Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Go down

"Niezły jesteś."
Co?
- Co?
Co?
Zamrugał trzykrotnie, jakby taki zabieg był w stanie nie tylko rozgonić natrętne myśli, ale w ogóle teleportować go razem z wózkiem na drugi koniec Bostonu. Jesteś niezły, Marshall. Nie spierdol tego. Ręka jak na zawołanie przylgnęła do policzka, pod którym już teraz wyczuł nienaturalne ciepło – na szczęście nie musiał się martwić, że los postanowi z niego zakpić do reszty i każda najmniejsza pierdoła wywoła u niego soczystą czerwień na skórze, bo – tak się składało – posiadał całkiem sensowną opaleniznę. Nie na tyle, by pytać go o plażę na której przebywał pół roku, ale wystarczająco, żeby nie uznać za bladego.
- Zresztą – podjął, gdy pani Anderson wreszcie zajęła się poprawianiem Shane'a. - Nieważne. Jesteś szurnięty i widocznie nic na to nie poradzę. I cóż... oszołomem może nie...
Ale w tym momencie usta Marshalla na powrót zatrzasnęły się i brakowało tylko charakterystycznego huknięcia domykanych wrót jakiegoś ogromnego, pustego zamku, żeby idealnie podkreślić intensywność tego jednego ruchu. Na początku po prostu patrzył – sam nie wiedział do końca, czy ze zdziwieniem, czy niesmakiem – ale ostatecznie skrzywił się i odchylił jeszcze mocniej w tył. Gdyby nie oparcie siedzenia, na pewno poleciałby na podłogę zakrywając się nogami.
Obrońco niewiast? Choroby weneryczne? Mirinda?
O czym on, do jasnej cholery, plecie?
- Cofam – wtrącił nagle, dosłownie w sekundę po tym, jak Chase szturchnął go porozumiewawczo łokciem. - Co to za idiotyczne poczucie humoru? – Na języku miał jeszcze kilka pytań i pretensji, ale pani Anderson spojrzała na niego srogo, a on jakby to wyczuł, bo zamilkł nagle i odwrócił głowę nieco bardziej w bok, wlepiając na dłuższy moment spojrzenie w sam środek zabazgranego zeszytu.
"Wyluzuj, myłem się."
A dusza nadal uświniona.
"Już wiem!"
- Serio?
Trzeba być naprawdę głupim – Marshall wolał określenie "lekko naiwny" – żeby raz jeszcze spojrzeć na Wrighta z tą niezmywalną, dostrzegalną z drugiego końca sali iskrą w oczach. Tak patrzą dzieci, którym ktoś obiecuje cukierka, jednocześnie prowadząc je wzdłuż mrocznej ścieżki prosto do piwnicy. A potem? Potem wszystko trafił szlag.
- Nie mów do mnie "Shally", Cheesy. Nie jestem twoim kolegą. – Nie? A kim? Prawie stuknął się z rozmachu ręką w czoło, samemu orientując się, jak głupio musiało to zabrzmieć. - I tak. Może zamierzam. Skąd to nagłe zainteresowanie, skoro tak bardzo jest ci obojętna. Musisz być cholernym-
Reszta utonęła we władczym – co aż dziwne, zważywszy na fakt, że miała aparycję miłej i dość uległej kobiety – głosie pani Anderson. Marshall miał ochotę warknąć i kazać się jej uciszyć. W końcu rozmawiał – nie tego nakazywała cholerna kultura? W porę ugryzł się jednak w język i, pod ostrzałem jej spojrzeń i pouczeń na temat żwawszych ruchów i krążenia wokół braku wychowania, spakował wszystko z powrotem do torby. Oparł wtedy ręce o koła wózka, czując pod palcami zimno metalu.
Pani Anderson nawet na sekundę nie spuszczała z nich badawczego wzroku, z rękoma skrzyżowanymi pod piersiami i palcem jednej z dłoni stukającym o przedramię. Czekała. Może to ten ciężar niechęci sprawił, że ciało wydawało się ważyć kilkakrotnie razy więcej i jakiekolwiek przemieszczanie się graniczyło z cudem?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Szurnięty? ― spytał ze słyszalnym rozbawieniem, jakby mimo wszystko nie poczuł się urażony tym, że w pewnym stopniu został zakwalifikowany do grupy czubków. Możliwe, że słyszał już podobne rzeczy tak wiele razy, że nie robiły na nim wrażenia – zresztą wystarczyło spojrzeć, z jakim dystansem spoglądali na niego rówieśnicy, a na dodatek do momentu, w którym Brokhert zawitał w gmachu szkoły, był jedyną osobą, przy której miejsce w ławce pozostawało puste. Mimo tego nie wydawał się być typem samotnika, który nie chciał mieć do czynienia z innymi ludźmi – w zasadzie zachowywał się tak, jakby równie dobrze mógł zagadnąć do przypadkowej osoby na ulicy. Problem w tym, że najpierw musiałaby być zdolna do przetrawienia jego niewyparzonego języka i do tego, że Chase niekoniecznie dbał o to, że swoim słownym galopem może kogoś urazić.
„I cóż... oszołomem może nie...”
Ooo ― uformował usta w koło, wydając z siebie przeciągły dźwięk, zanim Marshall pomyślałby o tym, by zmienić zdanie. Gdy wargi czarnowłosego na powrót zbliżyły się do siebie, już formowały się w usatysfakcjonowany uśmiech. ― Czyli jednak mnie lubisz? ― Nie wiadomo skąd w ogóle przyszła mu do głowy podobna teoria ani też jak powiązał ze sobą zupełnie różne fakty, jednak nie zapowiadało się na to, że blondynowi łatwo będzie zbić go z tego tropu. Aktualnie nawet wrogie spojrzenie nauczycielki nie było w stanie popsuć mu humoru, jednak dla większego bezpieczeństwa pochylił nieznacznie głowę, pozwalając czarnym kosmykom na rzucenie cienia na jego twarz, dzięki czemu trudniej było wychwytywać jakikolwiek ruch ust podczas mówienia, które i tak było już wystarczająco ciche.
Jaki był jej problem? I tak nikt tego nie słuchał.
„Cofam.”
Wright przygarbił się nieznacznie i wypuścił ciężko powietrze ustami, jakby całym sobą chciał mu przekazać pretensjonalne „No wiesz co?”. Może nie powinien aż tak obnosić się ze swoim entuzjazmem? Nawet jeśli wszystko to znów w dużej mierze było efektem pokazu, przynajmniej nie dałby Brokhertowi tej satysfakcji.
A co to za idiotyczny brak poczucia humoru, paniczu Brokhert? ― odbił piłeczkę, kładąc nacisk na przyznanym mu tytule. Może nie różnili się statusem, jednak prawdopodobnie tylko jednemu z nich wpojono bardziej wyszukane poczucie humoru – blondynowi, rzecz jasna. Dla błękitnookiego to co wyszukane wydawało się nudne, nawet jeśli wiele osób z zamożnego środowiska nie popierało jego stylu bycia.
Odsunął powoli krzesło od stolika, dając anglistce cień nadziei na to, że wreszcie ruszy dupę – zapewne tych słów zdążyła użyć w swojej głowie, biorąc pod uwagę, że brunet niemal czuł elektryzujące uczucie od jej piorunującego spojrzenia – i przytaszczy ją w okolice biurka. Zanim jednak w ogóle zdecydował się podnieść, wyciągnął nogi przed siebie, czując potrzebę tego nieznacznego przeciągnięcia się i dopiero wtedy wstał, wyrastając wysoko ponad przykutym do wózka Marshallem, z którym jeszcze nie zakończył swojej rozmowy.
Siedzimy w jednej ławce. To zobowiązuje ― stwierdził, przerzucając plecak przez ramię. Chociaż jasnowłosy został zmuszony do jego towarzystwa, nie zmieniało to faktu, że było to zobowiązujące. ― Poza tym... widzisz? Sam to robisz.
I jak się z tym czujesz, serowy chłopcze?
Im bardziej się wściekasz, tym chętniej ktoś robi na przekór.
W tym samym momencie gniewne spojrzenie podsyczone zostało znaczącymi chrząknięciami. Wright przesunął ręką po policzku, zastanawiając się, czy kobieta rozważała już wizytę u laryngologa, skoro najwidoczniej nie potrafiła poradzić sobie ze śluzem spływającym jej do gardła.
Co za marudna jędza ― sarknął mrukliwie pod nosem i powoli skierował swoje kroki w stronę belferki. Warunki do rozmowy w tej klasie były do niczego, a jemu na tę chwilę znudziła się walka z samą wiedźmą, która równie dobrze mogła powiedzieć im o zadaniu z drugiego końca klasy. Chłopak zdecydowanie wolał być poza zasięgiem śliny, którą toczyła ze swojej jędzowatej gęby. ― W zasadzie masz rację, nie obchodzi mnie co się z nią stanie. Może zamiast zawracać sobie tym głowę, chcesz wyskoczyć gdzieś po szkole? ― spytał, oglądając się za siebie przez ramię z kącikiem ust uniesionym w zawadiackim półuśmiechu. Tym razem nie starał się być cicho – w końcu mieli przerwę.
Chase! Może najpierw wysłuchasz co mam ci do powiedzenia, a później zajmiesz się integracją ze swoim kolegą? Nie mamy na to czasu ― rzuciła, zgarniając z biurka jakieś kartki, na których czekało ich zadanie na następne zajęcia. Odczekała jeszcze chwilę na Brokherta i podała obojgu po jednej kartce z zadaniami. Wright dość niechętnie przyjął podany mu świstek, wiedząc, że nie ma opcji, by przysiadł nad tym w domu, jednak kobieta wyraźnie pokładała nadzieję, że wymierzona przez nią kara przyniesie jakieś skutki. Wyjaśniła im, na czym polegało ich zadanie, które – jakże inaczej – było związane z Szekspirem. Przyszło im wybrać jedno z jego dzieł, wymienić występujące tam postacie, stworzyć krótką charakterystykę jednej z nich i sporządzić plan wydarzeń. ― Mam nadzieję, że wszystko jasne. Może dzięki temu na przyszłość będziecie uważniej słuchać, zamiast nadawać bez przerwy między sobą.
Jak słońce.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie odpowiadał. Sam do końca nie potrafił ustalić, dlaczego jeszcze przed momentem ciągnął Chase'a za język, próbując go jakoś podburzyć albo przynajmniej udowodnić swoje racje, a teraz milczał jak zaklęty, gotowy przełykać każde słowo cisnące się na język. Lubił go? Idiotyczny brak poczucia humoru? Siedzenie w jednej ławce zobowiązuje?
O co mu, do diabła, chodzi? Bo to, że mnie nie znosi, to jedno.
Ta myśl była pierwszym, co przecisnęło się na wierzch innych, krążących po głowie, myśli i przez co na pytanie o wypad Marshall odpowiedział stanowcze: "nie", w tym miejscu urywając temat. Mieli się spotkać? Tak po prostu, na mieście, w kawiarni, nad stawem? Co za uroczy obrazek. Kpiarski błysk zalśnił w jego oczach, kiedy położył dłonie na kołach i pchnął je, kierując się niespesznie ku pani Anderson, przykuwającej jego uwagę siłą.
Odebrał świstek od nauczycielki, z równą Chase'owi niechęcią spoglądając na treść. Z góry było wiadomym, że tylko jakaś nieludzka siła trzyma go w tym wózku i nie pozwala uciec jak najdalej stąd, ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, Marshall zdawał się być jedynym z ich trójki, która mimo szczerej awersji pozostałby na miejscu, przyjmując każdy zadany cios i trawiąc następną pretensję od zbyt rygorystycznej nauczycielki.
Jedno z dzieł, wymienić postacie, krótka charakterystyka wybranego bohatera i plan wydarzeń?
Marshall ściągnął jasne brwi ku sobie, aż na czole nie pojawiło się kilka zmarszczek.
- Mogę to powiedzieć od razu.
- Och. – Usta, po których z rana przeciągnęła bordową szminką, rozciągnęły się w skrzywieniu. - W to szczerze nie wątpię, Brokhert. Sądzę jednak, że lepiej zrobi ci występ przed publicznością. Tak się uczymy pokory i szacunku dla pracy.
- Oczywiście.
Choć on z kolei szczerze wątpił, by chodziło tu tylko o naukę pokory i szacunek do pracy. Każdy w sali dostrzegał w jej spojrzeniu tę wygłodniałą iskrę, która nakazywała każdej zwierzynie trzymać się na stosowną odległość. Nic więc dziwnego, że niewielu zgłaszało się do odpowiedzi, nie wspominając o pustych ławkach z przodu, które – gdyby nie sama pani Anderson – zapewne puste by pozostały aż do jej emerytury, nawet jeśli oznaczałoby to siedzenie na podłodze przy dalszych rzędach.
- Możecie już iść.
Ależ łaskawa. Brokhert otworzył torbę, by wepchnąć do jej gardła papier, hacząc w tym czasie o wyciszony przed wejściem do budynku telefon komórkowy, za który złapał bardziej z przyzwyczajenia, niż faktycznej potrzeby, kciukiem starając się odblokować ekran. Znudzone spojrzenie przebiegło po pulpicie, wciskając przy okazji ikonę ze skrzynką SMS, przy której w czerwonym kole widniała cyferka "1".
Od kiedy skończył poprzednią szkołę, a plotki o wypadku rozeszły się sprawniej niż dżuma, starzy znajomi w zasadzie się nie odzywali, dlatego nawet nie musiał zgadywać, kto tym razem postanowił utrudnić mu życie swoim gadulstwem. Zazwyczaj go ignorował, ale tym razem opuszek przylgnął mocniej do ikony, włączając tym samym odczyt wiadomości.
Jeszcze w połowie zapoznawania się z jej treścią serce Marshalla podeszło aż pod samo gardło i był pewien, że nie uda mu się wykrztusić choćby półsłówka. Zdziwił się, kiedy usłyszał własny głos – normalny, neutralny, chociaż trochę poddenerwowany, ale który rozbrzmiał w porę. A przynajmniej przed tym, nim Wright zdążyłby zniknąć na holu.
- Czekaj! Zmieniłem zdanie. Pójście na miasto to dobry pomysł. – Palce wcisnęły mocniej komórkę we wnętrze torby, zaraz odnajdując zamek, za który szarpnął, by ściągnąć jej brzegi. - Może na lody do parku? – Ktoś po jego boku odchrząknął znacząco. - Rzecz jasna po to, żeby zająć się już referatem.
- Przypominam, że macie dwa dni na oddanie pracy. I już. Zmykajcie na inne zajęcia.
- O szesnastej przed bramą szkolną? Świetnie. – Głowa Marshalla przechyliła się nieco do przodu, aż jasne włosy zsunęły się bardziej na czoło, aż głęboki cień zakrył oczy. - To do zobaczenia.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Nie.”
Na ustach czarnowłosego błyskawicznie wykwitł złośliwy uśmiech, choć już żadne słowo nie opuściło jego ust. Ciężko było stwierdzić, co ten grymas miał oznaczać – choć z perspektywy osoby trzeciej z pewnością nic dobrego. Może od początku tylko sobie z niego żartował? Może tym sposobem próbował zatuszować swoją porażkę i fakt, że królik, na którego właśnie polował, nie dał się zapędzić w jego zasadzkę? W dodatku królik ze złamanymi łapkami.
A czego się spodziewałeś, Wright? Tacy jak on są ostrożniejsi. Wiedzą, że ludzie chcąc nie chcąc będą traktować ich inaczej.
Przecież nie rozczulam się nad jego losem.
To druga strona medalu.
Koniec końców przynajmniej spróbował, choć sam nie do końca potrafił uściślić, na czym miała polegać na cała próba. Po wysłuchaniu zrzędzenia nauczycielki w dość ostentacyjny sposób zgiął kartkę z zadaniami na pół i rozsunąwszy plecak wsunął ją do któregoś z podręczników, nie zwracając większej uwagi na to, gdzie dokładnie miała znaleźć się jego wiecznie zaległa praca domowa, z którą nawet nie spróbował się zapoznać.
„Możecie już iść.”
Chase zmierzwił włosy z tyłu głowy, wypuszczając powietrze ustami z widoczną ulgą, depcząc tym samym wszelkie zasady dobrego wychowania, którymi powinien odznaczać się uczeń tak prestiżowej szkoły. Tyle wystarczyło jednak, by zauważyć, że pomimo swojego nagannego zachowania, nauczyciele jakoś starali się tłumić swoją niechęć do chłopaka, a on robił wszystko, by wreszcie przekroczyć ich granice wytrzymałości. Bez pożegnania ruszył w stronę drzwi, zostawiając Marshalla za sobą, jakby jego rola opiekuna na ten czas dobiegła końca.
„Czekaj!”
Hm? ― Obejrzał się za siebie przez ramię i choć na jego twarzy widniało już tylko znużenie, w chłodnych tęczówkach pojawił się badawczy błysk w chwili, gdy dokładnie przesuwał wzrokiem po sylwetce Brokherta, zatrzymując go na jego twarzy, jakby to tam miał znaleźć przyczynę tej nagłej zmiany zdania. ― Referat to, referat tamto. ― Uniósł dłoń i zamachał nią w lekceważącym geście. ― Mam nadzieję, że nie zamierzasz zanudzić mnie na śmierć, Shally ― rzucił, wyginając usta w cynicznym uśmiechu i kompletnie nie przejmując się tym, że wcześniej to on zainicjował całe to spotkanie, jednak to nie on był tu niezdecydowany. ― Ale niech będzie. Tylko lepiej daj znać wcześniej, jeśli znowu się rozmyślisz. Nie przywykłem do czekania na innych jak skończony kretyn.
Rozłożywszy bezradnie ręce, ruszył dalej korytarzem, po drodze poprawiając pasek plecaka, który lekko się osunął. Mimo wcześniejszego zachowania, przez jego twarz przemknął wyraźny cień satysfakcji, jednak ciemnookiemu nie dane było go zobaczyć.
Może to i lepiej.

GODZINA 16:00 TEGO SAMEGO DNIA
----------------------------------

Chase'owi nie można było odmówić punktualności. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec lekcji, zebrał swoje rzeczy i udał się do wyjścia, doskonale pamiętając o wcześniej umówionym spotkaniu. Chociaż senność po lekcjach dała mu się we znaki, nie zamierzał rezygnować ze wspólnego wyjścia. Będąc już tuż obok drzwi frontowych, potarł oczy wierzchem ręki, ziewając przeciągle i na oślep opuścił budynek. Nie za zimny, ale przyjemny, jesienny wiatr, przyniósł niewielkie orzeźwienie, dzięki czemu Wright uważniej mógł przemknąć spojrzeniem po wielkim placu naprzeciwko szkoły, na którego końcu, tuż obok bramy, majaczyła znajoma sylwetka – w końcu ciężko było przeoczyć chłopaka na wózku inwalidzkim.
Będzie cię spowalniał.
Ignorując tę uwagę, czarnowłosy ruszył przed siebie, częściowo niknąc w tłumie uczniów, którzy jak najszybciej chcieli wrócić do domów. Niemniej jednak, by ułatwić Brokhertowi sprawę, w pewnym momencie uniósł rękę i zamachał nią nad głową, choć z pewnością nie tylko on zareagował na ten sygnał, jednak tylko on miał świadomość, że był przeznaczony dla niego.
Przyszedłeś ― stwierdził, gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko. Dla błękitnookiego to wcale nie było aż tak oczywiste. ― Mam nadzieję, że nie mówiłeś na poważnie z tym rozwiązywaniem pracy domowej, choć jeśli tak bardzo ci się do tego pali, mogę oddać ci też swoją, ale pomyślałem, że chyba dawno nie wychodziłeś ze swojej nory, więc przyda ci się odrobina rozrywki. ― Jego plan może i brzmiał wspaniałomyślnie, ale ubrany w nieco kąśliwy ton i mimikę godną skurwiela, tracił na swojej uprzejmej wartości.― Mam nadzieję, że jest coś, co chciałbyś zrobić poza zjedzeniem lodów w parku. Skoro nadal potrafisz warczeć, pewnie nie do końca wyprano cię z aspiracji do ciekawszych rzeczy. Więc jak?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Przyszedłeś.”
Przyjechałem – rzucił kąśliwie, podnosząc policzek z dłoni. Oczywiście, nie czekał godzinami na Chase'a, ale mniej więcej właśnie tak się prezentował. Na kolanach leżała otwarta książka, a powieki były zmrużone w wyrazie znużenia, które prędko jednak odegnano na bok samym pojawieniem się ciemnowłosego. Brokhert skrzywił się na kolejne słowa, ale nic nie powiedział – zatrzasnął tylko lekturę i włożył ją w głąb torby, którą następnie płasko położył na swoich udach.
Skończ z tymi swoimi żartami, Wright. – Opuścił ręce, na które już wcześniej założył rękawiczki, i oparł je o koła wózka.
Gdzieś w tle słychać było rozmowy, czasami ciche mamrotanie, zwykle jednak głośne dywagacje na różne tematy – te, dotyczące ich dwójki, również. Słyszałeś? Podobno przylazł do szkoły po kilku miesiącach. A przestań, dał w łapę i się ułożyło. Mówisz? Słyszałem, że symuluje. Zresztą... plotki tak mówiły, więc... tak, na pewno chodziło o TEGO Wrigta... dwadzieścia trzy, potem jakoś poszło z górki... Nie wierzę, że to zrobił! Przecież nauczyciel by go...
Idziesz? – Zassał usta, zaraz wydając nimi ciche cmoknięcie niezadowolenia. ─ Nie mam całego dnia do zmarnowania, a to twój pomysł, żeby gdzieś razem wyskoczyć.
Załatwmy to szybko.
I może nie wychodziłem długo ze swojej nory, ty za to wychodziłeś co rusz i widać, jaki wyrobiłeś sobie prestiż. Nie szczekaj, nie znając szczegółów, Cheese. Poza murami szkoły nie bronią cię już żadne regulaminy.
Pchając koła tej przeklętej maszyny przesuwał się o kolejne metry. Oddalenie od szkoły było tym, czego potrzebował najbardziej – im dalej, tym większe hausty powietrza był w stanie nabrać do płuc. Za zakrętem oddech się ustabilizował i Marshall z przykrością stwierdził, jak ciężko znosił presję.
Jeszcze nie tak dawno żadne wyzwanie nie stanowiło problemu.
Teraz napinał mięśnie, jakby był pewien, że przechodzący przez bramę uczniowie tylko czekają, by rzucić się na niego z pięściami. Co było absurdalne samo przez się. Przecież to renomowana szkoła dla utalentowanych; w jej obrębach nie ma miejsca dla podludzi, rzezimieszków albo telewizyjnych buntowników.
Jak na zawołanie kątem oka zerknął ku Chase'owi.
Skoro nie ma na takich miejsca, to co tam robi ten przeklęty Wright?
Zawadza, przeszło mu złośliwie przez myśl, gdy przytrzymawszy w bezruchu jedno koło przekierował się w lewo. Za rogiem, o ile jeszcze orientował się w rozkładzie miasta, znajdowała się jedna z rzadziej odwiedzanych kawiarenek. Wybudowano ją wieki temu, ale po dziś dzień cieszyła się szczególnym uwielbieniem „wyższych stanów”. Już chociażby ze względu na ceny, przyprawiające przeciętnego Johna o zawał serca, nie trzeba było obawiać się tłumów.
Marshall nawet nie chwycił za klamkę, a mężczyzna ubrany w szyty na miarę garnitur uchylił drzwi i zaprosił ich do środka.
Jak miło.

Sometimes I don't know why we'd rather live than die. | Zero x Grow | - Page 3 Kawiapng_asrwrsq

Przejął ich dystyngowany mężczyzna z potężnym wąsem i poprowadził do wolnego stolika, od którego odjął jedno krzesło i odszedł z meblem w całkowitym milczeniu. Marshall przysunął się wtedy jak najbliżej stołu i zablokował koła, przy okazji ściągając torbę i kładąc ją tuż przy nogach. Nie zdążył się poprawić w wózku, jak wykwitł przy nich kolejny kelner. Brokhert ujął wtedy w palce podane menu i zajrzał do środka. Po niespełna dwóch sekundach wymówił nazwę, na której dźwięk łamał się język, dorzucił wodę i oddał kartę.
Więc? – Pociągnął Marshall, gdy kelner odszedł ze spisanymi zamówieniami. Położył wtedy dłonie na blacie i zaczął powoli zdejmować rękawiczki, nie spuszczając jednak badawczego spojrzenia z Chase'a. ─ Co taki mało towarzyski człowiek jak ty ode mnie chce? Bo nie powiesz, że nagle zatęskniłeś za kumplami i próbujesz sobie jednego zdobyć. ─ Położył skórzane nakrycia po boku stołu i przylgnął na powrót plecami do oparcia wózka, mrużąc przy tym podejrzliwie oczy. ─ Jeśli sądzisz, że będę za ciebie odrabiał prace, to tu i teraz spieprzaj, Wright.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Przyjechałem.”
Szybko się uczysz ― riposta wręcz sama wpakowała mu się na język, gdy czarnowłosy raz jeszcze dostosował się do sytuacji i z uznaniem wycelował palcem wskazującym w Brokherta, puszczając mu przy tym oko i wykrzywiając usta w złośliwym uśmiechu. Nie spodziewał się, że w końcu blondyn podejdzie do siebie z większym dystansem, ale najwidoczniej był już na dobrej drodze.
Dobrej drodze do czego?
O tym jeszcze się przekonamy.
Wsunął ręce w kieszenie z lekkim niezrozumieniem przechylając głowę na bok, jakby nie do końca rozumiał, w którym miejscu Shally wyczuł żart, ale prawdę mówiąc, nie zamierzał tego szczególnie dociekać. Zresztą mieli teraz inne sprawy na głowie, a ciemnooki wyraźnie nie mógł doczekać się tego spotkania – przynajmniej tak wmówił to sobie Wright, ignorując przy tym wszelkie komentarze, które pobrzmiewały gdzieś na dalszym planie. Ludzie tu lubili dużo mówić, szczególnie na temat osób, które były pewnego rodzaju wynaturzeniem w ich środowisku, a ta dwójka bez wątpienia miała wiele wspólnego z niedopasowanymi ogniwami.
Mój pomysł? ― spytał, unosząc wzrok i zastanawiając się chwilę. Nietrudno było mu wrócić pamięcią kilka godzin wstecz, dlatego też blondyn stosunkowo szybko dostrzegł wymowne pstryknięcie palcami, które było zwiastunem przechwycenia odpowiedniej myśli. ― Żeby było jasne, odmówiłeś mi, a po chwili jednak się zgodziłeś i sam zaproponowałeś miejsce. Ale dość wypominania. ― Machnął ręką w wyznaczonym kierunku, powoli udając się we wskazaną stronę i wysłuchując przy tym krótkiego monologu Brokherta. Zerknął na niego z ukosa, a w jasnych oczach chłopaka wyraźnie tlił się błysk rozbawienia, spowodowany tym, że jasnowłosy nawet nie brał pod uwagę, że Chase niewiele robił sobie z tego, co huczała o nim szkoła, dopóki w grę wchodziły jedynie plotki bez pokrycia.
Gdyby na świecie nie było ludzi ze złą sławą, nie wiedzielibyśmy, kto ma dobrą.  Pomyśl tylko – pewnie nie przywiązałbyś do mnie swojej uwagi, gdybym zachowywał się jak cała reszta. Gdybym był tylko ułożonym chłopcem z dobrego domu, który grzecznie spełniłby prośbę nauczycielki, oprowadził cię po szkole, a potem obgadywał twoje kalectwo z całą resztą nadzianych po uszy nastolatków.
Nie żeby teraz przywiązywał do ciebie uwagę, Chase.
Inaczej nie byłoby go tutaj.
Musiało stać się coś poważniejszego, przez co uznał, że wyjście z tobą jest znacznie lepszą opcją.
Dla Wright'a taka wersja wydarzeń nie wchodziła w grę. Pewności siebie absolutnie mu nie ubywało, a i nie obawiał się, że w którymś momencie może przytłoczyć nią swojego rozmówcę. Odnosił dziwne wrażenie, że Marshall był znacznie bardziej wytrzymały niż wskazywał na to jego stan fizyczny, jednak obecnie ich znajomość była na etapie przejściowym.
Wbrew pozorom nie wychodzę aż tak często ― doprecyzował po chwili, dając mu do zrozumienia, że to nie tylko on był tym, który wyciągał wnioski, nie zebrawszy uprzednio żadnych szczegółów. Nikt z nich niczego o sobie nie wiedział, ale dla bruneta wszelkie strzały na ślepo były dobrą okazją do wyłowienia jakichś informacji. Czasem wystarczyły jakieś zaprzeczenia, by już spróbował podjąć inny tok myślenia, przeładować magazynek i jeszcze raz strzelić.
Błękitnooki gwizdnął cicho pod nosem, gdy tylko znaleźli się przed wystawną kawiarnią. Mimo że problemy finansowe były mu obce, raczej nieczęsto sam z siebie ładował się do bogatszych lokali. Czasami lubił zachłysnąć się zwyczajnością, zjeść hot-doga za trzy dolary w pobliskiej budce i sięgnąć po napój z ulicznego automatu, jednak mimo wszystko szybko udało mu się pozbyć z siebie tej szczypty zachwytu i luźnym krokiem ruszyć za pracownikiem kawiarni. Rzucił niedbale plecak obok swojego krzesła i zajął miejsce naprzeciwko Marshalla, chwytając za jedno z położonych na stole menu, by szybko dać kelnerowi znać o swoim zamówieniu.
Masz jakieś traumatyczne wspomnienia związane z wiecznym spisywaniem od ciebie prac domowych? ― spytał mimowolnie, unosząc leniwie wzrok ku ciemnym tęczówkom blondyna. Chciał sprawdzić jak zareaguje na to pytanie, które kompletnie zaprzeczyło temu, że to spotkanie miało cokolwiek związanego z lekcjami. ― Jesteśmy po zajęciach, a nie jestem frajerem, którego życie kręci się wokół nauki. Dam sobie radę, Shally ― zawiesił na chwilę głos ― albo i nie ― dodał zaraz, jednak nawet wtedy nie wykazał się ani odrobiną przejęcia. Wyglądało na to, że nie należał do najambitniejszych. ― Nawet nie próbujesz zakładać, że nie mam żadnych ukrytych motywów?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pytasz o to, czy nabawiasz mnie traumy? – podjął od razu, unosząc przy tym jasną brew. ─ Bardziej wzmagasz czujność. Nie sądziłem, że ta szkoła będzie mieć tak niskie standardy, jeśli chodzi o uczniów. Ile w łapę dają twoi rodzice, że nadal nie wyleciałeś z klasy?
Usta Marshalla ścisnęły się na moment, by zaraz potem wydać ciche cmoknięcie dezaprobaty. Kolejne pytanie nowego kolegi skomentował jawną pobłażliwością.
Wright, w co ty grasz? – Odbicie piłeczki przyszło mu bez żadnych problemów. Pytanie – trzask – rewanż. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, jak kiepsko rozegrał to, co wydawało mu się na miarę złotego medalu w zawodach. Codziennie rano stawał przed wyborem; to jeden z niewielu dni, w którym pokusił się o drugą, mniej dla siebie barwną, opcję. Przy niej musiał trzymać ręce zaciśnięte w pięści i nakładać maskę z wyciętym na niej uśmiechem. Przyjazny, inteligentny, miły, stanowczy. Wszystko to, czego nie widział, zerkając kątem oka w szybę kawiarni, na której odbijała się jego twarz. Trochę za późno zdał sobie sprawę, że tracił gardę.
W dodatku akurat przed nim.
Dlatego po krótkiej chwili milczenia te same usta, które przed momentem wykrzywiały się w grymas, rozchyliły się, wypuszczając przy tym powietrze. Westchnął cicho ze zmęczenia.
Nawet jeśli rzeczywiście chciał powiedzieć to, co właśnie zalegało mu na końcu języka, nie miał na to szansy. Wyprostowany na miarę kija od miotły kelner przyszedł do nich i ustawił przed każdym zamówienie, leciuteńko stukając spodem talerzy o blat stolika. Jego makaroniki Haute Couture prezentowały się jak oryginały – tak wmawiał sobie Marshall. Zdawał sobie sprawę, że przyniesionym ptysiom daleko do ich pierwowzorów – od nazwy zaczynając, na sposobie robienia kończąc – jednak do dziś pamiętał smak prawdziwych ciastek przygotowanych przez Pierre Hermé. Te tutaj mu je przypominały. Dlatego określał je pierwotną nazwą.
Wracając do tematu... – Marshall podjął dopiero, gdy pierwszy kęs zniknął w żołądku ─ przecież pytałem o co ci chodzi. To chyba samo w sobie pokazuje, że jednak przeczuwam twoje... – tym razem to on zrobił stosowną pauzę ─ intencje.
Którym daleko musiało być do „dobrych”. Choć faktycznie nie znał jeszcze Chase'a na tyle, by móc wysnuwać wnioski, niektóre były aż nazbyt oczywiste. Tym bardziej, że sam na tym zyskiwał – na tyle, na ile tylko mógł, ale wystarczająco, by poczuć się spokojnym. Chociaż na kilka chwil. Chociaż do czasu, aż słońce zejdzie niżej, przyciemni plener jak po zmniejszeniu natężenia reflektorów. A skoro tak, Wright też musiał mieć coś na sumieniu.
Brokhert przesunął nagle językiem po dolnej wardze, pozbywając się tym samym słodkiego posmaku trzymanego ciastka.
Po co uczęszczasz do Boston Rowan Highshool? Bo już widzę, że nie dla nauki, o znajomych też się nie bijesz, za dziewczynami się nie uganiasza przecież miałeś szansę... więc co? Rodzice? Ambicje, które umarły na starcie? Przegrany zakład? W ogóle tu nie pasujesz.
Ostatnie słowa wypowiedział już ciszej – bardziej do siebie, niż do Wrighta. Ale nie tak było? Chase całym sobą wrzeszczał, że jest poza marginesem. Nie wyglądał na kogoś, kto pasuje do tła z prestiżową szkołą. Oczywiście, wytwarzał wokół siebie specyficzną aurę, która gorszym stanom nakazywała odwrócić wzrok w zawstydzeniu, ale poza tym Marshall miał wrażenie, że chłopak nie pasuje nawet tutaj.
To „zwykła” kawiarnia.
A wyglądał na kogoś, kto lepiej wtopiłby się w tło, siedząc obok automatu z gumami do żucia i kawą w plastikowych kubkach.
I nie mów do mnie „Shally”.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie. Pytam o to, czy w przeszłości byłeś małą, wykorzystywaną przez znajomych łajzą, a to różnica ― sprecyzował, chociaż blondyn wydawał się raczej kimś, za kim nie przepadało się przez tę chęć do pochłaniania wiedzy i przez robienie wszystkiego z dokładnością młodego geniusza z dobrej rodziny. ― Pięćset dolców, czasami sześćset – zależy od tego, czy trzeba pokryć jakieś straty, czy nie ― odparł na tyle lekko, że ten brak przejęcia nie mógł być prawdziwy, a jednak łatwość, z jaką to wypowiadał, jak i fakt, że żaden mięsień na jego twarzy ani żaden błysk w oku nie wskazywały na rozbawienie, budziły jakąś niepewność. Tylko sam Wright zdawał sobie sprawę, że nikt nie musiał dbać o jego przywileje. Nauczyciele zwracali mu uwagę, próbowali wreszcie oszlifować „diament jego osobowości”, a jednak czarnowłosy wolał błyszczeć na swój sposób i to nie przez pryzmat grubego portfela rodziców. Miał jednak nadzieję, że ta odpowiedź zaspokoi ciekawość Brokherta, nawet jeśli wydawała się niepoważna na tle tak prestiżowej szkoły.
„Wright, w co ty grasz?”
Westchnął ciężko, jakby wszystkie skierowane w niego podejrzenia stawały się coraz bardziej przytłaczające. Wsparł policzek na ręce i przez chwilę przyglądał mu się odpowiednio znużonym wzrokiem, oceniając jak bardzo poważnie podchodził do ich miłego spotkania.
Skoro uważasz, że to gra, to czy twoja obecność tutaj nie świadczy o tym, że jesteś nią zainteresowany? ― Było to całkiem proste pytanie, choć błękitnooki przeczuwał, że było doskonałym zapalnikiem do zaprzeczania. Mógł tu nie przychodzić, mógł zignorować ofertę, a mimo tego siedzieli naprzeciw siebie przy jednym stoliku. W dodatku na tyle niewielkim, by móc czytać wszystko ze swoich twarzy.
Jego uwagę na moment odwrócił kelner, który położył przed nim jego orzechową kawę i kawałek ciasta ze śmietaną i owocami, wśród których znajdowały się truskawki, maliny i borówki amerykańskie – widząc tę pozycję w menu uznał, że to ciekawe połączenie i już po pierwszym kęsie nie pożałował swojego wyboru. Rozanielony wyraz na jego twarzy, który trzymał się tam przez kilka sekund, przywoływał na myśl dziecko, które pierwszy raz kosztowało swoich ulubionych od tego momentu słodyczy.
To może inaczej – dlaczego sądzisz, że mam jakieś intencje? Może tak naprawdę jestem całkiem miły, tylko jeszcze tego nie zauważyłeś? ― Wycelował w niego widelczykiem i wykrzywił usta w uśmiechu, który mimo wszelkich starań nadal wyglądał jak zachęta do podroczenia się. ― I tu znowu pojawia się pytanie: skoro tak bardzo wzmagam twoją czujność, dlaczego postanowiłeś się ze mną spotkać? ― Odgarnął niedbale włosy z czoła i zatopił widelczyk w cieście, żeby zaraz zapić pierwszy kęs łykiem jeszcze parującej kawy. Jej smak też nie miał sobie nic do zarzucenia, nawet jeśli został przytępiony słodyczą zjedzonego kawałka deseru.
„Po co uczęszczasz do Boston Rowan Highshool?”
Po to, po co uczęszcza tam większość osób w naszym wieku. Poza tym jestem w stanie zrozumieć, że zaświadczenie o wykształceniu średnim zawsze się do czegoś przyda. Wbrew temu, co myślisz, nie zgarniam pały za pałą, ale też nie podcinam sobie żył, gdy trafi mi się gorsza ocena niż pięć. Zanim spytasz, czy nie mogłem trafić do innej szkoły, co uwolniłoby cię od klątwy mojego towarzystwa, odpowiem, że nie. Mam tu wygodny dostęp, a i stać mnie na uczęszczanie do tak prestiżowej placówki, a skoro mnie stać, możesz śmiało wywnioskować, że sporym uchybieniem dla mojej rodziny byłoby wysłanie mnie do jakiejś podrzędnej, publicznej budy. ― Pociągnął kolejny łyk, jakby po tym barwnym monologu musiał zwilżyć nieco przepracowane mówieniem gardło. ― Nie pasuję, bo nie staram się wpasować. Widziałeś kiedyś bankiet z prawdziwego zdarzenia? Myślałem, że umrę z nudów ― wymruczał marudnie, niechętnie wracając pamięcią do czasów, kiedy sam musiał uczestniczyć w podobnych wydarzeniach.
„I nie mów do mnie „Shally”.”
Czemu? ― Uniósł brew, przymierzając się do skonsumowania kolejnego kawałka ciasta. ― Przecież nie brzmi źle.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zaśmiał się, ale nie ulegało wątpliwościom, że ze zwykłej przekory i chęci pokazania, jak prędko wchłaniał żarty swojego nowego znajomego, nawet jeśli ich poziom dawno przestał mierzyć w gusta. Marshall był jednak na tyle niespokojny, by reagować niemal automatycznie, a tym razem umysł podpowiadał, by się dostosować, dodając do tego tę charakterystyczną nutę zniecierpliwienia w zbyt krótkim i zbyt wymuszonym śmiechu.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy nawet wtedy, gdy temat przeszedł na „dawanie w łapę”, choć brwi jasnowłosego ściągnęły się ku sobie, tworząc na czole pojedynczą zmarszczkę rozdrażnienia. Nie musiał wierzyć w podobne słowa, a jednak podświadomie miał wrażenie, że taka akcja byłaby aż nazbyt możliwa. Dojście do podobnych wniosków zajęło mu ledwie chwilę. Wystarczyło, że przypomniał sobie znudzenie Chase'a na samą myśl o odrobieniu zadanej pod musem pracy domowej.
Brokhert dałby sobie rękę uciąć, że jego nowy kolega za kija ciężkiego nie tknie referatu, a nawet jeśli – że będzie to wykupiony gotowiec od sprawdzonego źródła.
Kącik ust drgnął nagle, a Marshall poczuł ulgę, kładąc na wargach nadgryzionego ptysia, bo chociaż w trakcie jedzenia nie musiał się szczerzyć jak debil do posągu, próbując przekazać swoją jakże promienną osobowość.
Od kiedy próbował się komukolwiek przypodobać?
Przełknął kęs, mimowolnie przeciągając spojrzeniem po pobrudzonym od kremu talerzu. Cóż, pewnie od chwili, w której zalogował się na „tej” stronie internetowej, a potem przeczytał kilkadziesiąt stron durnych porad dla nastolatek, starając się cokolwiek z tego wynieść dla siebie.
─ Skoro uważasz, że to gra...
Uniósł wzrok na rozmówcę, w duchu błagając, by nie ciągnął tematu, ale znał Chase'a przynajmniej na tyle, by nie robić sobie nadziei zbyt długo. Oparł się wtedy solidniej na krześle i przymrużył ciemne oczy, próbując wynaleźć jakąś dobrą odpowiedź. Motywów nie miał żadnych i to najbardziej go bolało.
No chyba – mruknął, wzruszając przy tym chudymi barkami, choć przyznanie się do tak karygodnego... błędu prawie go ubodło. Musiał jednak zgrać na zwłokę, więc jeśli Wrightowi zależało na tym, by być interesującym, Marshall miał zamiar dołożyć wszelkich starań, by tylko utwierdzić go w przekonaniu, że takim właśnie jest.
On i cała ta gra.
─ To może inaczej.
Znów przywdział na twarz maskę Przyjaznego Nieznajomego, nawet jeśli wszystko w nim wrzeszczało i trzęsło się od irytacji.
Proste. Bo gdybyś był miły, koniec końców spotkałbyś się z dziewczyną, która próbuje wszystkiego, byle do ciebie dotrzeć – skwitował bez ogródek, niemal tonem świadczącym o zaskoczeniu. Bo jakim cudem Chase nie dostrzegł tak oczywistej wersji wydarzeń, która przerzuciła wóz z myślami na drugi tor?
Rysy twarzy Marshalla złagodniały jak z bicza trzasnął, kiedy Wright poruszył kwestię szkolną. Znów Brokherta zamrowiły wargi i czuł na nich smak sarkastycznego pytania, ale tym razem postanowił zatrzymać je dla siebie, wpychając je do gardła wraz z kolejnym ugryzionym kawałkiem ptysia.
Ciastka zaskakująco szybko się kończyły.
Tak samo jak tematy.
Blondyn kiwnął tylko, wyciągając rękę po jedną z ustawionych na stole serwetek, nagle wielce przeświadczony, że na całej twarzy rozmazał mu się krem, choć w rzeczywistości był to ruch, który miał mu dać dodatkową chwilę do namysłu.
Jednak palce ledwo musnęły skrawek materiału, a zaraz drgnęły i cofnęły się, prawie jak po dotknięciu rozżarzonego do pomarańczy metalu.
─ O, cześć, Chase!
Zdusił w sobie zbyt gwałtowny odruch, choć oczy i tak automatycznie uciekły na bok, wbijając się w upstrzoną zbyt wyzywającym makijażem twarz dziewczyny. Długie, ciemnobrązowe loki upięła w niedbały kok, pozwalając kilku kosmykom opaść na przyprószone różem policzki. Oczy w tym samym kolorze co włosy wpatrywały się w Chase'a, jak w bóstwo o trzech głowach.
Cóż, Marshall lekko się skrzywił. Nie zdziwiłbym się, gdyby był cerberem. Szczeka za pięciu.
Odchrząknął, na sekundę przyciągając do siebie wielkie oczy dziewczyny. Dosłownie na sekundę.
─ Cześć, cześć – lekceważąco machnęła dłonią, by zaraz wykrzywić usta w wyjątkowo mało subtelnym uśmieszku, jakim obdarowała Wrighta. I Marshall pierwszy raz naprawdę mu współczuł. ─ Możemy się przysiąść? Hej, Catherine! CATH! Kicia, chodź do nas! - zawołała, najwidoczniej niezrażona widowiskiem, jakie prezentowała w samym środku lokalu.
Jej smukła dłoń, która jeszcze przed chwilą posłała Brokherta do diabła, teraz opadła miękko na blat, zaskakująco blisko ręki Chase'a. Na stole jej sylwetka niemal się kładła, byle znaleźć się jak najbliżej ciemnowłosego.
─ Usiądę tam – powiedziała z tym swoim kuszącym uśmiechem polującej tygrysicy i wyprostowała się, by odszukać jakiegoś Bogu ducha winnego kelnera, od razu rzucając rozkaz za rozkazem. Przynieś krzesło. Za mały stolik? Bucu, czy ty wiesz z kim rozmawiasz? Jazda po krzesło w podskokach, bo mój ojciec się z tobą rozprawi, ty mały kutasie. Oh, czekaj. Co ja plotę? Dwa krzesła. Dwa, zrozumiano? A potem jakby nigdy nic poruszyła biodrem, znów odwracając – na powrót promienną i uśmiechniętą – twarz ku Chase'owi.
─ Jezu, czasy są teraz takie ciężkie – zaczęła, opadając nagle do tyłu.
Marshall aż uniósł brew, ale dziewczyna najwidoczniej doskonale wiedziała co robi, bo opadła miękko na dopiero co przyniesiony mebel. Kelner chyba z nim biegł.
─ Nie spodziewałabym się takiej tragedii – ciągnęła niewzruszenie, wymachując nadgarstkiem nad swoją głową, aż wreszcie jej smukłe palce przeciążone od pierścionków nie natrafiły na menu. ─ Oh, Cath. Siadaj tam. Obok... jak ci w ogóle na imię?
Marshall spojrzał wpierw na Chase'a, a potem z powrotu na nią.
Marshall. Brokhert.
─ Ten Brokhert? ─ Szatynka kiwnęła głową, niemal z uznaniem. ─ Bridget. Johannson. Od „tych” Johannsonów.
Kobieto, nie mam pojęcia o czym ty do mnie mówisz.
─ O, Briggie. Naprawdę możemy się przysiąść? ─ Nowy głos wydawał się miły i Marshall jakoś machinalnie rozluźnił mięśnie, zerkając za siebie. ─ Jestem Cath.
A potem omal nie wrzasnął. Tylko ramiona mu drgnęły, jakby w ostatnim momencie powstrzymał się przed zmagazynowaniem energii w martwych nogach i zmuszeniem ich do biegu. Cath miała ładny, melodyjny, niemal śpiewny głos, ale była co najmniej czterokrotnie od niego szersza, miała zbyt krótką spódniczkę i włosy na czubkach głowy splecione w grube, czarne jak ebonit warkocze, podrygujące z każdym, pełnym wysiłku krokiem. Dyszała i pociła się na skroniach, ale szybko przetransportowała ten... spory zbiór swojej... cudownej... ogromnie cudownej osobowości i przysiadła na krześle podstawionym przez kelnera już „jakiś czas temu”. Marshall niemal czuł, jak jej cudowność wlewa się na jego wózek.
─ Briggie, dla mnie to, co zawsze – powiedziała nieśmiało, unosząc spojrzenie i kierując je na Marshalla, który zaśmiał się jakoś tak bezsilnie i przechylił się – choć ledwo widocznie – w drugą stronę, na co Catherine, opierając dłonie wielkości jego głowy na swoich potężnych udach, przekrzywiła głowę i przechyliła ją nieco w przód, coraz bliżej jego samego.
Teraz się nie dziwił, dlaczego Bridget do nich podeszła. Jeśli chciała znaleźć kogoś dla swojej... przyjaciółki, to faktycznie najlepiej osobę, która nie będzie w stanie jej zbyt szybko spierdolić.
─ I tyle – skończyła wymieniać Bridget, odsyłając kelnera, który kiwnął głową w lekkim ukłonie i odszedł z zapisanym zamówieniem.
Ledwie mężczyzna odsunął się od „strefy” ich stolika, a wyzywająco umalowana szatynka drapieżnie spojrzała po każdym z trójki swoich znajomych. Marshall nie mógł zdecydować, czy dostrzega w niej zniecierpliwienie, czy ekscytację.
─ Biedna Stephanie, co? Słyszałam, że jej rodzice nie mogą się pozbierać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Próbował rozszyfrować intencje Marshalla nieco zbyt czujnym spojrzeniem, jednak im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej miał wrażenie, że chłopak siedział tu jak na skazaniu. Chase nie był głupi, by nie dostrzegać tej wymuszonej kurtuazji, ale nie był też na tyle dobry, by zakomunikować blondynowi, że jeżeli nie miał ochoty na jego towarzystwo, drzwi stały przed nim otworem. Zdawało się nawet, że Brokhert dobrze o tym wiedział, a mimo tego wolał siedzieć i męczyć się w niezbyt wyszukanym towarzystwie. Czarnowłosy potarł podbródek w zastanowieniu i dało się dostrzec, że niekoniecznie zdawał sobie sprawę z tego drobnego gestu, jak i z tego, że podobne odruchy mogły skutecznie spłoszyć jego rozmówcę.
Nikt nie lubił być aż tak obserwowany.
Ciekawy światopogląd, panie Brokhert ― rzucił bardziej oficjalnie, jednak nie był w stanie zachować dla siebie sarkastycznej nuty, która pozostawiła trwałą skazę na jego wypowiedzi. Nie zgadzał się z nim i bez wątpienia nie uważał tego za takie proste jak wydawało się ciemnookiemu. Niemniej jednak brunet postanowił dać sobie chwilę na pociągnięcie łyku słodko-gorzkiego napoju i przesunięcie dyskretnie językiem po wargach, by pozbyć się jego resztek. Nie odstawił filiżanki na dół, przytrzymując ją nad stołem tak luźno, że wydawałoby się, że za chwilę wyślizgnie mu się z rąk. ― Daj spokój ― dodał po chwili, tym razem już luźniejszym tonem. ― Wolałbyś od samego początku zdawać sobie sprawę, że nie masz szans czy może próbować, dostać ten drobny zalążek nadziei i na koniec zostać uświadomionym, że to wszystko od samego początku nie miało znaczenia? ― Wypuścił powietrze z rezygnacją, rozdmuchując kłąb pary, który unosił się znad kawy. ― Żyjemy w dość depresyjnych czasach, w których nastolatki znacznie gorzej radzą sobie nawet z drobnymi problemami. To stąd te wszystkie cutting zdjęcia na tumblrze i głębokie teksty w zestawie z nimi ― wyjaśnił, chociaż nie wyglądał na przejętego tym, co mogłoby się z nią stać, gdyby postanowił zabawić się jej kosztem – co w jego przypadku było całkiem możliwe. Powód musiał leżeć gdzieś indziej, jednak błękitnooki albo nie chciał wyjawiać go blondynowi, albo było na to za wcześnie, albo po prostu nie miało to aż tak wielkiego znaczenia – tym bardziej, że Marshall właśnie walczył o sprawy kogoś, kto zagadał do niego raz w życiu, góra dwa razy.
Upiwszy kolejny łyk, wreszcie odłożył filiżankę.
Nie powinieneś bawić się w swatkę. Może ja wcale-- ― umilkł z ledwo widocznie rozchylonymi ustami, gdy po kawiarni poniosło się jego imię. Momentalnie jakby zgubił wątek, choć nie wyglądał na zaskoczonego. Z wcześniej lśniących oczu, jakby w momencie odpłynęła cała energia, której wcześniej mu nie brakowało i o której brak nawet nie próbowano go posądzić.
Wpakował sobie do ust kolejny kawałek ciasta, jakby w ogóle nie usłyszał powitania i jakby chciał zrobić cokolwiek, żeby na nie nie odpowiadać. W końcu z pełnymi ustami nie wypadało zwracać się do – Tylko nie ta dziwka – damy. Może nawet nic by do niej nie miał, gdyby nie była... sobą, choć prawdę mówiąc, kojarzył ją głównie za sprawą wyjątkowo nieodpowiadającego mu charakteru niż z imienia, którego pewnie nie dosłyszał, gdy przedstawiała mu się za pierwszym razem albo po prostu nawet nie próbował zapamiętać.
Odsunął talerzyk i kawę kawałek dalej, by oprzeć przedramiona na stoliku, jakby dzięki temu to miejsce miało stać się ciaśniejsze i niewystarczające dla ponad dwóch osób. Nie wyglądał na spiętego, co wykluczało szansę na to, że peszyła go obecność umalowanej dziewczyny, za którą na pewno ciągnął się sznureczek adoratorów. Przypominało to raczej zgrzyt, który powstawał, gdy nadmierne zainteresowanie było tylko jednostronne – szczególnie, że Wright przez chwilę wyglądał, jakby mdliło go na sam dźwięk głosu nastolatki.
Nie ― odpowiedział na jej pytanie, jednak wyrzucała z siebie słowa z taką prędkością, że widocznie zupełnie zapomniała o pozostawieniu rozmówcom trochę więcej czasu na odpowiedź. Nim się spostrzegli, kelner już przynosił krzesło, a jej wielka koleżanka zbliżała się do ich stolika tempem Godzilli, która zamierzała zrujnować całe miasto.
„Jezu, czasy są teraz takie ciężkie.”
Pewnie nie tak ciężkie, jak twoja „kicia”.
Kąciki ust bruneta najpierw drgnęły, by wreszcie wykrzywić się w uśmiechu. Nie był to ładny grymas – wyglądał, jakby ktoś wbił mu pięść w brzuch, a on za wszelką cenę chciał uświadomić napastnikowi, że nie ma mu tego za złe, jednak w gruncie rzeczy wszyscy już wiedzieli, że za chwilę się odwinie. Cmoknął pod nosem, opierając swoją twarz na dłoniach i spojrzał na dziewczynę, jakby próbował zdobyć się na współczucie. Już w tej chwili ktoś powinien odwieść go od głupich pomysłów, jednak w pobliżu nie było nikogo, z kogo zdaniem jakkolwiek się liczył. Wątpliwe też, by ktoś taki w ogóle istniał. Bridget zdawała się jednak kompletnie nie zauważyć tej nieprzymilnej gęby, a uniesione kąciki ust uznała za zalotny uśmiech, na który odpowiedziała tym samym, trzepocząc długimi rzęsami, które oblepiał ciemny tusz.
Obrzydliwe.
Prawda? ― zagadnął, jakby rzeczywiście zainteresował go ten temat. ― Właśnie dyskutowaliśmy o tym z Marshallem. Kelner spóźnił się ze swoim zamówieniem o całe trzy sekundy, a przyniesiona kawa miała tylko sześćdziesiąt cztery stopnie, zamiast sześćdziesięciu pięciu! A te owoce w cieście? Jestem pewien, że zebrano je wczoraj, a nie dzisiaj. ― Jego dłoń klapnęła na blat, a umalowane usta dziewczyny ułożyły się w tak kształtne O, że każdy domyślał się, co robiła w wolnym czasie.
Prawdziwy skandal! ― przyznała, ślepo podążając za jego opinią. Na tyle, że nie zauważyła, że właśnie robił z niej kompletną idiotkę na oczach nie tylko Brokherta, ale i kilku gości, którzy mimowolnie zerknęli ku ich stolikowi, wymieniając między sobą szepty, które pewnie zdążyły już paść w chwili, gdy Johannson robiła awanturę kelnerowi. ― Masz moje słowo, że kiedy tylko skończymy jeść, zgłoszę to do kierownictwa lokalu.
Świetnie. A ja wystawię im negatywną opinię na każdej możliwej stronie internetowej. ― Pokiwał głową z udawanym uznaniem – dokładnie z takim samym, z jakim dziewczyna wcześniej potraktowała blondyna. Nawet Cath zdążyła wyczuć negatywną atmosferę, która zaczynała kłębić się nad stolikiem. Pewnie dlatego podjęła próbę zwrócenia na siebie uwagi przyjaciółki, jednak zamiast trącić butem jej nogę, szturchnęła bezwładną nogę ciemnookiego, natychmiast przysłaniając pulchną twarz dłonią z cichym „przepraszam”.
Zaczęłaś mówić o Steph ― napomknęła zaraz, przypominając Briggie o porzuconym wątku. Niewątpliwie jako jedyna była ciekawa, co się stało ze Stephanie. ― Mam nadzieję, że ją kojarzycie? ― Spojrzała głównie na Brokherta, który widocznie przypadł jej do gustu aż za bardzo, z wyraźnym wyczekiwaniem. Wiedziała, że chłopak mógł być kompletnie zielony, jeśli chodziło o ludzi w szkole. Prawdopodobnie nie miał jeszcze okazji się zaaklimatyzować.
Uśmiech na powrót zniknął z twarzy czarnowłosego, gdy przeskoczył wzrokiem na grubszą dziewczynę. Na jego twarzy wymalowało się powątpiewanie – chociaż dziewczyna była tą bardziej rozsądną i bardziej uprzejmą z dwójki, coś sprawiało, że błękitnooki nie mógł się do niej przekonać. Może jej masa miała tu wiele do rzeczy.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

To ty daj spokój, Wright. – Pochylił się nad stołem, bezceremonialnie kładąc łokcie na jego blacie. Splatając palce, oparł o nie brodę i spojrzał prosto w rozmówcę. W ustach nadal czuł słodki smak zamówionego przysmaku. — Wolałbyś poprosić o spotkanie i czekać w umówionym miejscu do usranej śmierci, czy doczekać się swojego księcia z bajki i usłyszeć od niego, że jednak galopuje do innej księżniczki? – Zawiesił głos, bo w dzisiejszych czasach ludzie analizowali sytuacje o wiele dłużej. Podjął dopiero, gdy wskazówka na zegarze, który zawieszono za plecami Chase'a, zatoczyła półkole. — Bo właśnie skazałeś ją na pierwszy motyw. A ten, oględnie mówiąc, dotyczy wiecznego czekania i niepewności. Więc jeśli chcesz znać odpowiedź – tak, wolałbym wiedzieć na starcie, że nic z tego nie będzie. Wolałbym więc, żebyś stawił się za tą cholerną szopą i powiedział mi to prosto w twarz.
Rozmawiało mu się... cóż, w miarę. Nie ukrywał niechęci wobec Chase'a, ale mimo tego rozmowa z nim była lepsza od „drugiej perspektywy”. Po prawdzie – wszystko było od niej lepsze, dlatego Marshall bezwiednie podejmował tematy. Obecny go nieco wybudził, a przynajmniej pozwalał odwlec w czasie to, co nieuniknione. Sam otwierał już usta, żeby powiedzieć, że właśnie to było powodem, dla którego uważa, że nie jest miły, ale prędko je zacisnął.
Huragan zwany Bridget wywrócił ich spokój do góry nogami.
Chwilę później doszło do tego trzęsienie ziemi.
Brokhert spojrzał kątem oka na Cath, która, w porównaniu do swojej przyjaciółki, zdawała się mieć przynajmniej ćwierć litra oleju w głowie, a mimo tego była odpychająca.
W dawnej szkole nie musiałby obok niej siedzieć. W dawnej szkole sama zapewne nie odważyłaby się do niego podejść – co tu mówić o zagadaniu i złamaniu bariery przestrzeni osobistej.
Zacznijmy jeszcze raz, Cath – mówiły jego oczy. Ty zabierasz rękę wielkości rękawicy bejsbolowej z mojego kolana, a ja...
— Właśnie dyskutowaliśmy o tym z Marshallem...
Myśli pouciekały. Teraz liczyło się tylko to, że Chase użył jego imienia. Że w ogóle o nim rozmawiał, co spotkało się z pełnym politowania uśmiechem ze strony blondyna. Brokhert spojrzał na swojego towarzysza. Jakkolwiek nie bawiła go reakcja Bridget, potwierdzająca jej IQ równe IQ płyty chodnikowej, najchętniej wciąłby się ze swoimi trzema groszami, by jasno zaznaczyć, że nic takiego nie miało tu miejsca. Jednak ośmieszenie dziewczyny okazało się warte przełknięcia dumy. Dumy, która nakazywała mu pokazywać, że nie dogaduje się z Chasem wcale. Że on i Wright to dwie odległe planety. Że między nimi zaczęła się wojna, którą miał zamiar wygrać.
Żołądek ścisnął się na supeł, gdy poczuł uderzenie w kostkę. Nogi co prawda odmawiały mu posłuszeństwa, ale nerwy rejestrowały większość bodźców; w tym ten konkretny. Uśmiech pełen politowania nieco się poszerzył, gdy go przeprosiła, zapewne nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że mogła strzelić gafę.
Oczywiście, sprawa Marshalla nie prezentowała się aż tak okropnie – czuł zimno i ciepło, a przynajmniej skrajne temperatury. Zazwyczaj mógł też poczuć, gdy ktoś go nagle szturchnął albo gdy jedna ze stóp ześlizgnęła się z podstawki. Ale gdyby okazało się, że jest zupełnie inaczej? Gdyby nerwy były martwe, a kopanie w kostkę nieprzetwarzane przez nie i nie wysyłane za sprawą impulsów do mózgu? Przeprosiny, z perspektywy ofiary, nie miałyby żadnego podłoża.
„Oni nie myślą w takich kategoriach” - podpowiedział umysł i to była racja. Myśleli w kategoriach bardzo standardowych. Jeżeli szturchnęłaby nogą każdą inną osobą w tym pomieszczeniu, przeprosiny byłyby czymś oczywistym.
Marshall, syknął nagle, odchylając się wygodniej na oparcie. Nie wymyślaj. Czujesz? Czujesz. Nie myśl więc o tym, jak kiepsko by wypadała, gdybyś jednak nie czuł.
Nie potrafił jednak odpędzić od siebie przeświadczenia, że te kilka tygodni zmieniło go aż za bardzo. Tak bardzo, że gdy Bridget ze śmiechem pstryknęła palcami na „trafną uwagę, Cath”, on sam zdał sobie sprawę, że nie tak dawno zachowywał się podobnie do niej. Tak samo ślepy na otoczenie, tak samo tępy emocjonalnie. Chichotał w towarzystwie, prężył pierś pokazując medale, wyzywał kelnerów i przysiadał się do dziewczyn, które wpadły mu w oko.
W końcu wtedy był królem.
Teraz koronę trzymała Bridget.
— Oh, Cath. A kto nie kojarzy Steph? — mruknęła nagle ciemnowłosa, machnięciem dłoni zbywając tę ewentualność. — Każdy kojarzy te jej królicze zęby, no nie? No i niby nic do niej nie miałam, bo niby po co. Póki nie wchodziła mi w drogę to w sumie nie istniała. Ale teraz mnie trochę wkurzyła, no nie?
Bridget przerwała, gdy podszedł do nich kelner. Jego taca zastawiona była po same brzegi małymi talerzykami z ciastami najróżniejszego sortu; gdy wszystkie wreszcie poustawiał na stole, praktycznie nie udało się dostrzec obrusa. Blat pękał w szwach.
— No i to takie niesamowite – podjęła Bridget, zawieszając spojrzenie na Chasie. Jej oczy były puste, w porównaniu do buzi Cath, która władowała sobie pierwszą, wielką porcję między usta. Marshall przyglądał się jej z niezrozumieniem. Czy większość TAKICH dziewczyn wchłaniała kawałek ciasta na raz, gdy on sam potrzebowałby podzielenia tego na co najmniej pięć części? To dopiero było niesamowite... Musiała mieć przełyk wielkości...
— Wiesz o co mi chodzi, nie? — pytanie padło w stronę Wrighta. Bridget zawinęła jeden z kosmyków na palec. — Normalnie wtedy istniała, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. A teraz wystarczyło, że przestała istnieć i nagle wszyscy o niej mówią. Cała szkoła huczy i normalnie nie da się przejść holem, żeby nie usłyszeć czegoś o Stephanie McCarthy. I ludzie nawet już nie pamiętają, że miała królicze zęby i sepleniła, i że w sumie to nikt jej nie lubił. Bo za co by mieli.
Co się stało ze Steph? – Marshall zapytał o to tylko dlatego, że widział to pytanie w oczach Cath. Cath, która cholernie chciała poznać losy Stephanie, ale miała tak zapchaną buzię, że nie byłaby w stanie nic powiedzieć, póki nie przełknęłaby tej porcji. Tym razem postanowił ją wyręczyć, na co Bridget przewróciła oczami.
— Przespałeś to czy jak? No przecież się rzuciła. Z mostu, w sensie. Wybrała sobie ten na obrzeżach miasta. Ten z metalowymi barierkami i w ogóle. I skoczyła, jak nadjeżdżał pociąg. Normalnie nic po niej nie zostało. Tylko krew i flaki. Jej rodzice to pewnie nie mieli czego identyfikować.
Cath wreszcie uporała się z przełknięciem. Chase i Bridget musieli być poza zasięgiem, ale Marhsall usłyszał ten charakterystyczny, pełen wysiłku dźwięk przeciskającej się przez gardło papki. Dzięki temu mogła się włączyć do rozmowy:
— A wiadomo dlaczego?
Bridget wzruszyła barkami.
— No w ogóle. Jej rodzice to są w rozsypce, bo niby tak dobrze jej w szkole szło. I niby im wmawiała, że ma przyjaciół i wszystko, ale to akurat była ściema. Steph nie zostawiła żadnego listu, ani nic takiego. Ponoć po prostu nie wróciła do domu po zajęciach tej całej gry na saksofonie. — Dało się wyczuć sarkastyczną nutę. — Miała jakieś dyplomy przez tę grę, dlatego nikt się nie spodziewał, że było jej źle. Pod wieczór to jej matka obdzwoniła już chyba całe miasto, w końcu rzuciła się glinom do gardeł, żeby szukali jej słodkiego króliczka. No i znaleźli. Kawałek na torach, kawałek na pociągu, kawałek pod ścianą mostu...
Stuknął talerzyk. Cath odłożyła go nieco zbyt mocno. Zaraz po tym jej pulchna ręka chwyciła po kolejny. W ciasto czekoladowe z ciemno-różową polewą wbiła widelczyk i zabrała się za pałaszowanie trójkątnego kawałka. Marshall milczał, wpatrując się w brzeg blatu. Bridget przestała bawić się włosami, niby przypadkiem kładąc rękę blisko dłoni Chase'a. Bardzo blisko.
— No i wiesz. Są plotki, że nie skoczyła, ani nic, tylko że ktoś ją zepchnął i w ogóle. — Usta wykrzywiły się w bolesnym wyrazie kogoś, kto musi ci powiedzieć o bardzo przykrej prawdzie. — I pomyślałam, że skoro serio mogło tak być, no bo czemu nie, to okolica jest teraz bardzo niebezpieczna... A my z Cath możemy stać się kolejnymi celami... Czego na pewno byś nie chciał, hm?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach