Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Go down

| Borze, czytałem to kolejny raz, a i tak śmiałem się, jak powalony. Dosłownie takie: *czyta* PFAHAHAHAH. *spokój, czyta dalej* AIDS, NO NIE MOGĘ. AHAHAHAH. Take, opanuj się. MYŚLI SAMOBÓJCZE. AHAHAHAH.
Czy ze mną jest coś nie tak, doktorze? Może to ja powinienem wylądować u naszej super pielęgniarki szkolnej? |


-------------------------------------------

„Myślę, że z naszej dwójki tylko ja mam prawo jazdy na tego mercedesa.”
Raz jeszcze obejrzał się za siebie, dokładnie lustrując jasnowłosego wzrokiem, który dość szybko zsunął się niżej, dosięgając wózka, na którym siedział. Wright wyglądał, jakby oceniał wszystkie mechanizmy jego mercedesa i przekładał je na miarę swoich własnych sił. Ponieważ nic nie wskazywało na to, by pewność siebie go opuściła, wyglądało na to, że nie wierzył, by prowadzenie wózka inwalidzkiego mogło go przerosnąć.
Lepiej nie kuś losu, Chase.
Ja bym nie dał sobie rady? ― odgryzł się i machnął lekceważąco ręką, unosząc ciemną brew wyżej, jakby mimo wszystko oczekiwał od niego odpowiedzi. Ale co tu dużo mówić – żadne z nich nie znało się na tyle dobrze, by być w stanie otwarcie ocenić, co drugie potrafiło, a czego nie. ― Pewnie sam nie przechodziłeś specjalnego szkolenia na pchanie kółek. W końcu nikt nie jest w stanie przewidzieć tak poważnych wypadków albo tego, że lekarze coś spierdolą. Jaka jest twoja historia? ― rzucił swobodnie, nie robiąc sobie nic z jego kalectwa. Normalni ludzie woleli unikać tak drażliwych tematów. W przypadku czarnowłosego ciężko było stwierdzić, czy był nietaktowny czy po prostu nie uznawał taryf ulgowych dla pokrzywdzonych przez los.
Chyba nie liczysz na to, że ci ją opowie?
Spróbować zawsze można.
I tak cię to nie interesuje.
„Narysowanym na czole niezmywalnym flamastrem.”
Ooo ― przeciągnął, otwierając szerzej usta, jakby Marshall trafił właśnie w czuły punkt. Niemniej jednak krótki śmiech, który tuż po chwili wyrwał się z ust czarnowłosego, całkowicie temu zaprzeczył. ― Widzę, że jesteś cięty. Może być ciekawie.
I pewnie byłoby, gdyby nie nagłe wejście smoka w postaci Suzie McConey, której wreszcie udało się dorwać – Szlag by to – swoje potencjalne ofiary. Wchodząc do sterylnego gabinetu, jego głowę zaprzątały wyłącznie negatywne odczucia. Raczej nikt nie wiązał przyjemnych doświadczeń z takimi miejscami, chyba że to umożliwiało mu zerwanie się z lekcji. Niemniej jednak wątpił, że ktokolwiek miał ochotę przebywać tu dłużej niż było to konieczne. Chase, siedząc przygotowany na kozetce, mimowolnie zerkał raz po raz w stronę drzwi, to na panią McConey, jakby usiłował wyczuć doskonały moment, w którym mógłby się stąd ulotnić.
„Winda windą, ale jak z twoją schizofrenią paranoidalną?”
A może jednak powinien zostać jeszcze chwilę?
Jasne tęczówki od razu skierowane zostały w stronę zbitego z tropu Brokherta. Nie od razu był w stanie uwierzyć w podobną diagnozę. Wolał sprawdzić, czy to rzeczywiście mogła być prawda, ale im dalej brnęli w tę rozmowę, tym bardziej wydawała się ona komiczna. Brunet, nie mogąc powstrzymać się od parsknięcia, przysłonił usta ręką. Jedyne, co w tej sytuacji mógł zrobić, to nie wybuchnąć śmiechem. Suzie zdawała się w ogóle nie usłyszeć tego przytłumionego dźwięku, o czym świadczyło dalsze napastowanie blondyna kolejnymi teoriami. Trzeba przyznać, że był skłonny zmienić zdanie co do pobytu w gabinecie.
Odetchnął głębiej, starając się nie udusić, kiedy higienistka podniosła swoje wielkie cztery litery z krzesła, by znów zainteresować się jego obecnością. A już liczył na to, że jasnowłosy był na tyle absorbującym pacjentem, by w pełni skupić się na nim. W końcu nie można było ignorować aż tylu poważnych dolegliwości.
Nie ciesz się tak, Wright ― rzuciła, zauważając mimowolny uśmiech, który wykrzywiał usta chłopaka.
Chase przez chwilę obserwował, jak kobieta zakłada ciśnieniomierz na jego przedramię, które – jak się okazało – pokrywał tatuaż przedstawiający węża, który wspinał się w stronę ramienia młodzieńca. W normalnej szkole każdy nauczyciel i pracownik skrzywiłby się na ten widok, jednak tutaj niewielu zwracało uwagę na podobne dodatki, zdając sobie sprawę, że rodzice dzieciaków płacili niemałe sumy, by ich potomkowie mieli możliwość nauki w tej szkole, a ta w dużej mierze utrzymywała się dzięki tym dochodom. Wright uniósł wzrok, nieumyślnie konfrontując go ze spojrzeniem ciemnookiego. W przeciwieństwie do niego, nie odwrócił twarzy w innym kierunku ani nawet nie spojrzał w bok. Kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy posłał jasnowłosemu jeden z zawadiackich uśmiechów.
„Ale coś chudy się zrobiłeś.”
Jestem przekonany, że tylko się pani wyda-- ― odkaszlnął, czując solidne klepnięcie na swoim boku i wywrócił oczami z wyraźną rezygnacją. ― Sama pani widzi. Nie było najmniejszej potrzeby, żebym tutaj przychodził. Trzymam się świetnie. ― Naciągnął rękaw, na nowo przysłaniając jeden ze swoich znaków szczególnych. Jednak jego słowa zupełnie rozpłynęły się w eterze, ale nie miał za złe tego, że Suzanne na nowo skupiła się na Marshall'u.
Nie powinieneś tego słuchać.
Dlaczego? Świetnie się bawię.
Oczywiście, że bawił się znakomicie. Dało się to zauważyć w jego rozbawionym spojrzeniu, w lekko podrygujących barkach i w przygryzaniu dolnej wargi, co miało pomóc mu w niewybuchnięciu śmiechem. AIDS, depresja, myśli samobójcze, amnezja... Miał wrażenie, że pielęgniarka naprawdę próbowała zrobić sobie z niego królika doświadczalnego, a dopowiadanie sobie kolejnych przypadłości miało na celu udowodnienie samej sobie, że jest najlepsza w swoim fachu i być może dzięki temu doczeka się awansu.
Oczywiście, pani McConey, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby naszemu nowemu koledze nic się nie stało. Postaram się też uprzedzić innych uczniów przed stosunkami seksualnymi z Marshallem. W końcu nie chcemy, by nasza szkoła stała się siedliskiem wirusa HIV ― rzucił, walcząc z samym sobą, jednak koniec końców białe zęby ukazały się obojgu obecnym, gdy czarnowłosy roześmiał się, przyciskając rękę do brzucha. W kąciku oka pojawiła się pojedyncza łza, czyniąca jego śmiech w pełni szczerym i zupełnie nie pasującym do wcześniejszej fałszywej gęby.
Wright! Tu nie ma się z czego śmiać!
Naprawdę świetne przedstawienie. Nie sądziłem, że ma pani aż tak trafione poczucie humoru ― dodał, kiedy wreszcie udało mu się nieco opanować. Otarł palcem załzawione oko i wziął głębszy oddech, kierując rozbawione spojrzenie prosto na higienistkę. W przeciwieństwie do niego, nie była w szampańskim nastroju i – co więcej – wydawało się, że jego komentarz uraził ją jeszcze bardziej.
To chyba znak, że masz przewalone.
Myślisz? Przez ten cały czas mówiła poważnie?
Do widzenia, panom ― powtórzyła ostrzej, potwierdzając teorię głosu. Powinno przynieść to zupełnie odwrotny efekt od wzmożonego uczucia rozbawienia, ale poważna postawa kobiety czyniła tę sytuację jeszcze bardziej śmiechu wartą. Nic dziwnego, że kiedy oboje wyszli z gabinetu, Chase nadal rechotał pod nosem, kompletnie kontrastując się z oburzeniem Brokherta, który padł ofiarą nieprawdziwych zarzutów.
„W tej szkole są same świry.”
Daj spokój. Przynajmniej było zabawnie. ― Dla kogo było, dla tego było. ― Nie sądziłem, że wy, niepełnosprawni, macie aż tyle powypadkowych powikłań ― rzucił zgryźliwie i nie zapowiadało się na to, by prędko miał przestać stroić sobie żarty z dzisiejszego zdarzenia. Poprawił plecak na ramieniu i parsknął po raz ostatni, zanim powstrzymał się od dalszego śmiechu. Koniecznie musiał to gdzieś zapisać. ― Poza tym chyba nie sądzisz, że twoi rodzice uwierzą w jej bajeczki. Chociaż kto wie? Może są równie przewrażliwieni na punkcie twojego stanu. A jeśli chodzi o bibliotekarkę, słyszałem różne plotki na jej temat. Sam tam nie uczęszczam, bo nie czuję takiej potrzeby, ale mówi się, że znudzona ciągłym siedzeniem za biurkiem, oferuje uczniom wróżenie z ręki. Ci, którzy korzystali z czytelni, poznawali swoją przyszłość od A do Z. Normalnie nie wierzyłbym w te bajki, ale mojemu znajomemu wywróżyła, że umówi się z jakąś brzydką pizdą i faktycznie tak wyszło. Tylko z niewiadomych przyczyn jest w nią zapatrzony, jak w obrazek. ― Pokręcił głową i rozmasował kark ręką. Przez cały czas mówił na tyle swobodnie i poważnie, że rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że nie było ani jednego pracownika w szkole, który nie miałby dziwnego hobby. ― Ale może chcesz wiedzieć, co cię czeka? Podobno nie jest aż taka zła.
Naprawdę jest tam ktoś taki?
Może?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

|| Boże, weź mnie nie dobijaj poziomem tamtego postu. xDD
You didn't see anything.


---------------------------------

- Daj spokój. Przynajmniej było zabawnie.
- Zabawnie? - wykrztusił jak ktoś, komu do tej pory odbierano dostęp do powietrza. Nie wierzył w to, co słyszał, choć po sytuacji z Suzanne „Mów Mi Suzzie” McConey nie spodziewał się żadnych realistycznych wątków wyłożonych w rozmowie. Jakkolwiek wybujałe nie byłyby jednak jego myśli - na pewno nie uważał tego za coś, z czego można się śmiać.
- To chore! - syknął, nim Chase zdążył dodać wzmiankę o niepełnosprawnych. Chwycił wtedy za trzymaną na nogach teczkę i uniósł ją na tyle, by chłopak mógł dostrzec napisane zamaszystym ruchem litery układające się w imię i nazwisko blondyna. - Widzisz? - Jeśli przysunie teczkę jeszcze trochę, to Wright bez wątpienia również poczuje. - Nawet jej tego nie dałem, a ona wypisywała... jakieś... choroby... Niektóre w ogóle chyba nie są możliwe do złapania w Stanach i widnieją teraz w aktach jakiegoś innego ucznia. I nie mam po wypadku żadnych innych powikłań niż te podstawowe!
Czyli jednak usłyszał.
Usta drgnęły, kiedy opuszczał ręce z dokumentami medycznymi, przekierowując na nie zrezygnowane spojrzenie. Jak po przebiciu igłą balona, tak prędko opadły mu wszystkie emocje. Jeszcze przed momentem był skory wjechać wózkiem w szkolną higienistkę, a potem dać wsteczny i zrównać ją z podłożem, wyzywając przy tym od niewykwalifikowanych konowałów. Teraz ledwo był w stanie wściec się na Chase'a, a - nie oszukujmy się - miał coraz więcej powodów.
- Poza tym chyba...
- Nabijasz się ze mnie? - mruknął, chociaż bardziej do siebie, niż do niego. Ciche słowa przeszły w syk, kiedy opadł na oparcie i odchylił głowę do tyłu. Za długie kosmyki zsunęły się z zaczerwienionych policzków, kładąc się kontrastem na tle czarnego materiału wózka.
Wyglądało na to, że miał coś jeszcze do powiedzenia, ale gdy Chase zaczął snuć opowieści o rzekomej mocy bibliotekarki, usta zatrzasnęły się, a głowa przekręciła nieco na bok, by wygodniej było spoglądać na górującego nastolatka. To był głupi dzieciak, jeden z tych, z którymi Marshall nie miał zamiaru się zadawać, chcąc pozostać nie tylko przy dobrej reputacji, ale przede wszystkim przy zdrowych zmysłach, a jednak nawet ta - zbyt pyskata - wypowiedź wyburzyła jakiś wewnętrzny mur, który dotychczas chronił przyduszone zaintrygowanie.
Od dłuższego czasu trzymał na dystans wszystkie emocje; nie dlatego, że uzewnętrznianie ich było zbyt krępujące. Powodem było napływające od razu rozdrażnienie, które ogarniało wszystkie komórki w ciele i wprawiało je w niepohamowany dygot. Od tego trzęsły mu się dłonie i zaciskały szczęki - obu skaz nienawidził.
- Cóż... - Wyprostował się, przesuwając paznokciami po żuchwie. Problemem nie było to, że musiał trzymać poziom, aby wpasować się w tłum rozszczekanych buców. Problemem okazała się myśl, że dotychczas uważał to za jedyny słuszny wybór. Mógł żyć jak Chase. W końcu prawo nie jest do tego, aby je lubić. Prawo jest po to, żeby je łamać.
- Wszystko mi jedno. - Ze znużeniem odpiął suwak torby i włożył między podręczniki nieuzupełnione akta. Wieczorem będzie musiał zadzwonić do ojca, żeby załatwić tę sprawę. Koniecznie bez ingerencji kogokolwiek z linii rodowej McConeyów. - Prowadź, panie Gardzę Brzydkimi Ludźmi.

---------------------------------

O tej porze hol wydawał się aż zbyt cichy, w porównaniu do tego, co mieli okazję zobaczyć przed porwaniem przez pielęgniarkę. Szafki były pozamykane, podłoga pusta. Żadna grupka nie ściskała się przy automacie z przekąskami, nikt nie siedział na parapecie okna, nie wrzeszczał, nie podawał sobie piłki futbolowej. Jednym słowem - martwota.
Do głowy Marshalla przebiła się myśl, którą od jakiegoś czasu skrupulatnie odpychał na bezpieczniejszą odległość - taką, dzięki której nie mógłby jej usłyszeć. Wracała jednak co chwila, aż w końcu wola osłabła i dopuściła do siebie wariant, w którym Chase wcale nie żartował wspominając o dziwnych fanaberiach szkolnej bibliotekarki i zamiast schludnej kobiety pod czterdziestkę przyjdzie mu ujrzeć pomarszczoną wiedźmę z pokręconymi włosami, garbatym nosem z obowiązkową kurzajką i szeroko otwartymi oczami o powiekach pomalowanych na amarant.
Uśmiechnął się nagle pod nosem.
Nie wygłupiaj się. To będzie normalna kobieta.
Z tymi słowami znalazł się w bibliotece. Wjeżdżając przez próg koła odmówiły posłuszeństwa, więc przeklął niemo pod nosem, wkładając więcej siły w ruch rąk, a gdy ustąpiło i przebił się przez stopień, uniósł głowę i aż mu odebrało mowę.
Rzecz jasna, słyszał sporo o bibliotece Greenville, ale nawet wstępne informacje nie zamortyzowały uderzenia, jaki wymierzyło wnętrze prosto w jego rozdziawioną paszczę. Odchrząknął szybko, przykładając zwiniętą w pięść rękę do ust i przybrał normalniejszą minę. Na pewno taką, która nie demonstrowała pełnego uzębienia każdemu przechodniu.
- Widziałem większe. - Wybronił się po chwili, mrużąc oczy i powracając do miny typowego szczeniaka, któremu kasa ścieliła posłanie.
Ukradkiem rozglądał się jednak po bibliotece. Głupio było mówić o tym na głos, ale całość spowijała jakaś nierealistyczna mgiełka. Cała akademia była gigantycznym klocem albo raczej zestawem gigantycznych kloców poustawianych tak, by przypominać gmach renomowanej szkoły, więc każdy spodziewał się po niej wszystkiego, co wielkie. Olbrzymi basen, kolosalnych rozmiarów boisko do kosza, sale wykładowe wielkości całego mieszkania jakiegoś przeciętniaka. Nic dziwnego, że biblioteka również musiała robić wrażenie. Kto by jednak pomyślał, że aż takie?
Rzędy książek pięły się ku górze, a wszystkie regały były tak wysokie, że wkraczając między nie czuło się ciarki po rozgrzanych plecach, jakby po nagiej skórze, wzdłuż krzyża, ktoś zaczął przejeżdżać lodowatym palcem.
Marshall zmarszczył lekko nos i zerknął w górę. W brązowych tęczówkach pojawił się nagły błysk, gdy zdał sobie sprawę, że nie dostrzega sufitu. W całej sali panował zresztą stonowany półmrok, który wielu na pewno wydawał się klimatyczny. Jak w fantasy, pomyślał, opierając ponownie dłonie o koła. Szybko pokręcił głową, zamrugał i pchnął rękoma pojazd. Nie wierzę, że w ogóle przyszło mi to do głowy. Biblioteka, jak biblioteka.
Ale w każdej bibliotece była rzucająca się w oczy lada, za którą ustawiano szczupłą panią bibliotekarkę. Tutaj, choć lada faktycznie się pojawiła, nie spotkali nikogo. Nie tylko mijając poszczególne stoliki z lampkami, ale w ogóle. Jakby w środku nie było żywej duszy.
- No? - Starał się, aby jego głos aż kipiał od ironii. Obrócił się do Chase'a, unosząc jasną brew. - To gdzie ta twoja- JEZUS MARIA! - wrzasnął nagle, podskakując na krześle. Ręce wywaliły mu się jakoś w przestrzeń, najwidoczniej próbując ułożyć się w jakiś wzór kung fu.
- Shhh!
Marshall znów poczuł dreszcz. Miliard małych, mrowich nóżek przebiegało mu po plecach, zmuszając mięśnie do stężenia. Zerknął wtedy na bok, dostrzegając bladą jak sama śmierć rękę wżynającą mu się w ramię.
Gdyby znajdowali się w innej rzeczywistości - tej faktycznie fantastycznej - spomiędzy jego warg właśnie wypłynąłby prześwitujący duch. Podchodzącą do gardła duszę przełknął jednak wraz ze śliną, bo już po chwili odzyskał część kolorów.
- W bibliotece nie można hałasować! - Usłyszał tuż nad uchem chrapliwy szept. W tym samym momencie chwyt na barku rozluźnił się, a dłoń płynnym, jednostajnym ruchem wsiąknęła w tył - w miejsce, którego Marshall nie mógł dostrzec, jeżeli nie odwrócił głowy.
A sęk w tym, że nie chciał odwracać.
Uniósł ją za to odrobinę i spojrzał na Wright'a. Usta poruszyły się tylko w jednym słowie.
„Duch.”
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mimo konfliktu ich opinii, nie wyglądało na to, by Chase zamierzał zmienić swoje zdanie na temat komizmu sytuacji. W jasnych oczach chłopaka dało się wyczytać swojego rodzaju pobłażliwość, nawet jeśli na jego ustach wciąż tkwił ten sam, rozbawiony uśmiech. Wiedział, że pani McConey była szurnięta – zauważył to, gdy z zaciętością Cerbera próbowała dorwać go na szkolnych korytarzach w celu przeprowadzenia badań – ale jeszcze nigdy nie spotkał się z tak dociekliwymi diagnozami. Cholera wie, jakie przypadłości przypisałaby właśnie jemu, gdyby dzisiejszego dnia nie znalazła sobie ciekawszego obiektu.
Raz jeszcze zaśmiał się pod nosem, wspominając listę rzekomych chorób Marshall'a i na pokaz otarł palcem niewidzialną łzę z kącika oka. Bez zawahania pozwolił sobie klepnąć jasnowłosego w ramię, gdy ten podsunął mu swoją teczkę niemalże pod nos, jakby przez ostatnią godzinę zdążyli zostać najlepszymi kumplami.
Masz kulawe poczucie humoru ― podsumował. ― Pomyśl, że kiedyś będziesz się tym dzielił z innymi. Chyba że zamierzasz zostać starym, zgorzkniałym dziadem. Swoją drogą, tak to jest z tymi, którzy musieli porzucić swoje wielkie, medyczne marzenia na rzecz zajmowania się dzieciakami w szkole. Zapewne liczyła, że zostanie drugim doktorem House'm, a tymczasem jej zakres obowiązków sprowadza się do przemywania otarć, naklejania plastrów i podawania kropli żołądkowych rozpuszczonym nastolatkom. Pewnie jesteś pierwszym inwalidą w tej szkole. ― Wzruszył barkami, raz jeszcze uświadamiając blondynowi, że kto jak kto, ale on nie ważył słów, zanim je wypowiadał. Być może dlatego momentami ich subtelność równała się dostaniu w łeb głazem, jednak – czego nie można było odmówić czarnowłosemu – przynajmniej był szczery.
Czasem powinieneś jednak być mniej szczery, Chase.
Byłby miękką pizdą, gdyby wszyscy się nad nim rozczulali.
A ty czujesz się zobowiązany, żeby do tego nie doprowadzić.
Coś w tym rodzaju. Ale jest w tym jeden plus.
Jaki?
Przynajmniej nie jęczy o tym, jak ja traktuję kalekę i nie wmawia mi, że nie wiem, jak to jest być przykutym do wózka. A, nie wspominając już o tym, że matka mnie nie wychowała.
„Nabijasz się ze mnie?”
Całkiem urokliwy uśmiech wpełzł na jego twarz, jeszcze zanim uniósł palec wskazujący, by nim w nią wycelować, jakby niemo próbował przekazać mu: Czy ta twarz wygląda na twarz złośliwego człowieka? Być może udałoby mu się osiągnąć swój cel, gdyby nie złośliwe kurwiki w błękitnych oczach. Trwało to tylko chwilę, nim ponownie opuścił rękę i pokręcił głową, wsuwając ręce do kieszeni.
Gdy ruszyli do przodu, skupił się raczej na tym, by na nikogo nie wpaść. Prawdopodobnie dlatego nie zauważył nieciekawego wyrazu twarzy ciemnookiego, chociaż niejeden wyczułby tę nieprzyjemną aurę i zarządziłby dla siebie taktyczny odwrót.
„Prowadź, panie Gardzę Brzydkimi Ludźmi.”
Parsknął pod nosem.
Każdy z nas jest trochę płytki, Marshie. ― Rozłożył bezradnie ręce. ― Dlatego nie umówiłbyś się z kimś, kto kompletnie o siebie nie dba. Albo umówiłbyś się ze mną, gdybyś nie przekonał się, że za mną nie przepadasz. Sam przyznasz, że ciężko byłoby mi odmówić. ― Zerknął na niego kątem oka, wyginając usta w łobuzerskim uśmiechu, chociaż od początku do końca dało się wyczuć, że żartował.
Kiepski ten twój żart.

----------------------------------

Brunet rozejrzał się po holu i już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że nieczęsto tu bywał. Nic dziwnego – był raczej typem, który odzywał się aż nadto i zapewne stanowił dość kluczowy procent gwaru, który niósł się po szkole na każdej przerwie.
Witamy w równoległym wymiarze ― mruknął pod nosem, nie musząc się szczególnie wysilać, by został usłyszany przez swojego towarzysza. Właściwie biblioteka była już tuż tuż i Chase bez trudu mógł wskazać kierunek do niej, ale mimo tego nogi jakby odruchowo prowadziły go w stronę pomieszczenia, z którym nie wiązał przyjemnych doświadczeń. Do tej pory pamiętał, jak kiedyś przydzielono mu karne zadanie wysprzątania jednego z regałów. Zapewne, gdyby miał zająć się wszystkimi, nie wystarczyłoby mu życia. Niemniej jednak, gdy już znaleźli się w środku, nie wyglądał na zdumionego gabarytami pomieszczenia, chociaż wysokie regały i ich ilość sprawiały, że można było poczuć się przytłoczonym i nabrać wrażenia, że można zgubić się gdzieś za zakrętem. Nie zdziwiłby się, gdyby niektórzy, którzy tu wchodzili, zginęli bez śladu.
„Widziałem większe.”
No, no. Doświadczony ― rzucił mrukliwie pod nosem i cmoknął ze znaną sobie kąśliwością. Właściwie nie było żadnej gwarancji tego, że właśnie mówili o tym samym, a świadczył o tym charakterystyczny błysk w tęczówkach Wrighta, który niechętnie postawił kolejny krok przed siebie, jednak po oddaleniu się od drzwi wejściowych, uczucie dyskomfortu minęło, chociaż nie zdziwiłby się, gdyby spomiędzy regałów coś nagle wyskoczyło. Skoro zgodnie z zasłyszanymi opowieściami nawet bibliotekarka była szurnięta, równie dobrze coś mogło ją opętać.
„No?”
Przechylił nieznacznie głowę na bok, ale zamiast skupić się na Brokhercie, wodził wzrokiem po pomieszczeniu, jakby sam próbował dostrzec pracującą tutaj kobietę. Bezskutecznie. Mogła być dosłownie wszędzie, a i tak nie mieli żadnej pewności, że nie miną się z nią gdzieś pomiędzy jednym regałem, a drugim.
„JEZUS MARIA!”
No i czego się drze-- ― Gwałtownie zwrócił ku niemu twarz, dostrzegając bladą dłoń na jego ramieniu. Minęła może sekunda, a na jego obliczu pojawił się zrezygnowany wyraz, gdy przenosił wzrok ponad głowę nastolatka, wychwytując ledwo majaczącą w półmroku sylwetkę. Marshall miał chyba sporo szczęścia, że błękitnooki nie zauważył ruchu jego ust. ― Dzień dobry, pani.
Ciszej! ― bibliotekarka odezwała się, sycząc.
Dzień dobry, pani ― poprawił się szeptem, choć w jego głosie pojawiła się jakaś ledwo słyszalna, sarkastyczna nuta, która współgrała z nieco cynicznym uśmiechem. Tym razem nie usłyszał reprymendy, co potraktował jako zgodę do kontynuowania. ― Przyprowadziłem pani znajomego, który jest ciekaw tego, co czeka go w przyszłości. Słyszałem, że pani jest w tym najlepsza.
Co ty robisz? Nawet nie wiesz, czy to prawda. Poza tym nie przyszedł tu w tym celu.
Zerknął z ukosa na Marshall'a, po czym ponownie spojrzał na kobietę, która poprawiła swoje okrągłe okulary na nosie i postąpiła o krok do przodu. Spodziewał się, że dostrzeże na jej twarzy wyraz zdenerwowania, ale oczy, które powiększone zostały przez szkła grubości dna butelki, wyrażały dziwne skupienie, gdy zawiesiła wzrok na tyle głowy młodzieńca na wózku.
Czy to prawda, chłopcze? ― Niska, nieco przygarbiona kobieta o schludnie spiętych, siwych włosach – na szczęście pozbawiona paskudnej, włochatej brodawki na nosie – poczłapała parę kroków do przodu i zatrzymała się naprzeciwko jasnowłosego, przysuwając swoją twarz nieco zbyt blisko jego, jakby obecnie noszone okulary nie wystarczały, by dostrzec go wyraźnie z normalnej odległości.
Nie czekając na odpowiedź, chwyciła go za nadgarstek i cofnęła się nieco, jednocześnie ciągnąc jego rękę za sobą. Uniosła ją na wysokość swojej twarzy, przyglądając się jej spodowi, na którym odznaczały się charakterystyczne linie. Fakt faktem, że jej nos prawie przeżył bliskie spotkanie z jego dłonią, ale widocznie nie taki był cel tego wróżenia. Zaczęła delikatnie przesuwać palcami wzdłuż widocznych zagłębień, co z pewnością niosło ze sobą łaskoczące uczucie. W milczeniu kiwała głową, jakby w głowie już układała sobie wszystko, co za chwilę zamierzała mu powiedzieć.
Chase, który przyglądał się temu z boku, na początku nie potrafił uwierzyć, że wszystkie plotki, które krążyły po szkole nie tylko miały w sobie ziarnko prawdy – one po prostu nią były. Chłopak raptownie przycisnął dłoń do ust, usiłując stłumić śmiech, choć lekko drgające ramiona zdradzały, że nie było to łatwe zadanie.
Ooooch ― przeciągnęła. ― Uuuuu ― dodała zaraz, brzmiąc jakby faktycznie była duchem, który nawiedzał to miejsce. Niemniej jednak przez cały ten czas zachowywała się na tyle cicho, że miało się wrażenie, że nigdy nie zapominała o bibliotecznych zasadach. ― Ooo! ― Kiwnęła głową i puściła gwałtownie jego rękę. ― Smutny z ciebie przypadek, chłopcze. Twoje opiekuńcze duchy powiedziały mi, że jesteś nieszczęśliwy. Ale masz szansę to zmienić. I poznasz kogoś.
Pewnie mówi o mnie. Nie spierdol tego ― rzucił szeptem z rozbawieniem, układając rękę tak, by słowa zostały usłyszane tylko przez Brokhert'a. Wciąż nie mógł uwierzyć, że dzisiejsze akcje działy się naprawdę. Korciło go, żeby uszczypnąć się w przedramię i sprawdzić, czy wybudzi się z tego komicznego snu. Z drugiej strony szkoda byłoby przegapić całą resztę.
Chciałbyś usłyszeć więcej?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Smutny z ciebie przypadek, chłopcze.
Zachichotał. Prawie dziewiczo.
- Skąd to pani przyszło do głowy? – zagaił z rozbawieniem, ale nie trzeba mieć magicznych zdolności, żeby wyczuć w jego głosie ironię.
- Twoje opiekuńcze duchy...
- Są lamerskie.
- ... powiedziały mi, że jesteś nieszczęśliwy.
Prychnął.
- Niemożliwe!
- Ale masz szansę to zmienić.
- Jasne, zawsze mogę być nieszczęśliwy, biedny i samot-
- Poznasz kogoś.
Nie wytrzymał. Usta ułożyły się w dzióbek, gdy gwizdnął prowokacyjnie, niemal dostając za to po łbie. Zakaz hałasowania był tu ważniejszy od wyrazów szacunku; najwidoczniej nawet wobec kogoś, kto utrzymywał część tej szkoły.
- Poznałem wielu ludzi. Można uszczuplić krąg poszukiwać do setki? Będzie mi się łatwiej trzymać na baczności... – Uniósł tak wyzywająco brew, jak tylko można to zrobić, choć bibliotekarka najwidoczniej nic nie robiła sobie z jego kpiarskiej postawy.
Cały czas wpatrywała się we wnętrze jego dłoni szeroko otwartymi oczami. Miało to na tyle przerażającą aurę, że Marshall – po minucie milczenia – spojrzał kątem oka na Chase'a, by upewnić się, że nie tylko jemu zrobiło się... dziwnie.
Nie, żeby cokolwiek w tej szkole nie było dziwne, ale potrafił zrozumieć zapędy Suzanne "mów mi Suzzie" McConey. Jednak mocy wróżbiarki już niekoniecznie.
Wierzył w choroby psychiczne. Wierzył w szaleństwo. W magię nie wierzył.
Dlatego wyciągnął dłoń ze ścisku jej szczupłych, lodowatych palców i odchrząknął znacząco, przywracając ją do rzeczywistości. Uśmiechnął się wtedy, wykorzystując chłopięce zagranie. W starej szkole łapał na to wszystkie nauczycielki.
- Myślę, że tyle mi wystarczy, pani... – Przesunął ciemnym spojrzeniem po jej piersi, wychwytując złota plakietkę. W pierwszej sekundzie przeczył "Witch" i to słowo prawie osiadło mu już na ustach, ale w ostatniej chwili poruszyła się na tyle, by światło rozgoniło mrok z grawerowanych liter i wskazało odpowiednią konstrukcję – Vlich. - Pani Vlich.
- Oooo! - Jej usta ułożyły się w literę, którą wymawiała. - Uuu.
Brokhert przymrużył jedno oko. Na jego czole pojawiła się już zmarszczka zastanowienia, ale długo nie musiał czekać na informację zwrotną. Wyjaśnienie pojawiło się w chwili, w której bibliotekarka złapała za swoje okulary, poprawiła je i wbiła spojrzenie ogromniastych oczu w Chase'a.
- Czy myślałeś o tym, żeby...
- Nie do wiary.
Marshall tylko szepnął, więc nie zakłócił ciągłości myśli, jakie przelewały się przez panią Vlich, poruszając jej ciałem tak swobodnie, jakby sunęła po podłodze, a nie po niej szła. Nie mógł powstrzymać zajadłego półuśmiechu, choć na początku dzielnie walczył, by nie pokazać Chase'owi, jak bawiła go ta sytuacja.
Szach-mat, Wright.
Oczywiście, gra była tu bardzo nierówna. Brokhert o tym wiedział i zdawał sobie sprawę, że Chase może mieć dużo asów w rękawie, chociażby dlatego, że znał szkołę, znał bibliotekę, znał też monstra, które się po niej kręciły.
Ale to kwestia czasu.
Dziś był pierwszy dzień. W pierwsze dni tylko muska się powierzchnię. Z hukiem będzie wchodził już niedługo.
Przez ciemne spojrzenie, które na myśl przywodziło spojrzenie sarny zlęknionej widokiem dostrzeżonego nieopodal myśliwego, przemknął biały błysk, kompletnie niepasujący do "wystraszonych oczu łani".
- Czy myślałeś o tym, chłopcze – pani Vlich patrzyła w dłoń Chase'a z równym zaangażowaniem, z jakim wcześniej badała rękę Marshalla – aby przestać?
Słowa bibliotekarki wywołały chłód.
Nie normalny powiew, jaki mógłby wkraść się do tego zabytkowego pomieszczenia. To był chłód wewnętrzny. Irracjonalny. Coś, co mroziło żyły, zamieniając krew w czerwone sople.
Kobieta przez dłuższy moment wpatrywała się we wnętrze ręki Chase'a.
Zbierała w sobie odwagę.
Przynajmniej Brokhert tak twierdził.
- Jeżeli nie przestaniesz, wpadniesz w kłopoty – dodała, ostrożnie ważąc słowa. W ton jej głosu wkradła się niemal ostrzegawcza nuta. - Zrobiłeś pierwszy krok, ale jeszcze możesz zawrócić, Wright. Jeszcze tak. Ooo, zdecydowanie. Duchy martwią się o ciebie, młodzieńcze. O twoją przyszłość. O to, z kim możesz ją dzielić. Unikaj wind. To pójście na skróty, które sprawi ci wiele problemów. Nie krocz wąskimi uliczkami. Nie podejmuj się wyzwań. Nie... Och!
Wyprostowała się tak gwałtownie, że coś chrupnęło w dotychczas przygarbionych plecach. Zza grubych szkieł wyglądały na świat olbrzymie oczy, w których zalągł się błysk początkowego niezrozumienia. Rozchylone usta drgnęły, a potem zamknęły się, gdy kobieta zgarniała siwy kosmyk za ucho, wpatrując się z dołu w Chase'a.
- W czym mogę pomóc?
Tym razem to z gardła Marshalla wyrwało się chrząknięcie. Ściągnął na siebie uwagę starszej kobiety, która na widok siedzącego w wózku chłopaka ściągnęła nieco brwi ku sobie.
- Tak? - Nie kryła nachalności, z jaką go badała. - Czy to nie ty jesteś nowym uczniem, chłopcze? Corgalem Morhertem?
- Marshallem. I Brokhert, nie Morg... zresztą, nieważne. Tak, to ja. To znaczy... – Blondyn przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Nie. Nie wiedział co się stało. Wpierw przełamywała bariery między światem rzeczywistym a jakimś innym, nierealnym, a teraz stała, wyprostowała, jakby połknęła kija i patrzyła na niego z sępim wyrazem.
- Do rzeczy, chłopcze. Do rzeczy.
- Przepowiednia...
Kobieta prychnęła, stawiając krok do swojego biurka.
- Nie, chwila. Niech pani poczeka. – Marshall poruszył dłonią, jakby chciał przyciągnąć do siebie najwięcej powietrza. - Moje książki wciąż są w drodze, ale doszły mnie słuchy, że mogę wypożyczyć podręczniki ze szkolnej biblioteki.
- Ah, racja. - Vlich przytaknęła, bardziej na odczepnego, niż powinna. - Do jakich przedmiotów potrzebujesz książek?
Marshall zadrapał policzek, przyglądając się, jak kobieta odwraca się i rusza wgłąb biblioteki.
- Cóż... – zaczął przeciągle. - Do wszystkich.
- Oj!

Po dwudziestu minutach wydostali się z biblioteki. Marshall mruknął coś na pożegnanie, przesuwając ręką w powietrzu w geście przypominającym skrzywiony psychicznie salut. Stracenie Chase'a z oczu było pierwszą i jedyną dobrą rzeczą, która spotkała go tego dnia.
Wracając do domu prawie przejechał chihuahuę kobiety po sześćdziesiątce, której wysłuchiwał przez dobry kwadrans na samym środku ulicy. O tym, jaka ta dzisiejsza młodzież nie jest.

NASTĘPNEGO DNIA


Drzwi szafki wydały z siebie metalowy dźwięk, gdy pchnął je dłonią i zatrzasnął. To takie ironiczne, że nie mógł dosięgnąć do wyższych stref i wszystko musiał ładować na dół – w miejsce, w którym dawniej trzymał jedynie stój gimnastyczny.
- Um. Brokhert?
Plecy wyprostowały się, głowa obróciła, oczy zaczęły szukać właściciela głosu. Stała obok niego dziewczyna, która kilka miesięcy temu sięgałaby mu do ramienia... teraz to on sięgał jej i miał ochotę przekląć. Zdobył się jednak na gest i zacisnął usta jeszcze zanim "kurwa" przedarło się przez jego gardło.
- Słuchaj, mam do ciebie sprawę – wydukała, potykając się o własne słowa. Nie patrzyła mu w oczy i wcale się jej nie dziwił. Miał tylko wrażenie, że traktuje go jak powietrze. Niby był jej potrzebny, ale niewidzialna forma nie pozwalała zatrzymać wzroku w konkretnym miejscu, dlatego błądziła spojrzeniem chyba wszędzie, byle nie zahaczać o niego.
Z irytacji oparł głowę o rękę, łokieć kładąc na podłokietniku wózka.
- Coś z nauczycielami?
- Nie do końca.
- Oho.

Dzwonek zatrząsł całą szkołą, rzucając na boki uczniów. Biegli do klas, na salę gimnastyczną albo basen. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy kogoś popchnie albo sam zostanie popchnięty. Bazowali na szybkości, zręczności lub sile, zwykle dokonując niemożliwego – czyli wbiegania do sali przed nauczycielem.
Brokhert siedział przy ławce jako jeden z pierwszych w klasie. Nigdy nie był prymusem – nie w dokładnym tego słowa znaczeniu – ale dzisiaj wyjątkowo szybko znalazł się przed salą i z braku innych możliwości po prostu do niej...
Zaśmiał się w duchu.
"Wszedł".
Wjechał raczej.
Spojrzał jeszcze na zegarek. Właśnie zaczęła się chemia. Za trzy lekcje będzie mieć zajęcia ze Skurwysynem-Wrigtem i wszystko wskazywało na to, że będzie musiał otworzyć do niego buzię o ten jeden raz więcej, niż początkowo planował.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wright podchodził do tej sytuacji z dużo większym dystansem.  Na miejscu Marshalla bez wątpienia poczułby się znacznie gorzej, ale tymczasem już nawet nie starał się ukryć rozbawienia. Bibliotekarka natomiast wyglądała na kompletnie pochłoniętą nowym uczniem, jakby uznała to wszystko za swojego rodzaju rytuał powitalny, choć nawet Chase nie przyznałby, że służył po to, by blondyn poczuł się znacznie lepiej. Jasne tęczówki mimowolnie przemknęły po profilu rówieśnika, oceniając jak bardzo miał już dość, a kącik jego ust wygiął się w złośliwym uśmiechu, który nieco zbladł, gdy pani Vilch zwróciła się do niego i chwyciła go za rękę, wpatrując się w nią tak, jakby wypisano na niej cały jego żywot.
Może to oduczy cię śmiania się z kumpli.
Zasadniczo nimi nie jesteśmy.
Czarnowłosy istotnie jednak trzymał parę asów w rękawie, ale najważniejszym z nich był ten, który nie pozwalał mu na pokazanie, że ta sytuacja jakkolwiek podburzyła jego pewność siebie. Może i nie uśmiechał się tak szeroko, jak wcześniej, ale wciąż wydawał się być równie wyluzowany, jakby takie wizyty w bibliotece były codziennością, a przynajmniej Shally musiał tak myśleć.
I co ci to da?
Raczej czego jemu to nie da.
Czego?
Satysfakcji.
„Czy myślałeś o tym, chłopcze, aby przestać?”
Pani Vilch, robię wiele rzeczy, które mogłyby mi zaszkodzić. Może jakieś jaśniejsze wskazówki? ― rzucił, nie hamując lekkiej zgryźliwości swojego tonu. Chociaż czuł na plecach uczucie nienaturalnego chłodu, potarł jednie ręką kark, by uspokoić drobne włoski, które mimowolnie uniosły się pod wpływem tego irracjonalnego podmuchu. Coś było nie tak, ale nie na tyle, by uwierzyć w choćby jedno słowo, które wypowiadała starsza kobieta. Wariatka, podsumował w myślach ze zrezygnowaniem, jednak cierpliwie wysłuchał siwowłosej, ten jeden raz zachowując się, jak chłopak z dobrego domu, który kulturalnie nie chciał przerywać komuś bardziej wiekowemu w połowie zdania. Gdyby nie ta gęba, może nawet uszedłby za wychowanego panicza. ― Windy. Jasne, zapamiętam ― rzucił i kiwnął lekko głową, starając się zachować należytą powagę. Mimo ostrzegawczej nuty, nadal nie potrafił na poważnie potraktować pracownicy tej szkoły, chociaż podobno zatrudniali wyłącznie poważną i wartościową kadrę. No – jakby na to nie patrzeć, pani od biblioteki potrafiła i segregować książki, i wróżyć z ręki, a może nawet i z fusów w kawie, a co kilka umiejętności, to nie jedna.
„Nie chadzaj na skróty, nie podejmuj wyzwań” – to jak dwie sprzeczne informacje.
Co za różnica? I tak w to nie wierzysz.
Za to wierzył własnym oczom, choć z początku mimowolnie zamrugał, obserwując nagłą przemianę kobiety, która mimo okularów przypominających denka od butelek, już po chwili prezentowała się całkiem normalnie. Jednak mimo tego już po chwili wymusiła na nim kolejne głośne parsknięcie, którym na nowo przyciągnął jej uwagę.
Co cię tak bawi, chłopcze? Poza tym proszę ciszej, rozpraszasz innych uczniów ― rzuciła ciszej, zerkając mimowolnie w stronę pustych stolików, chociaż najwidoczniej była święcie przekonana, że ktoś tam siedzi.
Ale nikogo tu nie ma.
A podobno to ja noszę okulary. ― Wykrzywiła usta w kwaśnym uśmiechu, jednak ten prędko spełzł z jej twarzy, kiedy na nowo spojrzała na Corga-- to jest, Marshalla. Musiała jednak przyznać, że kiedy trzeba było, jasnowłosy potrafił być rzeczowy.
Słyszałem, że jest dziwna, ale żeby aż tak, Corgal... ― wymruczał pod nosem z rozbawieniem, kierując swoje słowa do ciemnookiego. Widocznie udało mu się zwrócić do niego na tyle cicho, by nie ściągnąć na siebie uwagi staruszki. Nie dało się ukryć, że sam miał coraz większą ochotę się stąd wyrwać, nawet jeśli nie okazywał tego, kryjąc się za cynizmem i arogancją.

NASTĘPNY DZIEŃ
----------------------------------

Wstanie z łóżka było katorgą, nic dziwnego, że ociągał się wystarczająco długo, by spóźnić się na pierwszą lekcję, jednak nawet wtedy nie spieszył się, podążając szkolnymi korytarzami w stronę klasy. Nigdy nie przepadał za angielskim, a nauczycielka będąca prawdziwą fanką Szekspira bynajmniej niczego mu nie ułatwiała. Był pewien, że i tego dnia postanowi wcisnąć im kolejne dzieło do omówienia. Znalazłszy się przed klasą, wypuścił gwałtownie powietrze ustami i zmierzwił nieznacznie włosy, chcąc przynajmniej stwarzać pozory kogoś, kto jeszcze przed chwilą cholernie się spieszył. Zapukał dwukrotnie do drzwi, zanim wszedł do środka.
Dzień dobry, pani Anderson. Przepraszam za spóźnienie ― rzucił, uśmiechając się urzekająco, chociaż rudowłosa kobieta w wieku około czterdziestu lat, nie dała złapać się na tę sztuczkę. Zsunęła nieznacznie okulary z nosa i otaksowała czarnowłosego wzrokiem, spoglądając na niego znad nich.
Pan Wright. Niech pan nie myśli, że nie odnotuję tego spóźnienia. Już myślałam, że unika pan swojej odpowiedzialności. ― Jak powiedziała, tak prędko odnotowała odpowiednią informację obok nazwiska chłopaka, który nie przejął się tym nawet odrobinę – nie był to jego pierwszy ani ostatni raz. ― Pani Write przekazała mi, że masz odpowiednio zająć się naszym nowym uczniem, Marshallem. Wnioskuję, że zdążyliście się jakoś dogadać, a jeśli nie na dzisiejszej lekcji będziecie mieć ku temu idealną sposobność. Zajmij proszę miejsce ― odparła i wskazała ręką ławkę, w której siedział blondyn.
Chase poprawił włosy palcami i udał się w stronę ławki, która na jego nieszczęście tym razem nie znajdowała się na samym końcu. Zajął jednak miejsce, osuwając się wygodniej na krześle i rzucając ciche „Cześć, Shally” pod nosem, chociaż korciło go, by zwrócić się do niego w sposób, w jaki wczoraj zrobiła to bibliotekarka. Problem w tym, że nie do końca potrafił wrócić pamięcią do przekręconego imienia.
Widzę, że nikt cię nie pożarł, gdy mnie nie było ― parsknął w równie ściszony sposób, błyskając zadziornym spojrzeniem, które jednak prędko powróciło do nauczycielki wstającej z miejsca.
Dzisiaj zajmiemy się dziełem wielkiego artysty, jakim niewątpliwie był William Szekspir ― przemówiła głośno i wyraźnie, notując na tablicy imię i nazwisko twórcy. Po klasie poniosło się kilka niezadowolonych pomruków, jednak rudowłosa udała, że tego nie słyszy. Żaden z uczniów nie miał tu nic do mówienia. ― Na pewno każdy z was wie już coś na temat „Makbeta”, dlatego chciałabym, żebyście w parach połączyli znane wam informacje, którymi podzielimy się za jakieś ― zerknęła na zegarek ― dwadzieścia pięć minut. Oczywiście nie myślcie sobie, że ten czas możecie traktować, jak czas wolny. Dla tych, którzy uznają, że wolą sobie go przegadać, wymyślę stosowną karę. Więc nie traćcie czasu. Jeżeli nie będziecie czegoś pewni, zawsze możecie zadawać pytania.
Brunet przycisnął palce do skroni i rozmasował ją, gdy nauczycielka zakończyła swoją przemowę. Przez chwilę zastanawiał się nad zajęciem miejsca bibliotekarki, skoro już zaczynał mieć zadatki na wybitnego jasnowidza.
Nie czytałem tego gówna ― przyznał szczerze, zwracając twarz w stronę chłopaka, wyciągnąwszy uprzednio zeszyt i długopis z plecaka. Odnosił dziwne wrażenie, że trafiła mu się do pary najgorsza z możliwych osób, chyba że Brokhert był na tyle nienormalny, że przerabiał lektury siedząc w domu i plując sobie w brodę, że się nudzi. ― Jej stosowne kary to zazwyczaj długie rozprawki albo grupowe prezentacje, więc mam nadzieję, że coś tam wiesz, bo inaczej razem utkwimy w jednym bagnie.
To nazywasz „pracą w grupie”?
To nazywam „przetrwaniem”.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Marshall siedział już w klasie ─ to oczywiste ─ kiedy Chase postanowił przytargać swoje szanowne dupsko i zrobić przedstawienie na samym wstępie. Blondyn się temu nie dziwił, choć nie miał żadnych dobrych podstaw, aby oceniać swojego prywatnego przewodnika po dżungli bostońskiej szkoły, ale i bez argumentów  był pewien, że towarzystwo Chase'a zawsze przynosiło zgubę. Na spóźnienie zareagował więc pobieżnie, dyskretnie zaciskając palce na materiale założonych spodni. Oczywiście, że miał ochotę warczeć i pluć mu w twarz ─ każdy by tak zrobił po usłyszeniu tego durnego skrócenia imienia, które miało miejsce w sekundę po tym,  jak krzesło zaszurało o podłoże ─ ale powstrzymał się, odwracając głowę i tym samym odcinając się od ciemnowłosego.
Jak dzieciak.
Może, przyznał beznamiętnie w myślach, krążąc wzrokiem po sali. Nie ja zacząłem. To Cheese.
Dopiero wymiana zdań z nauczycielką zwróciła uwagę Brokherta, który drgnął nieco zaskoczony, słysząc kolejne słowa Wrighta.
"... tego gówna."
Oczy mu zalśniły na słowa Chase'a z mocą, która zawstydziłaby żarówki 100W. W jednej chwili z naburmuszonej panienki, która prycha pod nosem i zaciska usta dławiąc w sobie marudzenie, zmienił się w zaintrygowanego i niemal dumnego Marshalla Brokherta ─ tego samego, który nie tak dawno kroczył lekko korytarzami jednej z najlepszych szkół Bostonu z nieodrywaną plakietką "ideał". Dotychczas przygarbione ramiona wyprostowały się, wyprężając tym samym jego pierś, a dłonie luźno położone na kolanach sięgnęły po zeszyt od razu otwierając go na ostatniej zapisanej stronie. Długopis poruszył się na kształt wypisywanych słów.
"Makbet" to dramat, ściślej ujmując: tragedia. ─ Obok słów dopisał "Autor: William Szekspir". Zaraz wcisnął tam też: "ok 1606r". Jego pismo było pochyłe, a literki wyglądały, jakby przed czymś uciekały. Doczytanie się tego graniczyło z cudem, jeżeli nie miało się umiejętności rozczytywania, jakie posiadał sam Marshall. ─ Można powiedzieć, że treść utworu oparta jest na faktach. Szekspir wzorował się na rzeczywistych wydarzeniach i niektórych personach. Makbet, Malkolm albo chociażby król Anglii, to postacie historyczne. Swoją drogą, w rzeczywistości Malkolm naprawdę zabił Makbeta i wstąpił na tron. ─ Przesunął rękę, by zacząć nową linijkę. Na gładkiej kartce zaczęły pojawiać się pierwsze niemożliwe do rozszyfrowania hieroglify, tym bardziej, że Brokhert zaczął robić odnośniki i strzałki do konkretnych zagadnień, jakby nie był w stanie powstrzymać się przed wylaniem całej zdobytej wiedzy na papier. ─ ... azem z Bankiem, swoim przyjacielem, spotyka trzy wiedźmy, które przepowiadają mu przyszłość ─ ciągnął niewzruszenie; to, co mówił i to, co pisał, przestało się ze sobą pokrywać, jakby ludzka podzielność uwagi wstąpiła u niego na nowy poziom. ─ ... abija Duncana i staje się królobójcą. Właśnie po tym Makbet przejął władzę, ale przerażony sprawdzającą się przepowiednią, w którą początkowo przecież nie wierzył, postanawia pozbyć się Banka. Boi się, że przyjacielowi wymsknie się coś na temat przepowiedni i... ─ Marshall nagle zmarszczył brwi i wykrzywił usta. Przypominał osobę, która dostrzegła coś fluorescencyjnego pod zlewem, migającego jak światło, które za moment ma zamiar zmienić się z zielonego na czerwone. ─ Słuchasz mnie?
Syk opuścił jego zęby, które zatrzasnął w irytacji, podnosząc wzrok na twarz towarzysza. W normalnych okolicznościach pewnie nie przejmowałby się zdaniem Wrighta, ani tym, czy nauczycielka postanowi ich sprawdzić ─ Marshall nigdy nie radził sobie z pracą w grupie, ale za każdym razem i tak wychodziło na jego. Potrafił przekonać wszystkich profesorów, że wie, co powinien zrobić, dlatego mimo niezorganizowania grupy, najczęściej odchodził z uniesioną głową. Ale sytuacja między poprzednią szkołą a obecną była kolosalna.
Tutaj musisz trzymać maskę, Marshall, upomniał się, świdrując ciemnym spojrzeniem Chase'a i jego zaskakująco zimne oczy. Usta blondyna na moment zacisnęły się, tłumiąc jedno ze słów. Skąd u niego teraz taka wylewność? Powinni ograniczyć się do niezbędnego minimum. A jednak mimo tej świadomości kątem oka przeciągnął jeszcze po sali z szepczącymi i chichoczącymi nastolatkami wokół, po czym pochylił się nieco ku Chase'owi, wskazując spojrzeniem na zegar.
Przed zajęciami na holu zaczepiła mnie jedna dziewczyna.I uznała, że się z tobą kumpluję, bo raz jeden mignęliśmy jej kierując się razem do biblioteki. Faktycznie, przyjaźń po grób. Śmiało zdychaj pierwszy. Odchrząknął. ─ Podobno kilka razy próbowała nawiązać z tobą jakiś kontakt, ale została zignorowana, co swoją drogą jest trochę ciosem poniżej pasa. Ale nawet mimo tego się nie poddała i...
Brokhert! Wright! ─ Głos pani Anderson posłał plecy Marshalla na oparcie wózka. ─ Mam nadzieję, że tak zawzięcie dyskutujecie o dziele Szekspira!
Marshall się uśmiechnął.
Naturalnie.
Doskonale. ─ Zabrzmiała jakby chciała powiedzieć, że już ich rozgryzła i mają przekichane. ─ Przedstawicie jako pierwsi zebrane informacje. Przypominam, że do końca zostały wam niecałe cztery minuty i...
Brokhert już nie słuchał. Pochylił się nieco nad ławką, poruszając długopisem o milimetr nad kartką; nie brudząc jej tuszem. Przesuwająca się wzdłuż papieru ręka wyglądała, przynajmniej z perspektywy stojącej przy biurku pani Anderson, jakby coś notowała, a skupione spojrzenie tylko utwierdzało w przekonaniu, że to coś ważnego.
Że niby Makbet to tragedia? Jemu było ciężko w życiu? Los był mu nieprzychylny?
Szmira.
Bywają ludzie, którzy mają gorzej. Są ślepi, zagłodzeni...
... niepełnosprawni...
Chce się z tobą spotkać ─ podjął temat, odrywając się od nachalnych myśli. ─ Dzisiaj, o 17, po zajęciach. Gdzieś na tyłach szkoły jest ponoć składzik ze sprzętem sportowym. Za nim będzie czekała. To ważne i podobno będzie cię dotyczyło bez względu na to, czy jej wysłuchasz, czy nie. ─ Usta uformowały się w nagły uśmiech. Gorzki. ─ Wyglądała na dość...
Koniec czasu!
Marshall odłożył długopis.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Chyba  nie masz co liczyć na pomoc.
Skąd ten pesymizm? Zgodzi cię. Wysunąłem właściwe argumenty.
Wright przesunął spojrzeniem po profilu Brokherta. Szczerze wątpił, by chłopak po takiej nieobecności miałby ochotę zniszczyć sobie dobrą opinię u nauczycielki i stać się jej głównym celem na cały rok szkolny. Anderson potrafiła być prawdziwą żyletą w takich kwestiach, a Chase miał już okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Bokiem ręki przesunął po czystej stronie zeszytu, jakby tym samym chciał przygotować ją do starcia z tuszem długopisu, choć bardziej gładka już nie mogła być. Właśnie wtedy dostrzegł wyraźną zmianę w mimice blondyna, przez co nie mógł powstrzymać się od uniesienia brwi, co podkreśliło niewypowiedziane pytanie: Co się właśnie stało?
Mówiłem.
„"Makbet" to dramat, ściślej ujmując: tragedia.”
Wiedzieli, do jakiego gatunku podpiąć ten bullshit ― wtrącił mrukliwie, zdając sobie jednak sprawę, że Marshallowi nie chodziło o taką „tragedię”. Cisza ze strony czarnowłosego zapadła jednak dużo szybciej niż znajomy z ławi zdążyłby sobie tego zażyczyć. Błękitne tęczówki najpierw pobieżnie przyjrzały się zapisywanym notatkom, a dopiero później powróciły do zaintrygowanej tematem twarzy jasnowłosego. Czyli jednak był nudzącym się dzieciakiem z dobrego domu, który zamiast skupić się na poszukiwaniu znajomych, wolał pożerać treść książek – nawet lektur.
W końcu jednak ograniczył przyglądanie się chłopakowi do ukradkowych zerknięć, gdy sam zaczął sunąć długopisem po kartce. Jednak w odróżnieniu od Shally'ego nie zawracał sobie głowy notatkami. Na papierze najpierw można było dostrzec słabo zarysowany owal, który wyznaczył kształt, na którym miał zamiar zbudować resztę kolejnego rysunku, jakby nie mógł zapanować nad tym dziwnym odruchem, a ręka sama domagała się stworzenia kolejnego dzieła, stawiając krótkie i nieco chaotyczne kreski, które dopiero z czasem zaczynały przybierać bardziej wyraziste formy i układać się w składną całość.
„Słuchasz mnie?”
Jasne ― rzucił bez zastanowienia, stawiając dwie pionowe kreski, które utworzyły bazę dla szyi. ― Tragedia oparta na faktach, pojawiają się tam historyczne postacie, trzy wiedźmy, przepowiednie, przejęcie władzy, zabicie przyjaciela, żeby nie puścił pary z ust ― wymienił pokrótce fakty, raz jeszcze zerkając w stronę jasnowłosego, jednak szybko powrócił do wcześniejszej czynności, jakby uznał, że za moment Brokhert i tak powróci do swoich wywodów na temat książki. Tym bardziej, że dostał potwierdzenie na to, że nie zdzierał sobie gardła na darmo. ― Randall, pało. To nasza praca, przestań się oglądać ― rzucił na tyle cicho, żeby nauczycielka nie usłyszała, ale żeby nieco utuczony znajomy z ławki przed nimi zorientował się, że nie ujdzie mu to bezkarnie. Zresztą sam kpiarski uśmiech na twarzy bruneta mówił już sam za siebie.
Sam jesteś pałą, Wright ― syknął pod nosem, nawet nie odwracając się w stronę Chase'a, wywołując u niego jedynie rozbawione parsknięcie.
No patrzcie, kto wreszcie poszedł po jaja.
Wysunął nieznacznie język spomiędzy warg w skupieniu, gdy po kilku podłużnych ruchach narzędzia do pisania, wreszcie znów zaczął uzupełniać walor w swojej pracy. Nie musiało minąć dużo czasu, by postać przedstawiona na rysunku wreszcie przybrała na tyle charakterystyczne cechy, że ciężko byłoby pomylić ją z kimś innym. Rysunek przedstawiał notującego wszystko Marshalla – oprócz jego fryzury i skupionego wyrazu twarzy, dało się wyodrębnić charakterystyczne oparcie jego wózka.
Chase odłożył długopis i zerknął na młodzieńca w momencie, gdy ten pochylił się w jego stronę. Wyprostował się nieznacznie i zerknął na wskazany zegarek, chociaż nie wydawał się być zaabsorbowany jego widokiem.
„Przed zajęciami na holu zaczepiła mnie jedna dziewczyna.”
No to chyba powinieneś się cieszyć ― wtrącił się, zanim ciemnooki zdążył powiedzieć cokolwiek więcej na temat wspomnianej nastolatki. Już rozchylił usta, by spytać, czy była ładna, ale uświadomiono mu, że to właśnie on był obiektem jej zainteresowania. Musiał odczekać chwilę aż nauczycielka przestanie się wtrącać. Skoro zezwoliła na pracę w grupie, powinna liczyć się z niewielkim gwarem w klasie. Pokiwał jednak głową, potwierdzając, że rozmawiali własnie na temat lektury. ― Najwidoczniej nie była warta mojej uwagi albo nie zaciekawiła mnie jej oferta. Nie możesz lecieć na zasmucone spojrzenie zabiedzonego szczeniaka. ― Westchnął ciężko, jakby było to coś oczywistego. Nie przypominał sobie, by był zaczepiany przez jakąś dziewczynę, choć może dlatego, że nie chciał pamiętać.
„Chce się z tobą spotkać.”
Cmoknął cicho pod nosem.
A to ci niespodzianka ― mruknął, przechylając nieznacznie głowę w bok, gdy wysłuchał resztę szczegółów, która brzmiała jak materiał do kiepskiego porno. ― Naprawdę sądzisz, że zamierza ze mną rozmawiać? W szkolnym składziku?
„Wyglądała na dość...”
Zdesperowaną? ― dokończył wraz ze słowami nauczycielki, dzięki czemu tylko Marshall był w stanie usłyszeć to, co sądził o dziewczynie, o której nawet nie pamiętał. Nic jednak nie wskazywało na to, że stało to na przeszkodzie w wystawieniu dla niej specjalnej oceny.
Wright i Brokhert ― zwróciła się bezpośrednio do chłopaków ― jak już mówiłam, zaczniemy od was. Chase zacznie od paru zdań na temat lektury, potem ty, Marshall.
Co za utrapienie, wymruczał w myślach i zastukał bezgłośnie palcem o zeszyt. Chociaż nie uśmiechało mu się rozwodzenie na temat lektury, cierpliwym tonem wyjaśnił, że była to tragedia, oszacował prawdopodobny rok jej powstania i rzucił krótką wzmiankę na temat autentycznych bohaterów, którzy w niej występowali – wszystko dzięki przekazanej mu przez znajomego wiedzy.
Może jednak nie był tak beznadziejny?
Co dalej, Brokhert?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie reagował na Chase'a, choć w myślach jeden z trybików się ruszył. Jeszcze nie tak dawno było podobnie. Możliwe, że kilka miesięcy wstecz, inna droga w życiu, jakakolwiek, która nie obejmowałaby wózka inwalidzkiego, i mogliby się zakumplować.
Teraz działał na nerwy.
Jego bezproblemowe podejście do życia, nieszczególnie wyszukane poczucie obowiązku... Jak on przeżył w prestiżowej budzie taki czas? Ta myśl trafiła Brokherta w chwili, w której głos nauczycielki zamknął usta rozgadanym nastolatkom. Ściągnął wtedy ręce z blatu i oparł je na kolanach, mimowolnie unosząc przy tym ramiona. Ciemne spojrzenie utkwione zostało w kobiecie, jakby nie do końca rozumiał, skąd u niej tak wielka niechęć, która utrzymała się nie tylko podczas występu Chase'a, ale także po tym, jak na kilka pytań odpowiedział sam Marshall.
Pani Anderson zmarszczyła brwi. Nie była przekonana?
- W takim razie...
Marshall lekko się uśmiechnął.
- ... czym wyróżnia się dramat szekspirowski?
No dalej. Skąd, u licha ciężkiego, to niedowierzanie na jej twarzy? Usta chłopaka pozostały w uprzejmym grymasie, gdy wyraźnie wyliczał punkty. Szekspir zerwał z zasadami trzech jedności, z decorum, nie brał pod uwagę estetyki, na którą tak zwracano uwagę w dramacie antycznym. Wprowadził sceny zbiorowe, wprowadzając na scenę tłum. Uwzględnił możliwość występowania zjawisk pozarozumowych; fantastycznych – więc i trzymanie się realistycznych konwencji przestało mieć  tu znaczenie.
Brwi kobiety uniosły się, marszcząc przy tym dotychczas gładkie czoło. W oczach pojawił się wtedy ten charakterystyczny błysk, którego nie dało się pomylić z niczym innym – znalazła ofiarę.
- Niech będzie. - Przyjazna mina nie współgrała ze spojrzeniem. - Shane, March. Przybliżcie mi postać Lady Makbet i...
Marshall dalej nie słuchał. Wzrok miał już wbity w blat biurka i tylko bogowie wiedzą, co mu huczało w głowie, gdy na kilka dłuższych sekund zwyczajnie się zawiesił. Wskazówka zegara przeciągnęła się przez kolejną kreskę, gdy głowa blondyna wreszcie obróciła się przodem do Chase'a.
Zaciskał mocno usta.
Gryzł się sam ze sobą.
Odezwiesz się?
Nie było opcji.
Jest wiele spraw, o które musisz zapytać.
Tak, to prawda. Ale było tu wielu ludzi, którzy znali odpowiedzi na pytania. I większość z nich, o ile nie wszyscy, stanowili lepszą perspektywę niż ta, którą reprezentował Chase. Byli uczynniejsi. Mniej egoistyczni. Wkurwiający.
Marshall przesunął ręką po karku, próbując rozluźnić napięte mięśnie. Sam nie był pewien, dlaczego się tak denerwował. Dziewczyna była miła i naprawdę wydawała się desperatką, niemal na kolanach błagając go o namówienie Wrighta na zjawienie się "sam wiesz gdzie". Ciężko tu mówić o kumpelskich więzach, ale w jednym się nie pomyliła – Chase był trudno dostępny i niewiele osób miało możliwość zagadnięcia go, jeśli nie chcieli szukać pod szafkami swoich zębów.
Brokhert miał wątpliwe szczęście sterczenia obok niego i zachowania wszystkich walorów estetycznych tylko dlatego, że los postanowił pobawić się w kpiarskiego dupka.
I dzięki jakiejś nieludzkiej mocy, która nakazywała Chase'owi robienie dobrej miny do złej gry, gdy znajdował się pod ostrzałem wrogich jednostek – czyli, między innymi, personelu szkolnego.
- Słuchaj, chodzi o to...
Ale nie dokończył. Wzrok ześlizgnął się na bok, natrafił na wciąż otwarty zeszyt. Wcześniej wszystko wokół wydawało się ciekawsze od tego, co robi Chase. Nie wspominając o blokadzie, która nakazywała odciąć się od "towarzysza" i spróbować oddychać własnym powietrzem. Przez cały ten czas zerknął na niego może dwa czy trzy razy i to tylko po to, by sprawdzić jego przytomność.
- Co ty robisz? – Szept brzmiał bardziej jak syk i na ułamek sekundy nie można było stwierdzić, czy blondyn był bardziej zaskoczony, czy rozdrażniony. Koniec końców twarz wykrzywiła się jednak w grymasie. Nie musiał się szczególnie wysilać, by zrozumieć przekaz. - Nabijasz się ze mnie?

|| Marny post, dlatego... no. Nie obrażę się, jak w następnym będziesz mieć mało do napisania.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Słuchaj, chodzi o to...”
Wright nadal nie potrafił wykrzesać z siebie ani odrobiny zainteresowania wspomnianą dziewczyną. Był pewien, że takie spotkanie było niczym innym, jak tylko stratą cennego czasu, który mógł przeznaczyć na wiele innych rzeczy. Mimo tego spoglądał na Brokherta z wyczekiwaniem, jakby przynajmniej zamierzał przetestować, jakich cudownych argumentów zamierzał użyć, by przekonać go do przystania na propozycję dziewczyny, której pewnie nie znał i która wyraźnie postanowiła wykorzystać go do swoich niecnych celów. W końcu był tylko biednym, małym kaleką, nowicjuszem w środowisku szkolnym, na pewno szukał przyjaciół i naiwnie sądził, że ta drobna przysługa załatwi mu możliwość spędzania wolnego czasu w inny sposób niż tylko na grzaniu sobie miejsca w domu.
Myślisz, że jest takim nieudacznikiem?
Niezupełnie. Jest całkiem sprytny, ale wciąż trochę naiwny.
Eh? ― wyrzucił z siebie, nie do końca wiedząc, co Marshall miał na myśli. Jeszcze przed chwilą zamierzał dać mu wykład o jakiejś biednej, odrzuconej lasce, a teraz zarzucał mu, że coś robi, chociaż ręce trzymał przy sobie. Nawet opuścił wzrok, by sprawdzić, czy rzeczywiście tak było, wtedy też zwrócił uwagę na pozostawiony na widoku rysunek. ― No wieeesz ― przeciągnął z marudnym wydźwiękiem i wydawało się, że kolejne pytanie blondyna nieco go uraziło. ― A czy ty mnie obrażasz? Czy to ci wygląda na karykaturę? ― Zastukał dwukrotnie palcem w rysunek z taką siłą, że gdyby zamiast niego była tam laleczka voodoo z podobizną siedzącego obok chłopaka, ten już poczułby bolesne uderzenia na swojej twarzy albo skończył z dziurą w oczodole. ― O wygląd swojej twarzy możesz mieć żal do swoich rodziców, a nie do mnie. Ewentualnie do samego siebie, bo kiedy nic z tym nie robisz, na pewno nic się nie zmieni ― wymruczał zrezygnowany i pokręcił głową, wyglądając na zawiedzionego tym, że Shally nie rozumiał tak prostych rzeczy. Ten jeden jedyny raz Chase zachowywał się tak, jakby blondyn nadepnął mu na odcisk, a jasne oczy intensywnie wpatrywały się w twarz rówieśnika, jakby oczekiwały, że dostrzegą tam przynajmniej cień skruchy. ― Nie robię tego często, ale sam rozumiesz, że taka zniewaga zmusza mnie to wyzwania cię na ustawkę po szkole. Ta dziewczyna, o którą się tak martwisz, będzie musiała zaczekać ― rzucił, ostentacyjnie strzelając kośćmi palców, gdy jedną z dłoni naparł na zaciśniętą pięść.
Żarty się skończyły?
Napięcie między nimi urosło już do wystarczających rozmiarów. Na tyle, by ramiona czarnowłosego lekko zadrżały, gdy opuścił nieznacznie głowę, by w dość nieumiejętny sposób zataić fakt, że właśnie roześmiał się pod nosem, po czym uniósł rękę i zamachał nią niedbale, w magiczny sposób rozwiewając ciężką aurę, która jeszcze sekundę temu nad nimi wisiała.
Żartuję. Nie biorę do siebie mało konstruktywnych opinii. A skoro tak bardzo interesuje cię, czemu twoja gęba znalazła się w moim zeszycie – po prostu wyglądałeś ciekawie, gdy tak skupiałeś się na tym nudnym temacie ― wyjaśnił mu z taką lekkością, że narysowanie akurat jego rzeczywiście przestawało być tak wielką sprawą. W końcu wyglądał tak, jak powinien wyglądać, a praca nie zawierała żadnych upokarzających elementów, na które jasnowłosy miałby prawo kręcić nosem. Być może nawet niejedna osoba chciałaby powiesić sobie ten rysunek na ścianie, ale brunet zwyczajnie zatrzasnął zeszyt, odcinając Marshalla od tego rozpraszającego widoku i pozwalając mu na szybkie puszczenie go w niepamięć bo już za chwilę przechylił się w jego stronę, by konspiracyjnym szeptem dobitnie przypomnieć mu o...
Zmieniłeś temat.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

- A jakby ktoś to zobaczył? – Syk z trudem przedostał się przez zaciśnięte ze zdenerwowania zęby. Choć każdy po kolei pewnie uznałby, że nie ma się o co boczyć, Marshall czuł się niemal w obowiązku, by powytykać wszystkie błędy, a na nieszczęście Wrighta, tworzenie portretów uważał za jeden z nich; chociażby dlatego, że było to niestosowne. Że odbyło się bez żadnej zgody i świadomości. To trochę tak, jakby... - Jakby ktoś uznał, że to ma znaczenie? – W ciemnych oczach, dotychczas przykrytych ciepłem mgiełki niepewności, pojawił się ostrzejszy błysk niejednego przechodnia zmuszający do cofnięcia się aż po bezpieczną sferę. Przez dłuższą chwilę usta Marshalla zaciskały się tak mocno, aż pobielały mu wargi, ale wreszcie poczuł, jak węzeł zwalnia uścisk i gardło przestaje być tak bardzo zmiażdżone. To pierwszy raz od dawna, gdy nie był w stanie wykrztusić tego, co krążyło mu po głowie.  - Poza tym – podjął uparcie, mocniej ściskając w palcach materiał spodni. - Nie powiedziałem, że jest brzydki... I co jest nie tak z moją twarzą?
- Brokhert! Wright! To kolejny raz, jak zwracam wam uwagę na dzisiejszych zajęciach! Dość mam tych rozmów. Na koniec lekcji podejdziecie do mnie po dodatkowe zadania!
- Fantastycznie. – Komentarz najwidoczniej został wypowiedziany o kilka stopni za głośno, bo nauczycielka spiorunowała go spojrzeniem od którego ciarki przechodziły po plecach. Nie odwrócił od niej wzroku, ale i tak musiał przyznać, że gdyby nie ochrona praw uczniów, pewnie bałby się o własną skórę.
Nie, żeby tylko pani Anderson próbowała mu ją złoić.
Jak na złość wszystkie mięśnie Marshalla napięły się do granic możliwości w akompaniamencie wyłamywanych kości Chase'a. Nigdy nie wszczynał bójek w poprzedniej szkole, bo prawdę mówiąc nawet nie było takiej potrzeby. Większość schodziła mu z drogi na sam widok obstawy i tego bezwzględnie pewnego siebie uśmiechu, jaki nieustannie witał na jego twarzy. Nie chodziło nawet o postrach czy błędnie rozumianą aparycję wandala – sam w sobie wytwarzał pewien rodzaj aury nakazującej spieprzać z piskiem dziewicy, zachowując wygląd jakże dobrego ucznia. Ale teraz zdał sobie sprawę, że nikt normalny nie bałby się zadarcia z inwalidą. Może dlatego przygotował się na cios.
Który nawet nie nadszedł.
"Żartuję."
Szczękościsk puścił, a w ciemnych oczach Marshalla na powrót zawitała niepewność. Całym sobą wrzeszczał, że nie wie o co chodzi i nawet próba zmarszczenia brwi spełzła na niczym – znów twarz wygładziła się w wyrazie zaskoczenia.
"Nie biorę do siebie mało konstruktywnych opinii."
- Tyle tylko, że to nie była opinia. – Wtrącił się mimowolnie, szybko jednak milknąc. Jak karcone dziecko, które jednak nie do końca rozumie, za co dostaje rózgę i do ostatniej chwili woli się nie wychylać, skoro wciąż istnieje szansa, że całość skończy się na pouczeniu. Problem w tym, że jeszcze przed sekundą był skory żreć się o byle świstek, a teraz nie do końca panował nad całą sytuacją – złościć się czy odpuścić, póki była jeszcze możliwość? - To nie ja... ej. – Ostatnie słowo samo wyplątało się ze strun głosowych, gdy cała reszta zdania przestała mieć jakiekolwiek prawo bytu – przynajmniej teraz, kiedy Chase przysunął się bliżej, skrupulatnie niszcząc wytworzony przez Brokherta mur. Blondyn ściągnął brwi, ale się nie odsunął; wiedział, że gdyby to zrobił, zostałby uznany za ofiarę, a na to nie mógł sobie pozwolić, nawet jeśli bliskość drugiego chłopaka wywoływała w nim dziwny ścisk.
- To nie jest zabawne, Chase. I nie zmieniłem. Po prostu... – Po prostu co? Lawirujesz zgrabnie między tematami? - Wolałem się upewnić, że nie jesteś jakimś oszołomem. – Spojrzał mu pewniej w oczy, marszcząc nieco nos. - I że ta dziewczyna, o którą wcale się nie martwię, nie próbuje się dobić do jakiegoś skończonego kretyna. Skąd u ciebie taka blokada, Wright? Myślałem, że lubisz dobrą zabawę. Ryzyko. Niespodzianki. – Ciało wydawało się dwukrotnie cięższe niż zazwyczaj; zawsze tak trudno mu się mówiło? - I drażnienie się. A skoro o tym mowa – możesz się odsunąć. To trochę ujmujące, gdy jesteś tak blisko, a pani Anderson dawno zajęła się innymi.
Po prostu nie chcesz przyznać, że ci duszno.
Marshall przegryzł w roztargnieniu wewnętrzną stronę dolnej wargi mając tylko nadzieję, że gorąco nie zmieniło koloru jego twarzy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„A jakby ktoś to zobaczył?”
To byłaby katastrofa stulecia ― cmoknął cicho pod nosem. Po niezainteresowanym tonie dało się wyczuć, że Chase bynajmniej nie podchodził do tej sprawy tak poważnie jak Marshall, więc zarazem można było odsunąć na bok wszelkie obawy dotyczące znaczenia, które pociągnęło za sobą rękę Wrighta i zmusiło go do narysowania akurat blondyna z miejsca obok. ― Niezły jesteś ― dorzucił po chwili, jednak przy tak ograniczonych manewrach w rozmowie, gdy nie chciało narazić się ględzącej nauczycielce, ciężko było stwierdzić, czy znów sobie z niego żartował, czy może go komplementował albo – jeszcze inaczej – uznał, że Shally wpadł na dobry trop i jednak ten rysunek coś znaczył. Czarnowłosy nawet nie zdawał sobie sprawy, że właśnie naruszał jakieś wrażliwe sfery świadomości nastolatka, który najwidoczniej miał za sobą jakieś przykre doświadczenia, które skłaniały go do myślenia w taki sposób.
Może sam rysował swoją miłość życia?
Brunet wyobraził sobie liczne patyczaki na karce, strony w zeszycie pokryte licznymi sercami, które otaczały sumowane ze sobą litery, na których widok każdy zacząłby zastanawiać się, co kryje się za tajemniczym H albo A. Przysłonił usta wierzchem ręki i lekko przygryzł ugięty palec wskazujący, by powstrzymać się od śmiechu, choć w jasnych oczach już tańczyło rozbawienie, które z całą pewnością dostrzegłby każdy, kto właśnie spojrzałby w jego kierunku. Łącznie z nauczycielką, która znajdowała się na drugim końcu sali.
Nic nie jest nie tak. Myślałem, że czepiasz się, bo w lustrze widzisz się ina--
„Brokhert! Wright!”
Potarł ręką policzek w zrezygnowaniu, jakby otrzymanie zadania było dla niego ciosem w twarz. I tak już przeczuwał, że praca będzie dotyczyła jej ulubionego tematu, a on nie miał zamiaru babrać się w nudnych lekturach. No i – nie było się co oszukiwać – angielski nie należał do jego ulubionych przedmiotów.
Przepraszamy, pani profesor, ale chciałem dopytać Marshalla o szekspirowskie sprawy. Zresztą sama pani zauważyła, że nie brak mu obycia w temacie ― kłamstwo z zadziwiającą łatwością prześlizgnęło mu się przez usta. Wright nawet się nie zająknął, jakby wymyślanie podobnych rzeczy na poczekaniu nie było wyczynem. Tym razem jednak nawet zgrabna sztuka kręcenia i całkiem urokliwy jak na takiego chuja uśmiech nie sprawiły, że nauczycielka złagodniała.
Cieszę się, Wright. Jednak sądzę, że wiele możesz dowiedzieć się od klasy, która właśnie produkuje się z uzupełnianiem informacji. Ale skoro już dowiedziałeś się tyle rzeczy, na pewno nie będziesz miał problemu z pracą domową.
Zmień zainteresowania, kobieto.
Wypuścił bezgłośnie powietrze ustami. Właśnie dlatego z tak wielkim trudem przychodziło mu słuchanie. To babsko było najbardziej monotematyczną osobą ze wszystkich osób, jakie przyszło mu poznać w swoim życiu. Była też jednym z głównych powodów, dla których wyczekiwał końca szkoły, za każdym takim razem powtarzając sobie, że jeszcze tylko trochę. Że zleci, a on nawet nie będzie wiedział kiedy.
„Tyle tylko, że to nie była opinia.”
Więc tym bardziej nie mam się czym przejmować ― stwierdził luźno, przesuwając wzrokiem po profilu ciemnookiego. Nie był najlepszy w odczytywaniu ludzkich odczuć i intencji, więc nie zauważył, że dla Marshalla najlepiej byłoby, gdyby właśnie znajdował się co najmniej trzy metry dalej. Zresztą, nawet gdyby zdał sobie z tego sprawę, raczej wykorzystałby ten fakt przeciwko niemu niż postanowiłby pójść mu na rękę.
Zaczynasz lubić znęcanie się nad nim?
To on próbuje ze mną zadrzeć.
Ale co nie jest zabawne? ― Przechylił głowę na bok. W swoim zachowaniu nie widział absolutnie niczego złego. ― I jakie wnioski, obrońco niewiast? Jestem „oszołomem”?Co to w ogóle za idiotyczne słowo? I faktycznie z jego ust brzmiało kretyńsko. Jednak to dopiero kolejna wypowiedź wymusiła na nim krótkie parsknięcie. Wyglądało na to, że Brokhert wiedział o nim więcej niż on sam o sobie, a przynajmniej wydawało mu się, że wie. ― Lubię. Ale choroby weneryczne i nieplanowane ciąże nie wliczają się w zakres moich upodobań. Strach pomyśleć, kto był już między tymi nogami, skoro nie przeszkadzają jej „składzikowe” warunki. Powiedz mi jeszcze, że to Miranda z drugiej C. Nie dość, że w życiu nie zaufałbym dziewczynie o imieniu Miranda, to jeszcze sam powinieneś na nią uważać. Słyszałem, że ma w planach zaliczenie przynajmniej połowy facetów w szkole, chociaż zapomina, że zamek otwierany przez wiele kluczy to jednak chujowa sprawa ― wyjaśnił, celowo kładąc nacisk na tym jednym konkretnym słowie, jakby liczył, że dzięki temu blondyn zrozumie ukryty żart. Lekkie szturchnięcie łokciem w ramię było tylko dodatkiem do całości, jakby zupełnie zignorował słowa nakazujące mu się odsunąć.
Złapał za kołnierz swojej koszuli i podciągnął go bliżej nosa, ostentacyjnie wdychając powietrze. Wiedział, że nie wyczuje nic poza zapachem płynu do prania i lekkich, niedrażniących męskich perfum.
Wyluzuj, myłem się ― odparł żartobliwie, jednak wreszcie odchylił się w swoją stronę, opierając bok głowy o rękę. ― Już wiem! ― słowa, które mógłby wykrzyczeć, teraz stały się zaledwie nieco głośniejszym szeptem, gdy bezgłośnie pstryknął palcami. ― Chcesz jej pomóc, bo spodobała się tobie, a wiesz, że najpewniej doprowadzę ją do łez, a kiedy już będzie szukała ramienia do wypłakania się, będziesz na nią czekał. Sprytny jesteś.
Naprawdę tak sądzisz?
Nie. To głupia teoria.
Shally, Shally ― pokręcił głową w momencie, gdy całą szkołę wypełnił dźwięk dzwona ― nie interesują mnie ludzie, którzy sami nie potrafią załatwiać swoich spraw. I co teraz? Zamierzasz ją ostrzec przed zawodem miłosnym?
Wrzucił zeszyt do plecaka. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenie nauczycielki, ale na razie nie zawracał sobie nią głowy. Wolał odwlec słuchanie o temacie ich przyszłej pracy możliwie jak najdłużej.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach