Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Archiwum misji


Strona 2 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

Nie zdążył podnieść się na czas. Na skutek zerkającego pod każdy element ciała mrozu, mięśnie były sparaliżowane i reagowały z opóźnieniem, a przed nim -  w oparach dymu - ukazała się sylwetka mężczyzny. Jego drżące, niezdarne kolana ugięły się pod ciężarem ciała. Zachwiał się, ale nie upadł, zaciskając mocniej zakrwawione palce na skalpelu. Jego wzrok potoczył się po zamaskowanej twarzy prześladowcy. Oprócz zmęczenie, tętniła w nich też determinacja, chociaż nie miał już siły na nic. Klatka piersiowa unosiła się i upadła w niekontrolowanych odstępach czasowych, a z jego gardła wypadł chaotyczny, wręcz spazmatyczny oddech. Brakowało mu tchu. Wreszcie zaczerpnął do ust więcej tlenu, po czym wypuścił go świstem z ust, dławiąc się z nim. Zimne powietrze wypełniało jego płuca, a on miał wrażenie, że przedarły się do nich odłamki szkła i kaleczyły ich strukturę swoimi kanciastymi, nieregularnymi kształtami. Zmęczone, przemarznięte nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zaś stłuczone kolano piekło nieprzyjemnie. Przemoczony materiał spodni przykleił się do krwawiącej rany i nawet ten chłodny okład nie zamortyzował bólu.
 — Pierdol się — wysyczał przez zaciśniętą szczękę, rozglądając się dookoła w poszukiwania właściciela ówże głosu, który pobrzmiewał w uszach jak klątwa. Wówczas zdał sobie sprawę, że był otoczony zewsząd, przewaga liczebna była przytłaczająca. Jego szanse na ucieczkę wyzerowały się. Stracił kontrolę nad sytuacją, chociaż po prawdzie nigdy takowej nie posiadał; utracił je bezpowrotnie po tym, jak zainteresował się paczką. Przez chwilę łudził się, że czmychnie między drzewami i natknie się na jednego z Chartów patrolujących tereny kryjówki, ale jego plany legły w gruzach, a tląca się w nim nadzieja wyparowała. Był zdany tylko na siebie. Ta suka, los, znów podłożyła mu nogę.
 Warknął gardłowo, czując na swoim nadgarstku mocny uścisk palców. Tętno podskoczyło. Tłukło się jak szalone, wraz z sercem boleśnie obijającym się o żebra. Zakleszczył dłoń na skalpelu, ale przyrząd chirurgiczny wyswobodził się z skostniałych paliczków i upadł, utonąwszy w śnieżnej zaspie, by następnie zostać przydeptanym przez grubą podeszwę buta swojego oprawcy.
 — Skurwiel — krzyknął, ale ten komplement nie został dobrze odebrany przez posiadacza pary w rękach. Zanim się zorientował, zaczerwieniony policzek został przyciśnięty do zimnego śniegu w akompaniamencie szelestu. Był pod ostrzałem. Zacisnął mocno zęby na dolnej wardze, czując pod językiem posmak krwi.  Nie sprzeciwił się, kiedy ktoś zerwał mu boleśnie torbę z ramienia, ale w jego oczach zabłąkał się wściekłość po tym, jak usłyszał zgrzyt zamka błyskawicznego. W torbie znajdowała się apteczka i puste opakowanie po skonsumowanych biszkoptach.
 Uniósł oczy ku górze i dostrzegł znajomy pakunek. Wykrzywił usta w okropnym grymasie, ale po chwili z jego ust wydobył się nieartykułowany dźwięk w postaci syku. Napór placów na nadgarstki się zwiększył. Poczuł na swoim karku obcych, ciepły oddech. Zacisnął paznokcie na wewnętrznej części dłoni. Płytki wyrżnęły się w skórę. Utkwił zielone ślepia w kawałek twarzy skurwiela, który dzierżył w dłoni wycelowany w lekarza miecz.
 Milczał. Długo milczał, wsłuchując się we własny, przyśpieszony oddech. Szukał odpowiedzi, ale żadna nie ukształtowała się w jego umyśle. Przełknął ślinę, czując suchość w gardle. Nabrał na język odrobinę śniegu, który niemal natychmiast się roztopił i przełknął go, by nawilżyć podrażnione przez krzyk struny głosowe.
 — Nazywam się Kylle. Jestem wędrowcem, znachorem. W ramach za nocleg i pożywienie, oferuję usługi medyczne — rzucił w końcu na wydechu, kłamiąc. Palce mocniej wbiły się w skórę. Czuł pod paznokciami krew, ale nie spuścił wzroku z maski, w celu podtrzymania swojej wiarygodności. — Macie kogoś chorego w rodzinie? Pomogę, ale proszę, nie krzywdzicie mnie — dodał, przyciszając głos do zbędnego minimum. Próba wyłudzenia litości. Roześmiał się szyderczo w duchu.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Ucisk na nadgarstkach Lisa nie stawał się luźniejszy — wciąż destrukcyjnie miażdżył skórę, niszczył stawy. Znów zawiał wiatr, ale tym razem przywiał ze sobą nie tylko zapach śniegu i mroźnego poranku — niósł ze sobą aromat świeżej krwi.
  Mężczyzna stojący przed Jekyllem uniósł zainteresowany brew. Przez długa chwile wpatrywał się w odkryte i niemal niesplugawione kłamstwem oblicze. Medyk jednak nie mógł dostrzec w jego oczach planowanych intencji, choć dziwny błysk w ciemnych ślepiach podkreślił rodzącą w nim fascynację.
  — Apteczka i jakiś śmieć — odezwał się ktoś za Bernardynem, jakiś skrzekliwy, męski głos. Mężczyzna trzymał w palcach opakowanie po biszkoptach w taki sposób jakby trzymał zużyta pieluchę. — Raczej, nie kłamie.
  Oczy zmaterializowanego nieznajomego zmrużyły się; przeczesywał wzrokiem jego sylwetkę tak długo, aż nie wbił ostrze swojego miecza w ziemie — śnieg zagruchotał kiedy warstwa białego puchu zmieniła się w surowy lód.
  — Interesujące — wyrwało mu się, ale szybko zamilkł jakby przyłapał się na tym, że miał przecież milczeć, a nie odnosić się swoim głosem w cichej okolicy.
  Gdzieś za plecami skrępowanego Jekylla zaszeleścił pakunek po slodyczach. Najprawdopodobniej został zgnieciony i wyrzucony w śnieg.
  — Rauf, pokaz Kylle'owi odrobinę nieba.
  Przez chwile rozkaz ten mógł wydawać się niezrozumiały, bo nic nie nastąpiło, ale kiedy tylko pierwsze ogłupienie minęło, pożądany cios w tył głowy pozbawił lekarza świadomości.

  Delikatny płomień tańczący na ścianach — to pierwsza rzecz jaka mógł zobaczyć, kiedy otworzył ciężkie, skute snem powieki. Początkowo obraz był niewyraźny, ale szybko nabrał ostrości; zielone tęczówki zaaklimatyzowały się do panującego wokół półmroku.
  Bernardyn znajdował się w pomieszczeniu. Nie było to jednak pomieszczenie mogące być częścią jakiegoś budynku. Wyglądało jak jednopokojowa chata z drewna, która miała pełnić w osadzie czyiś mieszkalny punkt. Tak jak to było kiedyś z namiotami. Oprócz ogniska rozpalonego pośrodku pomieszczenia, Lis mógł zauważyć przy ścianach stertę gratów, ale z tej odległości trudno było przyznać, czy jakakolwiek rzecz z tego stosu mogła mieć jakąś konretną wartość.
  Leżał na kocu, gdzieś dwadzieścia stóp od płomienia, który jak zaczarowany nie sięgał belek podtrzymujących dach. Ból rozsadzał mu czaszkę, a ruchy dłońmi nadal miał uniemożliwiane — przez chwile mógł pomyśleć, że to tamten koleś nadal trzyma go przy sobie, ale szybko okazało się, że w pomieszczeniu jest kompletnie sam. Ręce miał skrępowane silną liną. Kostki wolne.
  Gdzieś po swojej lewej stronie usłyszał ruch. W odległości trzydziestu stóp leżał przed nim doberman z wątłym pyskiem. Wpatrywał się w niego intensywnie swoim świdrującym, badawczym wzrokiem — miał na sobie kolczatkę. Nie wstał jednak. Obie przednie łapy miał założone na siebie jak dama z dobrego domu.
  No okej, był tu prawie całkowicie sam.


► Temperatura wynosi około  6°C.
► Całkowita swoboda w działaniach.
Jekyll: pulsujący ból głowy w części potylicznej, obolałe nadgarstki.
►  Deadline: 07.03.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dr przymknął powieki i odetchnął, jakby w końcu położył kres długiej, wyniszczającej organizm podróży i wrócił zmęczony, ale jednocześnie szczęśliwy do domu. Zaciągnął się powietrzem, by wyłapać znajomy zapachy rodzinnej atmosfery, ale zamiast tego woń świeżej krwi razem z lodowatym powietrzem ugodził w zmysł zapachu. Zanurzył zimny policzek w śniegu, by przynajmniej zbić gorączką, która pojawiła się w wyniku skoku adrenaliny. W jasnych włosach pojawiły się rude, lisie uszy i właśnie wtedy targający nim strach wyparował, jak szansa na ucieczkę. Nie miał takowej, a szarpanina przedłużyłaby tylko jego cierpienie. Połknęli przynętę, ale to nadal nie gwarantowało przedłużenia terminu wyroku.
  Na jego kłamliwych ustach ukształtował się grymas imitujący uśmiech. Był bezdomnym znachorem. Włóczył się od jednej wioski do drugiej, w celu zapewnienia sobie dachu nad głową i zapełnienia żołądka. Nazywał się Kylle. Serce przestało szarpać się w piersi, jak dziki ptak złapany w ciasną klatką, oddech również się ustabilizował. Czekał, aż ciężki miecz opadnie i przebije jego ciało na wskroś. Umrze szybko, pozbawiony ważnych organów, a może będzie umierał powoli? Wykrwawiał się na śmierć, tarzając się w śniegu z trawiącym jego organizm bólem, aż biały puch wokół niego stopnieje od gorączki?
  Miecz skonfrontował się lodem. Zgrzyt zaostrzonej klingi zabrzęczał w uszach Jekylla, a nie przeszyły go żadne boleści. Klatka piersiowa nadal unosiła i upadła, wraz z kolejnymi próbami złapania oddechu. Proces ten został przerwany chwilę później, kiedy padła bliżej nierozpoznana przez Bernardyna komenda. Poczuł przenikliwy ból w potylicy, a do oczu napłynęła ciemność.
  Stracił przytomność od celnie wymierzonego ciosu.

Świadomość powracała. Chłód przenikający do kości zmalał. Do zesztywniałych od mrozu ubrań wdarła się fala ciepła. Otworzył oczy i zamrugał parę razy, w celu przystosowania ich do nowych warunków. Prześliznął spojrzeniem po tańczącym na drewnianym ścianie płomienie, po czym zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jego źródła. Zatrzymał zielone ślepia na umiejscowionym w centralnym punkcie pomieszczeniu palenisko. Poruszył dłońmi, gdyż chciał przystawić palce do ulatniającego się z płomieni ciepła, ale nadgarstki miała mocno związane. Poruszył nimi, w próbie wyswobodzenia ich z więzów, ale nie odniosło do pożądanego sukcesu. Węzeł był kunsztowny, stabilny, a sznur wżynał się w jego nadgarstki. Szamotanina tylko pogarszała ich aktualny stan. Odchylił głowę do tyłu, by włosy, która upadły mu na czoło, przestały mu zakłócać widoczność. Z jego ust padł syk. Został nagrodzonym intensywniejszym bólem głowy. Chciał sięgnąć do potylicy i ją rozmasować, ale przypomniał sobie o przeszkodzie, która sprawiła, że zdrętwiały mu palce. Aby je rozruszać, poruszył nimi.
  Obserwował pokój. Przez chwilę kontemplował przedmioty, które najprawdopodobniej straciły swoją wartość i wylądowały pod ścianą jako jeden sztuczny, bezkształtny organizm. Wyłapując nieokreślony ruch, zadrżał, a jego spojrzenie wyłapało z mroku sylwetkę psa. Bezbiałkowe ślepia dobermana wpatrywały się w niego, a Bernardyn znów poczuł skok temperatury. Psy. Nienawidził tych lojalnych stworzeń.
  Spróbował się przemiesić bliżej ogniska,  w ramach ogrzania wychłodzonego ciała, acz nie miał wątpliwości, że ten siedzący w kącie potwór zaalarmuje o tym swojego pana, albo od razu rzuci się lekarzowi do gardła i zaciśnie zęby na aorcie.
  — Szczekaj, skurwielu.
  Mógł rzucić się na drzwi, ale wątpił, że ucieczka zostanie wynagrodzona czułymi gestami. Wolał nie narażać się na gniew gospodarzy.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Podjudzanie zwierzęcia nie przyniosło zamierzonych efektów. Jak manekin za sklepową witryną obserwował z zainteresowaniem mężczyznę usiłującego przedostać się do sfery pochłoniętej przez ciepło paleniska. W pomieszczeniu było przyjemniej niż na zewnątrz (na zewnątrz — gdzie niespełna kilka chwil temu przemierzał w biegu wielkie, białe zaspy). Ognisko ogrzewało cztery ściany, a czym bliżej znajdował się płomienia, tym potężniejszy gorąc buchał mu w twarz; osadzało się na jego policzkach pobudzając zmarznięta krew do ponownego, poprawnego krążenia. Sztywne palce, których obuszków mógł niemal nie czuć, w końcu odezwały się bólem — nie był to ból, który mógł zwiastować coś złego. Był raczej impulsem, który sygnalizował właściciela, że zmarzlina w końcu puściła jego skórę.
  Przyjemny trzask palonego drewna pieścił uszy. Pies pozwolił Bernardynowi przysunąć się do samego źródła ciepła, nadal jednak nie spuszczał go z oczu. Poprawił tylko łapy, tym razem rozstawiając je luźno na posadzce. Poruszył łbem, jakby był skory do zabawy i miał lada chwila zaczepnie szczeknąć, ale ostatecznie żaden dźwięk nie wydobył się z jego zwierzęcych gardzieli.
  — Gdzie on jest?
  — Zakładam, że będziesz zachwycony.
  Zniekształcone głosy przemieszczały się na drewnianymi ścianami. Doberman obrócił łeb w kierunku wejścia, jakby rozpoznał znajomą mu barwę głosu. Wrota zaskrzypiały. Zawiasy musiały być nie oliwione od lat.
  Do pomieszczenia wdarł się chłód, ale nie na tyle mroźny — nie popędzany wiatrem. Za sylwetkami, które bezceremonialnie wkroczyły do izby, Jekyll mógł dojrzeć plener. Nie znajdował się w lesie — tego mógł być pewien. Za ich plecami panował półmrok i trudno było uznać, że pochodził od ciemniejącego nieba.
  Drzwi trzasnęły ponownie. Do chaty zawitało dwóch mężczyzn. Jeden z maską na twarzy — którego zdążył poznać nad wyraz blisko (jego miecz, którym machał mu przed twarzą znajdował się teraz na plecach) i starszy mężczyzna, którego zapewne nie kojarzył. Miał ciemne włosy, ale pokryte pasemkami siwizny; na twarzy odznaczały się wyraźne zmarszczki, ale był wysoki i krzepki. Nie wyglądał na schorowanego. Na palcu zamigotał mu sygnet, kiedy potarł palcami podbródek obserwując w milczeniu blondyna, jak małpę za kratami w zoo.
  Pies podniósł się z ziemi i zamerdał ogonem. Podbiegł do starszego mężczyzny, który wydawał się być nim kompletnie niezainteresowany. Doberman jednak nie odpuszczał — podskakiwał uparcie szurając pazurami po deskach.
  Zapadła cisza, która jednak musiała zostać w końcu przerwana.
  — To on. Kylle — odezwał się zamaskowany, jakby w poczuciu obowiązku. — Znaleźliśmy go na północ od kryjówki. Współpracował z Ami. Tą małolatą, która dołączyła do nas dwa miesiące temu. Próbował nas okraść. Zapewne za trasy naszego transportu.
  Szpakowaty mężczyzna zadarł głowę z wyższością mierząc blondyna wzorkiem. Widać było, że nie spodobała mu się ta wiadomość.
  — Więc co tu robi? — zapytał, odsuwając w końcu dłoń od podbródka. Był wyraźnie podrażniony przywleczeniem w to miejsce osoby, która ‘wie zbyt wiele’. — Zamierzałeś uczynić mi przyjemność z obserwacji traconej przez niego głowy?
  — Zna się na medycynie. Znaleźliśmy przy nim torbę z apteczką, Tashima.
  To było surowe stwierdzenie, jednak posiadało w sobie coś magicznego. Twarz wcześniej obojętnego mężczyzny lekko zmiękła.
  Tashima ominął skaczącego wokół niego psa i ruszył przez siebie. Jego wiek w tym momencie wydawał się bez znaczenia. Zagórował nad postacią Jekylla, mrużąc oczy.
  — Jest znachorem — kontynuował za nim zamaskowany. — Prawdopodobnie świadczy usługi medyczne za nocleg.
  — Ciekawe  — Prawie wszedł mu w słowo. Sylwetka objęła cieniem jego ciało. — Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Nie potrzebuje byle łachudry. — Syknął, a potem wyciągnął za pasa nóż. Dotknął srebrnego ostrza zastanawiając się nad czymś. — Po co była ci ta część? Nad czym z nią pracowałeś?
  Ostatnie pytania mogły być dla niego niezrozumiałe, ale z pewnością dotyczyły zawartości paczki.


► Temperatura wynosi około  6°C.
► Całkowita swoboda w działaniach.
Jekyll: pulsujący ból głowy w części potylicznej, obolałe nadgarstki.
►  Deadline: 11.03.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Usiadł przy ognisku. Ciepło stopniowo przenikała do przemoczonych warstw ubrań i zaczął się powolny, ale w miarę skuteczny proces ogrzewczy kości. Przymknął na chwilę oczy, ignorując obecność psa, który rozczarował go swoim beznamiętnym zachowaniem. Był lepiej wytresowany niż przepuszczał. Wiernie czekał na komendę swojego właściciela, tkwiąc bezruchu, a jego czarne ślepia były skierowane wprost na Jekyllu.
Zakichany obserwator, zaklinał w go w myślach. Poruszył zakleszczonymi nadgarstkami. Węzeł ani drgnął. Sznur mocniej wbił się skórę, przez co Dr poczuł nieprzyjemny ból. Wpakował się w bagno.  
  — Gdzie on jest?
  — Zakładam, że będziesz zachwycony.
  Otworzył jedno, potem drugie ślepie. Jego zmęczony, wyziębiony organizm reagował z opóźnieniem. Spróbował przesunąć się z powrotem do ściany, ale plecy nie natknęły się na jej chropowatą powierzchnie. Znieruchomiał w połowie drogi. Utkwił zielone oczy w jedyny drzwi, które prowadziły na zewnątrz. Gdy się otwarły, do środka wdarł się chłód, a razem z nim zapach surowego, lodowatego powietrza. Bernardyn się nim zachłysnął i jednocześnie zacisnął mocno szczękę, aby nie zakaszleć. Przełknął jedynie ślinę, by nawilżyć przełyk. Odgłos towarzyszącej tej czynności została na szczęście stłumiony przez psa. Przypatrywał się bezdźwięcznie skaczącemu dobermanowi, jakby pierwszy raz w życiu był świadkiem jak takiej radości i skrzywił się, wyłapując słowa, które padały z obcych gardeł.
  Bernardyn wbił wzrok w naznaczoną zmarszczkami twarz mężczyzny. Po krótkiej wymianie zdań, zgadywał, że t on miał władzę i kontrolę nad spotkanymi przez doktora ludźmi, a przynajmniej szacunek, który pobrzmiewał w głosie zamaskowanego napastnika o tym świadczył.
  Ciało Lisa zadrżało mimowolnie, gdy starzec zwrócił się bezpośredniego do niego. Sens zadanego pytania nie od razu do niego trafił. Przetworzył je w głowie, analizując. Czy oni naprawdę myśleli, że współpracował z tą dziewczyną, a potem przystawił jej skalpel do gardła i zabił, na widok osób, przez którymi powinni uciekać? Absurd. Bernardyn miał im pogratulować poczucie humoru czy zadrwić z braku logiki takiego rozumowania? Wybrał balansowanie między tymi dwoma opcjami dla własnego bezpieczeństwa, gdyż w tej sytuacji nie ważył się podjąć ryzyka.
  — Nad niczym — syknął w ramach odpowiedzi, zresztą zgodnie z prawdą. W dalszym ciągu nie wiedział, jaka była zawartość paczki i wolał, aby takowa nie została mu udostępniona, jeśli było to równoznaczne z podzieleniem losu z gówniarą, którą sam oskalpował. — Poprosiła mnie o pomoc medyczną, ale była agresywna. Wykorzystując moją naiwność przystawiła mi broń do skroni i zaczęła grozić, że odstrzeli mi łeb, jeśli nie ukryje paczki w bezpiecznym miejscu — wyjaśnił, ale z trudem takowe padło z jego ust. Miał wrażenie, że w przełyku utkwiło tysiąc odłamków szła, które za każdym razem, gdy poruszał mięśniami twarzy, kaleczyły podniebienie. Zmrużył oczy, łapiąc kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą. Nie musiał oceniać przydatności Dr Jekylla, gdyż jego oczy najprawdopodobniej nigdy nie podziwiały lepszego człowieka w tym fachu. Natrafił na specjalistę w dziedzinie medycyny, a jego wątpliwości tylko uwłaszczały dumie Bernardyna.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Szpakowaty mężczyzna z uwagą lustrował sylwetkę Jekylla, jakby był okazem żywego złota. Deterioracyjny wzrok lisa zrobił na nim wrażenie — zadarł głowę i uśmiechnął się; co prawda nie był to miły uśmiech, ale na wcześniej spiętej twarzy wydał się wręcz podsycać ciemne oczy do delikatnego błysku zainteresowania.
  — Wiec próbowała cię wykorzystać?
  Mężczyzna z maską na twarzy spojrzał tylko na Tashimę i znów przeniósł wzrok na jasnowłosego wymordowanego. Pies usiadł przy nodze wodza i przesuwał ogonem po ziemi — musiał być jeszcze młody i głupi, ale dobrze wyszkolony - kiedy tylko mężczyzna machnął ręką, ten uspokoił się. Właściciel wiedział, że z gardzieli zwierzęcia wydobędzie się głośny, serdeczny szczęk.
  Tashima pochylił się nad Bernardynem i zacisnął palce na jego ramieniu. Jekyll mógł poczuć od niego wyraźną woń opium.
  — Myślę, że jesteś rozsądny — powiedział i zawiesił głos. — I nie chcesz podzielić jej losu. Mam wobec ciebie propozycję.
  Zamaskowany mężczyzna poruszył się gdzieś za jego plecami. Świdrujący wzrok starszego wciąż mierzył wzrokiem Jekylla.
  — Nine — zawołał; okropny oddech musnął policzka — Pomóż Kylle'owi wstać.
  Wykonanie rozkazu nie trwało długo. Zamaskowany przemierzył pomieszczenie w parę kroków i złapał go za ciuchy. Szarpnął silnie stawiając na nogi. Był blisko, nie dałby mu uciec.
  A wtedy ruszyli. Pies wiernie wysforowali się na przód dotrzymując kroku szpakowatemu mężczyźnie. Jekyll był prowadzony nieco z tyłu - mógł podziwiać jego plecy i odsłonięty kark.
  Po opuszczeniu izby delikatny półmrok, który towarzyszył Bernardynów od samego początku zniknął. Został zastąpiony chłodną przestrzenią. Zdał sobie sprawę, że nie znajduje się w odkrytym obozowisku. Znajdował się najpewniej gdzieś pod ziemia. Wielkie skalne ściany  wiszące nad jego głową z pewnością nie przypominały jasnego nieba. Całe to miejsce wyglądało jak jeden wielki podziemny obóz, niektóre platformy skalne były oddzielone przepaściami, a drogę do nich pełniły ruchome mosty zawiązane o solidnych linach. Jekyll mógł zauważyć parę domków i namiotów, które z pewnością służyły za izby mieszkalne. Byli też ludzie (ludzie albo wymordowani), którzy zaprzestawali swoich robot i spoglądał na Jekylla zaciekawionym wzrokiem. Osada pod ziemia. Nie była też taka nieliczna.
  Ich celem okazała się wnęka będąca częścią skały – wyryta gdzieś na samym końcu całej tej wolnej przestrzeni. Tashima odsunął drewniana dyktę okrywającą wejście i zagłębił się w mrok, który szybko został rozjaśniony parunastoma pochodniami zawieszonymi pod samym sufitem.
  — Od długiego czasu panuje u nas plaga. Nasi medycy zaginęli, a jeszcze kilkoro umarło przez chorobę. — Zatrzymał się, zapalił papierosa i spoglądnął na Jekylla. Machnął ręką, a Nine zwinnym ruchem rozciął mu więzy krepujące nadgarstki.
  Znaleźli się w kamiennej sali. Była ona średniej wielkości. Na ziemi, na kocach i brudnych ubraniach siedzieli ludzie. Obejmowali się i kaszleli w dłonie. Pociągali nosami. Oświetlały ich tylko pochodnie.
  — Moja propozycja nie składnia się do przyjmowania w szeregi oszustów i zdrajców. Ale mówią, że jesteś dobry. — Wskazał podbródkiem na zamaskowanego, a potem zmierzył Jekylla wzorkiem. Trzymał papierosa między wargami. — A w twojej obecnej sytuacji, to chyba lepsza opcja niż śmierć. Zgodzisz się ze mną?
  Na jego twarzy pojawił się uśmiech tryumfu.
  Jedna sprawa okazała się jasna — nie pozwolą mu już uciec.

► Temperatura wynosi około  6°C.
► Całkowita swoboda w działaniach.
Jekyll: pulsujący ból głowy w części potylicznej, obolałe nadgarstki.
►  Deadline: 18.03.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wpakował się w gówno. Czuł je podczas bezdźwięcznego przełykania śliny, ale nie miał wyjścia. Dopóki nie pojawi się realna szansa na ucieczkę, musiał kontynuować kreowania swojej nowej osobowości w formie podróżującego znachora. Bzdura.
 Na jego usta uformował się gorzki uśmiech. Nie wiedział co w tej materii było gorsze - przyznanie się do rzekomego wydymania przez smarkulę, czy udawania pokornego lekarza z dalekich zakątków świata. W tym celu żył swojego angielskiego akcentu, który nie umarł na skutek ciągłego posługiwania się japońszczyzną, ale nie pobrzmiewał tak dźwięcznie jak wcześniej. Musiał włożyć sporo wysiłku w to, by pozbyć się pobrzmiewającej wyższości w głosie i drwiny w zielonych ślepiach.
 — Owszem — przytaknął z imitacją skruchy w głosie. Spuścił wzrok, niby to strapiony. Jego wzrok zawędrował najpierw na ułożone do siadu łapy psa, a potem na buciorach zamaskowanego mężczyzny.
 Po zarejestrowanie kolejnych słów, zadarł głowę do góry, w celu skonfrontowania swojego spojrzenia z obliczem herszta bandy, ale za nim udało mu się nawiązać kontakt wzrokowy, poczuł silny uścisk na swoim ramieniu. Pięć palców wbiło się przez materiał ubrania do skóry i zmusiło go do podniesienia się z niewygodnego podłoża. Wstał, nie buntując się przy wykonywaniu tego polecenia. Musiał zapewnić ich, że jest skory do współpracy, a potem uśpić ich czujność i uciec, ewentualnie w trakcie takowej ukraść z ich bazy coś cennego w postaci medykamentów za straty moralne, jakie zostały mu dostarczone.
 Ruszył posłusznie, nie wyrywając się, jakby wcześniej zademonstrowany wysiłek, który włożył w celu nieudanej ucieczki, był szczytem jego możliwości, jakby dogasała w nim wola do walki i samodzielnego poruszania się, ale, zamiast skupiać się na trwonieniu energii, potoczył wzrokiem po okolicy. W pierwszej chwili utrzymująca się warstwa puchu oślepiła go, ale po chwili, mrugając kilkukrotnie przystosował oczy do tej wyżerającej spojówki bieli. Jego wzrok przemieszczał się od miejsca do miejsca. Chciał zapoznać się z najbliższą okolicą. Wyłapać charakterystyczne punkty, które ułatwiłyby mu umieszczenie ówże osady na sporządzonej w głowie mapie Desperacji, chcąc wiedzieć, jaki kierunek wybrać, aby stąd uciec. Jednak jego oceniające spojrzenie nie namierzyło żadnej znajomej przestrzeni. Zresztą, zanim dokładnie rozeznał się w terenie, znalazł się w kolejnym pomieszczeniu, tym razem jaskini. Czyżby chcieli przymusić go do pracy w kamieniołomie? Złapał zębami dolną wargę, dławiąc w sobie śmiech.
 Wypuścił z ust powietrze, gdy mrok został rozproszony przez światło pochodni, a do jego błędników doleciały słowa szpakowatego starca. Winszuje, przeleciało mu przez myśl, ale w jego przypadku sztuka gryzienia się w język była opanowana do perfekcji, więc nie urzeczywistnił jej.
 Przytknął na potwierdzenie, że zrozumiał, ale na widok noża w ręce mężczyzny ogarnęła go panika. Zrobił parę kroków w tył i znieruchomiał, wbijając spojrzenie w zaostrzone zakończenie przedmiotu. Lśniło złowieszczo w nikłym blasku pochodni. Tak bardzo skoncentrował się na tym fakcie, że nie zarejestrował momentu konfrontacji ostrza ze sznurem. Automatycznie objął palce prawej ręki na lewym nadgarstku i rozmasował go, dostrzegając siny ślad.
 Zanim otworzył usta, został poprowadzony korytarzem do kamiennej sali. Prezentowała się niczym cmentarzysko. Po jego ciele przeszedł zimny dreszcz na widok schorowanej zbieraniny ludzi. Mimowolnie zerknął przed ramię, ale podskórnie wiedział, że nie było odwrotu, a uśmiech pogłębiający zmarszczki na obliczu tego mężczyzny utwierdził go w tym przekonany, ale...
 Doktor miał ochotę zdzielić się własną pięścią w policzek. Nie był pierwszym lepszym lekarzem. Był jednym z najlepszych medyków na ziemiach Desperacji. Nie mógł dać się zwieść przez ten widok. Ówże plaga mogła być ni mniej, ni więcej jak epidemią grypy, a nie malarii i jej pochodnymi.
 Zerknął swojemu nowemu pracodawcy w oczy. Paliła się w nich determinacja.
 — Potrzebuję paru rzeczy, w tym rękawiczek i maski chirurgicznej. Nie wykluczone, że będą potrzebne antybiotyki — dodał, wysuwając swoje żądania. — Jestem najprawdopodobniej waszą ostatnią deską ratunku, dlatego muszę się uchronić przed zarażeniem, zanim nie postawię prawidłowej diagnozy — sprostował hardo. Chociaż nie był na pozycji, w której mógł dyktować warunki, istniał cień szansy, że taka - nie do końca skromna argumentacja - przekona mężczyzny do zrealizowania jego roszczeń. Nie miał zamiaru zdechnąć w tej norze. Wyczekiwała go medycyna.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Cisza przerywana kasłaniem i pociąganiem nosa zaowocowała długą zadumę na twarzy starszego wodza. Pies się nie ruszał. Tkwił jak posąg wpatrując się w oblicze Jekylla z nieukrywanym zainteresowaniem. Jego czarne ślepia błyszczały w mroku. W powietrzy unosił się zapach kurzu i starych ubrań.
  Głośne klaśniecie w dłonie wyrwało dobiegająca do ich uszu martwotę.
  — Świetnie. Oczywiście — oczy mu rozbłysły w ekscytacji, ale twarz miał ostrożną, nadal czujną — Wyśle mojego człowieka i przyniesie ci niezbędne przyrządy—
 W tym samym momencie do jaskini wpadł mężczyzna odziany w stare, bordowe szaty. Szepnął mu coś na ucho, a brwi Tashimy ściągnęły się ku sobie. Widać było na jego twarzy narastające napięcie, które ujawniała pojawiająca się, szeroka bruzda na czole. Machnął wzgardliwie ręka, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Przybliżył się do lisa i położył mu rękę na ramieniu. Szepnął mu podstępnie w ucho: —  To miejsce jest dla ciebie bezpieczne, Kylle. Nie musisz się o nic martwić. Tylko nie próbuj sztuczek. Jeszcze nie skończyliśmy.
 A potem obrócił się i ruszył w kierunku wyjścia. Pies nie ruszył za nim, tylko obrócił głowę, aby się mu przyjrzeć; wciąż tkwił przy nogach Jekylla jak jego domowy zwierzak.
  — Nine dotrzymaj naszej blondyneczce towarzystwa. Wiesz co robić. Jestem u siebie.
 Głos niósł się echem jeszcze kilka chwil, a potem zwyczajnie zniknął. Został sam wśród towarzystwa kompletnie obcych mu osób.
 Nine zerknął na Bernardyna i usiadł na kamieniu, opierając przedramiona o rozsunięte nogi. W dłoni nadal trzymał nóż jak eksponat, który miał dać do zrozumienia medykowi, że wciąż jest w pobliżu i najwyraźniej zostanie użyty przy najbliższej, nadążającej się ku temu okazji.
 W pomieszczeniu mógł zauważyć kobietę zawinięta w koc z dwójka małych dzieci cisnącej się do jej piersi (wtulały się w nią pragnąc ciepła, miały może z trzy lata) i młodego mężczyznę, który najwidoczniej nie miał na tyle sił aby utrzymać ciało w pozycji siedzącej; zalegał pod kocem plecami do wejścia. Od czasu do czasu dygotał pod szorstkim materiałem.
  — Hej. Ty — zawołał Nine, a jego hardy głos poniósł się echem. Kobieta z zainteresowaniem podniosła głowę, jakby miał wołać ją, a nie DOGSa. — To twoje rzeczy — dodał oszczędnie, kiedy jeden z posłańców wszedł do jamy trzymając w dłoniach zestaw jaki zapragnął. A nawet więcej. Pomimo iż nie miał przy sobie swojej apteczki dzieciak naprawdę dysponował pokaźnym arsenałem. Skrzynia, w której znajdowały się przeróżne rzadkie leki, bandaże, igły, maska i rękawiczki, a nawet stetoskop. Posłańcem okazał się młody, rudowłosy chłopak z piegami tak gęsto usytuowanymi, iż wydawały się pochłaniać niemal osiemdziesiąt procent twarzy — jakby wpadł do kubełka z farba.
  Trzymał sztywno paczkę w dłoniach. Wzrok miał lekko zmieszany. Milczał.
  — Masz czas się wykazać, świeżaku.
 Nine podniósł brew, gdyby nie maska osłaniająca jego usta i nos, zapewni dojrzał by na jego twarzy szeroki rozbawiony wyraz. Mężczyzna złapał za kawałek drewna i zaczął ostrzyć sobie na nim nóż.
  — Ta kobieta nie potrafi mówić. One także. Dlatego są tak cicho.
  Ostatnie zdanie dodał ciszej i do siebie, ale mimo wszystko dało się to usłyszeć w tak niewielkiej odległości w jakiej się od siebie znajdowali.

► Temperatura wynosi około  6°C.
► Całkowita swoboda w działaniach.
Jekyll: obolałe nadgarstki.
►  Deadline: 24.03.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Oczyska Lisa były wbite proste w czarne ślepia mężczyzny. Klaśnięcie nie zmusiło go do przerwania kontaktu wzrokowego, nawet jeśli ten gest przełamał ciszę i był twórcą relacji na jego skórze. Nie drgnął; przywykł do przebywania w hałaśliwym środowisku. Na jego ustach natomiast uformował się cierpki uśmiech, w skutek odpowiedzi, która padła, będąc tym samym zwiotczeniem zawarcia ich porozumienia, ale na próżno oczekiwać od niego podziękowań. W jego wypadku takowe dawno wypadały z obiegu.
  Potoczył spojrzeniem po twarzy mężczyzny i skinął oszczędnie głową w ramach potwierdzenia, że zrozumiał. Wtem do pomieszczenia wtargnęła całkowicie obca dla Jekylla persona. Bez zbędnych słów podeszła do starca i naświetliła mu sprawę, z którą przyszedł w formie szeptu. Na widok powstałego napięcia w mimice mężczyzny, przez pozornie bezemocjonalną twarz Bernardyna przedarł się cień satysfakcji, choć po uśmiechu nie było już ani śladu. Myślał, że jest sprytny, ale najwyraźniej ten grymas nie uszedł uwadze Tashimy, bo ciężar jego ręki spoczął na kościstym ramieniu Jekylla, wytwarzając w nim obrzydzenie.
Jeszcze nie skończyliśmy. Nie wiedział dlaczego, ale to właśnie ta część jego wypowiedzi wywołała nieprzyjemny dreszcz, który zaatakował linie kręgosłupa właściciela żółtej chusty i rozlazła się po całym ciele w postaci dreszczy.
  Zacisnął mocno szczękę, chcąc zrugać rozmówcę za kłamstwo, ale w porę ugryzł się w język. Zwierzęcy instynkt podszeptywał, że nie był tu bezpieczny, a mięśnie w ciele mu wtórowały. Były sztywny, napięte tak jak kroki lekarza. Przez palącą się wściekłość w zielonych oczach (a prześmiewczy epitet blondyneczka wyszarpała w nim nowe pokłady złości), nie wycelował wzroku w sylwetkę mężczyzny, ale też go nie spuścił. Powędrował nim pomieszczeniu, aby przeanalizować pobieżnie stan znajdujących się w nim ludzi. Dopiero, kiedy usłyszał ciężkie kroki, kierując się do wyjścia, zerknął dyskretnie przez ramię, kątem oka odprowadzając tego skurwysyn do wyjścia, potem znów zainteresował się swoimi pacjentami.
  Ostry krzyk przeciął ciszę. Skierował zainteresowane w stronę zamaskowanego frajera, który go tutaj przytaszczył, ale zbył go milczeniem. Poszedł po rzeczy dostarczone przez posłańca i uchwycił w obie dłonie potężną skrzynie z bogatym asortymentem medycznym. Jedyna ciekawa rzecz, którą mieli mu do zaoferowania.
  — Puść — rzucił w niego krótkim, pojedynczym hasłem, jakby miał do czynienia z niedorozwojem, powoli tracąc ostatnie pokłady cierpliwości. Miał ochotę wytargać mu pakunek z ręki, ale najwidoczniej dzieciak miał pełnić rolę formy zabezpieczenia i dopilnować, by Jekyll niczego sobie nie przywłaszczył, bo mi zmieszania nie oddał skrzyni. Dr prześlizgnął spojrzeniem po szczodrze osypanej piegami gębie smarkacza, choć jego wzrok był nieprzyjemny. Opowiadało się za nim wymowne spierdalaj.
Świeżaku? Usta Jekylla wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie.
  — Niedługo ten nóż wyląduje w twoim gardle — mruknął pod nosem w swoimi ojczystym języku, ledwo rozwierając przy tym usta, a więc był pewien, że ta groźba nie doleciała do ust ani piegusa, nie zamaskowanej pokraki, a jeśli nawet to w formie niezrozumiałej i dla jednego, i drugiego. W międzyczasie przemieścił się w kierunku kobiety z małymi dziećmi. Pochylił się nad nim, w celu przyjrzenia się im z bliska, ale z nim posunął się o krok dalej, zabrał ze skrzyni maskę; nasunął ją na twarz, by zniewolić układający się grymas na ustach, po czym sięgnął po rękawiczek. Nałożył je na dłonie i, nie mogąc się powstrzymać, przerzucił przez kark stetoskop.
  — Wezmę je na chwilę — rzucił w stronę kobiety i uchwycił jedno z dzieci. Ni to, by się przekonać, czy faktycznie nie była zdolna na wyrzucenie z siebie chociażby pojedynczego dźwięku, ni to chcąc zbadać temperaturę jego ciała i prześwietlić je spojrzeniem na wylot. Musiał jak najszybciej odnaleźć przyczynę ich zachorowania, bo coś mu mówiło, że w innym przypadku nadużyje cierpliwości dwójki mężczyzn.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Dziecko poddane sile Bernardyna, pozwoliło oberwać się od matki, która bardziej z niepokojem niż nadzieją wpatrywała się w nieznane jej dotąd oblicze DOGSa. Dzieci nawet nie zapłakały. Wydawały się być już zmęczone płaczem, a zimne obwódki pod oczami świadczyły, że miały za sobą nie jedna nieprzespana noc.
  Dziewczynka jaką pochwycił była rozgrzana. Na jej policzkach odznaczały się wielkie plamy — takie jakie występują podczas gorączki.  Wiotkie mięśnie, rozlewały się w jego palcach jak masło. Jasnowłosa dziewczyna o niebieskich oczach wpatrywała się w niego zmęczonymi, szklistymi oczami. Miała zatkany nos, którym usilnie starała się łapać oddech.
  Kobieta ubrana w grube swetry okryła się jeszcze szczelniej kocem, a łzy stanęły jej w oczach kiedy z niepokojem obserwowała ruchy nieznanego jej medyka. Nie wyglądała na ufna, nawet jeśli miał to być anioł zesłany z nieba. Rozwarła usta, ale od razu zasłoniła wargi dłońmi; z kącika zdążyła posączyć się krew. Zabolało. Na jej twarzy było widać cisnące się cierpienie.
  — Sherlocku, kończy ci się czas — zaznaczył zamaskowany kiedy podniósł się z kamienia i nieukrywanym zainteresowaniem zmniejszył miedzy nimi dystans. Dźwięk trzeszczącego pod obuwiem żwiru niósł się po ścianach. Widać było, że nie zamierzał stać biernie — musiał zobaczyć ten irracjonalny teatrzyk na własne oczy. Zapewne z wielkim zadowoleniem popędziłby do Tashimy aby oznajmić mu, w jak wielkiego chuja ich zrobił. Nie ufał blondynowi, od samego początku pragnął skazać go na stryczek.
  — Lepiej się pospiesz. W końcu jesteś dobry, czyż nie? — Głos mężczyzny zawirował tuż za jego uchu. Szybko dodał szeptem, a maska tylko tłumiła dźwięki: — Podaj się. Przyznaj się, że kłamałeś od samego początku. Wiem, że działasz w DOGS. — Chusta, która wysunęła się spod jego ubrania, szybko znalazła się w łapskach mężczyzny. — Zostawię sobie ją na pamiątkę — kontynuował prosto w jego ucho, owijając sobie żółtą szmatę między palcami jednej ręki i wsuwając do swojej kieszeni. Mówił tak aby nikt z zebranych nie usłyszał tych słów. Jawnie wyszukiwał jego słabych punktów. Miał zamiar ujawnić jego kłamstwo i postawić na swoim. Za wszelką cenę.
  Odchrząknął.
   — A więc?
  Podniósł głos i wyprostował się, nadal stojąc za jego plecami. Górował nad chorymi.

► Temperatura wynosi około  6°C.
► Całkowita swoboda w działaniach.
Jekyll: obolałe nadgarstki.
►  Deadline: 30.03.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wyczuł pod palcami podwyższoną temperaturę dziecka. Usadowił je na swoich kolanach i pochylił się nad zmarniałym przez chorobę ciałem. Zmusił dziewczynkę do rozwarcia ust i wtem dostrzegł źródło ich problemu w charakterze opuchlizny na języku.
  — Nie możecie jeść, mówić — rzucił w kierunku kobiety, łapiąc z nią kontakt wzrokowy. Na jej twarzy, oprócz bólu, odcisnął się również strach. Uniósł dziewczynę i oddał ją matce, w ramach zapewnienia, że nie chce wyrządzić im krzywdy. Zmusił się do delikatnie uśmiechu, który uformował się na spierzchniętych ustach, niby to w geście otuchy, ale fałszywość tego grymasu była rozpoznawalna tylko przez niego.
  Otarł krew z kąciku obcych warg, jednak próba zeskrobania u niej sympatii została przerwana przez wyposażonego w mięśnie mężczyzny. Na dźwięk znajomego głosu Jekyll przewrócił oczami, a jego nogi zareagowały automatycznie. Wstał.
  — Czytałeś chociaż jedną książkę o detektywie Holmesie? — zapytał, bo sam miał do czynienia z wykreowanym przez Doyle'a bohaterem. Będąc małym chłopcem, zapoznał się z treścią jego powieści, jednak wątpił, że osoba pokroju tego osobnika umiała czytać. Sprawiał wrażenie człowieka, który miał przerażać wszystkich dookoła predyspozycjami ciała, a nie zasobami inteligencji.
  Obrócił się w jego kierunku, nie czując lęku przed bezpośrednią konfrontacją z nim. Strach stawał się zwykle motorem napędowym do działań dla takich oprychów. Był niczym drapieżnik, czekał aż ofiara ulegnie pod presją i ugną się pod nią kolana, by zadać ostateczny cios.
  — Dobry? — Pogardliwy ton, jakimi zostały wypowiedziane te słowa, mógł jedynie podnieść ciśnienie mężczyźnie, który w obliczu niepowodzenia Bernardyna poczuł nieuzasadnioną dominacje. DOGS złapał w zęby dolną wargę, aby stłumić w sobie śmiech, którym chciał nagrodzić osiłka za znieważenie go tym epitetem. Kiedy ten pochylił się w celu sięgnięcia do ucha Dr, Jeky nie przebierał w środkach. Zacisnął palce na jego gardle, wyczuwając pod opuszkami drżenie pracującej grdyki. Wbił zielone ślepia wprost w puste oczodoły maski. — Jestem BARDZO dobry. Zapamiętaj — wysyczał mu prosto w zasłonięty psyk. Rozluźnił uścisk z jego przełyku, czując obcą rękę ocierającą się o kość biodrową, jednak nie walczył. Pozwolił mu na zabranie chustki, niemalże sam wpychając mu ją w łapę. — Pamiątka? Po co ci ona? — Bijająca od niego pewność siebie powinna dać mężczyźnie do myśleniania, pod warunkiem, że ukrywał w swoim arsenale zdolność w zakresie posługiwania się szarymi komórkami. — Podzielisz ich los i może wtedy nauczyć się trzymać język ze zębami, jeśli wcześniej go nie stracisz — stwierdził. Nie dbał o niesłyszalność swojego głosu. Wypowiadane przez niego słowa odbijały się echem od pomieszczenia i każda znajdująca się w nin osoba najprawdopodobniej nie miała problemu ze zrozumieniem ich.
  Zielone ślepia zabłyszczały niebezpiecznie. Dr włożył ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. Ich los był mu cokolwiek obojętny, a skoro ówże mężczyzny nie wykazywał chęci współpracy, Bernardyn nie miał zamiaru wyciągnąć w jego kierunku pomocnej dłoni, ale równocześniej nie chciał umrzeć.
  — Masz dwa wyjścia. Albo oddasz mi tą szmatę i poślesz po swojego szefa, przynosząc mu radosną nowinę, że Dr Kylle wie, co dolega mieszkańcom jego osady, albo mnie zabijesz, skazując na śmierć również siebie.
  Na ustach lekarza uformował się ironiczny uśmiech. Nie bał się, że mężczyzna go zabije.
Odchrząknął, rzucając wymowne spojrzenie chłopcu pilnującego skrzyni.
  — A więc?
  Obrócił się do niego plecami i przykucnął przy chorej kobiecie.
  — Wiem, co wam dolega, ale nie mam czasu na słowne przepychanki z tym gorylem. Przekonaj go do współpracy, inaczej ty i twoje dzieci nie zobaczę niczego, poza tym obskurnym pomieszczeniem. — Zacisnął delikatnie dłoń na ramieniu kobiety, zerkając jej prosto w oczy.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Off :: Archiwum misji

Strona 2 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach