Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Go down

Sometimes I don't know why we'd rather live than die. | Zero x Grow | KypXsnC

We look up towards the sky for answers to our lives.
We may get some solutions but more just pass us by,
don't want your absolution cause I can't make it right.

Nowy rok szkolny. Dodatkowe wyzwania, ciężka praca, nieznane dotąd perspektywy. Z kroku na krok żołądek zaciska się tylko bardziej, w gardle zasycha, ręce zaczynają się pocić, choć przecież nie jest gorąco. Lato chyliło się ku końcowi i choć faktycznie bywało ciepło, ten poranek przyniósł tylko chłód. Nie tylko chłód wraz z wiatrem, który odezwał się po miesiącach nieustannych ukropów. Wielu zresztą sądziło, że był to zły omen; że wszystkie znaki na niebie i ziemi próbowały wrzeszczeć, by uważano, by patrzono przed siebie, a nie wstecz, nie na boki.
Nie wszyscy jednak potrafili odsunąć linijką przeszłość od przyszłości. Teraz niejeden nauczył się, by nie spoglądać za siebie, bo pewnego dnia można nie dostrzec słupa tuż przed swoim nosem i w efekcie wyrżnąć się w niego i jeszcze obić dupsko. Z pewnością, po 25 sierpnia, wszyscy uczniowie uniwersytetu w Bostonie będą pamiętać, by trzymać głowę wysoko z szeroko otwartymi oczami.
Równie szeroko, co w chwili, w której wściekle czerwony samochód z piskiem opon zatrzymał się tuż przed szkołą; gdy z wozu wysiadł pijany, czkający jeszcze mężczyzna w pomiętym ubraniu i z kilkudniowym zarostem; gdy nieznajomy podbiegł do leżącego na jezdni chłopaka, który oblany szkarłatem przyglądał się zielonemu światłu migającemu tuż nad ramieniem krzyczącego bezgłośnie człowieka. Tłum ścisnął się dookoła poszkodowanego, ktoś wrzasnął, by dzwonić na pogotowie. Wraz z momentem, gdy jakaś rozhisteryzowana dziewczyna dukała do komórki: „tak, nazywam się Mirelle Waston, był wypadek samochodowy na ulicy...”, powieki potrąconego chłopaka opadły.


I've known it from the start all these good ideas will tear your brain apart.

Miejsce akcji: USA, Boston.
Czas: środek roku szkolnego w prestiżowej, prywatnej uczelni w Bostonie. Plus minus 5-6 miesięcy po wypadku, jaki miał miejsce już pierwszego dnia zajęć.
Inne: hulaj dusza. ~


Scared but you can follow me I'm too weird to live but much too rare to die.

Marshall Brokhert.
Wiek: 18 lat.
Kolor włosów: blondyn.
Kolor oczu: ciepły; ciemnobrązowy.
Wzrost: 173 centymetry.
Waga: aktualnie 57 kilogramów.
Znaki charakterystyczne: w wyniku wypadku wylądował na wózku inwalidzkim.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Chase Wright.
Wiek: 18 lat.
Kolor włosów: czarne.
Kolor oczu: jasnoniebieskie.
Wzrost: 183 centymetry.
Waga: 76 kilogramów.
Znaki charakterystyczne: loading.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

No to jazda. ~

To był chłodny poranek. Słońce nie zdążyło jeszcze dobrze wzejść, gdy budzik zaczął piszczeć, zrywając na nogi nie tyle pół budynku, co pół najbliższej dzielnicy, włączając w to również pobliski supermarket, rondo, Ciechocinek i słonie w minivanie. Blada dłoń opadła ciężko na zegar w kształcie krowy, przerwała uporczywy dźwięk, a potem wsunęła się z powrotem pod kołdrę, wchłonięta przez czeluście materiału. Widać było, jak fałdy nakrycia się wyostrzają, gdy osoba pod nią zacisnęła rękę na tkaninie, mocno przyciskając go do piersi. Wielki kokon (w różowe kwiatki) pozostałby pewnie nienaruszony, gdyby nie kolejne pikanie.
- Cholera - syknął nieprzytomnie chrapliwy głos, brzmiąc jak ktoś, kto z trudem wygrywa z siłą kaca po całonocnym wywijaniu kuprem na stole w jednym z klubów disco. Znów z dziury wysunęły się rozcapierzone palce, uderzyły wpierw w blat stolika nocnego, strącając przy okazji jakieś małe pudełeczko, a potem – wreszcie – opuszki opadły z impetem na mechanizm, jakby chciały zmiażdżyć cały budzik do postaci kartki. Dzwonek nadal jednak wypełniał pomieszczenie (nawet pomimo kolejnych dwóch czy trzech klepnięć i skomlenia trzymającego Morfeusza za ramiona Marshalla), raniąc uszy i wbijając się jak zimne igły w czaszkę, więc rozległo się gardłowe warknięcie. Dłoń opadła z powrotem na kant mebla, aż wreszcie wymacała wibrujące i zanoszące się rockowym wrzaskiem urządzenie. Porwał je do swojej ciasnej, czarnej nory i przytknął do ucha.
- Ha-
- WRESZCIE! - wrzasnęła, już chyba samą siłą głosu odpychając komórkę od głowy zamroczonego snem chłopaka. - Myślałam, że nigdy się nie dodzwonię! Wstałeś? Zjadłeś śniadanie? Poszedłeś do kibla, żeby się--
- Mhm...
- Marshall, masz naprawdę mało czasu. Za godzinę powinieneś być przed wejściem. Czy ja serio cię muszę budzić? - W głos dziewczyny zaplątał się wyrzut. - No już! Wstałeś, cholerny leniu?
- Jest dopiero siódma...
- Jest siódma zero dwa! Od dwóch minut ignorowałeś i mnie, i cały świat, ale w szczególności jednak mnie. Wiesz, co to oznacza?
- Że miałem naprawdę trudne zadanie do wykonania?
Prychnęła jak rozjuszona kotka.
- Oznacza to, że od dwóch minut powinieneś być w łazience i szorować zęby. Czy twoje zęby też próbują mnie ignorować?
Chłopak wysunął głowę z tortilli i ze wzrokiem pt: „tak, spokojnie, ja wszystko widzę...” wycelował twarz mniej więcej w sufit.
- Nie śmiałyby cię ignorować...
- I słusznie! Wstałeś?
Przez dłuższą chwilę milczał, trąc kantem dłoni zaspane oczy. Nie chciał wstawać.
Boisz się tego, hm?
Zamknij się, zdrowy rozsądku. Czy ja cię pytam o zdanie?
Nie. A może powinieneś.
W końcu Marshall wymruczał jednak potulne: „tak, już wstaję”, na co Mikaela odpowiedziała hardym: „masz 10 minut i czekam na SMSa!”, a potem rozłączyła się bez pożegnania, bez słowa, bez najmniejszego uprzedzenia, pozostawiając przyjaciela z lekko rozchylonymi ustami, na których osiadło martwe: „dobrze, Mickey”.

---------------------------------

Rozległ się rytmiczny dźwięk uderzających o stopnie stóp. W  całym domu było tak cicho, że ten odgłos wydawał się jedynym, jaki miał miejsce na świecie. Ktoś zbiegł po schodach, chwilę później przeciął korytarz i zatrzymał się po drugiej stronie ściany, na moment zamierając w bezruchu. Najwidoczniej musiał wziąć głębszy wdech (jak przed rozmową o pracę), nim nie podniósł dłoni, nie zapukał nią i nie uchylił drzwi, wsuwając finalnie głowę do środka. Burza jasnych loków okalała szczupłą, młodą twarz kobiety, która całą sobą reprezentowała kłębek nerwów. Była tak zmartwiona, że gdyby zrealizować to zmartwienie i przełożyć na coś lekkiego, ich ogólna suma ważyłaby dwieście ton. Z hakiem. A to dość sporo jak na waciki do demakijażu.
- Kochanie? - szepnęła niepewnie, ale gdy nie otrzymała żadnej odpowiedzi, wśliznęła się do zatęchłego pokoju i podeszła do okna. Szarpnęła za zasłony i chwyciła za klamkę, by wpuścić do środka choć trochę świeżego powietrza. - Wstałeś?
Dostrzegła lekki ruch pod kołdrą. Słyszała też cichy dźwięk wibrowania, a gdy opuściła wzrok, ujrzała rzuconą w kąt pomieszczenia komórkę, która drżała nieprzerwanie, z migającym wyświetlaczem.
- Ktoś chyba do ciebie dzwoni.
- To Mickey... Nie przejmuj się.
- W porządku. - Przytaknęła mu, mimo wielkiej guli rosnącej w gardle. Przeszła bliżej niego, by sięgnąć po strącone wcześniej pudełko tabletek. Szczupłe palce pianistki uniosły je z charakterystycznym grzechotem, nim nie ułożyła ostrożnie opakowania z powrotem na szafkę nocną. Wycofała się wtedy o krok, by przyjrzeć się miejscu, do którego nie wchodziła od paru dobrych dni. Pokój wyglądał jak pobojowisko: porozrzucane wszędzie ubrania, płyty, książki, kartki i ważne dokumenty. To wszystko mieszało się ze sobą i tworzyło sporadyczne uwypuklenia w postaci kupek śmieci co kilka kroków. Szafa – wbudowana w ścianę – była otworzona na oścież; wyrzygiwała właśnie większość ciuchów oraz dwa kartony z nieznaną matce zawartością (na jednym z nim był wciąż włączony laptop). Widząc do jakiego stanu doprowadził własny pokój Liselotte poczuła żal. Żal do siebie, bo nie umiała mu pomóc i żal do niego – bo nie chciał pomocy. I mimo tej świadomości spojrzała raz jeszcze na kołdrę, zbierając w sobie nowe pokłady energii.
- Pomóc ci się ubrać? - zapytała wreszcie, przerywając błogą ciszę, jaka zawisła między nimi, zgęstniała, stężała i można było ją kroić nożem. - Śniadanie już czeka na stole, a ojciec odwiezie cię do...
- Nie trzeba - warknął na nią z nutą wściekłości, niezbyt dobrze ukrytą pod przymusowym spokojem. - Nigdzie nie jadę. Nie mam zamiaru tam w ogóle wracać.
Liselotte zacisnęła na moment usta.
- Mashie...
Spod nakrycia wydobyło się cierpiętnicze stęknięcie.
- Nie nazywaj mnie tak. Brzmi babsko.
- Jasne. - Matka wzięła się pod boki. - Marshallu Brokhert, synu pierworodny... masz dokładnie trzy sekundy, by ogarnąć dupę, przebrać się w łazience i wypachnić, a potem zejść na śniadanie, które czekało na ciebie tyle, że zdążyło już wytworzyć własne organy wewnętrzne. A teraz prawdopodobnie bawi się z Lainą.
Jej ciemne spojrzenie wcelowane było w sylwetkę skopaną pod grubą warstwą pierzyny. Sylwetkę, która jednak w końcu drgnęła, aż wreszcie zaczęła się unosić. Kołdra zsunęła się wpierw z głowy, opadła na szczupłe ramiona, a następnie prześlizgnęła się też po nich i legła na materacu, odkrywając nagie plecy. Liselotte przyglądała się w milczeniu zgarbionej postaci Marshalla, nim ten nie postanowił obrócić się bardziej na bok i – po uprzednim przetarciu twarzy ręką – spojrzeć wreszcie na swojego prywatnego rottweilera.
- Dobra - zazgrzytał, a widząc rosnący uśmiech na twarzy kobiety, uniósł rękę w geście „stop”. - Tylko nie piszcz...
- Cudownie! - Zdusiła pisk fanki. - Czekam na dole i... ach, jeszcze jedno, Shally.
- Hm?
- Zacznij sypiać w piżamie. Przeziębisz się.

---------------------------------

Oparł usta o dłoń ręki, której łokieć wsparł na wewnętrznej stronie drzwi samochodu. Jego ojciec – mężczyzna może w średnim wieku, ale nadal hardy, optymistyczny i dziwnie rozwichrzony jak co dzień – prowadził jak ostatni wariat, trąbiąc, warcząc, przeklinając, jeżdżąc połowę drogi po krawężniku, a drugą na wstecznym. Kręcąc się po dzielnicy, pięć razy skręcając w nie tę uliczkę, w tym dwa wjeżdżając na trawnik sąsiadów, generalnie gniotąc grządki i zmieniając w płaską blaszkę metalową miskę dobermana Ricky'ego od Stokerów. Jeśli ktokolwiek zapytał go, jakim prawem otrzymał zezwolenie na prowadzenie aut, Samuel Brokhert wybuchał gromkim śmiechem, klepał rozmówcę po ramieniu z rozbawionym: „a ty się takimi pierdołami przejmujesz!”... a potem znów siadał za kółkiem, znów wpychał piętę w pedał gazu i znów łamał wszystkie dostępne zakazy.
W tym zakaz dotykania swojego syna.
- Nie trzeba - mruknął naprędce Marshall, opierając dłoń o ramię wózka. Z twarzy odeszły wszelakie kolory, gdy dźwignął się na ręce i szybko przeskoczył na siedzenie. Ojciec już się schylał, by mu pomóc, ale chłopak oparł palce o jego ramię i pokręcił głową. - Dzięki, ale serio możesz już jechać.
Mężczyzna nie był jednak przekonany. W jego wiekowych oczach rozbłysło współczucie, gdy wpatrywał się, jak jedyny syn wsuwa stopy na klapki, próbując ustawić kolana względnie prosto.
- Podwiozę cię chociaż do drzwi wejścio... - Umilkł, gdy Marshall zachichotał, wytrącając go z psychicznej równowagi.
- ... no co? ─ burknął Samuel, marszcząc krzaczaste brwi.
- Wolałbym, żebyś mnie już nigdzie nie wiózł. Śniadanie nadal chce mi wyjść pierwszym lepszym ujściem.
- Bardzo zabawne!
- To czemu się nie śmiejesz?

---------------------------------

Denerwował się. Nie chciał przyznać się do tego nawet przed samym sobą, ale jakkolwiek nie próbowałby stłamsić w sobie akurat t e g o – nadal trzęsły mu się dłonie. Zaciskał je na kołach o wiele mocniej niż było to wskazane, a i liczni, których mijał, dostrzegali napięte mięśnie od zaciskania szczęk. Nikt się nie odzywał, choć paru z pewnością skojarzyło go z wypadkiem, jaki miał miejsce kilka miesięcy wstecz; skojarzyli go z krwią, nienaturalnie wyłożonymi nogami, po kolanach wygiętych w sprzeczną stronę. Nie znali go jako Marshalla Brokherta. Znali go jako „tego, co miał pecha”, „tego, co miał wypadek”, „tego, który płacił niezłe sumki, żeby nie wypieprzono go z elitarnej szkoły”. Czuł na sobie ich spojrzenia – niektóre litościwe, inne z błyskiem sarkazmu – ale ani na moment nie oderwał wzroku od drogi.
Nie mogło być tak źle. Oczywiście, że nie mogło być tak źle. Co prawda spodziewał się, że podczas jego nieobecności – trochę naciąganej w dodatku – zdążyły wytworzyć się już solidne grupki, do których wbicie się wymagało co najmniej wyczynu na miarę zawieszenia bielizny dyrektora zamiast szkolnej flagi, ale...
- Och. Ty jesteś Marshall, racja?
Zatrzymał się gwałtownie. Dopiero poczuł gorąco na policzkach i pieczenie w kącikach oczu. Wpatrywał się tępo w torbę, która przykrywała mu nogi, nim nie zmusił się do zadarcia głowy i spojrzenia prosto w zielone oczy smukłej, rudowłosej kobiety.
- Marshall Brokhert, tak?
Uśmiechnęła się przyjaźnie, a on niepewnie skinął głową. Była młoda. Dlatego początkowo nie wziął pod uwagę opcji, że...
- Jestem twoją nauczycielką biologii, Samantha Write. A zdaje się, że teraz masz właśnie biologię.
Zmusił się do niemrawego uśmiechu, nieco spłoszonym spojrzeniem przemykając po jej idealnie zadbanej twarzy.
- Na... - W gardle mu zaschło, więc odchrząknął. - Na to wychodzi. I bardzo mi miło, ja...
Zaśmiała się lekko.
- To może pójdziemy razem? Przy okazji przedstawię cię klasie, z którą masz zajęcia. Pewnie nawet nie wiesz, gdzie jest sala.
- Tak, ale...
- No już. Wystarczająco się już migałeś od moich lekcji!
Weź się w garść, zbeształ się w myślach.
I wziął.

---------------------------------

Szczerze? Czuł się jak idiota, gdy go przedstawiała. Jakby wszędzie zgasły światła i tylko jedna lampa została ustawiona na niego, dodatkowo oślepiając i onieśmielając swoim blaskiem. Wpatrywał się w twarze praktycznie nieznajomych mu osób, katalogował ich wyrazy, segregował pomiędzy tymi, którzy próbowali przyjąć to ze spokojem, a tymi którzy krzywili się lub drwiąco uśmiechali. Doskonale wiedział, co zobaczyli. Znał swój wyraz twarzy aż za dobrze. Nawet, jeśli wewnątrz się gotował, a wszystkie jego wnętrzności były miażdżone przez stres, skorupa pozostała nienaruszona. Nie krzywił się, nie uciekał wzrokiem, nie zaciskał już ust, ani zębów. Z zaskakującym spokojem odczekał, aż entuzjastyczna, roześmiana nauczycielka rzuci jakieś hasło na temat opieki nad nim, oprowadzeniu po szkole i innych tego typu, a potem pozwoli mu zabrać głos. Głos, który nie drgnął, choćby w ledwo nieśmiałej nucie, gdy się przedstawiał i liczył na współpracę.
Profesor w końcu machnęła dłonią, odpalając komputer.
- Usiądź... ooo, tam. Widzisz? Jest wolne miejsce. Mike, weźmiesz krzesło? Jest niepotrzebne.
Marshall tymczasem oparł dłonie o koła i pchnął je, przemykając bez trudu między ławkami; zatrzymał się dopiero na samym końcu... i wtedy też wypuścił powietrze przez zęby, zerkając niechętnie na trzęsące się dłonie, które zacisnął w pięści.
- Już, już! - mruknęła nauczycielka, uciszając nagły szmer. - Wiem, że to zaskakująca okoliczność, ale przywitacie się z nim dopiero później. Na mojej lekcji ma być cisza, jak makiem zasiał, jasne?
Logan zarechotał z przedniej ławki, jakaś dziewczyna przewróciła oczami, pękł balon gumy do żucia. Gdzieś wśród plątaniny odgłosów rozległ się też dźwięk rozsuwanego zamka. Marshall wyciągnął zeszyt, rzucił długopis na blat ławki, a potem zamarł z dłonią zaciśniętą na torbie. No tak. Jeszcze nie teraz. Nabrał powietrza do płuc i spojrzał na chłopaka po swojej lewej stronie. Przyjrzał mu się uważnie, prostując plecy, nabierając tym samym bardziej zdecydowanego wyglądu. A potem postawił wszystko na jedną kartę.
- Mogę korzystać z twoich notatek?
- … na stronie 217! - rozległ się głos panny Samanthy, która kręcąc tyłkiem połowę męskich hormonów doprowadzała do wrzenia.
- ... i podręcznika?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pojawienie się nowej twarzy z miejsca zwiastowało szum, którego nie był w stanie pojąć. Jasne tęczówki, zamiast skupić się w głównej mierze na gościu honorowym, najpierw przesunęły znużonym spojrzeniem po klasie. Widok z ostatniej ławki nie pozwolił mu na dokładniejszy wgląd w mimikę reszty uczniów, ale w zupełności wystarczył, by zauważyć, że niektórzy przechylali się nieznacznie ku swoim sąsiadom, by wymienić konspiracyjne szepty – niektórzy robili to w dość ostentacyjny sposób, narażając się na wymowne spojrzenia pani Write, które nakłaniały ich do natychmiastowego wyprostowania się. Swoją drogą, wyglądało to dość komicznie, ale z pewnością nie poprawiało sytuacji nowego ucznia, Marshalla.
A może nie aż tak nowego?
Nie pamiętasz? ― ledwo słyszalny szept dobiegł z ławki obok. ― To on--
Reszty nie udało mu się wychwycić, gdy postanowił wreszcie skupić swoją uwagę na chłopaku, który – paradoksalnie do tego, jakie wrażenie sprawił na samym początku – potrafił nawet mówić. Ale nie to było teraz sprawą najwyższej wagi. Wystarczyło jedno machnięcie ręki nauczycielki, a Chase spojrzał w bok, chociaż doskonale wiedział, że jedyną ławką, która mieściła jednego ucznia była ta, przy której siedział. Stosunkowo szybko poczuł na sobie spojrzenia reszty klasy, jednak w przeciwieństwie do Brokherta, nie odczuł nawet odrobiny zażenowania nagłym znalezieniem się w centrum uwagi, której nigdy mu nie brakowało. Jego imię krążyło po szkolnych korytarzach, niosąc ze sobą złą sławę. Tak kończyło się bycie zbyt odważnym, zbyt szczerym i zbyt nieprzewidywalnym, by ogarnął to ludzki umysł, przez co wiedział też, że to nie jemu współczuło się nowego towarzystwa, a Brokhertowi towarzystwa Wrighta.
W ich oczach Marshall był tylko poszkodowanym dzieciakiem, któremu w życiu się nie poszczęściło. Miał pecha, wpadł sobie pod ciężarówkę czy samochód albo może spadł z wysokości – kto wie. Czarnowłosy jednak wychodził z założenia, że zawsze mógł mieć gorzej – jak na przykład nie mieć władzy w rękach, przez co nie byłby w stanie samodzielnie wprawiać w ruch kół. Cholera! Nie mógłby nawet--
Pierdol się, Chase. Nawet nie próbuj o tym myśleć.
Peszy cię to?
Nie. Ale to kaleka, więc trochę szacunku.
Szacunku? Nawet go nie znam.
I dlatego zakładasz, że to robi?
Skąd. Wjeżdża do klubów i wyrywa laski na alufelgi.
Kącik jego ust drgnął ledwo widocznie, gdy wymownie opuszczał spojrzenie na koła zbliżającego się wózka inwalidzkiego. Na całe szczęście zdołał powstrzymać się przed złośliwym uśmiechem, choć to nieznaczne poruszenie mięśni mimicznych, równie dobrze mogło zwiastować pogardliwy wyraz.
Jesteś okropny.
Zmierzwił palcami czarną grzywkę, by w niekontrolowanym odruchu ukryć swoje rozbawienie, gdy blondyn zajął miejsce obok niego. Czarnowłosy nie zwrócił twarzy w jego stronę, spoglądając z ukosa, jak grzebie w swoim plecaku, choć o wiele bardziej skupiał się na jego profilu, dzięki czemu łatwiej mógł dostrzec każdą zmianę w jego zachowaniu.
„Mogę pożyczyć twoich notatek?”
Uniósł kącik ust w pozornie uprzejmym uśmiechu i podparł policzek ręką, obracając nieznacznie twarz w jego stronę. Tylko oczy przypatrywały się Marshall'owi z jakimś buntowniczym, żywym błyskiem, który nijak wyjaśniał, co właśnie chodziło mu po głowie, ale z jakiegoś powodu można było odnieść wrażenie, że kiedy wreszcie otworzy usta, da mu do zrozumienia, że ma w dupie to, że przyszedł nieprzygotowany.
„... i podręcznika?”
Zawsze się tak spinasz? ― Jakiś efekt porażenia powypadkowego? ― Nie ma sprawy, stary ― mruknął, jakby co najmniej już stali się kumplami. Podręcznik i zeszyt lekko szurnęły o ławkę, gdy przesunął je na sam środek i zabrał rękę. Nie otworzył podręcznika na wyznaczonej stronie, jakby czekał na to, czy chłopak odnajdzie w sobie tyle odwagi, by rozporządzić się jego rzeczami.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Zawsze się tak spinasz?”
Kącik ust ledwie drgnął, ale w końcu zdobył się na równie uprzejmy uśmiech, którym uraczył swojego przemiłego, nowego kolegę. Spojrzał mu nawet prosto w oczy, rzecz jasna, zdając sobie sprawę, że niektóre głowy w niekontrolowanym odruchu musiały się trochę nagimnastykować, aby zerknąć ku przybyłej w ich szeregi gwieździe wyścigów. Nie mogli być jednak świadkiem ich uroczej konwersacji, bo panna White skrupulatnie wychodziła z siebie, uciszała ich i doprowadzała do porządku, a jej dźwięczny głos zagłuszył wyszeptane przez Marshalla słowa, w czasie, w którym reszta klasy zanosiła się konspiracyjnym mamrotem.
Skąd, tylko pod ostrzałem skurwysyńskich uwag ─ padło pierwsze zdanie równie słabo słyszalne, co możliwe do wychwycenia. Wyglądało na to, że Chase musiał czytać z ruchu warg, bo usta układały się na kształt słów znacznie lepiej, niż je wypowiadały: ─ Nie pozostanę ci dłużny. Też ci życzę, żebyś się wyjebał szczęką o kant chodnika, Wright.
Jak na zawołanie ramiona blondyna odchyliły się do tyłu, a on sam ─ odwracając twarz od swojego „współlokatora” ─ zerknął ku tablicy.
Nie zrobiłeś tego.
Zacisnął na moment usta.
Chryste, zrobiłem.
Nie zrobiłeś. Miałeś być miły. Nie spieprzyć tego.
Oh, daj spokój. Nie obrazi się.
Marshall przebiegł językiem po górnych zębach i zerknął ─ mimowolnie, co się będzie oszukiwał ─ ku czarnowłosemu, na ułamek sekund niszcząc wszystkie bariery, jakie powinny się między nimi teraz wybudować. Raz jeszcze uniósł kącik ust w prowokacyjnym uśmiechu, jakby tylko za jego pomocą mógł mu rzucić wyzwanie: dalej, szczekaj głośniej. Sądzisz, że jak nie używam nóg, to nie skopię ci ja-
Marshall Brokhert.
Zmarszczył brwi i powiódł spojrzeniem ku nauczycielce.
Obecny.
A ona z uśmiechem odznaczyła go w dzienniku, dalej ćwierkając i pomrukując radośnie, najwidoczniej bardziej zadowolona z jego przybycia tutaj, niż on sam. Nie zdawała sobie pewnie nawet sprawy, w jakim postawiła (Boże, jakie durne sformułowanie. Co za debil je wymyślił?) go położeniu. Wolałby dyndać za oknem głową w dół, niż siedzieć obok kolejnego kretyna, który...
Który co?
Który jest totalny dupkiem.
Skąd ta pewność? Jeszcze nie powiedział nic złego. Dał ci nawet podręcznik.
Mięsień na twarzy Marshalla drgnął w irytacji, a palce ─ w podstawowym geście ─ zacisnęły się mocniej na materiale spodni, marszcząc ich fakturę. Co z tego? Widział to spojrzenie, wyłapał drgnięcie, przedsmak kpiarstwa. Nie był kaleką od zawsze, ale te kilka miesięcy było szkołą przetrwania z tematem przewodnim dotyczącym ludzkiej mimiki twarzy. Z perspektywy przeciętnego dziesięciolatka patrzyło się na innych zupełnie odmiennie, bardziej ostrożnie i z dystansem ─ trochę tak, jakby wzrost decydował o poziomie pewności siebie i sile, jaką można włożyć w następny cios. A on co? Miał kogoś rozśmieszyć do łez, rzucając się jak po delirium w tym swoim cud-majstersztyk-mercedesie? Bo w obecnej sytuacji to jedyna opcja, jaką mógłby zaserwować przeciętnemu agresorowi.
Irytujące.
Powiódł nagle tęsknym spojrzeniem ku ściennemu zegarowi. Minęło sześć minut od jego przybycia, a on już miał ochotę rzucić się z okna.
Miałem rację.
Że niby co?
Że najlepszą porą dnia jest czwarta 0,7 nad ranem.

---------------------------------

Panna Samantha Write świergotała płynnie na tematy, o których Marshall nawet nie myślał, bo nie umiał o nich myśleć. Wpatrywał się uparcie w stronę podręcznika, z którym ostatecznie sam sobie poradził. Początkowo odczekał co prawda te kilka niezbędnych sekund, ale gdy nie dostrzegł żadnego ruchu ze strony Chase'a, sięgnął po jego książkę i przewertował strony, szukając tej odpowiedniej.
Syknął w myślach, jakieś ocenzurowane przekleństwo, opierając swój piórnik o prawą część kartek, aby podręcznik się nie złożył. A teraz siedział jak kłoda, nie notując, nie odwracając na następną stronę, choć ucząca się część klasy zdążyła przewrócić ich już kilka. W głowie rozgrywało mu się jednak istne piekło. Co miał zrobić? Jak to ułożyć? Co z pierwszym wrażeniem?
Pierwsze wrażenie spieprzyłeś.
Cicho. Nieprawda. Lubi mnie.
Czyżby?
Zerknął kątem oka ku Chase'owi. Na sekundę. Badał grunt i prędko wracał na bezpieczne pole.
Jasne.
Marshall poczuł, jak nagromadzona w ustach ślina okazuje się zbyt ciężka, aby ją przełknąć. Musiał zacisnął szczęki, aby wreszcie pozbyć się jej nadmiaru, choć nic nie wskazywało na to, by ─ wbrew swoim pierwszym, indywidualnym słowom ─ miał wreszcie szansę się rozluźnić. Jakkolwiek trywialnie i szczeniacko by to nie zabrzmiało ─ chciał do domu. Do tego cholernego, zatęchłego, ciemnego pomieszczenia, niepodatnego na żadne zewnętrzne bodźce, które jeszcze śmiał nazywać swoim ─ równie cholernym ─ pokojem. Tam nie musiał się prostować, panować na miną, nad spojrzeniem, słownictwem. A tutaj?
Tutaj jestem pod wiecznym ostrzałem tego...
Tego?
... no Chase'a.
No-Chase nadal nie upierdolił ci łap, za grzebanie w jego rzeczach.
I kurwa świetnie. Zostałbym kadłubkiem, a tego świat by nie zniósł na trzeźwo.
... amiętajcie o zadaniu domowym, o którym wspomniałam tydzień temu! Przypominam, że termin oddania prac wypada na za dwa tygodnie. Macie mało czasu!
Głos nauczycielki przebił się przez kokon szmerów i zduszonych chichotów. Marshall jednak, chyba jako jedyny, wyprostował plecy i zerknął ku kobiecie, równie zaskoczony, co... ciężko nazwać tę drugą emocję. To coś pomiędzy zirytowaniem, bezczelną pretensją, która zawisła niewypowiedziana tuż przed zębami, a czymś jeszcze innym, równie niezidentyfikowanym. Wszystko to uformowało się w bezkształtną masę wepchniętą siłą do oczu koloru czekolady. Dopiero po chwili złapał gardę, przekręcając nieco głowę na bok, by spojrzeć na Chase'a i rzucić mu na blat nieme pytanie.
O czym ona, do diaska, mówiła?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Chase uważnie skupiał spojrzenie jasnych oczu na twarzy siedzącego obok blondyna. Obserwował każdą zachodzącą na niej zmianę, przez co formujący się na jego ustach grymas nie był w stanie umknąć jego uwadze. Za to na Wrigh'cie wymuszał stopniowe obnażanie złośliwości, która z niego kipiała, teraz nie ograniczając się już do błyszczących, zimnych oczu czarnowłosego.
No, no. Nasz nowicjusz ma pazurki – podsumował w myślach, ledwo wychwytując pierwsze słowa, które padły z ust Marshall'a. Jeśli Brokhert uważał, że hałas w sali był dla niego jakąś przeszkodą, mógł zdziwić się faktem nagłego pochylenia się w jego stronę do momentu, w którym dzieliło ich zaledwie pięć centymetrów.
Zostaw go. Skup się na lekcji.
Odważne słowa, jak na kogoś, kto już wyjebał się za mocno. Całe szczęście, że z rozjebaną szczęką wciąż będę w stanie się podnieść ― wymruczawszy konspiracyjnie, odchylił się z powrotem do poprzedniej pozycji, zwracając twarz ku tablicy, choć wciąż zerkał z ukosa na swojego nowego towarzysza w ławce, dzięki czemu udało mu się zarejestrować prowokacyjny grymas. ― Musisz uważać, Shally. Ta szkoła nie lubi szczekaczy, ale przyznam ci punkt za odwagę ― parsknął krótko pod nosem i w dość otwartym geście klepnął go w udo, choć na dobrą sprawę, nawet nie wiadomo było, kiedy jego ręka znalazła się pod stołem.
Chase! ― panna Samantha podniosła głos, piorunując chłopaka karcącym spojrzeniem.
Brunet zwrócił spojrzenie w jej stronę, jednokrotnie obracając długopis w palcach. Nawet nie próbował zdobyć się na przepraszający uśmiech, jakby z góry zamierzał udać, że jest tylko kolejnym uczniem wyczytywanym z listy.
Obecny, pani Write.
Ciężko nie zauważyć, panie Wright ― mruknęła, mimo wszystko z miejsca odhaczając go na liście. ― Proszę o ciszę. Choć widzę, że dobrze dogadujesz się ze swoim nowym kolegą z ławki. Jestem pewna, że doceni oprowadzenie go po szkole na przerwie.
O ile mi wiadomo, jest bardzo zaradny i z chęcią sam urządzi sobie prze--jażdżkę-chadzkę po szkole ― choć zaciął się na chwilę, zgrabnie przeszedł do dalszej wypowiedzi, niewiele robiąc sobie z faktu, że chłopak wciąż siedział obok i przez cały czas musiał przysłuchiwać się tej rozmowie.
To nie podlega dyskusji ― ucięła nauczycielka, wracając do odczytywania kolejnych uczniów z listy.
Ciemnowłosy wypuścił powietrze przez usta, niemalże świszcząc nim przez zęby w akcie rezygnacji, sięgając po okulary do bocznej kieszeni marynarki. Rozłożył je gwałtownym ruchem ręki i wsunął sobie na nos, otwierając zeszyt pełen nabazgranych długopisem karykatur, wśród których można było doszukać się jednak ciekawszych perełek – szczególnie, jeśli nie przedstawiały one powykrzywianych mord nauczycieli czy jakichś nielubianych uczniów. I tym razem wysunięta końcówka długopisu przylgnęła do czystego jeszcze fragmentu kartki, który wiedziony precyzyjnymi ruchami ręki, zaczął znaczyć na niej kolejne wzory, układające się w składną całość.
Nawet nie spojrzał w stronę podręcznika, co dość jasno zadeklarowało, że Marsh, mimo wcześniejszej zwady, miał prawo z niego skorzystać. Sam Chase osunął się wygodniej na ławce, podpierając łokciem o blat i opierając policzek na dłoni, odgradzając tym samym jasnowłosego od wglądu na jego kolejne dzieło. Zdawał się kompletnie nie interesować tym, co próbowała przekazać im pani Write ani nawet tym, że czuł na sobie ukradkowe spojrzenia kolegi obok. Oderwawszy się na chwilę od swojej pracy, wcisnął pojedynczy przycisk na swoim telefonie, który przez cały czas leżał tuż obok niego. Wyświetlacz rozbłysnął, ukazując mu aktualną godzinę, która najwidoczniej była wystarczająco odpowiednia, by wyprostować się i zakończyć pracę. Odchylił się na krześle, wyciągając ręce w górę i rozprostowując zastane plecy i splótł ręce na karku, przesuwając wzrokiem po tablicy, na której widniały zapisy przeróżnych krzyżówek genetycznych.
„Macie mało czasu!”
Po ostatnich słowach, przechylił się na bok, sięgając po leżący na ziemi plecak. Niedbale powrzucał wszystkie przybory do środka, prawie zapominając o podręczniku. Dopiero po chwili zreflektował się i sprzątnął go blondynowi sprzed nosa. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że młodzieniec gapi się na niego, jak ciele w malowane wrota. Stuknął palcem wskazującym o spód grubych, czarnych oprawek i przechylił głowę na bok, by zaraz zerknąć z ukosa na nauczycielkę, która właśnie zbierała swoje rzeczy i dziennik, a potem ponownie skupić się na swoim towarzyszu. Mimowolnie zaśmiał się pod nosem z jakiegoś niewypowiedzianego żartu i uniósł brew wyżej w pytającym wyrazie.
Pierwszy raz w szkole? ― Pokręcił głową z widocznym niedowierzaniem. Zachowanie młodzieńca bawiło go na swój sposób, biorąc pod uwagę, że każdy uczeń, którego nie było w szkole, w naturalnym odruchu skierowałby się do nauczycielki. ― Powinieneś korzystać ze swoich ulg. Chyba że wstydzisz się rozmawiania z niczego sobie kobietami. Wpraw w ruch swoje zwinne ręce, a może zdążysz, zanim--
Chase, nie zapomnij oprowadzić Marshalla po szkole. Do widzenia.
Właśnie to ― dodał zaraz, odprowadzając nauczycielkę do drzwi. Odsunął krzesło, szurając nim o podłogę i podniósł się z niego, przewieszając plecak przez ramię. Przyjrzał się chłopakowi z góry i zmierzwił włosy z tyłu głowy. ― Chcesz wiedzieć, co musimy zrobić? Właściwie dziwi mnie, że o tobie zapomniała, skoro to praca w grupach. Lekki problem, co? ― rzucił, symulując zakłopotanie. Potarł ręką kark, jakby faktycznie potrafił postawić się w jego sytuacji.
Znęcasz się nad nim?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Słuchaj. Nie rób tego. Po prostu nie, okej? Umawialiśmy się. Proste zasady. Ty robisz, co ci każę, a świat nie próbuje cię wbić gębą w gówno. To niezły układ. Każdy by na to poszedł, nie? A teraz weź głęboki wdech ─ klatka piersiowa Marshalla uniosła się ─ i bądź miły.
Pierdol się.
MARSHALL.
Nie wierzę.
OBIECAŁEŚ.
No nie chciałem. Jezu.
Blondyn zacisnął wargi w zdenerwowaniu. Wiedział, że nie użył głosu na tyle donośnego, by zwrócić na siebie uwagę, ale jednocześnie miał pewność, że Chase ─ i ten jego irytujący grymas na twarzy ─ był jak filtr. Wszystkie odgłosy dookoła, pszczele, konspiracyjne podszeptywania, dyktowanie panny Write, „brrrrrrrrumczenie” aut za oknem przelatywało przez niego. Ale „pierdol się” na pewno stanie mu przed oczami jak bijący neonem napis i nie było już odwrotu. Zresztą, odwrotu nie było już od kilku dobrych chwil.
„Całe szczęście, że z rozjebaną szczęką wciąż będę mógł się podnieść.”
W brązowych oczach pojawił się nagły, prawie że ostry błysk.
Szkoda tylko, że z rozjebaną szczęką nie będziesz mógł błagać o lito-
Brokhert, Wright, nie gadać proszę! To lekcja, a nie targ! ─ mruknęła buńczucznie nauczycielka, machając trzymanym w dłoni pisakiem.
Marshall zacisnął zęby. Jego zastanawiało, czemu Chase zwrócił się do niego „Shally”. To brzmiało babsko. Zresztą, tak samo jak „Marshie” i jak na zawołanie stanęła przed nim wyszczerzona do granic możliwości matka. Zadbana, idealna, szczupła, ze słodkim, wytonowanym głosem, który miękko układa się w zdrobnienie jego imienia, za które powinno się zakuwać w ciężkie kajdany i posyłać do kopalni srebra siedemset mil pod ziemią.
Szczęka poruszyła się niebezpiecznie, zdradzając następny poziom zdenerwowania. Być może wcale by nie zareagował ─ ani na „Shally'ego”, ani na uwagę panny Write, która zwróciła się teraz do Chase'a, gdyby nie jego ręka. Nim Marshall zdążył się zorientować i odsunąć, dłoń ciemnowłosego opadła na jego udo w kumpelskim geście, choć nic nie wskazywało na to, że mieli się wkrótce zaprzyjaźnić. Wciągnął wtedy gwałtownie powietrze i spojrzał na niego wściekły, jakby ten co najmniej stanął przed nim nago, rozłożył ręce w bezbronnym geście i oznajmił całej dzielnicy, że on serio sorry Winnetou, bo nie chciał zgwałcić jego psa, tylko jakoś tak samo wyszło, lol i czy nadal mogą być dobrymi kumplami od kieliszka. Brokhert wsunął palce na miejsce, które jeszcze niedawno przeżyło konfrontację z cudzą ręką i kilkakrotnie potarł powolnymi ruchami. Nie z bólu. Raczej z zaskoczenia i wewnętrznej irytacji, że Wright w ogóle śmiał to zrobić.
A potem jeszcze ta durna wymiana zdań. Jasne brwi ściągnęły się ku sobie, ale zamiast zaprotestować ─ chociaż wszystkie komórki jego ciała zmusiły się i zaczęły wrzeszczeć, by to zrobił, do diabła, Marshall, PROSTESTUJ, warcz, bij się, utnij temat, nie daj się wkopać w to łajno ─ uśmiechnął się nerwowo, wbijając spojrzenie w kobietę, która równie dobrze mogłaby być ich rówieśniczką.
Może nawet była, ale to już go nie interesowało. Miał pewne względy, z których początkowo nie chciał korzystać, ale teraz zaczynał się poważnie zastanawiać nad własną głupotą. Skoro podawano mu na srebrnej tacy... zresztą, co tam srebrnej!, na złotej, wszystkie darmowe ulgi, czemu do diabła miałby ich nie wykorzystać? Odchylił się na wózku. Kartka uginała się pod naporem długopisu, którym stukał końcówką po papierze, zostawiając na nim czarne kropeczki. Przerwał rozwiązywanie krzyżówek genetycznych ─ znał to na pamięć ─ i zerknął w kierunku Chase'a, obrzucając go analitycznym spojrzeniem. Ciemne oczy drgały, kiedy lustrował czarne włosy zachodzące na kark, długie palce, przygarbioną sylwetkę. Złapał się nawet na tym, że chciał zerknąć przez ramię na to, co Wright tam wyczarowuje, ale szybko pogrzebał ten pomysł razem z innymi durnotami.
DING-DONG.
Wypuścił powietrze przez zęby. Nie miał pojęcia jakim cudem udało mu się przetrwać tę lekcję, nie rozwalając sobie czaszki o szkolną ławę, bo w chwili, w której Chase zgarnął mu podręcznik, był już na granicy rozdrażnienia. Rozdrażnienia, które zdążyło przycichnąć, gdy Wright zajął się swoimi sprawami ─ cokolwiek robił ─ i znów się spotęgowało, jeszcze kilkakrotnie mocniej, kiedy sprzed nosa zniknęła mu książka.
Kultura na wysokim poziomie, syknął w myślach, wciskając do torby zapełnione notatkami zeszyty. Wrzucał akurat piórnik, upychając go między śniadaniówką, a notesem od matematyki, kiedy...
„Pierwszy raz w szkole?”
Zamarł na moment, oddzielając sarkazm od szczerości. Zacisnął wtedy palce na suwaku zamka, za który pociągnął.
Pierwszy.
Zresztą, co za różnica?
„Powinieneś korzystać ze swoich ulg.”
Jakby czytał ci w myślach?
Chryste, oby nie.
Podniósł głowę, by na niego spojrzeć. Przez połowę zajęć starał się tego nie robić, ale teraz twarz samoistnie zwróciła się ku nieznajomemu, obrzucając go... no? Czym? „Lekko problematycznym” wkurwieniem? Oparł gwałtownie łokcie na podłokietnikach.
Słuchaj, Cheesy. ─ Uniósł wymownie brew. ─ Też cię nie lubię, ale cały urok szkolnych lat tkwi w tym, że czegokolwiek nie powiesz, nie zrobisz i nie nawymyślasz, będę siedział z tobą w ławce, nauczycielka biologii będzie cię męczyła, a ty dalej będziesz miał dziwne tiki nerwowe na twarzy, które wykrzywiają ją, jakbyś dostał miotłą pod żebra. Zaprowadź mnie tylko do szkolnej lekarki, a ja jutro grzecznie i bardzo wiarygodnie ─ znów ten błysk w oczach ─ będę świergotał o tym, jak świetnie mnie oprowadziłeś po salach lekcyjnych i pokazałeś każdy kibel w damskiej. Stoi? ─ Nie mógł się powstrzymać. Usta wykrzywiły się od razu w lekki uśmiech. ─ Chyba, że masz jakiś problem z impotencją. To wtedy leć do domu płakać dalej. Dam sobie radę.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Pierdol się.”
Fakt. Taka nauka biologii byłaby znacznie ciekawsza niż poznawanie tajników ludzkiego DNA ― wymruczał pod nosem, wcale nie kryjąc się z tym, że na obecny moment wolałby zabawiać się z jakąś dziewczyną w toalecie i postukał końcówką długopisu o kartkę zeszytu, w którym i tak ciężko było dopatrzeć się jakichś notatek.
Zaraz zaśmiał się pod nosem, przysłaniając usta ręką, jakby niedokończona uwaga rozbawiła go na tyle, żeby uznał, że nie musi się z tym kryć przed nauczycielką. Jaki groźny, skomentował w myślach, jakby uznał, że właśnie znalazł sobie świetną zabawę na najbliższe kilka dni. O ile Marshall miał nie znudzić mu się wcześniej, za co blondyn pewnie dziękowałby samemu Bogu. Nikt nie lubił być zaczepianym, a ktoś, kto w swoim życiu przeżył tragedię, już tym bardziej.
Jasne oczy zwróciły ku niej skrzące się rozbawieniem spojrzenie, choć pani Write i tak zamierzała puścić ten fakt mimo oczu, choć całkiem możliwe, że to on był głównym zapalnikiem, motywującym ją do wyznaczenia mu zadania bojowego. Musiała znów pomylić przykładnego ucznia, który uczciwie i poprawnie wypełniłby polecenie z Wright'em, który już nieraz obnażył się ze swoją niereformowalnością.
O dziwo, udało mu się przemilczeć resztę lekcji, udając, że siedzący obok Brokhert w ogóle nie istnieje. Grube, czarne oprawki wsunięte na nos, zdawały się zatrzeć obraz szkolnego dręczyciela rozrabiaki, któremu poszczęściło się znaleźć w tej prestiżowej szkole tylko dzięki rodzicom. W połączeniu z pełnym skupieniem na swojej twarzy kompletnie nie przypominał Chase'a, którego poznał – choć to dość naciągane określenie – gdy tylko zawitał w tej samej ławce.
Rzecz jasna, wszystko trwało aż do następnego dzwonka.
I do kolejnego otwarcia przez niego ust.
„Pierwszy.”
Nie w tej. Ogólnie. Chyba że przez większość życia wychowywałeś się na lekcjach prywatnych w domu ― rzucił, przechylając nieznacznie głowę na bok i wyraźnie dopowiadając sobie w myślach resztę jego historii, gdy w błękitnych oczach na chwilę pojawiło się zamyślenie. Podobno najwięcej wypadków zdarzało się tam. Mógł więc czysto teoretycznie założyć, że od dziecka był kaleką, a troskliwi rodzice trzymali go w zamknięciu. Mógł też po prostu tkwić w zamknięciu i tam zrobić sobie krzywdę i wyjść w chwili, gdy uznał, że też jest szczęśliwym posiadaczem daru wolnej woli. To wyjaśniałoby, dlaczego tak chujowo radził sobie z relacjami.
Ściągnął okulary, pakując je z powrotem do bocznej kieszonki marynarki i zmierzwił palcami grzywkę, tylko pozornie doprowadzając ją do ładu, biorąc pod uwagę, że ta i tak wolała żyć własnym życiem. Przez cały czas przyglądał się jasnowłosemu, słuchając jego wywodów, których nawet nie śmiał mu przerywać, choć nonszalancki uśmiech wykrzywił jego wargi, zdradzając, że niewiele robił sobie z tego, jak wyglądał.
„Stoi?”
Rozchylił usta i tylko upierdliwy głos w jego głowie wiedział, jaką uwagą rzuci za chwilę.
„Chyba, że masz jakiś problem z impotencją.”
Potencjalne słowa mimowolnie przerodziły się w krótki, ochrypły śmiech, gdy – jak błyskawicznie się okazało – myśleli podobnie. Czarnowłosy nie byłby sobą, gdyby puścił mu tę uwagę mimo uszu. Gdy usta Marshalla wreszcie przestały wypluwać z siebie kolejne słowa. Pochylił się gwałtownie, chwytając go za nadgarstki, które przygwoździł do podłokietników. W towarzystwie niepełnosprawnego nie musiał obawiać się, że odwinie mu się nogą. Podmuch rozgrzanego oddechu padł prosto na wargi chłopaka, gdy znalazł się na tyle blisko, że kwestią milimetrów było złączenie się ze sobą ich ust. Niemniej brunet zdawał się w pełni panować nad wyznaczonym dystansem.
No nie wiem, Mash. Może po prostu słabo się za to zabierasz? ― Uniósł brew, wbijając roziskrzony buńczucznie wzrok prosto w ciemne oczy chłopaka. Nie musiał rozwodzić się nad tym, co sugerował. Skoro już byli na etapie podtekstów, czemu jedynie jedna strona miała mieć prawo, by nimi rzucać? ― Nie lubię cię? Skąd ten pomysł? ― parsknął krótki, śląc kolejny nieprzyjemny podmuch na jego usta, zanim wyprostował się, zwracając mu przestrzeń osobistą. ― Powinieneś wrócić pamięcią czterdzieści minut wstecz i zastanowić się, kto z nas to zaczął. Ale to nie piaskownica, choć możemy grać w tę grę tak długo, jak będziesz miał na to ochotę. ― Rozłożył bezradnie ręce, zaraz pozwalając im opaść wzdłuż ciała. Chwycił za pasek plecaka i poprawił go na ramieniu, czując, że ten gest pozbawił go stabilnego zawieszenia. ― Choć przyznam, że jestem zaskoczony twoją niewyparzoną gębą. Kto wie, może nawet cię polubię? ― wymruczał kąśliwie, posyłając mu jeden z łobuzerskich uśmiechów, który skrywał wszelkie intencje. ― Zastanawia mnie tylko, czy jesteś po prostu chujem czy rozpieszczonym szczeniakiem, od których roi się dookoła.
Przysunął krzesło do ławki z głośnym zgrzytem i ruszył w stronę drzwi. Nawet nie spojrzał za siebie, zanim uniósł dłoń i kiwnął nią w wymownym geście.
Przebieraj kółkami, Brokhert. Może po drodze umilisz mi czas jakąś ciekawą historią ze swojego życia, skoro już wisisz mi przysługę.
Przysługę?
Marnuję swoją cenną przerwę.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Nie w tej. Ogólnie.”
Wszystko znów pchało mu się mrowieniem na usta. Ale nie. Wytrzymał. Odwrócił nawet od niego spojrzenie ─ nie dlatego, że nie mógłby go przetrzymać, w końcu w poprzedniej budzie był w stanie zajrzeć w ślepia samej Śmierci, jeśli tego dotyczył zakład ─ i wypuścił powietrze przez nos. Uniósł nawet rękę i przyłożywszy palce do nasady nosa, powolnymi ruchami uspokoił nerwy.
Miał być spokój. I tak zjechałeś sprawę na wstępie.
„Zjechałeś” to obraźliwe sformułowanie.
Mimo wszystko coś w tym musiało być. To jego pierwszy faktyczny dzień w szkole, w której zaczynał od zera. Wróć. Zaczynał od podziemnego poziomu i przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy zerkał na wszystkich z dołu. Był teraz małym, chudym, wystraszonym szczylem, wrzuconym w ocean rozognionych, ruchliwych, chętnych przygód „dorosłych”, przemykających dookoła niego jak istne furie. Jeżeli nie chciał, by go zdeptano milionem podeszew, musiał zdobyć ich względy. Tylko jak miał to zrobić, gdy już w pierwszej minucie złamał własny kodeks i warknął na swojego współlokatora z ławki?
Coś w nim drgnęło, gdy usłyszał kolejne słowa Chase'a.
Wciągnął powietrze przez zęby. Gwałtownie. Trochę zbyt gwałtownie.
Od kiedy z ciebie taki delikates, Marshie?
O Boże.
O Boże.
O Chryste.
O Boże.

Masz całkiem sporo tych Bogów. Jesteś pewien, że nie zrobi się tłum?
Jakiś Wredny Głos zazgrzytał mu nad uchem, ale praktycznie go nie słyszał. Znów wbił spojrzenie prosto w Chase'a i przez pierwsze dwie sekundy dało się dostrzec w ciemnych oczach Marshalla ten charakterystyczny, znienawidzony przez niego samego, błysk wystraszonej łani.
Ciężko być chojrakiem, gdy ma się wygląd zdominowanej laleczki.
Szybko jednak wzrok nabrał typowej dla niego ostrości, a usta zacisnęły się w gniewnym wyrazie, kiedy tylko poczuł na wargach ciepły oddech swojego ─ dalej, wykrztuś to, nazwij rzeczy po imieniu ─ oprawcy. Nie wyrywał się jednak, choć czuł jak mięśnie ramion aż go prostują, a opuszki wbijają się w zimno podłokietników. Co jak co ─ nie miał zamiaru poddawać się tej niesprawiedliwej grze, nawet jeśli Wright już dawno przekroczył stosowną odległość i wbił go w fotel do tego stopnia, że Marshall czuł, że równie dobrze mógłby teraz wstać i przebiec maraton.
Tak na złość wszystkim ludziom wkoło.
Wszystkim tym frajerom, którzy jeździli jak powaleni wściekle czerwonymi ferrari, przejeżdżali na zielonym i pakowali innych na wózki. Wszystkim bezmózgim amebom, które później wykorzystywały słabości, jakie nakładało kalectwo. Wszystkim podprogowym zagrywkom dupków, którzy złorzeczyli i za każdym razem musieli dodawać jakaś uszczypliwą uwagę.
Marshall zmarszczył lekko nos, gdy Chase zwrócił mu wolność.
„Kto wie, może nawet cię polubię?”
Widzisz? ─ Był zaskoczony, jak zachrypł od tych kilku chwil niegadania. Prawie jakby wieczność nie używał strun głosowych. Prawie jakby...
Jakbyś się denerwował, co?
Prychnął.
Miałem rację. ─ Odpowiedział mu tym samym, łobuzerskim uśmiechem, opierając dłonie o koła koloru węgla. ─ Jeszcze mnie nie lubisz. Możemy grać dalej, Chase.
„Przebieraj kółkami, Brokhert”.
Przewrócił oczami.
Jak chciałeś się przejechać, wystarczyło poprosić ─ mruknął, w „krok w krok” za nim. ─ Zmieścimy się obaj.
Przestań żartować z tych cholernych...
Marshall wtoczył się na hol. Prawie jak wyjście z dźwiękoszczelnego pomieszczenia wprost na rozjuszoną ulicę przecinającą środek Nowego Jorku. Zgiełk prawie w niego buchnął, jak gorące powietrze... Nie, nie, nie, nie. Nie myśl o tym. Potarł ramieniem policzek, nieświadom, jak konkretną barwę przybrała jego twarz, a potem minął jakąś roztańczoną babę, która ─ jak zakładał ─ była jedną z tych, które na lato ubierają skąpe bikini, a potem łażą ze spieczonymi, nakrapianymi czerwonymi plamami ramionami po plaży i straszą dzieci masą...
To była kwestia milimetra, warknął Brokhert, w ostatniej sekundzie przekrzywiając głowę na bok. Cudza książka śmignęła mu przy uchu z takim świstem, że mięśnie ciała aż się napięły do granic możliwości. Sam jednak tego nie zarejestrował, nawiedzany myślą, że gdyby ktoś ich wtedy przyłapał, mogłoby to wyglądać co najmniej dwuznacznie.
Miałbym piekło.
„... skoro już wisisz mi przysługę.”
Ocknął się, zerkając kątem oka na Chase'a.
Wróć.
Piekło miał już.
To ty mi wisisz przysługę. ─ Syk ledwo przebił się przez nawiedzony wrzask jednego z uczniów, który przebiegł przed nimi z wywalonymi do góry rękoma. Miał na sobie tylko ręcznik, darł się jak opętany i biegł środkiem holu, uciekając wuefiście. Nikt, absolutnie nikt, z Marshallem włącznie, nie zwrócił na to uwagi.
Szkoła, jak szkoła, co?
I chyba jednak chujem. ─ Co z tego, że powiedział to grubo po terminie? ─ Może nawet wezmą nas za bliźniaków.
Och!
Stop.
Och..?
Och, to ty!
Na... to wygląda. A pani to..?
Marshall zatrzymał się raptownie i zmierzył niziutką kobietę analitycznym spojrzeniem. Wszystkie myśli dotyczące Chase'a jakby wyparowały, zastąpione musem przyglądania się w wielkie, okrągłe okulary, dodatkowo powiększające jasnobłękitne, wyblakłe oczy kobiety przy kości.
Och, jestem Suzie! ─ Wzięła się pod boki (a, uwierzcie na słowo, miała pod co się wziąć) i wyprostowała, wypinając pokaźny biust. Nad prawą piersią miała prostokątną plakietkę. Marshall dopiero teraz zwrócił na nią uwagę i uśmiechnął się, trochę wymuszenie, w jej stronę.
Tak. Właśnie do pani zmierzałem...
No ja myślę! ─ Suzanne „Mów Mi Suzie” McConey wycelowała swoje ogromne gały w Chase'a. ─ I kogo my tu mamy? Nasz niewidzialny gość specjalny! ─ Wyszczerzyła się, trochę złośliwie, ale bez ciężkiej, nieprzyjemnej nuty, a potem kiwnęła gwałtownie głową i obróciła się na pięcie.
Brokhert, Wright, za mną! Tylko migiem, ja wiecznie piękna nie będę, a bilansy się same nie uzupełnią! Swoją drogą, Wright, wydaje się, że skrupulatnie omijałeś jaskinię Cerbara, hm? Nie mam twoich wyników już od tak dawna, że akta same padną na zawał, jak wreszcie je uzupełnię! No dalej, dalej! Ach, Brokhert, skarbie ty moje, masz to, o co prosiłam cię przez telefon?
Mam.
Znakomicie! Nie znoszę dzwonienia po urzędach. Zwykle odbierają te kretynki, a potem musisz się z nimi żreć! No, jesteśmy na miejscu!
Była chyba jedyną kobietą na świecie, która z taką czułością wkładała klucz do zamka. Marshall aż uniósł brew, ale nic więcej nie powiedział. I tak miał sucho w gardle, gdy kobieta zagoniła ich do środka, bez słowa sprzeciwu, chłopcy!, i zamknęła za sobą wrota z głuchym, śmiertelnym trzaskiem.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Straszysz go.
Jego? Przecież to nieustraszony Brokhert – jego myśli przybrały rozbawiony ton, gdy jasne, błyszczące oczy zaczepiły spojrzeniem o ciemne tęczówki Marshalla. Z tej odległości nietrudno było dopatrzeć się w nich tego charakterystycznego błysku, który towarzyszył chwilowej utracie pewności siebie. Co prawda, w pierwszej chwili miał go za kogoś pewnego siebie, kto z własnej dumy nie ugnie się pod naporem swojego „oprawcy”. Czy w rzeczywistości szczekał bardziej niż gryzł?
Może jednak nie.
Przechylił nieznacznie głowę na bok, dostrzegłszy, że rysy blondyna na powrót tężeją. Co prawda sam gest mógł przynieść zupełnie odmienne wrażenie. Zupełnie jakby w ułamku sekundy planował doszczętnie zrujnować dzielącą ich – i tak już nieprzyzwoitą – odległość. W końcu nic nie stało mu na przeszkodzie, a ciemnooki widocznie nie zebrał się na tyle odwagi, by gwałtownie wyrwać swoje ręce z jego uścisku i wykręcić kołami wózka do tyłu, chociaż nie potrzebował takich wyskokowych akcji, by dać do zrozumienia Chase'owi, że nie życzy sobie jego obecności w pobliżu. Wystarczyło spojrzeć na ten zacięty błysk w oczach, wąsko zaciśnięte usta, które stały się główną przeszkodą.
Nie zrobisz tego, Wright.
„Widzisz?”
Hm? ― Wyprostowawszy się spojrzał na niego uważniej. Nie wiadomo, czy była to kwestia zwrócenia jego uwagi samym pytaniem, czy może zainteresowała go nagła zmiana tonu i jego zachrypnięty głos. Dopiero po chwili parsknął krótko, słysząc jego spostrzeżenie. ― Jeszcze nie ― przyznał. ― Oczywiście wszystko zależy od tego, jak będziesz grał. Na razie startujesz od zera i w tym punkcie nie mam względem ciebie żadnego stosunku. Możesz wybić się na wyższy poziom albo trafić tam, gdzie mało kto chciałby się znaleźć ― rzucił z nieodgadnionym błyskiem w oku. Być może cała ta pewność siebie była tylko manifestacją siły, ale Wright nie cieszył się opinią przykładnego chłopca z prywatnej szkoły. Chociaż jego rodzina szczyciła się dobrą opinią, a w okolicach miasta wręcz o niej szumiało, nie był też ułożonym paniczem. Kto wie, czy była to kwestia buntowniczego wieku czy brakiem zainteresowania ze strony opiekunów, którzy spłodzili dziecko, nie mając pojęcia, jak się nim zająć – teorie na ten temat były różne. Łącznie z tymi, że taki się urodził, a butność tylko kiełkowała w nim przez lata.
Będąc już obok drzwi, zaniósł się krótkim śmiechem, oglądając się za siebie przez ramię. Przystanął na chwilę, przyglądając się jasnowłosemu, jakby rozważał tę propozycję. Nie sądził, że Marshall mówił poważnie, ale błękitnooki nie miałby żadnych oporów przed takim zachowaniem. Pierwsze spostrzeżenie mogło zaalarmować ciemnookiego, że właśnie znalazł się w dupie. Drugie – również. W końcu był to ten moment, w którym wreszcie postanowił wyrzucić z siebie pytanie:
A co, usiądziesz mi na kolanach? ― Uniósł kącik ust w zawadiackim uśmiechu, przy którym pod koniec błysnął białymi zębami, odwracając się z powrotem w stronę drzwi. ― W drugą stronę niekoniecznie mi pasuje. W każdym razie zachowaj swoje podrywy na inne okazje, Casanovo ― wymruczał z przekąsem, zbywając to wszystko niedbałym machnięciem dłoni.
Kiedy znaleźli się na korytarzu, już nie spojrzał za siebie, ale zwolnił na chwilę kroku, pozwalając Brokhert'owi na dogonienie go. Trzeba przyznać, że poruszanie się przy nim miało swoje profity – na przykład to, że to ludzie zsuwali mu się z drogi, a siłą rzeczy i czarnowłosy nie musiał borykać się ze slalomem pomiędzy uczniami na korytarzu. Hałas nadal przeszkadzał mu jednak z dosłyszeniem niektórych słów jego tymczasowego podopiecznego.
„Może nawet wezmą nas za bliźniaków.”
Ale to usłyszał.
Jasne. Ale to ja będę tym przystojniejszym z większym penisem. ― Co jak co, ale bezpośredniości mu nie brakowało. Odruchowo zmierzwił sobie włosy i spojrzał na młodzieńca z ukosa, chcąc nie chcąc zaczepiając wzrokiem o jeden z zaczerwienionych policzków. ― A ty tym cichszym i wstydliwym. Krępuję cię?
Nie dostali jednak okazji, by pociągnąć dalej ten temat, gdy na horyzoncie pojawiła się pielęgniarka. Brunet faktycznie miał naturalny do omijania wszelkich gabinetów lekarskich, choć w tym wypadku była to raczej kwestia niechęci do marnowania czasu. Nie rozumiał, po co były im te wszystkie badania, skoro i tak zalegały w aktach przez następne lata, skąd nikt nie wyciągał ich aż do momentu, w którym uczeń opuszczał szkołę. Skrzywił się nieznacznie, gdy wzrok kobiety spoczął właśnie na nim, ale mimo tego posłał jej niezgrabny uśmiech i kiedy tylko odwróciła się od nich, przesunął ręką po policzku z mrukliwym „Za co?”.
Przykro mi, pani McConey, ale dzisiaj nie mam cza--
Żadnych wymówek, Wright. Rozmawiałam ostatnio z twoimi rodzicami. Powiedzieli, że w ostatnim miesiącu nie miałeś żadnych wizyt u dentysty, a o ile dobrze pamiętam, wykręcałeś się właśnie tymi argumentami. ― Poprawiła okulary, lekko kręcąc swoim nosem.
Powiedziała pani, że akta zejdą na zawał. Sama pani widzi, że będzie o wiele lepiej, jeśli im tego oszczędzę. ― Rozłożył bezradnie ręce, ale higienistka ugasiła ten argument jednym spojrzeniem.
Powiedziano mi, że mam przywiązywać do ciebie szczególną uwagę. Spokojnie, chłopcze, nie będę wkłuwać ci igły w pośladek. Ale wierz mi, że jeśli o siebie nie zadbasz, wkrótce cię to czeka. ― Uniosła palec wskazujący, jakby ów miał nadać mocy wypowiadanym przez nią słowom. Suzanne była ciężkim orzechem do zgryzienia, a niebieskooki przygarbiwszy się nieco, zerknął z ukosa na nowego kumpla, który niefortunnie przyciągnął uwagę kobiety, zanim jeszcze wskazał mu gabinet. Dzisiejszy dzień zdecydowanie miał wyglądać inaczej.
Wypuścił powietrze ustami i z ociąganiem skierował się za pielęgniarką. Już dawno nie słyszał gorszego dźwięku od zamykających się za nim drzwi gabinetu, który raził swoją czystością i śmierdział skąpym zasobem medykamentów, które dopuszczano do użycia w szkole.
Dobrze, Brokhert. Pokaż mi kartotekę i powiedz, co jeszcze zalecił ci lekarz. Twoi rodzice poprosili nas o stworzenie dla ciebie jak najlepszych warunków, czym mogę zająć się osobiście ― rzuciła z uśmiechem, który raczej bardziej zniechęcał niż zachęcał do współpracy. Pani McConey wydawała się być upierdliwą w swej sumienności osobą. ― A ty, Wright, siadaj na kozetce i podwijaj rękawy. Zaraz zmierzę ci ciśnienie. Nawet nie próbuj się wymykać.
Tak, proszę pani ― rzucił niby to uprzejmym tonem, ale wygiął usta w niezadowolonym grymasie, widząc, że ta skupiła się na przeglądaniu dokumentów. Podszedł do wskazanej mu kozetki, rzucając na nią plecak. Zgodnie z zaleceniem rozpiął guzik mankietu i podwinął rękaw ponad łokieć, odsłaniając czarny tatuaż na przedramieniu.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

„A co? Usiądziesz mi na kolanach?”
Cierpki uśmiech wepchnął się w kąciki jego ust.
Myślę, że z naszej dwójki tylko ja mam prawo jazdy na tego mercedesa. Moje auto, moje zasady, Wright. Widocznie nie wszystko musi iść po twojej myśli.
Chociaż Marshall miał wrażenie, że jest zupełnie inaczej ─ wszystko musiało iść po jego myśli, a wszelakie inne warianty kończyły się nieprzyjemnie. Nie wątpił zresztą w kreatywność Chase'a, nawet jeśli nigdy nie przyznałby się na głos, że mimo wszystko coś interesującego w nim było.
Zdecydowanie wolał pozostać na płaszczyźnie, którą obaj dla siebie wybrali.
„Ale to ja będę tym - BIIIIIP - z większym penisem”.
Narysowanym na czole niezmywalnym flamastrem ─ dokończył za niego, pchając nieporęczne koła. ─ Jestem artystą, zaufaj mi. I nie, że krępujesz, po postu...
Fakt.
Nie dane im było dokończyć rozmowy, bo tornado nadciągnęło, wessało ich w sam środek tuby i wysadziło gdzieś pod piekłem. Nawet wyglądali, jakby przeżyli jakąś konkretną traumę, a przynajmniej Marshall, który zasuwając środkiem holu nie zauważył nawet, że włosy poprzestawiały mu się w dziwnych kierunkach, doprowadzając niektórych przechodzących obok uczniów do wsunięcia palców we własne fryzury, by sprawdzić ich stan. Wszyscy dochodzili do wniosku, że z nimi jest wszystko w porządku i to blondyn najwidoczniej skonfrontował się z jakimś ekstremalnym zjawiskiem pogodowym, który zmienił go w Jeża Sonica.
Moi rodzice przesadzają ─ sarknął, kiedy już zajechał pod biurko szkolnej higienistki, która wywijając długopisem prawie wydłubała sobie oko. ─ Szkoła jest przystosowana. Macie windę i ona wystarcza.
Nie, nie, nie. ─ Kobieta wpatrywała się uparcie w akta, które miała przed nosem. Marshall zerknął na nie, trzymając własne na kolanach. ─ Winda windą, ale jak z twoją schizofrenią paranoidalną?
Słucham? ─ wykrztusił w ostatniej chwili, zerkając na nią z niedowierzaniem.
Ah, wstydzisz się Chase'a?
Nie, ja tylko...
Rozumiem. W porządku. ─ Pani McConey odchyliła się nieco na krześle ─ tak, jak robią to gówniarze w podstawówce ─ i uniosła wzrok prosto na jego twarz. ─ Twoje imię?
Marshall. Marshall Brokhert. Przecież pani wie...
Och, ja wiem. ─ Postukała długopisem w kartki. ─ I ty również wiesz. Mam jednak wrażenie, że tak pierwsza, jak i druga jaźń nie są siebie świadome i istniało duże prawdopodobieństwo, że zaskoczyłabym twoje tzw. „alter ego”.
... alter co?
Paskudna choroba. Widzę też zespół pourazowy. To przykre, ale nasz szkolny psycholog, pan Torwell, przemiły siwy jegomość, och, te oczy, ciemne i ciepłe, prawie jak u wystraszonego jelonka, ale przebija przez nie jakiś taki czerwony błysk agresji, że normalnie z marszu bym się mu...
Łoł. ─ Marshall uniósł dłonie na wysokość ramion. ─ Nie chcę wiedzieć, Pani McConey, a tak w ogóle to nie jestem żadnym schizofrenikiem.
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem.
Wiem, kochanie. ─ Powiedziała to tak, jakby w każdej chwili chciała dodać: „wielu ludzi się do tego nie przyznaje, ale ja znam prawdę i ci pomogę”. ─ A teraz poczekaj, zmierzę Wrightowi ciśnienie.
Podniosła się z krzesła i najwidoczniej czuła na sobie spojrzenie Marshalla, bo ten na moment nie spuścił z niej wzroku. Uśmiechnęła się wtedy kącikiem ust, ale szybko jej mina zmarkotniała, gdy zajęła się drugim „pacjentem”, skrupulatnie dając mu do zrozumienia, że TO WOJNA, WRIGHT! JA W TWOIM WIEKU DETONOWAŁAM BOMBY, CZOŁGAŁAM SIĘ PO MARTWYCH TOWARZYSZACH POSTRZELONYCH PRZEZ NIEMIECKICH TYRANÓW. KOLEJKI DO POLOWYCH SZPITALI CIĄGNĘŁY SIĘ KILOMETRAMI. TAM LUDZIE PRAGNĘLI WSADZIĆ CHOĆ PÓŁ GŁOWY, ŻEBY NAWDYCHAĆ SIĘ MEDYKAMENTÓW, A JA MUSZĘ UGANIAĆ SIĘ ZA TOBĄ MIESIĄCAMI, BYŚ WPADŁ TU CHOCIAŻ NA MINUTĘ I POZWOLIŁ SIĘ ZWAŻYĆ! A potem wyjęła ciśnieniomierz i wsunęła go przez dłoń i nadgarstek prosto na ramię czarnowłosego.
Marshall się nie odzywał, ale oglądał to z jakąś dozą zażenowania; jakby nie powinno go tutaj być i wchodził w tematy dla niego nieosiągalne i niedozwolone. Przekroczenie ich to poharatanie sobie rąk, a ręce to ostatnie co było w pełni sprawne. Zacisnął lekko palce w pięści i mimowolnie uniósł spojrzenie. Prześlizgnęło się po czarnym materiale ciśnieniomierza, zahaczyło o tatuaż, na który zmarszczył brwi i zatrzymał się na kilka sekund, lustrując dokładnie jego kształt i rozmiar, dostrzegł jeszcze zakończenie jego ubrania, dotarł do szyi, linii żuchwy, ust i zamrugał gwałtownie, konfrontując się z jasnoniebieskimi tęczówkami Chase'a. Odwrócił szybko głowę na bok, zwierając szczęki i postukując palcami o podłokietnik wózka w teatralnym chwycie: „wcale nic nie widziałem.”
Sto dwadzieścia na osiemdziesiąt cztery. W normie. Ale coś chudy się zrobiłeś ─ mruknęła pielęgniarka z rozmachu uderzając Chase'a w bok. Marshall zmarszczył lekko brwi ─ nie widział tego, ale usłyszał to „klepnięcie” i w pierwszym odruchu myślał, że Wright dostał w łeb za sam fakt bycia szczupłym.
Wracając do AIDS, na które chorujesz... ─ zaczęła McConey, podchodząc do biurka. Odłożyła sprzęt na blat i spojrzała poważnie prosto w ciemne oczy Marshalla. ─ Czy uprawiałeś seks po tym, jak...
Nie! ─ jęknął wchodząc jej w słowo. Ramiona opadły mocno, jakby przyjął na nie cały ciężar ludzkich grzechów, a potem w końcu wciągnął powietrze przez zęby i wziął się w garść. ─ Nie mam AIDS. Ani porażenia opon mózgowych, wylewu, schizofrenii, rozszczepienia osobowości, niczego.
Kobieta pokiwała głową z udawaną powagą. Brakowało jej tylko: „tak, tak, jesteś dorosły... to jaką chcesz zabawkę do Happy Meala?” i Marshall doskonale wiedział, że wcale mu nie wierzy.
W kartotece jest uwzględnione tylko uszkodzenie rdzenia kręgowego i...
Tylko? ─ Pielęgniarka usiadła powoli na krześle. ─ Czy uważasz, że wypadek był twoją winą?
Nie no... Nie do końca. To znaczy czasami mam wyrzuty, ale...
Mhm... mhm... ─ Kiwała głową nad aktami i dopisywała coś srebrnym długopisem. ─ ... depresja... zaawansowana... Myśli... samobójcze... ─ wymrukiwała, dodając kolejne zdania do schorzeń. Brokhert zmarszczył brwi.
Jaka depresja? O czym pani mówi? Kim pani w ogóle jest? ─ Nie krył już nawet złości, na co kobieta zareagowała stanowczym przytaknięciem.
To wiele wyjaśnia. ─ Westchnęła. ─ Dopiszę jeszcze amnezję krótkotrwałą.
Co..?
I downa. Wygląda na to, że wielu prostych rzeczy nie jesteś w stanie pojąć. Wright, proszę, zajmij się nim. Nie jestem pewna, czy Marshall jest w stanie dojechać sam do domu. Ja w tym czasie skontaktuję się z jego rodzica-
Marshall huknął z otwartej dłoni w blat, aż podskoczyły akta.
Co tu się odwala? ─ warknął, ścinając ją spojrzeniem. ─ To nie jest, kurwa, normalne!
Usta pani McConey zacisnęły się, aż pobielały jej wargi. Schyliła się nad aktami i dopisała zamaszystym, lekarskim pismem „agresja”, a potem odłożyła przedmiot, skrzyżowała dłonie i zerknęła na Marshalla, posyłając mu uśmiech numer „Możesz mi zaufać. Jestem twoją drugą matką.”
To wszystko. Dziękuję, że poświęciliście mi czas.
Ale co to w ogóle za zapiski w aktach? To nawet nie moje... Wpisała pani jakiemuś gościowi schorzenia po których wyląduje w psychiatryku? Poza tym... ─ Chłopak wyrzucił ręce w górę. ─ To było chore. Ja stąd spadam. Pozwę ją do sądu. To ma być renomowana szkoła? To cyrk i... ─ Znów urwał nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia. Pokręcił szybko głową, chwytając w palce koła wózka. Przytrzymując jedno z nich, drugim przekręcił cały pojazd i pchnął rękoma opony, po drodze zahaczając wzrokiem po Chase'a.
W tej szkole są same świry ─ syknął, kiedy zamknęły się za nimi drzwi. Wcisnął wtedy swoją kartotekę między zeszyty i zapiął torbę, trzymając na niej zwinięte w pięści ręce. ─ Miałem jeszcze iść do biblioteki, ale po tym co się odwaliło, boję się wyjechać za najbliższy zakręt. Powiedz mi, że tam jest normalnie to nie będę cię wyzywał od kryminalistów.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach