Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 19 Previous  1, 2, 3 ... 10 ... 19  Next

Go down

„Pomoc też przyjąłbyś z niechęcią.”
On się w ogóle, kurwa, słyszał?
Jace na te słowa skrzyżował ręce na torsie i przyjrzał się krytycznie swojemu rozmówcy, którego aktualnie miał... cóż. Jego punkt widzenia w zasadzie nawet nie drgnął, nie wspominając już o większej zmianie. Owszem, wysłuchał go – choć z wielkim trudem, bo uszy mu więdły – ale żadne słowa nie wpłynęły na niego w choćby najmniejszym stopniu. Nie miał zielonego pojęcia, co dokładnie próbował wzbudzić w nim Ryan, ale czymkolwiek by to nie było – nie udało się.
Jeszcze tylko parę chwil gadaniny ciemnowłosego i w końcu Jonathan mógł dojść do głosu. Prawdę mówiąc, to chyba pierwszy raz, kiedy odczekał do samego końca, nie przerywając rozmówcy ani razu, choć najwidoczniej miał do powiedzenia o wiele więcej, niż to, co faktycznie opuści jego ściśnięte przez głód gardło.
- Skończyłeś? – zapytał w końcu, przerywając ciszę, która zawisła między nimi jak ostrze sztyletu. W ich przypadku milczenie było równie niebezpieczne co najplugawsza z broni. - To może zaczniemy od początku? Nie wiem, może to ja się mylę, ale to moje stado. Moje, kurwa. Nie twoje. Moje. Czy póki co rozumiesz co staram ci się przekazać, czy rozrysowanie tego wszystkiego da ci lepszy wgląd w sprawę? – Pokręcił przecząco głową. Miał go dość. A nie spędzili ze sobą nawet pięciu minut. - Myślisz, że jesteś taki cudowny, bo zyskałeś na czasie? Dałeś mi może... bo ja wiem? Dwie minuty? Trzydzieści sekund? Może nawet nic, Ryanie. Może w ogóle nie powinienem cię tam brać. Zrozum, że twój udział w misji był znikomy. Mam tylko nadzieję, że przyniosłeś mi dobrą broń, bo nie po to wysyłałem waszą grupę, by przychodziła z niczym. Nie razi cię, że lepiej od ciebie, spisują się jakieś tałatajstwa z zewnątrz?
A mówiąc „tałatajstwa” miał na myśli szczególnie jedno. Nathaniela. Może momentami za bardzo go faworyzował? W momencie, w którym powinien dumnie bronić honor swoich podopiecznych, skazywał ich w zasadzie na wieczną niechęć... z własnej strony. Nie był jednak w stanie wmówić sobie, że jest inaczej. Patrząc na Grimshaw'a złość tylko rosła. Skoro teraz zawiedli, jaką Jace miałby mieć pewność, że następnym razem będzie inaczej?
Żadną.
- Proszę. Stuliłem pysk i nic mi to nie dało. Wciąż pierdolisz, Grimshaw. I co niby chciałeś osiągnąć tą gadką? Miałem podkulić ogon i paść ci do stóp, bo próbujesz wjechać mi na ambicje? Co z tego, że podyktowałeś mi zasady Desperacji? Ja je doskonale znam. Cokolwiek powiesz, moje doświadczenie jest bogatsze od twojego. Bo tak. Bo ja pcham się w samo apogeum wszelakiego zła na tym padole. Włażę tylko tam gdzie mnie nie chcą. Nie reaguję na protesty, zakazy, ani prośby. Robię to, bo tak mi wygodnie i... nadal żyję. Skoro jestem takim dzieciakiem, to jakim cudem ten dzieciak wciąż trzyma się na nogach? - Jak na zawołanie Jace zmarszczył nos. Nawet jeśli teraz jego stan fizyczny balansował między „fatalnym” a „beznadziejnym”, nie dało się ukryć, że wciąż szczekał, a jego czujne spojrzenie nie traciło energii. Jego samego nie obchodziło, czy istniał wciąż dlatego, że Bóg go kocha, czy wprost przeciwnie. Liczyło się tylko to, że mógłby wdepnąć w minę, a ostatecznie i tak się z tego wykaraska – po miesiącu, dwóch. Jaką rolę odgrywa czas dla nieśmiertelnej duszy? Żadną. A Jonathan wiedział więcej.
- „O grupie”. „Ósemce osób” – parsknął, jakby w ostatniej chwili zdusił wybuch śmiechu. - Faktycznie. To prawie cała rzesza. Myślisz, że byle jaka ósemka pierdolonego zwierzyńca jest w stanie mi zaszkodzić? Idioto, dałem sobie radę z wojskiem, zamordowałem tyrana, który wabił ofiary i zabijał dla o wiele gorszych pobudek, niż mógłbyś to sobie wyobrazić. Shirai Ui nie żyje. Ja go zabiłem. Rozpłatałem gardło i zdrapałem godność, gdy ty spacerowałeś w świetle księżyca. A później kończysz... – ze skrzywieniem kiwnął w stronę ramienia ciemnowłosego - ... tak. Może tym się właśnie różnimy, Ryanie?
Imię Opętanego zmieniło się płynnie w ciche westchnięcie, jakie opuściło usta Charlesa, dokładnie w chwili, w której jego ostatnie resztki wiary w ludzkość wyparowały. Jak chętnie by go stąd wyrzucił? Cóż. Z pewnością diabelnie, cholernie, kurewsko chętnie. Ale zamiast tego spuścił ręce i podszedł do mężczyzny. Kartki szeleściły pod jego nogami, gdy deptał twarze uśmiechniętych dziewczynek i młodocianych chłopców. Gdy pod podeszwą buta ginęły krajobrazy wiejskich pól i straszliwych zamków.
I zatrzymał się.
Ledwie centymetr czy dwa przed Grimshaw'em. Tym samym, który stchórzył, gdy gang go potrzebował. Tym, który niejednokrotnie próbował wmówić mu, jak niewartościowy jest, jak mało potrafi, jak wiele błędów popełnia na każdym kroku – wciąż jednak bezowocnie. Bo dlaczego Charles miałby go słuchać? Bo wyglądał na starszego? Bo różnili się charakterami, z czego Ryan ewidentnie pasował bardziej na... dominatora? Białowłosy nigdy nie zgodzi się, patrząc tylko na płytkie spostrzeżenia osób trzecich, aby zakwalifikować mężczyznę do podobnego wora.
Faktycznie, w tej sytuacji może to wszystko zabrzmieć idiotycznie. Wręcz paradoksalnie. Ale co z tego? Growlithe coraz bardziej był utrzymywany w przekonaniu, że wcale się nie mylił. Być może istotnie inaczej go odbierano, niżby sobie tego zażyczył. Jako narwanego, szczekliwego małolata, który na wszystko by tylko warczał i bluzgał. Jasne. Robił tak. Z pełną świadomością, że może to zniszczyć jego - już niezbyt ciekawą - reputację. Gdyby był jednak tak beznadziejnie mało inteligentny, jakim prawem wciąż utrzymałby się w pionie? Zaznaczając przy tym, że nie posiadał żadnych cudownych mocy, które pozwoliłyby mu na odrośnięcie kończyny, a już na pewno nie głowy, o którą przecież zabiega się cała armia wrogów.
- Może? – powtórzył pytanie, pochylając się nad ciemnowłosym. Poharatane dłonie splótł za sobą dokładnie w chwili, w której musnął kącik ust Ryan'a rozciętymi wargami. Nie czekając ani chwili dłużej, pociągnął dalej temat, płynnie zmieniając wątki:
- Może po prostu zaczęło zależeć ci trochę... za bardzo, hm? Kimkolwiek byś był, w którymkolwiek dniu byś do mnie nie przyszedł i jakiejkolwiek tragicznej wiadomości byś mi nie przedstawił – nie obchodzi mnie to. Teraz, gdy dowiedziałem się, jak szalenie liczna jest ta grupa, wierz mi, tym bardziej mam to gdzieś. Zranili cię. Peszek. Zdarza się. I tak masz tyle szczęścia, że przy dobrych wiatrach moce poskładają cię do następnego tygodnia. A gdyby ta szczątka idiotów napadła na innego Psa? Hm.
Jace wyprostował się i wzniósł wzrok w górę, jakby szukał tam czegoś, co mogłoby mu nasunąć nową odpowiedź na język. To i tak nie było konieczne. Wiedział co odpowie. Zwlekał specjalnie.
- Nie – rzucił, wzruszając barkami. Krótki grymas przebiegł przez jego usta, gdy nerwy wrzasnęły i przypomniały o ranach. - Wciąż by się to dla mnie nie liczyło. Zrozum, Ryan. Ten świat, to nasz świat. Tu nawet anioły boją się stąpać. Bóg nas opuścił, Los jest niełaskawy. Myślisz, że jest tu miejsce dla słabych? – Chyba zbyt wymownie spojrzał na ranę Grimshaw'a. - Znajomi przychodzą i znajomi giną. Znajdę nowych. Wszystkich da się zastąpić. Jedno mnie tylko zastanawia... – urwał na moment nie bardzo wiedząc, jak dokładnie przedstawić myśli. - Dlaczego z tym do mnie przyszedłeś? Rozumiem, napadli cię, zrobiło się zamieszanie. Ale prawda jest taka, że nie dotyczy cię to w żadnym calu. Nikt nie mówił, że nie zaatakują cię raz jeszcze, ale nikt też nie twierdzi, że tak się jednak stanie. Mógłbyś zapomnieć o całej sprawie, jak robiłeś z całą chmarą podobnych sytuacji. Po prostu brałeś je ze sobą do grobu, by obudzić się następnego dnia. Wiecznie opanowany, wiecznie obojętny Ryan Grimsaw, przychodzi kuląc uszy do swojego pana, tylko po to, by nakablować mu na bandę pyskatych agresorów, jakich tysiące w Desperacji? No chyba nie z lojalności? To co, R.? Martwisz się o mnie? Zależy ci na tym, żeby żaden zły i niedobry pan nie napadł mnie znienacka? Abym miał uszy i oczy szeroko otwarte, bo tylko dzięki temu, mogę uchronić się przed zaskoczeniem i odeprzeć atak? Ba, dzięki tym informacjom mógłbym nawet wytropić ich i rozgromić od środka. Nie wolałeś zająć się tym sam? Albo po prostu mnie nie oświecać, skoro i tak nic z tego nie masz? – Przechylił nieco głowę na bok, wbijając parę dwukolorowych ślepi głęboko w oczy Opętanego. Czasami miło byłoby usłyszeć: tak, właśnie tak. Zależy mi. Po prostu. Nawet ze świadomością, że byłyby to najbardziej łamiące, kłamliwe słowa, na jakie Grimshaw mógłby sobie teraz pozwolić. - Jakie były twoje prawdziwe intencje?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Utarty schemat – gra w ping-ponga. Mniej więcej tak przedstawiała się gra słowna, którą toczyli. Odbicie piłeczki wiązało się albo z jej powrotem i konieczności kolejnego odbicia, albo ze zdobyciem punktu. Zdecydowanie bardziej wolał tę drugą opcję, ale wiedział, że w obecności Jonathana nie istniała możliwość wyciszenia. Czasami wydawało się, że mówił tylko po to, żeby mówić, chociaż w większości przypadków nie prowadziło to do niczego. Przynajmniej nie, gdy miał do czynienia z Ryanem. Takt wymagał tego, by traktować z szacunkiem osobę wyżej postawioną, ale rzecz w tym, że hierarchia nie miała dla niego żadnego znaczenia; rzecz jasna, tylko wtedy, gdy to nie on znajdował się na szczycie. Ktoś taki nie mógł posiadać autorytetów, biorąc pod uwagę, że obce były mu wartości moralne i do ich poznania także się nie przykładał. I Growlithe nie mógł zaskarbić sobie bardziej przychylnych spojrzeń z jego strony, tego, by wreszcie zgodził się z jego poglądami, które zupełnie nie pokrywały się z jego. Można powiedzieć, że dopasować mogli się wyłącznie w wiadomej kwestii, a poza tym niestety sprawy miały się, jak się miały i teraz to jemu przyszło wysłuchiwać całej litanii białowłosego, choć „słuchanie” wydawało się być tu aż nazbyt wygórowanym pojęciem. Ciemnowłosy oderwał wzrok od twarzy młodzieńca i zaczął wodzić wzrokiem po zagraconej norze, jakby właśnie analizował w głowie ten nieciekawy obraz, zamiast skupiać się na tym, co Wilczur zamierzał mu przekazać; jakby przewidział, co za chwilę usłyszy. Przecież to takie oczywiste, że po prostu musiał wyrazić swoje zdanie, pomimo tego, że Jay wyraźnie zaznaczył, że w tej kwestii miał wolną rękę i mógł robić, co chciał. Jedyną osobą, która tak naprawdę nie potrafiła przyswajać informacji ze zrozumieniem, był właśnie Jace.
Nigdy się nie zmienisz, kretynie.
Może jeszcze tupniesz nóżką? Nie próbuję odebrać ci twojej zabawki. Rób z nimi, co chcesz. Naprawdę nie interesuje mnie własny zwierzyniec ― mruknął ze zrezygnowaniem i mozolnie powrócił znużonym spojrzeniem do oblicza Wo`olfe'a. Oparł się bokiem ramienia o ścianę jaskini. Chciał tylko trochę więcej czasu na odpoczynek, ale teraz nie było nawet cienia szansy na to, by nie słyszał gderania nad uchem, które nie wykrzesało z niego odrobiny przejęcia. Wymordowany wyłącznie próbował wjechać na ego srebrnookiego, ale rzecz w tym, że świadomość własnych racji Grimshaw'a uniemożliwiała mu sukces. ― Nie razi. ― Nie zawahał się, a jego tęczówkach, które właśnie przewiercały spojrzeniem dwukolorowe ślepia Wilka, zalśniła pobłażliwość. Naprawdę sądziłeś, że to się uda? Nie byli w piaskownicy, gdzie stwierdzenie „Jesteś głupi”, spotykało się z falą burzliwego gniewu. ― Zrozum ― powtórzył po nim, choć jego ton przypominał raczej ton całkiem cierpliwego nauczyciela, któremu znów przyszło tłumaczyć to samo pojęcie niesfornemu uczniowi ― nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia w tej sprawie. Nie było cię tam, więc możesz kłapać sobie głupim ryjem, zachowując się tak, jakby twoje zasługi były o wiele większe. Żeby rozwiać wszelkie twoje wątpliwości – nie są. Rzuciłeś tylko byle gównianym planem, ale to nie ja postanowiłem się z niego wycofać, bo w hotelu nagle zrobiło się gorąco. Może o resztę spytasz swojego tałatajstwa, hm? Chociaż... ― zamilkł na chwilę i w zamyśleniu przesunął spojrzeniem po jego zabandażowanym korpusie. Ściągnął brwi i odruchowo pokiwał głową do własnych myśli, jakby w tej jednej chwili zrozumiał absolutnie wszystko. No przecież. Zupełnie zapomniał, że niektórym do szczęścia naprawdę nie potrzeba było tak wiele. ― Z tej perspektywy trudno będzie ci zmienić zdanie.
Nie zamierzał mówić nic więcej na ten temat. Jak powiedział – nie zależało mu na dobrej opinii ze strony Kundla. Nie zależało mu także na laurach i na tym, by opiewano jego szczególne zasługi. Miał swój świat, po którym mógł stąpać swobodnie i nie było w nim miejsca na uwagi marudnych pseudo-przywódców, a Grow... cóż. Grow był po prostu, jak niedopieszczone zwierzątko, które tylko czekało aż ktoś się nim odpowiednio zajmie. Trudno było oprzeć się wrażeniu, gdy w jego ustach stale rozbrzmiewało irytujące „ja”, jakby to wokół niego kręciła się cała planeta czy nawet cały układ planetarny. Skoda tylko, że w przeciwieństwie do zwierząt, potrafił mówić.
I wciąż to tylko Growlithe miał dość?
Nie tylko on. Szatyn przycisnął palce nieuszkodzonej ręki do skroni i rozmasował ją. Nadmiar zdań, które młodzieniec z siebie wyrzucał, przyprawiały go o dodatkowy ból głowy. Naprawdę wolał, żeby mu tego oszczędzono – tym bardziej, że właśnie dosłuchiwał się wielu sprzeczności w jego wypowiedziach. I kto tu stale naciskał na to, jaki to cudowny nie był? Kto nie myślał, zanim otworzył usta? No właśnie. Popełniał dokładnie te same błędy, których popełnianie starał się wmówić innym. Jeżeli w tym wypadku liczył na to, że ktokolwiek w ogóle potraktuje go poważnie, to niestety się przeliczył. W oczach srebrnookiego wiele tracił, chociaż ten sam nie był ucieleśnieniem skromności, ale otwarte przechwalanie się było już godne pożałowania.
„Cokolwiek powiesz, moje doświadczenie jest bogatsze od twojego.”
Dopilnował, żeby tak właśnie sądził. Wzruszenie barkami było jedną z najbardziej lekceważących rzeczy, które mógł teraz zrobić. To kolejne twierdzenie, które nie miało dla niego żadnej wartości. Charlie po prostu go nie znał, a przynajmniej nie na tyle długo, by móc wysnuwać podobne wnioski, ale i tak to robił. Tylko dlatego, by traktowano go inaczej. I co? Miał mu zazdrościć? Nie. Gdyby stworzył sobie jakąkolwiek skalę podziwu, jego poziom nie podskoczyłby w górę, a w tej chwili stoczyłby się na jeszcze niższy szczebel ujemnego poziomu.
„Shirai Ui nie żyje. Ja go zabiłem.”
Że też zapomniał, by przynieść mu psie chrupki z tej okazji!
I po co ci były te nerwy? ― rzucił dość niejasno. Już wtedy wydawał się być odrobinę zniesmaczony. To pytanie zdawało się w ogóle nie trzymać kontekstu całej rozmowy. A jednak. ― Nagle twierdzisz, że doskonale radzisz sobie sam, ale przecież musisz dorzucić swoje trzy grosze. Co teraz? Mam cię pochwalić? Poklepać po łbie, stwierdzając, że dobry z ciebie pies? ― Pokręcił głową. Aż mdliło go od słuchania tego gówna. ― A może chcesz jeszcze podzielić się swoimi zasługami w świecie? Nie powiem, że z chęcią o nich posłucham, bo – sam rozumiesz – nie wiem, co chcesz tym zdziałać. Brzmisz jak desperat, który za wszelką cenę chce usłyszeć, że jednak jest lepszy. Spróbuj szczęścia gdzieś indziej. ― Rozłożył bezradnie ręce w niemym przekazie, że nie jest w stanie pomóc mu się dowartościować. W takich kwestiach nie zwykł kłamać, bo nie widział żadnego celu szczędzeniu innym szczerości. ― Oczywiście, że tym właśnie się różnimy. To nie ja leżę nieprzytomny przez kilka dni, gdy ktoś mnie ledwie draśnie. ― TO nazywał draśnięciem? Bez wzruszenia przyjrzał się ręce, przekręcając ją nieco, by dokładniej zbadać wzrokowo ranę. Fakt faktem – bolała i w pewnym stopniu ograniczała go ruchowo, ale wciąż był w stanie przytaszczyć tu swoje cielsko o własnych siłach. Nie potrzebował do tego – pożal się Boże – aniołów stróżów, kolegów po fachu, ani kompletnie przypadkowych osób z ulicy. I tak, to właśnie też ich różniło.
Zadarł głowę wyżej, gdy Wilk postanowił zmniejszyć dzielący ich dystans. Bliskość nie sprawiała, że czuł się bardziej przytłoczony. Muśnięcie warg potraktował jak gest, który był równie naturalny, jak podanie ręki czy skinienie głową na powitanie. Ani drgnął, a skupiony na Charlesie wzrok był tylko oznaką tego, że tym razem zamierzał słuchać. I pomyśleć, że to wyłącznie dlatego, że nadzieje, które sobie robił były na swój sposób zabawne, a szatyn z każdą chwilą zaczynał uświadamiać sobie tyle, że wolałby strzelić sobie w łeb, niż któregoś dnia po prostu stwierdzić, że ten dupek w jakiś sposób się dla niego liczy. Gdyby nie jego brak poczucia humoru, już zaśmiałby mu się prosto w twarz, wkładając w to całą perfidię, na jaką byłoby go w tym momencie stać. Oczywiście to, że rysy jego twarzy dalej biły o oczach chłodną obojętnością, także było mu na rękę, skoro były one jego cechą charakterystyczną. Mógł robić, co chciał i mówić wszystko, czego tylko by zapragnął. Mógł dać Jace'owi to, czego oczekiwał, a później rozedrzeć to na strzępy, jak nędzny papier.
„Jakie były twoje prawdziwe intencje?”
Cisza ponownie postanowiła zostać ich towarzyszką. Mężczyzna przysunął palce do policzka wymordowanego i ze złudną ostrożnością przesunął palcami po jego skórze. Pomimo tego, że przed chwilą albinos obwieścił mu, że wcale nie był aż tak delikatny, teraz i tak zachowywał się, jakby chłopak miał rozpaść się od lodowatego dotyku. Oderwał się od ściany i przysunął twarz bliżej. Rozchylił lekko usta, a kolejny ruch w grze wydawał się być aż nadto oczywisty i mógł stać się doskonałą odpowiedzią na dręczące go pytanie „dlaczego?”. Bo mógł, bo chciał, bo mu zależało. Może wreszcie zamierzał posłusznie przytaknąć swojemu „panu”?
Milimetr odległości.
W jak wiele rzeczy jesteś w stanie uwierzyć?
Wilczur zdążył poczuć jedynie ciepły oddech na swoich rozciętych wargach, zanim podcięte nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął do tyłu. Ryan od razu zerwał się z miejsca, by koniec końców oprzeć rękę tuż obok głowy młodzieńca, a jednym z kolan przycisnąć jego biodro do ziemi. Srebrzyste ślepia, których źrenice zwęziły się, lśniły drapieżnie w cieniu rzucanym przez kosmyki włosów, które niemalże muskały twarz Wilka.
Może właśnie zaczęło mi zależeć ― rzucił z nutą zastanowienia w głosie i odgarnął zranioną ręką białe kosmyki z czoła młodzieńca. ― Nie bądź śmieszny, Jace. Potrafisz gderać, ale słuchanie wciąż wychodzi ci chujowo. Wydaje mi się, że już jakiś czas temu wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, ale ty wciąż nie rozumiesz. Może tym razem postanowiłem zrobić zupełnie inaczej? Przyniosłem ci informacje, bo chciałem sprawdzić, czy przez ten cały czas było to warte zachodu, ale najwyraźniej nie było. Nie sądzę, że istnieje jakikolwiek powód ku temu, byś liczył na jakieś głębsze intencje z mojej strony. Już mówiłem – zrobisz z tym, co tylko zechcesz. Nie musisz zastanawiać się nad powodami, dla których tu przyszedłem. Nie proszę cię o współczucie, ani przyklejenie mi plasterka na ranę. Poradzę sobie. Chyba, że właśnie tego oczekujesz? Poczucia, że jesteś potrzebny? ― Już wystarczająco dał mu do zrozumienia, jak bardzo potrzebuje uwagi. Szatyn uniósł brwi. Kartki zaszeleściły, gdy zacisnął palce opartej o ziemię dłoni w pięść.
                                         
Fucker
Rottweiler     Opętany
Fucker
Rottweiler     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Nie próbujesz? – parsknął, dziwnie rozbawiony. - To zabawne, skoro zachowujesz się jak ktoś, kto poradziłby sobie lepiej. Gdyby tak było, nie chowałbyś się za cudzymi plecami, Ryan. Oczywiście, że nie wiem jak było u was. Nawet nie muszę.
Istotnie. Był pewien, że Ryan nie poradziłby sobie w obliczu zadania, któremu musiał stawić czoła Jonathan. Może to przez wygórowane ego, które przez ostatnie dziesiątki lat wyjątkowo mocno wzrosło, sycąc się wiecznymi sukcesami. Gdyby spojrzeć na to wszystko z perspektywy czasu, Growlithe nie posiadał gruntownych potknięć. Każda misja, za jaką się zabierał, okazywała się istnym diamentem. Zawsze chodziło przecież o wypełnienie głównego celu, a ten – jak na złość ludzi wkoło – zawsze był wypełniany.
- Chyba się nie rozumiemy – wtrącił się, gdy tylko ciemnowłosy ponownie doszedł do głosu. Growlithe nie słuchał jego dalszej paplaniny, bo wciąż był zły na jego tchórzostwo. Dla sprostowania – nie. Nie umiał pogodzić się z myślą, że osoby, które ze sobą wziął, zwyczajnie odwróciły się na pięcie i odeszły, zostawiając go z zadaniem sam na sam. Nie twierdził wszak, że misja była lekka i swobodna; wręcz przeciwnie – stale naciskał na wagę jaką odgrywała na tle pozostałych. Dotychczas uciekali się do kradzieży lub pojedynczych morderstw. Naprawdę rzadko wpychali pyski w sam środek siedziby wroga. W dodatku tak silnego i zorganizowanego. Ludzie być może byli ślepcami, ale głupi nie byli. Mieli też to, czego nie miał żaden mieszkaniec Desperacji – wybór. Dzięki niemu określali, czy chcą żyć w cywilizowanym świecie, który pozwala im, żeby się wyszczać w normalnych warunkach, czy wolą latać za jeleniem, mając cichą nadzieję, że podczas tego polowania kopyta nie trafią między oczy.
Często miał wrażenie, że Grimshaw nie potrafił się z tym pogodzić. Z tym, że nie żyli już w cudownym, błękitnym świecie, gdzie wszystko jest jasne i kształtne. By przeżyć, trzeba nienawidzić wszystkich lub znaleźć grupę, której zaufa się bez granic. Tutaj nikt nikomu nie ufał. Bez zaufania więź się nie zacieśni, a to spowoduje kolejne potknięcia. Ile misji będzie jeszcze musiał poświęcić, aby reszta to zrozumiała?
Obrzucił rozmówcę widocznie krytycznym spojrzeniem. W jego dwukolorowych ślepiach pojawił się błysk, choć ten zdawał się nie mieć w ogóle prawa bytu – w norze było ciemno jak w dupie. Growlithe być może nie był misterem pojedynków, a jego plany nie zawsze były dopięte na ostatni guzik, ale – jak już było wielokrotnie wspomniane – zwykle wychodził z tego w mniejszym lub większym stopniu. Nieprzerwanie trwał na tym świecie, bo ani Bóg, ani jego odwieczny wróg, nie chcieli go w swoich królestwach. Przemilczał jednak ważny fakt, jaki niemalże wyrywał się z jego gardła.
Grimashaw'a zaatakowała ósemka uzbrojonych i dobrze zorganizowanych Wymordowanych – skończył jak skończył. Z pewnością niezbyt pozytywnie. Growlithe natomiast po stoczeniu lekkiego pojedynku z oddziałem stróżującym M3, udał się w środek ula żądlących os i tam bez chwili wytchnienia stawił czoła... ilu? Setce? Dwóm setkom? Służba, wojskowi, naukowcy, a wreszcie Prawa Ręka i sam Dyktator. Jego obrażenia były niczym w porównaniu z tym, co spotkało ciemnowłosego. Mimo to, Ryan wciąż śmiał porównywać oba te zdarzenia, choć były one całkowicie innej wagi. Ba. Był zdolny do porównywania ich obu, choć to on zarobił większy łomot, przy mniejszej ilości równie silnych przeciwników.
- Oczywiście, że doskonale radzę sobie sam – odparł lekko, nawet nie kryjąc się, że wierzy w te słowa. Jak rozmowa o nowej grze komputerowej, o pogodzie, o zadaniu domowym, z którego wszystko się wiedziało. - Właśnie dlatego założyłem DOGS, Grimshaw. Nie zrobiłem tego, bo czułem się słaby i stulony czekałem na łaskę czy niełaskę pierwszej łajzy. Gdybym nie wierzył w swoje możliwości, jak miałbym kierować całą watahą wilków? Zrozum, że to nie jest łatwe, a twoje wieczne fochy i próby dowiedzenia, że jesteś o wiele lepszy niż ja, wcale mi w tym nie pomagają. I w sumie tak. Mogę podzielić się zasługami. To nie przechwalanie się. To pewność. – Zacisnął na moment usta w wąską linijkę, ale nim zdążył wypowiedzieć dalsze słowa, które kłębiły mu się w głowie, stracił sprzymierzeńca w postaci grawitacji. Nim jednak ciemnowłosy zdążyłby się pochylić nad ciałem skrzywionego Jace'a, nim zdążyłby zrobić agresywniejszy ruch, jego szyja została opleciona przez szereg czarnych jak noc kłów.
Warcząca gardłowo sylwetka zawisła nad karkiem Ryan'a, umieszczając sobie jego szyję, między szczękami. Choć ledwie milimetr czy dwa wystarczyłyby, aby ostre zębiska wbiły się w skórę Opętanego, wilk wciąż czekał, okazując swoje zniecierpliwienie kręceniem oczu, kierując wzrok to na włosy przed sobą, to gdzieś na boki lub w górę, wytrzeszczając ślepia i nie mogąc pojąć, co sprawia, że jednak nie zaciska drżącej od emocji szczęki. Shatai była z tego powodu widocznie nieucieszona.
Jace uniósł górną wargę, przyglądając się twarzy Grimshaw'a. Choć skrzywienie, jakie przyozdobiło niedawno jego usta, odeszło w niepamięć, nerwy wciąż przypominały o bólu, jaki pulsował z miejsca przestrzelenia, aktualnie przygniatanego przez kolano Dobermana. Nie bał się tego, co mógłby mu teraz zrobić ciemnowłosy, choć ewidentnie miał spore pole do popisu. Mimo poranionej ręki, był w gorszej kondycji fizycznej, niż styrany wiecznymi zadaniami Growlithe. Bo prawda niestety prezentowała się dwojako dla Wo`olfe'a - większość zadań zgarniał dla siebie, będąc naiwnie przekonanym, że tylko on jeden jest w stanie dobrze je wykonać. I choć faktycznie wracał mając na swym koncie kolejne do kolekcji zwycięstwo, jego organizm momentalnie przestawał się słuchać. Wieczne zmęczenie nie sprawiało jednak, że tracił czujność, ale nawet ona nie była w stanie wzmocnić jego fizyczności. Odpoczynek dobrze mu zrobił, a parę dni ewidentnej kuracji postawił młodego Wilczura z powrotem na nogi.
Podniósł dłoń, by wpleść palce w ciemne kosmyki swojego towarzysza. W chwili, w której ręka natrafiła na miękkie włosy, Shatarai rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając na karku Ryan'a jedynie wspomnienie gorącego oddechu. Jonathan w zasadzie go nie słuchał. Drugą ręką chwycił za koszulkę i bez ostrzeżenia przyciągnął w swoją stronę, sprawiając, że „potrzebny” utonęło już gdzieś w pocałunku. Wargi musnęły usta kotowatego z nadzwyczajną delikatnością, po jaką Growlithe sięgał naprawdę nieczęsto.
- Jesteś idiotą – wycharczał, wprost do jego ust, niewątpliwie przestając się kryć z faktem, że jego własny oddech odrobinę przyspieszył. Wzrost adrenaliny, czymkolwiek spowodowanej, od razu polepszał humor białowłosego awanturnika. Za sprawą gwałtowniejszych ruchów, jego charakter był w stanie zmienić się diametralnie, niemalże o całe sto osiemdziesiąt stopni. Zawsze jednak, na dnie oczu, kryła się nutka złośliwości, żar przeznaczony tylko dla młodych duchem, chęć rywalizacji i brak jakichkolwiek pohamowań. To jedyne, co było nieodłączną jego częścią, wśród chmary niespójności i przeciwnych sobie cech.
Palce musnęły delikatnie szyję Fuckera, by zaraz ten mógł poczuć, jak silne, nagie ramiona przygarniają go do siebie, zamykając w mocnym ucisku. Twarz Jace schował w miejscu, łączącym szyję i ramię Wymordowanego. Oparł czoło o jego bark i z uśmiechem na ustach napawał się bliskością drugiego ciała. Lepkie sekundy dłużyły się, aż w końcu Ryan mógł usłyszeć cichy głos, który wydobywał się z ust, co chwila muskających płatek jego płatek ucha.
- Kiedyś sprawię, że te słowa nie będą kłamstwem.
To było ostatnim co zrobił, gdy poluzował uścisk, aż wreszcie puścił całkowicie ciemnowłosego, dając mu niemalże pełne pole do popisu.
„Może właśnie zaczęło mi zależeć.”
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zaczynał zastanawiać się nad tym, jak bardzo Jace lubił marnować czas i strzępić sobie język, wiedząc, że nic nie zdziała. Jego siła przebicia była minimalna – właściwie znikoma do tego stopnia, że można by uznać, że nie miał jej wcale. Nie tylko on twardo trzymał się swojego zdania, a podobne walki słowne już nieraz miały miejsce między nimi i za każdym razem mijały się z celem. Grimshaw starał się nie podnosić ręki, choć miał szczerą ochotę, by zamachnąć się i uciszyć go dosadniejszym ciosem. Powstrzymując ten odruch, przysunął wierzch dłoni do ust i ziewnął przeciągle, czując jak kły ocierają się o jego skórę. Ze znużeniem potarł policzek ręką i czekał aż wreszcie cisza ponownie zawiśnie między nimi. Była o wiele przyjemniejsza niż ciągłe wysłuchiwanie gderania kogoś, kto jedynie myślał, że wie wszystko i ma prawo do wysnuwania wniosków. Właściwie ciemnowłosy nie czuł się w obowiązku, by mówić cokolwiek więcej. Zmęczenie dawało o sobie znać, a sama czynność, którą wykonał wydawała się być odpowiednim komentarzem i zdradzała przejęcie, z jakim potraktował białowłosego. Gdyby zachowywał się inaczej, być może zasłużyłby sobie na większą przychylność. Ale nie. Zbyt wielką wagę przywiązywał do pojedynczego zdarzenia; niczym poirytowana kobieta strzelał fochy, bo ten jeden jedyny raz jej partner nie zrobił tego, na co miała ochotę, a wystarczyło na chwilę przysiąść i zmusić się do sięgnięcia myślami w przeszłość. Przeszłość tak obszerną, że aż trudno byłoby ogarnąć wszystkie zdarzenia, które miały miejsce. Oboje mieli za sobą długi żywot i obojgu udało się przetrwać. Świat był na tyle okrutny, że historia zapisana została w każdej bliźnie na ich ciałach. Czegokolwiek by się nie zrobiło – w wielu przypadkach nie było ucieczki, a niemalże w każdym z nich trzeba było walczyć na śmierć i życie. Z tego właśnie względu Wilczur mógł pluć jadem we wszystkie strony, a i tak nie spotkałby się chociażby z odrobiną poruszenia. Wokół działy się gorsze rzeczy od przejmowania się kmiotkiem z zawyżonym ego, gdy własne ego było znacznie większe.
Oczywiście, że zrobiłby to lepiej.
To, że nie pakował się wszędzie, gdzie go nie chcieli, wcale nie oznaczało, że sam nie był magnesem na kłopoty. Jace mógł sobie pokonać armię, składającą się z ludzi, ale to wciąż byli ludzie, których – co wcale nie dziwiło – uważał za niższą formę życia w ogóle. W wielu aspektach mieli nad nimi przewagę fizyczną. Powinien wziąć to pod uwagę, ale nie był z tych, którzy zastanawiali się nad tym, co mówili, więc szarooki powinien mu to wybaczyć, co wcale nie było takie trudne, gdy już jakiś czas temu stracił chęć bawienia się w słuchacza.
„Chyba się nie rozumiemy.”
Na to wygląda. ― Aż nie mógł się nie zgodzić, wkładając w to całą swoją rezygnację. Srebrzyste tęczówki zmierzyły Jonathana oceniającym wzrokiem, by na koniec przybrać ten sam krytyczny wyraz. Nie powiedział już nic więcej. Dla niego ta sprawa była zamknięta i zamierzał przeczekać aż Jace'owi odechce się wypominać coś, co było i już minęło. Misja zakończyła się powodzeniem, a on mógł napawać się swoim zwycięstwem w ciszy. W dodatku chciał zyskać zaufanie innych, gdy sam im nie ufał, a teraz stąpał po niebywale kruchym podłożu, twierdząc, że nie obchodziły go losy reszty. Dlaczego to Jay miałby się przejmować tym, co stanie się z Wilkiem za murami, skoro ten bagatelizował wszystko co robił? Cały urok skurwieli polegał na tym, że byli zwyczajnie mściwymi chujami i odpłacali się pięknym za nadobne. Oko za oko, ząb za ząb, ignorancja z ignorancję. Mogli walczyć bez końca.
Pieprzę ciebie i twoją pewność, Jace.
Dosłownie.
Nie był aż tak zainteresowany jego przeżyciami. Wręcz dobrze się stało, że rozmowa urwała się za sprawą gwałtowności. Gdy już znaleźli się w niekorzystnym dla obojga położeniu, szatyn zerknął z ukosa w bok, chcąc dostrzec nowe zagrożenie. Gdyby nie bliskość kłów, pokręciłby głową z politowaniem. Wbrew pozorom, nie był na tyle osłabiony, by nie dać rady wybrnąć z tej sytuacji. I on na koncie miał wiele sytuacji podbramkowych, a teraz wszystko, co ich otaczało, było jego sprzymierzeńcem. Nie tylko młodzieniec był za pan brat z ciemnością. Brak obaw nie wiązał się jednak wyłącznie z wiarą we własne możliwości, których żaden argument nie był w stanie podburzyć. Tu chodziło raczej o wymordowanego, którego właśnie bezczelnie przyciskał do ziemi. Mógł być przywódcą, uważać się za pana, mieć nawet tę cholerną przewagę, ale satysfakcja, którą przynosił strachliwy błysk w oczach, nie była mu dana. W jego wypadku niebezpieczeństwo też potęgowało zacięcie w spojrzeniu, którym uraczył różnobarwne tęczówki chłopaka. Jednocześnie nie zamierzał protestować przeciwko muśnięciu warg na swoich ustach, które w zupełności nie pasowało do wcześniejszych intencji, choć w momencie, gdy został zmuszony do przysunięcia się, musiał wesprzeć się poranioną ręką o ziemię, co poskutkowało promieniującym bólem. W tej chwili nie zważał jednak na chwilowe drżenie obolałej kończyny. Cichy pomruk zakończył ten nic nie znaczący pocałunek, zdradzając niezadowolenie faktem, że trwał tak krótko albo że w ogóle do tego doszło (dobra, nie oszukujmy się).
I vice versa, kretynie ― mruknął i skorzystał z okazji, by zaczepić zębami o jego dolną wargę. Niech szlag trafi tego dupka. Oczekując walki, wybrał sobie kiepską formę prowokacji, ale wręcz prosił się o to, by go nie wypuszczać. Wziąć całego takim, jaki był teraz, choćby miało zaboleć jeszcze bardziej. Niektóre gry wymagały ostrożności.
Opuścił głowę, czując miękkość włosów młodzieńca na swoim policzku. Zaczął przesuwać palcami po jego boku, drażniąc skórę chłodnym dotykiem. Natrafiając na bandaż, zaczepił o niego paznokciami i naparł na jego ciało mocniej, nie bacząc na rany kryjące się pod opatrunkiem. Przeszkadzał.
Mmm, brzmi ciekawie. To groźba czy obietnica? Bo widzisz, musiałoby ci bardzo zależeć ― nie szczędził na wymowności, który był dosadny nawet w cichszym tonie. Oczywiście, droga ku takiemu celowi była długa, kręta i wyboista. Wymagała pokładów cierpliwości i samozaparcia, bo na dobrą sprawę nic nie gwarantowało powodzenia. A nawet jeśli – w którym momencie zyskałby pewność, że nie miał do czynienia z kłamstwem? Jednak te pytania postanowił odstawić na bok. Nie czekał na odpowiedź. Musnąwszy kciukiem dolną wargę białowłosego i ścierając z jego ust pamiątkę po poprzednim, nieudanym geście, raz jeszcze postanowił zasmakować jego ust. Początkowe muśnięcie zakończyło się zachłanną kradzieżą pocałunku. Nie chciał szybko przerywać. Uścisk palców na podbródku dodatkowo miał uniemożliwić wymordowanemu wybrnięcie z tej sytuacji, a kiedy ciche cmoknięcie zaakompaniowało oderwaniu się od poranionych warg, srebrnooki wymusił na Wilku odchylenie głowy i wyeksponowanie bladej szyi. To tam złożył kolejny pocałunek, zakończony przygryzieniem. Niewiele brakowało, by ostre kły przebiły się przez skórę, ale wbrew pozorom kotowaty miał w sobie trochę wyczucia. Przynajmniej na razie. ― A jak bardzo się postarasz? ― Przyjemne ciepło musnęło ledwo widoczny ślad po zębach, zanim mężczyzna wyprostował rękę, na której się wspierał. Odsunął dłoń od jego podbródka i wyzywającym spojrzeniem przemknął po torsie Jonathana. Kolanem mocniej naparł na niego biodro w wyrazie zainteresowania... akurat tymi okolicami. Błysk w oczach kłamcy wręcz zarzucał mu, że na pewno nie da rady, chcąc ugodzić urojoną dumę, chociaż póki co nie narzekał na brak rozrywki.
                                         
Fucker
Rottweiler     Opętany
Fucker
Rottweiler     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„... kretynie”.
Tak, mów mi jeszcze.
Czarny ogon poruszył się w akompaniamencie szelestu ocierających się o siebie kartek. Różnica ich temperatur była wręcz nieludzka – podczas gdy Ryan zdawał się być istną górą lodową, Growlithe idealnie przy nim kontrastował. Ciepłota jego ciała nie była wywołana tym, co się tu działo. Ci, którzy go nie znali, mogli posądzić organizm o stan podgorączkowy, grożący prędkim zgonem, podczas gdy sam Jonathan miał się bardzo dobrze. Najwidoczniej zbyt dobrze, skoro sięgał po podbramkowe środki. Drgnął jednak pod dotykiem kochanka, dając mu jasno do zrozumienia, że sprawia mu to chorą satysfakcję. Dopiero, gdy lodowate palce zahaczyły o bandaż, mina psowatego drastycznie się zmieniła. Rozchylił usta, zza których wychynęły białe kły, jakby za moment miał ich użyć.
Licho wie, czy tego by nie zrobił, gdyby nie nagły pocałunek. Gardłowy mamrot – tyle zostało z jego gadaniny, gdy jeszcze przez sekundę myślał, że uda mu się jednak coś powiedzieć. Finalnie jednak opuścił powieki, pozwalając kochankowi na pogłębienie pocałunku. Rozchylił usta, ujmując twarz Grimshaw'a w obie dłonie.
To chyba wystarczający znak na to, że nie miał zamiaru się wyrywać?
Odchylił też głowę bez najmniejszego sprzeciwu, odsłaniając szyję, a – przede wszystkim – gardło. Uchylone do połowy powieki odsłoniły błyszczące ślepia, które wpatrywały się w przestrzeń przed sobą. Dopiero czując ugryzienie, uniósł lekko ramiona, w naiwnym geście, który miałby go przed ów ugryzieniem uchronić.
Syknął ponownie, gdy noga mocniej naparła na bok, aktualnie porównywalny do rozwścieczonej nastolatki, której co prawda nie chce się słuchać, ale w rzeczywistości trudno ignorować coś, co dzwoni ci nad uchem – dokładnie tak Jonathan reagował na ból, jaki rozpromienił się wzdłuż kręgosłupa. Niezwracanie na niego uwagi byłoby mu zdecydowanie na rękę, ale – jak na złość – nie dało się nie odczuwać czegoś o podobnej sile. Mięśnie automatycznie spięły się, chcąc zminimalizować cierpienie, jakie temu towarzyszyło, choć usta Growlithe'a powróciły do poprzedniego stanu. Przegryzł nawet parę razy wolną wargę, jakby tylko czekał na odpowiedni moment, w którym Ryan odwróci na sekundę spojrzenie, by móc przebić usta kłami.
- Tak bardzo, że się nie pozbierasz – odparł szeptem, wymieszanym z chropowatą tonacją. Growlithe poruszył się zniecierpliwiony pod Grimshaw'em, skutecznie dając mu do zrozumienia, że to wiercenie się nie jest sygnałem do dalszej zabawy. Wręcz przeciwnie – w tym momencie zrobiło mu się niewygodnie. - Złaź ze mnie, Ray. Nie w tym stanie – charknął, kiwając porozumiewawczo brodą na bok i wskazując na wciąż zrastającą się rękę Opętanego. W głosie zabrakło pożądanej nuty prośby czy... zmartwienia, bo sam kontekst zdania mógłby przywieźć na myśl, że Growlithe faktycznie nie chciał, by mężczyzna zrobił sobie większą krzywdę.
A ta zawsze następowała, gdy w grę wchodziła ta dwójka.
- Mamy sporo spraw do załatwienia. Co zabawne, idziesz ze mną – odparł po chwili, zerkając ponownie na ciemnowłosego.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wkurwiał go. Ilekroć nie otworzył ust, irytujący wydźwięk jego słów dawał o sobie znać. Właśnie wtedy stawało się przed największym dylematem: odejść w milczeniu czy zamachnąć się i przeprawić mu twarz pięścią? Finalnie zupełnie inne priorytety brały górę. Ostre i nieprzyjemne wymiany zdań i masa sprzecznych poglądów przeradzały się w namiętne pocałunki, przyspieszone oddechy i euforyczne uniesienia. Ich relacja kryła w sobie wiele nieścisłości i paradoksów, przez co z perspektywy osoby trzeciej równie dobrze mogliby się nienawidzić. Może właśnie tak było? Każdy konflikt doczekiwał się swojego zawieszenia broni, choćby chwilowego; każde zawieszenie broni miało inną formę. Im przyszło tkwić we własnym paradoksie, którego prawdopodobnie nikt z zewnątrz nie musiał pojmować.
„Tak bardzo, że się nie pozbierasz.”
Nie mogę się doczekać.
Zobaczymy. ― Na razie kiepsko mu szło. Ciemnowłosy nie odsunął kolana od razu, gdy poczuł, jak białowłosy wierci się pod naporem większego ciężaru. Markotnie przyjął do siebie uwagę i niechętnie przyjrzał się poranionej ręce, która komórka po komórce i kawałek po kawałku zaczynała wracać do poprzedniego stanu. Za godzinę – może dwie (z hakiem) – wszystko miało wrócić do normy, a mimo to przejmował się, jakby co najmniej to on miał ucierpieć. Kurwa, przecież to nie jego ręka (z pozdrowieniami dla Nath czającej się wśród ścian – znów wbija się w posty, bo nie ma dla niej porno). Wypuścił powietrze ustami, obrzucając chłopaka nieco karcącym spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro akurat teraz musiał sobie coś ubzdurać, chociaż sam wydawał się być w znacznie gorszej formie. ― Wolę, gdy jesteś mniej troskliwy ― mruknął i przesunął końcówką języka po dolnej wardze, jakby miał zamiar pozbyć się smaku pozostawionego tam po jego ustach. Ostatnia pamiątka przypominająca o tym, że w ogóle mogło do czegoś dojść. Przecież dałby sobie radę, będąc nieznacznie ograniczonym. Zamykając usta, kłapnął gwałtownie zębami w oznace niepocieszenia. Może i czekały go niewiadome atrakcje, ale wolał nie zakładać, że będzie z nich zadowolony. Choć teraz mógłby oderwać się od codziennej rutyny, która polegała na zapierdalaniu w te i wewte oraz wywijaniu się z wszelkiego gówna, które stale napotykało się na drodze. Co za rozczarowanie.
A przecież mógł odmówić. Bezinteresowność to nie jego działka i dlatego...
Później odbiorę swoje ― odparł, a wtórujące temu palce zahaczające o brzeg spodni białowłosego, oznajmiły mu, że miał przejebane na całej linii. Nieczyste zagrania były fatalne w skutkach, a akurat tej jednej rzeczy mógł być pewien w stu procentach. Odepchnął się od ziemi ranną ręką, jego kolano uwolniło biodro Jace'a, a plecy przylgnęły do boku skrzyni. Rwący ból tym razem oderwał się ze zwiększoną siłą, a szatyn zacisnął zęby, tłumiąc syknięcie. Ostrożnie przesunął opuszkami palców po brzegu rany, po czym otarł dłoń o spodnie, pozbywając się śladu krwi ze skóry. Odgarnął ciemne kosmyki z czoła i obrzucił Wilczura pytającym spojrzeniem. ― To rzeczywiście zabawne. ― Co warto dodać – tak bardzo, że nikt się nie śmiał. ― Myślałem, że mój stan nie pozwala na kolejne wyskoki. Ale co tym razem? ― zapytał z wyraźnym znużeniem i podniósł się na równe nogi, podwijając w międzyczasie rękaw koszuli, byleby tylko nie ocierał się o rozszarpaną partię ciała. Zdążył już oderwać wzrok od albinosa i choć nie wydawał się szczególnie zainteresowany tym, co miał mu teraz do zaoferowania, nic nie wskazywało na to, by jego odpowiedź miała brzmieć „nie”. I tak nie miał nic lepszego do roboty, a tak mógł spędzić czas w (kiepskim) towarzystwie.
                                         
Fucker
Rottweiler     Opętany
Fucker
Rottweiler     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Wolę, gdy jesteś mniej troskliwy”.
- Bo wtedy daję ci się przelecieć, Rayn – powiedział Człowiek Oczywistość, z wielkim wyrazem dezaprobaty na twarzy, jakby to, że od dawna przekraczali z Ryan'em pewną niewidzialną barierę, było czymś, z czego oboje nie zdawali sobie sprawy. W takich momentach ta dwójka powinna zakryć sobie usta dłonią i rozglądać się po kątach, bo to zdanie było przecież takie niemożliwe. Growlithe mógł mieć jednak tę satysfakcję, że się nie pomylił. Wpatrywał się w szare oczy bez krzty niepewności czy zawahania, zwyczajnie czekając na to, by dano mu większe pole manewru (perspektywa podłogi dawno mu się przejadła).
Nieważne ile razy Grimshaw wzbraniał się w tej kwestii, warczał i rzucał tnącymi spojrzeniami – niewątpliwie zawsze przerywał, odsuwał się, zwyczajnie odpuszczał. Białowłosy uniósł brew w nieopisanym rozbawieniu, słysząc kolejne słowa swojego towarzysza.
- Zobaczymy – powtórzył dokładnie tak, jak chwilę temu zrobił to Ryan, po czym odetchnął głęboko, krzyżując ręce pod głową. Chciał brać? To będzie mieć problem, bo owieczka jest bardzo... ruchliwa. Prędzej mu zwieje sprzed nosa, niż sprosta czemuś tak absurdalnemu jak marzenia Opętanego. Sam nawet nie był pewien, dlaczego działo się, jak się działo. Skoro oboje tego chcieli... Ziewnął nagle, demonstrując kły, najwidoczniej zbywając wszystkie myśli na ten temat. Odpowiedź mogła być jakakolwiek – bo tak miało być, bo taki charakter, bo zabawniej jest się z kimś droczyć, bo satysfakcja, że Ryan jednak wcale nie jest taki władczy, za jakiego się podaje...
- Twój stan – zaczął, nie zdając sobie sprawy, że w ton na powrót wkradło się znużenie – nie pozwala na szaleństwa. Pieprzenie się, a spacerek to zupełnie co innego.
I on komukolwiek to tłumaczył?
Growlithe powstał błyskawicznie, już absolutnie ucinając aktualny temat rozmowy. Faktycznie. Ryan był zabawniejszy, gdy spał. Z tą też myślą, białowłosy chwycił za pierwszą lepszą koszulę, jaka wpadła mu w ręce. Wsunął ją przez głowę, zasłonił poraniony brzuch, palcami przeczesał jeszcze niesforne kosmyki i nawet nie oglądając się za towarzyszem wyszedł z pokoju, czując tylko zapach mokrej, zimnej gleby i intensywną woń Wymordowanego, pomieszczaną z krwią.

z.t → here.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

W tych ciemnych, nieoświetlonych niczym korytarzach nawet sam GPS złapałby pewne wątpliwości i zaczął się miotać. Zwracając szczególną uwagę na – równie oryginalny – dizajn tych długich, niskich i niezwykle wąskich holów, niejeden superbohater zaczął trząść kolanami w tych swoich supergaciach. Było tu tak ciemno, tak ciasno, tak niesamowicie nierówno, że niejeden nabawiłby się klaustrofobii już po pierwszych paru minutach.
Ale nie Psy. Nie ci, którzy od wieków przechodzili tymi tunelami. Którzy znali każde wybrzuszenie i każdy zwisający z góry wysuszony korzeń drzewa, którzy balansowali pomiędzy kolejnymi zbyt ciasnymi przejściami, pochylali głowy, gdy sufit zaczął drastycznie się obniżać lub skręcali, choć nie widzieli zakrętu. Growlithe mógłby teraz zamknąć oczy i ruszyć przed siebie, a i tak trafiłby do swojego pokoju. Czuł się tak, jakby znał najmniej oczywisty zakamarek nory. Pewnie dlatego szedł z taką swobodą ruchu, trzymając Evendell na rękach i prędko pokonując kolejne metry, które dzieliły ich od celu.
Szczerze? Za chuj nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem zamieszkali razem, choć – bez dwóch zdań – nie on to zaproponował. Gdy kopnięciem otworzył drzwi – notabene, niezbyt dobrze trzymające się nawiasów – intensywny zapach od razu wkradł się do jego nosa, a on wciągnął głęboko powietrze, nawet nieco unosząc ramiona. Czuł wszystko. Od mokrej gleby, po woń swoich ubrań, na drewnie kończąc. Wciąż po ciemku przeniósł się na drugi koniec pokoju i usadził anielicę na skrzyni, na której od wieków spoczywał stary, dawniej bardzo puszysty i miękki koc, dziś zdecydowanie mniej przydatny w swojej przyjemnej funkcji. Zaraz Growlithe wyciągnął rękę, przesunął opuszkami palców po niewielkim, niskim stoliczku, wymacał zapałki i odpalił jedną sprawnym ruchem. Sekundę później władował ją do lampy naftowej, dzięki której w pomieszczenie nabrało choć odrobiny kolorów.
Niemalże natychmiastowo zmrużył ślepia, przyzwyczajając się do światła.
Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie – mruknął, zniżając głos. Skierował wtedy parę dwubarwnych, świecących oczu ku dziewczynie, jakby oczekiwał, że zerwie się na równe nogi, klaśnie w dłonie i krzyknie radośnie coś tam. ― Poczekamy trochę, aż zregenerujesz siły. Myślę, że drugi przypadek nie będę kosztował cię tyle, żebyś później lądowała na podłodze. – Machinalnie poruszył dłonią, ogarniając ją skrawek ziemi, po której walały się teraz do połowy zarysowane kartki i pomięte ubrania. Zaraz jednak ręka spoczęła na zaczerwienionym wciąż policzku. Growlithe prychnął.
Frajer. Najpierw ładuje się w gówno, z którego trzeba go wyciągać, a potem tak się odwdzięcza. Potrzebujesz czegoś, żeby szybciej wrócić do formy?
Naprawdę mu się spieszyło.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

To nie tak, że Ev po użyciu swojej mocy osunęła się na ziemię i słaniała się ze zmęczenia. Po prostu sobie klapnęła, by odsapnąć. To tak, jakby przebiegła kawałek w bardzo szybki tempie bez uprzedniej rozgrzewki. Dlatego też nie omieszkała zaprotestować, kiedy poczuła jak Grow bierze ją na ręce, bo przecież mogła sama iść. Momentalnie zamachała swoimi małymi, kaczymi nóżkami pełna przejęcia, że ktoś chce jej pomóc. A przecież tak nie powinno być! To ona była od pomagania, nie na odwrót. Nie nauczona do czegoś takiego zaczęła wydawać z siebie słowa w takim tempie, że można było ją podejrzewać o znajomość jakiegoś egzotycznego języka. W rzeczywistości dukała, że przecież nic jej nie jest i żeby Grow postawił ją na nogach. No ale jej upór na nic się zdał i westchnęła zrezygnowana. Jeszcze za nim opuścili pokój, odwróciła się zza ramienia Growa i pomachała pozostałej dwójce. Trochę smutek, że była taka bierna inaczej z pewnością uraczyłaby obu panów słowami w stylu „Sayonara and Asta la Vista amigos frajeros. Mam darmową podwózkę”. No cóż, może w jakimś alternatywnym świecie.
Jak nigdy zszokowane dziewczę milczało, wpatrując się przed siebie. Niestety jej spokój nie mógł trwać zbyt długo. Już po chwili wkroczenia w ciemny korytarz Ev zaczęła się nieco wiercić jakby coś zalegało jej w dupsku. A to się wygięła patrząc na świat do góry nogami, wyglądając przy tym jakby Grow niósł jakieś zwłoki, a to uniosła się nieco wyciągając ręce ku górze by dotykać palcami wystających korzeni, znajdując w tym swego rodzaju rozrywkę. Bo niestety pomimo mieszkania tutaj to nie znała tak dobrze drogi a i z jej wzrokiem w ciemności nie było najlepiej.
Swoją drogą to trochę przykre, że była tak beznadziejnym przypadkiem aseksa. Wiele innych osób na jej miejscu pewnie w tym momencie rwałoby z siebie majtki a w tle widniałby wielki neon „Jesteś niesiona przez Growa. Nie spierdol tego”. Ich twarz muśnięta przez rumieniec wpatrywałaby się z niedowierzeniem w profil Wilka, czując jak temperatura ich ciała wzrasta o kilka dobrych stopni. No ale to była Ev. Zamiast poczuć moc tego momentu wolała z nudów wyginać swoje ciało w różne strony ciała. Cud, że Grow w pewnym momencie nie wściekł się i rzucił nią o ziemię.
Dotarli do pokoju, gdzie Ev po dołączeniu do gangu na bezczelnego wcisnęła się oznajmiając wesoło, że od tego dnia zamieszkuje z Growem. Ach te ich pamiętne wspólnie spędzone romantyczne wieczory, kiedy to Grow chciał spać a dziewczyna z boku chrupała przemycone jedzenie. Coś pięknego.
W końcu chłopak posadził ją na skrzyni a ta od razu pochyliła się do tyłu, kładąc się na plecach i wpatrując w sklepienie, na którym migotał lekko cień poruszany przez płomyk z lampy. Jej pozycja nie trwała zbyt długo.
Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Niczym na zawołanie Ev podniosła się do pozycji siedzącej i spojrzała z prawdziwym przejęciem w stronę swego pana. Niemalże w jej oczach pojawiły się błyski, zwiastujące, że ona jest gotowa iść teraz. Zaraz. W tym momencie.
- Nic mi nie jest! Idziemy! – powiedziała i zeskoczyła ze skrzyni. Naprawdę nic jej nie było, tylko była trochę senna. Ale to normalny skutek uboczny. Każdy na swój sposób reagował na użycie mocy. Jedni pluli krwią, inni padali na ziemię bez ruchu a ona robiła się senna. I tyle w tym logiki.
Zerknąwszy na jego dłoń, a potem na zaczerwieniony policzek od razu podeszła do niego. Wyciągnęła rękę i stanęła nieco na palcach, by móc sięgnąć. Wsunęła swoje palce między jego a miękką część policzka i przesunęła delikatnie opuszkami po jego skórze, jednocześnie działając swoją mocą. Parę sekund a ślad po uderzeniu Fabiana było zwykłym spojrzeniem.
- Możemy iść! Chociaż… nie masz nic do jedzenia, prawda? Jakiegoś mięsa… Cokolwiek. – mruknęła pod nosem spuszczając nieco wzrok z zawstydzenia, błąkając nim po ziemi. A raczej bałaganie jaki się tutaj walał. Uniosła nieznacznie brwi. Kiedy…? Przecież ostatnio tutaj latała z miotłą. Człowiek huragan. Wpadał, pokręcił się i już wszystko leżało na ziemi. No cóż, miała już zajęcie na wieczór.
                                         
Eve
Kotek     Anioł
Eve
Kotek     Anioł
 
 
 

GODNOŚĆ :
Eve, ewentualnie Ewa, Matka Ludzkości, Pierwsza Kobieta na Świecie.


Powrót do góry Go down

Jesteś pewna?
Wraz z pytaniem brew uniosła się w górę, w nazbyt wymownym geście. To, że przewalił się z nią przez wszystkie tunele, by wrzucić ją do swojego pokoju, absolutnie nie oznaczało, że miał również zamiar tachać ją przez całą drogę do zwijającego się z bólu Nathaniela. To nie dwadzieścia minut podróży, żeby nadwyrężać wszystkie mięśnie, nawet jeśli Evendell ważyła tyle co nic. Zawsze lepiej mieć wolne ręce. Co z tego, że czuła się tylko senna? Growlithe tego nie rozumiał. Każdy gest, w którym ktoś upadał na ziemię był jednoznaczny – nie mógł utrzymać się na nogach. Nic dziwnego, że nawet nie zapytał ją o zdanie, zamiast tego wsuwając łapska nie tam gdzie trzeba i zwyczajnie wynosząc, w pewnym momencie po prostu zaciskając zęby i powarkując tylko sporadycznie, gdy po raz setny wygięła mu się jak gumowy ołówek. Ja pierdolę...
Zmrużył oczy.
Co ty robisz, do cholery? Skrzywił się lekko, gdy podeszła, ale nie protestował, podczas leczenia. Nie wrzeszczał padając na podłogę z powodu rozprzestrzeniającego się cierpienia. Ot, zadraśnięcie go irytowało, nic więcej. Szczególnie dlatego, że Fabian momentalnie pozwalał sobie na zbyt wiele, wiedząc, że ze względu na ich relacje, Growlithe niespecjalnie będzie się rzucać. Mógł, ale nie chciał. Tak z nimi było i tyle. Nie zrobiliby sobie jednak większej krzywdy. No, przynajmniej Fabian by nie zrobił. Nic dziwnego, że Growlithe nie potrzebował leczenia, ale gdy zaczerwienienie zniknęło położył rękę na głowie dziewczęcia i poczochrał ją, psując majestatyczną fryzurę. Brakowało tylko: „dobra, Eviee... a teraz siad”.
Była bardzo żywiołowa, jak na kogoś, kto niedawno okupował podłogę, a to było Growowi niesłychanie na rękę. Im szybciej dotrze do Nathaniela... wróć. Im szybciej dotrze do jego zabitej dechami chaty i im prędzej wrzuci do środka anielicę, tym prędzej będzie mieć z głowy jego chorobę. Może nawet Levittoux był na tyle zamroczony i zbity gorączką, by nie pamiętać nietaktu swojego podopiecznego? Chłopak zamrugał nagle, rozmywając obraz ust Nathaniela i w pełni skupił się na Skrzydlatej. Nie posiadał tu żadnych zapasów. Zbyt prędko by się zepsuły, zważywszy na fakt, że wcale tak często tu nie przebywał. O wiele bardziej podobały mu się bezkresne prerie Desperacji, leśne, ciemne zakamarki Edenu czy chociażby zaułki bez wyjścia w Mieście-3. Gdyby przechowywał tu jakikolwiek prowiant, smród byłby nie do wytrzymania.
Nie zniósłby tego.
Wraz z finałem pytania, w którym Growlithe wyczuł pewną dawkę niepewności – może nawet skrępowania? - jego śnieżne włosy zajęły się czarnym ogniem, który zsunął się w dół, pożerając każdy, najmniej istotny fragment bieli. Przyprószyły się węglem, aż w końcu ogarnęły wszystkie kosmyki, spływając jak woda na policzki, brodę, szyję, pod ubrania, niespodziewanie wydostając się spod rękawów na ramiona, oplatając nadgarstki i dłonie. Rozłożył ręce, a sylwetka pochyliła się nieco do przodu, gdy ciszę przeszył trzask przestawianych stawów. Robił to już tyle razy, że praktycznie nie czuł związanego z tym niesmaku. Na ziemię lekko opadła gigantyczna bestia o świdrującym spojrzeniu. Jace przesunął się, ocierając się ogromnym pyskiem o bok Evendell, marszcząc materiał jej sukienki i z cichym warkotem wyłonił się pod jej drugim ramieniem, pod który natychmiast władował łeb. Uniósł głowę, by dłoń dziewczęcia ześlizgnęła się po karku i wylądowała na grzbiecie, a on sam spojrzał na nią wyzywająco.
Nic nie miał, ale upolowanie czegokolwiek nie będzie żadnym problemem.

| Eh, pardon... |
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Na całe szczęście dziewczyna nie była psem i na komendę „siad” raczej zostałaby w miejscu. Chociaż z nią nigdy nie wiadomo… Aczkolwiek lepiej tego nie próbować. Kiedy po raz kolejny chłopak zapytał ją czy jest pewna, że nic jej nie jest, miała ochotę przewrócić oczami. Już chyba z dwa albo trzy razy to mówiła. Miała sobie nad głową zawiesić neonowy transparent głoszący, że może chodzić, że tylko klapnęła sobie na tyłku a nie mdlała? Może i była mała, potykała się o różne przedmioty czy wpadała na ludzi, ale nie była z porcelany. Nawet nie pamiętała kiedy użyła tyle swojej mocy, że stracić przytomność. Nawet w dniu, kiedy jej drogi skrzyżowały się z przywódcą gangu, całkiem nieźle się trzymała. Mało kontaktowała, to fakt, ale dawała radę.
- Tak Jace, nic mi nie jest. – oparła podpierając się pod boki naburmuszając przy okazji swoje policzki niczym jakiś chomik. Oho, zrobiło się poważnie, skoro dziewczyna użyła imienia Wilczura. Rzadko to robiła, chociaż była w gronie tych szczęśliwców, którym było dane poznać prawdziwe dane chłopaka. Wszakże uratowała mu życie, coś jej się z tego należało. Jej mina szybko złagodniała, kiedy poczuła jego rękę na swojej głowie, gdy ją poczochrał. Uśmiechnęła się lekko, niczym zadowolony zwierzak a na jej bladych policzkach wykwitł rumieniec wynikający z czystego zadowolenia.
Przemiana Growa robiła wrażenie, to trzeba przyznać. Zwłaszcza, że dziewczyna nie widywała tego każdego dnia. Ba, niemal w ogóle, dlatego też patrzyła na niego z nieco uchylonymi ustami i oczami pełnymi zachwytu, które wręcz błyszczały. Jeszcze trochę a rozświetliłaby pomieszczenie i wszelakie lampy naftowe okazałyby się zupełnie zbędne. W zasadzie to zastanawiała się, czy Grow nie odczuwa żadnego bólu związanego z przemianą, aczkolwiek nie miała jakiejkolwiek odwagi, żeby go zapytać. Zawsze odkładała to na później, ale to „później” nigdy nie następowało.
Jej palce dotknęły miękkiej i przyjemnej sierści, która to uginała się pod jej dotykiem. Poruszyła nimi lekko, dając złudzenie głaskania go albo nawet drapania. Lubiła czuć go pod swoimi palcami. Czy to pod postacią wilka czy w swojej ludzkiej postaci. Bez żadnej większej przyczyny i wbrew wszelkim prawom oraz rozumom, uspokajało ją to i koiło. Dlatego też kiedy przychodziło im dzielenie pokoju podczas snu, a raczej tej małej nory, to zazwyczaj zlatywała na dół i turlała do niego, zatrzymując w odległości na wyciągnięcie ręki. A kiedy już spał wyciągała dłoń i dotykała palcami ramienia, pleców czy też nawet końcówek włosów i tak spała, czując jego bliskość. Po prostu. (Ev i jej dziwne fetysze, lulz.)
Zrozumiała niemy przekaz. Czyli wybierają się na polowanie. Co prawda nie do końca odpowiadało jej bycie świadkiem zabijania na jej oczach biednego stworzenia, no ale cóż. Swoją drogą to trochę abstrakcyjne. Miłośniczka życia, największa przeciwniczka mordowania, a tak bardzo lubowała się w jedzeniu, zwłaszcza w mięsie. A przecież nie rosło ono ot tak sobie na drzewie. No cóż, bywa. Ev zabrała rękę i ruszyła pierwsza, niemalże wybiegając z pomieszczenia. Chwila ciszy, którą przerwał głośny huk, któremu zawtórowało żałosne jęknięcie. Znowu cisza i powrót dziewczyny, która masowała czerwone czoło. Stanęła obok wilka i posłusznie położyła swoją dłoń na jego grzbiecie. I tyle z samotnych wojaży bo siedzibie moja droga.
- Prowadź. – mruknęła pod nosem, zdając się w tej kwestii na towarzysza, że wyprowadzi ją z siedziby bez większego uszczerbku na jej zdrowiu.


                                         
Eve
Kotek     Anioł
Eve
Kotek     Anioł
 
 
 

GODNOŚĆ :
Eve, ewentualnie Ewa, Matka Ludzkości, Pierwsza Kobieta na Świecie.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 19 Previous  1, 2, 3 ... 10 ... 19  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach