernych uczuć. W skupieniu przypatrywał się jej twarzy, nic poza tym. ― Po drodze muszę zniszczyć mury, łowczyni. Ich wysokość jest tak duża, a szerokość niepojęta, że zasłaniają linie horyzontu. Jedna z tych osób, tak sądzę, jest za murem Miasta-3. ― Zawahał się niczym aktor, który zapomniał swojej kwestii. ― To znaczy, za dwoma murami. Tym fizycznym, i tym drugim.
Odwrócił od niej ślepia.
Liczyłem na to, że twoje cele będą równie materialne. Rozwalić mur. Zniszczyć władzę. Znaleźć złoty środek na wojnę miedzy Łowcami a rządem. Ale twoim celem jest walka. ― Pauza, podczas której wyprostował plecy. Potem zgarbił się, opierając przedramiona na udach. ― Przerażające.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 4 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach