Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Archiwum misji


Strona 1 z 7 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Next

Go down

*Miasteczko Salem,  Stephen King.

Uczestnicy:
Shay oraz Neely team dream xDD
Cel:
Shay: tworzenie iluzji (moc);
Neely: manipulowanie emocjami (artefakt);
Poziom trudności:
Średni
Możliwość zgonu:
Takowa jest zawsze.

Gang CATS nie posiadał monopolu na zapasy i potrzebne do przeżycia surowce w charakterze ubrań tudzież innych przedmiotów, ułatwiających i poprawiających byt na zniszczonej przez apokalipsie terenów. Musieli takowe zdobywać na własną rękę i korzystać z każdej okazji danej im przez los, które zresztą nigdy nie był dla nich łaskawy. Wielokrotnie pokazywał im środkowy palec i w tym wypadku nie było żadnych odstępstw od powyższej reguły. Znów zostali wycisk w najmniej korzystnym dla nich momencie. Pięcioosobowy oddział, który miał napaść na ścieżkę handlową i zgarnąć tyle towaru, ile zdołaliby unieść po tygodniu milczenia, w końcu dali znak życia. Za pośrednictwem wytresowanego na potrzeby organizacji zmutowanego ptaka, który przypominał ni to jastrzębia, ni to orła. Wysłali krótką, zaszyfrowaną wiadomość; ciąg znaków i cyfr był znany tylko przez członków gangu, a charakter pisma zgadzał się z tym, którym posługiwał się dowódca ówże zespołu, zatem nie było mowy o pomyłce, a jeśli nawet - sprowadzenie  jej wiarygodności była dla CATS sprawą honoru. Do listu dołączono współrzędne miejsca. W tym wypadku informacja ta została przedstawia w formie punktu zaznaczonego na starej, zdezelowanej mapie, która została przekazana Neely'emu w ramach wykonania ówże zadania. Do dyspozycji miał także Shaya, który został poproszony o pomoc w ramach współpracy - bez uprzedniej konsultacji z Nobuyukim. Treść zadania była prosta - mieli wybadać obecne położenie zagonionych, gdyż istniało wysokie ryzyko, że ich towarzysze byli już martwy, więc w tym wypadku przesyła pełniła rolę podpuchy i  w najgorszym razie może zaprowadzi ich w czeluści pułapki. Nie mogli ryzykować utraty większej ilości ludzi, dlatego też skromna ekspedycja składająca się z dwóch osób, wysłana w celu zbadania ówże terenów i odnalezienia śladów pobratymców, była umotywowana rozsądkiem.
Wyruszyli z samego rana, następnego dnia, z niewielkim zapasem żywności i wody zdatnej do spożycia. Podróż ta nie przypominała pod żadnym kątem wycieczki krajoznawczej, a po parogodzinnej wędrówce dopadły ich macki zwątpienia i fałszywego przekonania, że zmierzali donikąd, gdyż krajobraz od kilku kilometrów nie zmieniał się w żaden konkretny sposób. Był niezmienny - jakby błądzili po omacku, w kompletniej ciemności, bez żadnych drogowskazów, chodząc w kółko tą samą, dobrze znaną, wydeptaną ścieżką. Kamieniste podłoże także z nim nie współpracowało. Kanciasty świr wbijał się w podeszwy butów i odbijał się na stanie zdrowia ich pięt. Dlatego, kiedy ich obolałe stopy zapadły się miękko w piasek, poczuli niewysłowioną ulgę, ale chwilowe ukojenia nie trwało długo. Szybko zostało wyszarpane z ich zmęczonych siedmiogodzinnym marszem organizmów, zwieńczony przez pustynny upał.
Dzień dłużył się w nieskończoność, a w powietrzu unosiła się duchota. Materiał ubrań przylegał do ich spoconych ciała, słońce paliło skórę, tworząc na jej strukturze defekty w postaci zaczerwień, które niczym rumieńce pojawiły się na ich twarzach. Mniej jednak to bledsza karnacja Neely'ego ucierpiała najbardziej z tego tytułu. Na jej odsłoniętych skrawkach pojawiły się intensywne czerwone przebarwienia w postaci plam, gdyż ówże blada powłoka, chroniąca szkielet oraz mięśnie przed uszkodzeniami wewnętrznymi wykazywał się niemalże minimalną odporności na toksyczne działanie ognistej kuli, która unosiła się nad ich głowami.
Aby nie frasować swoich ciał, byli zmuszeni przynajmniej  co dwie godzinny robić paru minutowe postoje, przez to też opróżnione bukłaki przestały ciążyć w ich ekwipunku, ale pragnienie utrzymywało się na niemalże tym samym poziomie, jakby skwar wysyłał z nie tylko samą energię, ale również wykręcał z nich wodą - jak pralka z ubrań podczas wirowania.
Gdy w końcu zaczęli zbliżać się do celu, kurtyna mroku zaczęła stopniowo pokrywać na ten skrawek Desperacji, zwiastujący tym samym rychło noc. Temperatura zelżała. Zrobiło się o wiele chłodnej. W płucach czuli lodowate, niczym sople lodu powietrze, działające jednak otrzeźwiające na ich styrane podróżą ciała. Zimny wiatr chłostał ich w twarze niby bicz, skradając się pod ubrania. Tworzył na ich głowach istny bałagan, gdyż ich włosy przestały z współpracować ze swoimi właścicielami, a zabłąkane kosmyki - razem z wirującym pyłem i piaskiem blokującym zatoki  - zasłaniały im widoczność, a także zerkał w inne zakamarki, przede wszystkim usta. Jednakże Shay i Neely, gdzie ten drugi ściskał w dłoni zmarszczony papier i raz za razem na niego zerkał, nie zwalniali, wręcz przeciwnie - przyśpieszyli, gdyż warunki pogodowe były o tej porze zdecydowanie bardziej korzystne, nawet jeśli na ich skórze wytwarzała się reakcja pilomotoryczna.
Do uszu kochanków doleciały przyciszone, złowrogie szepty, który równie dobrze mogłyby być wytworem ich niemal tak samo wycieńczonych umysłów. Wtedy to też ich oczom okazał się bardzo pospolity widok - typowa na warunki Desperacji.
Popękana gleba, jak zmarznięte na mrozie usta. Miejsce, gdzie kiedyś było jeziora, a w tej chwili przekształciło się one zaledwie w pustą przestrzeń. W centralnym punkcie figurowała trudna do rozpoznania z tej odległości sylwetka, swoją anatomiczną budową przypomniała ludzką. Stała jakby na baczność, naga, sztywno wyprostowana, wpatrzona nieruchomo w jeden punkt, z tej perspektywy niewidoczny dla dwójki przybyłych. Ich błędniki znów wypały specyficzne dźwięki - byli w stanie usłyszeć szalet za swoimi plecami, potem złowrogi krzyk i znów ciszę. Nieprzeniknioną ciszę, która dzwoniła w uszach w charakterze posępnych, czarnych myśli, przenikających do kości w postaci nieprzyjemnych dreszczy.

Czekam na odpisy do 9 stycznia.

Do trzech razy sztuka. Jeśli któreś z Was trzy raz zbagatelizuje wyznaczone terminy i nie powiadomi mnie o ewentualnej obsuwie albo nie zgłosi nieobecności, to jego szansa na zdobycie pożądanej mocy spada do zera. Po czwartym takim razie może się modlić o życie swojej postaci.

Obrażenia:
Obaj odczuwają zmęczenie i dyskomfort przy takowym występujący. Najprawdopodobniej macie po parze odcisków na piętach i obolałe nogi, bo długotrwałej wędrówce. Neely nie odczuwa bólu zabarwień na skórze. Po prostu są.

Macie wolną rękę. Kolejność też jest dowolna. Temperatura wynosi w chwili obecnej 5°C. Uwzględnicie ekwipunek w swoim asortymencie. Nie ograniczam go do żadnej konkretnej liczby, ale proszę w tej kwestii o zdrowy rozsądek. Racji żywności i wody uwzględniać nie musicie, gdyż już to zrobiłem. Powoli kończą się im te zapasy.
                                         
Yury
Windykator     Opętany
Yury
Windykator     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Wcześniej Kido Arata, teraz Yury. Czasem Wujek Menel (c)Chyży.


Powrót do góry Go down

Neely miał tego dnia cholernego pecha...
Z reguły wpadał do kryjówki CATS tylko na chwilę — zabierał potrzebne rzeczy, zgarniał jakieś darmowe żarcie, załatwiał jakieś drobnostki, które mu zlecono, a później opuszczał nory, by móc na spokojnie zająć się pozyskiwaniem informacji, które mogłyby przydać się organizacji. Układ był bardzo prosty — Nobuyuki był dość wolnym członkiem CATS, głównie przesiadywał sobie gdzieś w Apogeum i robił za podsłuchiwacza, który z plotek i barowych pogawędek starał się wyciągać jak najwięcej przydatnych informacji. Czasami dodatkowo wspomagał się swoją niebrzydką twarzą i kokieteryjnie zaczepiał stałych bywalców pustynnych melin, by wydobyć ciekawostki, o których nie każdy chętnie mówił na głos. Ta fucha oczywiście bardzo mu pasowała, bo miał pełną swobodę w działaniu i praktycznie nic go nie ograniczało, a sam lubił też wiedzieć co się wokół niego ciekawego dzieje. Ale poza tym wszystkim zdarzały się dni, w których powierzano mu nieco bardziej wymagające i ważniejsze zadania, i tak właśnie było tym razem — jakimś totalnym przypadkiem znalazł się w kryjówce o niewłaściwej porze i został zgarnięty, by zająć jakąś grubszą sprawą. A akurat miał już się zbierać i zniknąć na kolejne kilkanaście dni. Przez chwilę na pewno bił się z myślami, szukając w głowie jakiejś wyśmienitej wymówki, ale ostatecznie uznał, że i tak nie ma nic ciekawego do roboty, więc zajmie się powierzonym mu zadaniem. Od razu dostał odpowiednie wytyczne, na szybko przeanalizował całą sytuację — wiadomość napisaną szyfrem, członków tej grupy, która wcześniej wyruszyła, by pozyskać jakieś zapasy, a na sam koniec przyjrzał się dokładniej współrzędnym miejsca. Oczywiście wziął ze sobą ten papier, w końcu był kluczowy.
Następnego dnia rano zaczął trochę krzątać się po kryjówce, zgarnął jakiś mniejszy, poniszczony plecak, a uprzednio wrzucił do niego jakąś cieplejszą bluzę, jeszcze działającą latarkę i trochę medycznego sprzętuwodę utlenioną, jakiś względnie czysty materiał, który mógłby posłużyć za bandaż lub opatrunek (bo przecież nie wiedział co jest z tymi, którym miał odnaleźć) i igłę z nicią. Do paska spodni przyczepił średniej długości nóż, a do kieszeni wrzucił swoją magiczną zapalniczkę. Ubrany był w najzwyklejsze, nieco poprzecierane spodnie dżinsowe, na nogach miał czarne buty za kostkę, a na jasną podkoszulkę z krótkim rękawem narzucił czarną bluzę z kapturem. Na sam koniec związał włosy gumką, by te mu za bardzo nie przeszkadzały podczas podróży.
Dopiero chwilę później, gdy już wszystko przygotował i ze sobą wziął, okazało się, że nie pójdzie sam, że będzie miał towarzysza. Udał się w kierunku wyjścia, a usta same mu się otworzyły ze zdumienia, gdy okazało się, że jego kompanem w podróży ma być dobrze mu znany lis — Shay. Prychnął tylko, kręcąc łbem, jakby w lekkim zawodzie.
No nie wierzę... — przetarł dłonią oczy, jakby potrzebował dodatkowego zapewnienia, że obraz, który widzi jest prawdziwy. — Nawet tutaj się spotykamy? Nawet tutaj? Przyznaj się, zrobiłeś to specjalnie, cwaniaku. Albo dobra, nic nie mów. Po prostu nic nie mów — powiedział, błyskawicznie wymijając mężczyznę, a następnie przyspieszył na tyle, by zostawić go kilka kroków z tyłu. Mieli zadanie do wykonania i póki co, to właśnie na nim powinni się głównie skupić. No i ruszyli w drogę, choć Neely po wyprzedzeniu Shaya nawet nie pokwapił się, by spojrzeć w tył przez ramię i upewnić się, czy krupier za nim idzie. Podświadomie czuł, że się bliża — ten typ był jak cień.

Podróż mijała w względnym milczeniu — przynajmniej ze strony Yukimury, który co jakiś czas jedynie rzucał jakimiś półsłówkami, żeby nie zwariować podczas monotonnej wędrówki i obserwacji niezmiennego krajobrazu. Jedynym uatrakcyjnieniem ich podróży była ziemia wysłana żwirem i jakimiś innymi, dodatkowymi śmieciami, które były tylko dodatkowym utrudnieniem. Neely zdecydowanie nie był przyzwyczajony do tego typu przechadzek — dość szybko okazało się, że rozbolały go stopy, momentami czuł się jakby nagimi stopami chodził po jakimś kanciastym podłożu. Zjeżdżone podeszwy i pościerany materiał butów okazały się być lichą obroną — trudny teren po prostu ją pokonał.
Nie spodziewałem się, że droga będzie tak niesprzyjająca — odezwał się w końcu po dłuższym milczeniu. Zatrzymał się na chwilę, zwracając się w stronę Karasawy. W czasie drogi prawdopodobnie dużo o nim myślał, wysnuł kilka wniosków i uznał, że powinien się odezwać, nawet jeśli sytuacja faktycznie tego nie wymagała. — Jak wrócimy, to jakoś Ci to wynagrodzę. Stóp Ci nie wymasuję, ale... dowiesz się w swoim czasie, wszystkiego się dowiesz — zapewnił go, kiwając głową, a jego delikatny uśmiech obnażył zwierzęcy kieł. Mrugnął do niego również szkarłatnymi ślepiami, a potem powoli ruszył do przodu, tym razem czekając na lisa.
Kilka, może kilkanaście minut później ich stopy skonfrontowały się z miękkim piaskiem, po którym naturalnie szło się nieco wygodniej, a już na pewno mniej boleśnie. Przeciągłe westchnięcie, które wyrwało się z ust kocura prawdopodobnie było niecodziennym wyrazem ulgi, której niespodziewanie doświadczyli.
Wkrótce większy dyskomfort zaczął sprawiać upał — Neely był cholernie spocony, materiał się do niego kleił, z czoła spływały mu samotne krople potu, a momentami trudniej mu się oddychało przez panującą duchotę. Ale jakoś dawał radę. Zdjął z siebie bluzę i zawiązał ją na biodrach. Dość szybko okazało się, że zabieg ten był bezsensowny, bo naraził swoją jasną skórę na działanie promieni słonecznych, które nie miały zamiaru być litościwe nawet przez chwilę. Na rękach Yukimury pojawiły się czerwone ślady — nie bolały, ale sam ich wygląd był dość niepokojący.
Od zawsze wiedziałem, że jestem gorący, ale nie wiedziałem, że aż tak — powiedział, zakrywając dłonią jedno z większych zaczerwienień. — Nie patrz się tak na mnie — zagadał do swojego kompana, a następnie z powrotem narzucił na ramiona ciemną bluzę, wkładając ręce w rękawy. — Odpocznijmy chwilę, napijmy się — wymusił pierwszy postój, w międzyczasie łapiąc za butelkę wody i upijając z niej dwa oszczędne łyki, a potem podał ją Shayowi. Odczekali chwilę, schowali butelkę i ruszyli dalej. Od pierwszego postoju musieli się już zatrzymywać regularnie, bo gorąc i duchota nie pozwalały na długotrwałą wędrówkę. Wody i prowiantu oczywiście im ubywało w zawrotnym tempie, ale Neely podskórnie czuł, że i tak już niewiele drogi im zostało. Upierdliwie wpatrywał się w skrawek papieru, który co jakiś czas wyjmował z kieszeni, by na bieżąco być z postępem podróży.


Po drodze zatrzymali się jeszcze kilka razy, powoli zaczynało też zmierzchać, a upał całkowicie odpuścił — zastąpił go jednak chłód. Białowłosy uważniej odczytał z kartki współrzędne, a następnie zatrzymał się.
Jestem prawie stuprocentowo pewny, że jesteśmy bardzo blisko — powiedział, podchodząc do Takahiro z pogniecionym papierem. — Spójrz. — Pomachał mu mapą przed twarzą. Bolały go nogi, ale nie wspominał już o tym, bo domyślał się, że Shay również nie ma lekko. Poza tym... narzekał na prawie każdym postoju, a było ich sporo. Lis i tak wykazywał się anielską cierpliwością w niektórych sprawach. Czerwonooki był mu za to wdzięczny, choć nie miał zamiaru uzewnętrzniać swojej wdzięczności. Aż tak wylewny nie był.
Rozglądaj się i trzymaj się blisko — powiedział prawie jakby byli jakimiś detektywami na miejscu zbrodni. — Blisko, bo mi zimno — skonkretyzował, bo przecież nie chodziło mu o bezpieczeństwo, a o ciepło, wiadomo. Najpierw narzekał na upał, to teraz musiał narzekać na chłód — takiemu to nigdy nie dogodzisz.
Oczywiście do zimna musiał dołączyć równie zimny wiatr. Całe szczęście, że Neely dużo wcześniej związał włosy, bo gdyby nie to, to te już dawno żyłyby własnym życiem, a tak to przynajmniej jakoś się trzymały, gdy pomagał sobie ręką i cały czas zgarniał je na bok, by te nie szczypały go w oczy. Potem w twarz sypnęło mu piachem. Automatycznie splunął gdzieś w bok, a następnie wystawił przed siebie dłoń, by chronić oczy i częściowo nos, a usta uformowały zwartą, poziomą kreskę.
Nie był w stanie wypowiedzieć nawet słowa, więc tylko machnął do Karasawy ręką, by dać mu znać, że powinni przyspieszyć, bo naprawdę są już bardzo blisko. No i przyspieszyli. Chwilę później dostrzegli kształt. Oboje.
Czekaj — rozwarł bezpiecznie usta, odwracając się do Shaya i mimowolnie łapiąc go za nadgarstek. Wskazał też palcem przed siebie, prosto na wyprostowaną postać, która znajdowała się przed nimi. Neely automatycznie ugiął nogi. Jego uszy poruszyły się, gdy dosłyszał jakieś niepokojące dźwięki dobiegające zza pleców Takahiro. Potem krzyk. Kocur wzdrygnął. — Słyszałeś? Teraz ostrożnie. — Ścisnął go mocniej, próbując odgadnąć kim mogła być pozbawiona ubrań postać, która zastygła w bezruchu, wpatrując się w dal. — To może być jakiś wymordowany, stąd brak ubrań. Ale prawdopodobnie jest sam, bo gdyby ktoś jeszcze tu był, to chyba byśmy go zauważyli wcześniej, prawda? — myślał na głos. — Zawołać go? — to wydawało się być najnormalniejszym pomysłem, bo przecież... co innego mogli zrobić? Póki co najlepiej było postępować pokojowo, przecież raczej powinni sobie we dwójką poradzić z tym nieznajomym, jeśli okazałoby się, że jest agresywny. A jeśli nie jest... punkt dla nich.
Heeeej Ty! — krzyknął dość przyjaźnie, zaciskając mocniej dłoń na skrawku papieru. — No co?

Poniosło mnie, ale tylko ostatni akapit tyczy się jakiejkolwiek akcji. Początek był jakimś wprowadzeniem. Posty na pewno będą krótsze. B|
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Słońce dopiero wschodziło. Delikatna poświata pomarańczu odznaczała się na horyzoncie cichej, pustynnej gleby. W tym niezmiennym widoku pozostawał jeden — krystalicznym niczym złoto wyjęte z wody — białawy cień szerokiego muru otaczającego M-3 niczym elektryczny kołnierz; majaczył ledwie widzialnie w mlecznej mgle i otwierał się przed Takahiro, zapraszając otwartymi ramionami. Taki widok nie napawał go optymizmem. Z pozoru delikatny zarys wpędzał go w rozdrażnienie. Tak było i teraz.
  Usłyszał dźwięk toczący się za plecami. Wyjął z kieszeni pogniecioną paczkę cameli, włożył do ust jeden z trzech ostatnich, zgiętych papierosów, znalazł zapałki i zapalił.
  Chłodny wiatr dął ze wschodu niosąc ze sobą czyste jak na tą porę roku powietrze.
  Na ramionach Shaya ciążył skórzany, czarny płacz. Był rozpięty, a spod materiału ujawniała się biała koszula (upływ czasu bezlitośnie zbrukał jej kolor — stała się niemal całkowicie szara). Luźne bojówkowe spodnie upchnięte były w czarne, wojskowe buty za kostkę — a te wydawało się, że zalegają na biodrach tylko po to, aby dwie, średniej wielkości sakwy mógłby trzymać się u jego boku.
  Postawił na minimalizm. W skórzanych torbach znajdował się krótki nóż, paczka papierosów, pudełko  z czterema zapałkami, manierka wody i kawałek oprawionego niedźwiedziego mięsa — lekko ogorzałego, zawiniętego w szary materiał. Za pasem — miedzy sakwami — upchnięte miał Kościane berło, w woreczku, tuż obok garść starych prochów. Na plecach dzierżył swój topór — z nim nigdy się nie rozstawał.
  Kiedy dosłyszał głos, spojrzał na zarazę kątem złotego oka.
  Karasawa stał u wylotu z siedziby. Doskonale wiedział kto zmierza do niego wielkimi, zdecydowanymi krokami. Ten niewyparzony język miał tylko jednego właściciela — którego on sam bardzo często miał ochotę ukrócić tuz przy migdałach.
  Jedna ręka Takahiro znajdowała się w kieszeni, druga swobodnie trzymała fajkę miedzy palcami (opierał się barkiem o kamienny mur). Nie przesunął się kuweciarzowi wręcz specjalnie nastawiał łokcia, aby ten musiał się przecisnąć, albo co gorsza poprosić go o odejście.  Ściany w tym miejscu były strasznie ciasne.
  — Nie wierz w przeznaczenie.
  Wiadomość otrzymał rankiem poprzedniego dnia. Był znudzony. Nie miał zamiaru zajmować się grupą, która w jego mniemaniu już dawno przepadła w piaskach Desperacji — to wykorzystałoby jego cenny czas na płonne poszukiwania. Tylko jedna cegiełka tego wielkiego muru zadecydowała o jego decyzji.
  Pojawienie się w CATS nigdy nie było przypadkiem.
  Wrzecionowate źrenice wyostrzyły się, a ciemna otoczka obejmująca złotą tęczówkę zabłyszczała zagadkowo, gdy Yukimury bez problemu przeszedł tuż obok niego. Chłodnym wzrokiem omiótł jego sylwetkę i  z powrotem przysunął papierosa do ust.
  Ciężkie kroki licowego, wojskowego obuwia zgniotły granicę. Trzask pękających kamieni stał się początkiem żmudnej podróży.
  Dym uniósł się ponad grotę; osłonił widok delikatnie zarysowanego miasta; krajobraz dawnej przeszłości.


  — Aż dziwne, że słońce nie wypaliło resztek twojej protekcjonalności.
  Karasawa siedział na przewalonym pniu i ułożył swobodnie ręce na kolanach. Musiał zaczerpnąć powietrza. Podczas podróży zrezygnował z fajki, czując, że kolejne odpalenie odbierze mu resztę oddechu.
  — Wynagrodzisz — odparł sucho, jakby to było już przesądzone. Uniósł łeb i zadarł twardy podbródek; wykrzywił swoje sparszywiałe wargi. Gdzieś w nich mógł czaić się nieprzyjemny uśmieszek, ale na jego twarzy — mokrej i brudnej od kurzu — był wręcz niewidzialny. Zmrużone zwierzęce oczy nie spuszczały z niego wzorku. — Ale nie jestem monochromatyczny. Duże wyzwanie?
  Kiedy Nobuyuki wyciągnął w jego kierunku butelkę z wodą, Shay zamiast plastiku pochwycił go za nadgarstek. Zrobił to tak szybko i przebiegle, że białowłosy nie był w stanie przewidzieć porywistego ruchu krupiera. Długie pazury, wbiły się w jego jasną skórę, na której teraz jednak dominowały delikatne szkarłatne przebawienia.
  — Tylko się tak nie czerwień, kicia. Wspomnienia wróciły? Wtedy nie byłeś tak pruderyjny.
  Dopiero teraz na jego szpetnej, nieogolonej mordzie pojawił się ukrywany zalążek bezczelnego uśmiechu; martwe wargi wymordowanego zadrżały do tego firmowego oszczędnego, znanego Yukimurze rozbawienia. Włosy już wcześniej przetłuszczone, teraz osłaniały mu wzrok — a ten nie był miękki i przyjemny. Był taki sam jak wtedy. Jak tamtego dnia.
  Nie mógł wręcz powstrzymać się od tego komentarza. Słońce, które przypiekło bladą skórę Nobuyukiego pozostawiło swój ślad również na jasnym obliczu kocura. I choć Shay doskonale zdawał sobie z tego sprawę, wręcz z żałością wpatrywał się w jego szkarłatne ślepia ciekawy riposty zwrotnej. Uwielbiał balansować na granicy.
  Ostatecznie puścił CATSa i odebrał butelkę. Pił tak zachłannie, że woda lała się mu po szczeciniastym podbródku — znikała gdzieś za guzikami rozpiętej koszuli (płaszcz leżał na pniu).  W słońcu mieniła się srebrna obrączka, która zajmowała miejsce pomiędzy obnażonymi, gołymi obojczykami.


  Z bolesną wyrazistością rejestrował wszystkie wirujące wokół dźwięki, jakby znajdował się wśród jakiejś zwariowanej orkiestry. Miarowe łomotanie serca, pulsowanie krwi w skroniach jak uderzenia szczotek w bęben, skrzypienie ziemi przypominające napięte ścięgna strun skrzypiec, trzepotanie ptaka, gdzieś w oddali wycie wilka.
  Stwierdzając, że czuje zmęczenie, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Niesprzyjające warunki chłostały ich ciała jak bicze wypuszczone z dłoni Boga. Czuł suchość w gardle przez wirujący pył i piasek, który w czasie podróży postanowił rzucić im wyzwanie. Rozbolały go plecy. Topór zaczął ciążyć zbyt dotkliwie. Nawet lekka sakwa wydawała się teraz ciężka jak cegła.
  W tej jednej chwili pomyślał, o ile rozsądniej byłoby (i szybciej), gdyby opadł na czworaki i w te sposób pokonał resztę drogi. Ale nie mógł. Nie chciał. Nie przy nim. Nie zamierzał tego robić.
  Kiedy Neel machnął mu mapą przed gębą, wyraźnie spiął mięśnie twarzy. Warga mu zadrżała.
  W słowach kocura było dużo racji. Punkt, który widniał na wiadomości konkretyzował się w tych okolicach. Im bliżej celu się znajdowali tym większą mobilizację, że te pierdolone kilometry nie przeszli na daremne. Drażniąca konieczność odłożenia tej sprawy na później teraz działała na niego niczym zimna woda na gorące żelazo jego determinacji – hartowała i utrwalała. Miał ochotę znaleźć ich i zmusić aby szli na kolanach w stronę siedziby. Za to wszystko co przeszedł. O ile jeszcze żyli.
  Furia rosła w nim z każdą sekundą. Czuł, że pomimo panującego chłodu, robi mu się ciepło. Ale potem znów usłyszał ten głos. Zarzucił kaptur na głowę; stojące uszy wybiły się w materiale. Obrócił głowę w kierunku Neely’ego. Okazało się, że twarz członka CATS znajduje się blisko jego.
  — Nie zdobędziesz miana oszusta roku. Nie sil się — powiedział nisko.
  — Czekaj.
  Źrenice znów zmieniły się w cienkie igły. Podążył wzorkiem w kierunku wskazanego celu. Poczuł dotyk. Nie wiedząc czemu znów spojrzał na białowłosego, lekko zaintrygowany, ale oblicze Nobuyukiego skupiało się teraz na mężczyźnie, i na dołku w jakim się znajdował, więc nie był w stanie zauważyć tego irracjonalnego spojrzenia. Nadgarstek mu zesztywniał, jakby stracił w nim czucie.
  Znów te głosy. Smoliste ucho poruszyło się za dźwiękiem. Instynktownie wyciągnął dłoń i musnął palcami rękojeści swojego topora. Był zimny jak lód. Oboje stali teraz obok siebie. Shay rozejrzał się na boki mówiąc pół szeptem:
  — To nadal może być pułapka.
  Mogła być. W sumie — nie oczekiwał innego zakończenia tej wędrówki. Ktoś kto nie wraca w terminach, przepadł. Tak już jest.
  Palce ciaśniej zacisnęły się na  broni, był gotowy wyszarpać ją z zabezpieczeń w każdej chwili. Ale mimo to, nadal tego nie robił.
  Spojrzał na nagiego chłopaka, słuchając słów Neely’ego i marszcząc brwi.
  Musiał przyznać, że było w tym coż więcej. Jego uczucia były podszytem jakimś niepokojem, nieprzyjemnym wrażeniem, które kazało myśleć mu o wojsku. Dawnych straconych latach. Ta postawa przypominała mu dni odstrzału, kiedy z oddziałem zajmowali  miejsca na peryferiach i wybijali pojmanych wymordowanych strzałem w głowę. Tak się to robiło. Tak zabijano tych, z którymi teraz przyszło mu obcować.
  Zmarszczył brwi. Mrowienie w stopach denerwowało go, nie pozwalało się skupić.
  — Jeśli ci odpowie, to zyskamy dodatkowe dziesięć punktów — zironizował. Najchętniej wysforowałby się na przód i użył na niego mocy, ale w tych okolicznościach wolał jeszcze z tym zaczekać.
  Ze skamieniałym wyrazem twarzy rozejrzał się na boki. Złoto jego tęczówek rozbłysło w cieniu kaptura. Wyszukiwał  w mroku jakiś ruchów, a jeśli nic nie zwróciło jego uwagi, zimny wzrok wymordowanego skupił się na młodym ciele, które wciąż milczało.
  — Nie słyszysz co do ciebie gada? Twoja godność.
  Ten przeżarty chrypą głos nie był przyjemny i brzmiał dokładnie tak jakby obudził się w nim wojskowy rytuał. Postanowił zerwać trzymające go liny.
  Ruszył i wyminął Yukimure, zatrzymując się tuz przy skarpie.

^ Podpisuje się. Ale nie mogłem darować temu kitketowi.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Krzyk Neely'ego wibrował w powietrzu przez parę sekund. Jakby zawieszony w czasie i przestrzeni zabrzęczał im w uszach, odbijając się niczym piłka od parkietu, od jeden do drugiej ścianki czaszki. I zapadła cisza. Złowroga cisza, piętnująca napięcie, które unosiło się, prawie tak samo jak wirujący w powietrzu piasek, wplątany w ich włosy i ubranie. Cisza, żałobna i nieprzenikniona. Jakby wszystko dookoła zostało wyciszone za sprawą artefaktu. Żadnych szumów, oddechów.  Neely widział, że Shay porusza ustami, ale jego błędniki nie rejestrowały żadnych dźwięków. Z jego perspektywy otwierał i zamykał usta jak ryba wyciągnięta z wody i, kiedy wyminął Yukimurę, zatrzymując się niemalże przy skarpie, wtedy do ich uszu Lisa doleciał ogłuszający huk, a niebo rozbłysnęło różnokolorowymi, zapierającymi dech w piersi fajerwerkami.
Niepokój Shaya był uzasadniony, gdyż, dzięki temu efektowi świetlnemu, dostrzegł, iż rysy twarzy nagiego chłopaka były znajome, wręcz niepokojąco znajome. Jeden z zaginionych członków CATS nie poruszył się ani na krok, ni drgnął, jakby ktoś przymocował go do wyschniętego podłoża jeziora, jakby ktoś zalał jego nogi betonem i uniemożliwił ruch. Tkwił bez ruchu, niby woskowa lalka, a kiedy Takahiro odwrócił się, aby podzielić się ze swoimi odkryciem z Nobuyukiem, ten zniknął, niczym mara rozpłynął się w mroku, który zapanował, gdyż pokaz pirotechniczny także umilkł.
Neely nie usłyszał odgłosów wystrzału, widział tylko kolorowe rysunki na niebie, zawieszony w pustce, w innym świecie, opatulony milczeniem. Zmaterializowała się przed nim sylwetka. Bezkształtna, czarna, a jednymi jasnymi punktami były oczy, bezbiałkowe, zwierzęce. Ni to krowie, ni to świńskie oczy przypatrywały mu się z odrazą. Ówże osobnik zaciskał mocno pokaleczone palce na lasce i uderzał nią rytmicznie, ale jednocześnie bezdźwięcznie o piasek.
— Precz z naszych ziem, pomiocie szatana. Nie chcemy tu diabelskiego bękarta, nie chcemy pomiotu zrodzonego z ognia grzechu, które ugasić ognistą kulkę jest w stanie — wyszczał jak wąż, po czym z jego ust padła sentencja w obcym dla Kota języku, brzmiącym jak klątwa i rozległa się chóralna pięść z tysiąca niewidocznych dla Yukimury gardeł.
Z nad ramiona osobnika niezidentyfikowanej płci dostrzegł Takahiro, a jego nos wyłapał nieznajomy, ale jednocześnie przyjemny, słodkawy zapach. Powieki zaczęły ciężyć i zamykać się samoistnie, jakby zostały wykonane z ołowiu. Dopadała go senność. Otulała jego ciało swoim przyjemnym, kojącym ramieniem. W oddali słyszał śpiew, religijną pieśń o klątwie i demonie, jednakże sens wypowiadanych słów do niego nie docierał. Nogi ugięły się w kolanach i niemalże stracił równowagę, jednakże oprzytomniał.
Czar prysł. Pieśń ustała. Nieznany aromat został rozwijany przez wiatr, który niczym zimny prysznic skonfrontował się z policzkami właściciela jasnej cery. Kot wpadł w ramiona Lisa, a ten był w stanie znów go dojrzeć. Jego nieobecność trwała tylko chwilę, parę sekund, jedno mrugnięcie oka, a dłużyła się w nieskończoność.


Czekam na odpisy do 13 stycznia.


Obrażenia:
Obaj odczuwają zmęczenie i dyskomfort przy takowym występujący. Najprawdopodobniej macie po parze odcisków na piętach i obolałe nogi, bo długotrwałej wędrówce. Neely nie odczuwa bólu zabarwień na skórze. Po prostu są.

Macie wolną rękę. Kolejność też jest dowolna. Temperatura wynosi w chwili obecnej 5°C.

Nie ugoszczę Was w tym temacie taką samą długością postów, musicie mi to wybaczyć. c:
                                         
Yury
Windykator     Opętany
Yury
Windykator     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Wcześniej Kido Arata, teraz Yury. Czasem Wujek Menel (c)Chyży.


Powrót do góry Go down

Na wykrzyczane przez siebie pytanie nie otrzymał żadnego słownego odzewu (a takiego się spodziewał) — odpowiedziała mu jedynie nieprzyjazna cisza. Było w niej coś magicznego, ale również bardzo niepokojącego. To był ten rodzaj ciszy, który potrafił rozdzielić bardziej niż jakakolwiek przestrzeń, potrafił zabić myśli. Neely miał ochotę wykorzystać tę chwilę, by wytężyć słuch i lepiej rozeznać się w sytuacji. Skupił się, mrużąc szkarłatne ślepia, ale żaden, nawet najdrobniejszy dźwięk do niego nie dotarł — zupełnie jakby ktoś wyciszył cały świat. Nic dziwnego, że na jego twarzy niemalże od razu pojawił się dziwny, niecodzienny niepokój — nigdy wcześniej nie miał styczności z czymś podobnym. Próbował się uspokoić i zachować zimną krew. Spojrzał na Shaya, jakby u niego próbował znaleźć pomoc. Doskonale widział jak ciemnowłosy rusza ustami, ale nie był w stanie usłyszeć tego, co mówił, jakby był pod wpływem jakiegoś zaklęcia lub uroku, spod którego działania nie mógł się wyrwać, a to cholernie go irytowało.
Odruchowo wplątał palce w swoje poplątane włosy, chcąc sięgnąć nimi uszu, jakby musiał się upewnić, że wszystko z nimi w porządku. Wygrzebał kilka ziaren piasku, które zawieruszyły się przez porywisty wiatr, a potem machnął głową na boki. Przełknął głośno ślinę, ale słuchu niestety nie odzyskał. Oddech nieco mu przyspieszył, a serce zabiło gwałtowniej — gdyby nie to, że ułożył dłoń na klatce piersiowej, to zapewne nie dowiedziałby się o tych drobnych zmianach w swoim organizmie.
Próbował wyciągnąć dłoń przed siebie i chwycić nią Lisa, ale miał wrażenie, że to ta cholerna cisza sprawiła, że między nimi powstała jakaś niemożliwa do pokonania przestrzeń, przepaść. Chciał krzyknąć, dać znać, że nie wie co się z nim dzieje, ale zamiast tego tylko zadrżały mu usta, a żadne ze słów nie ujrzało światła dziennego.
Nie wiedział co robić, więc rozglądał się tylko na boki jak dziecko, które pierwszy raz wyszło z domu. Chciał zaobserwować coś, co pomogłoby mu rozwiązać problem, z którym się borykał. Spojrzał na ciemne niebo, jakby to one miało mu dostarczyć odpowiedzi. Potem zamknął oczy, a gdy ponownie je otworzył, to zamrugał nimi niecierpliwie. Świat buchnął kolorami, jakby ktoś złapał za pędzel i chaotycznie malował go farbami. Nadal nic nie słyszał — widział tylko płynące po nieboskłonie barwy. Jak w bajce lub magicznej krainie.
Z pewnością obserwowałby dalej, gdyby nie to, że znikąd wyrósł przed nim jakiś dziwny, ciemny kształt, którego nie dało się zignorować. Neely odruchowo zrobił krok do tyłu, dla bezpieczeństwa. Na nieregularnym cieniu odznaczały się zwierzęce ślepia — postać wyglądała jak mara, cienisty stwór z najgorszych koszmarów. To coś trzymało w swoich łapach laskę, co mogło sugerować starczy wiek. Białowłosy milczał, nie wiedział co robić — żył na Desperacji już tyle lat, spotykał na swojej drodze różne niebezpieczeństwa, ale z czymś takim nie spotkał się nigdy. Gdzie był? Co stało przed nim? Czy w ogóle jeszcze żył?
Otworzył szerzej oczy, gdy okazało się, że słyszy. Znów złapał palcami za swoje zwierzęce uszy, nie mogąc uwierzyć w to, że znowu słyszy. Bo chyba słyszał, to chyba nie był wytwór jego wyobraźni. Miał taką nadzieję. W każdym razie cień najwidoczniej nie był zadowolony z tego, bo ktoś śmiał wstąpić na jego ziemie. Kotowatemu zadrżały usta, już miał coś odpowiedzieć, ale nieznajomy zaczął wypowiadać słowa w jakimś dziwnym, niezrozumiałym języku, jakby rzucał jakieś zaklęcie. Albo przerywał działanie już działającego uroku.
A potem ta pieśń! Obracał się wokół własnej osi, próbując namierzyć źródło głosów, ale pieść uderzała w niego zewsząd. Dźwięki atakowały go z każdej strony — z przodu, z boków, z tyłu, z góry. Chciały go stłamsić i zakrzyczeć, mimo że sam nie odważył się, by chociaż jęknąć. Nie odważył się albo zwyczajnie nie był w stanie.
Widział Shaya, był gdzieś dalej, ale praktycznie całkowicie zasłaniała go ta tajemnicza postać. Chciał ruszyć w jego kierunku, ale rozproszył go słodki zapach, który niemalże od razu przywołał wspomnienia. Woń była słodka i przyjemna, zupełnie jak ta Pocałunku Morfeusza, tego lekarstwa, którym jakiś czas temu musiał się faszerować przez kilka dni. W tle rozbrzmiewała pieśń. Nie rozumiał jej słów, nie potrafił dostrzec jej sensu.
Nagle wszystko się skończyło — głosy przestały śpiewać, ciemna postać zniknęła i prawdopodobnie odzyskał słuch. Padł na Karasawę nawet nie z własnej woli. Był zmęczony — fizycznie i psychicznie. Oddychał szybciej, mniej swobodnie, jakby dopiero co skończył biec.
Nie chcą nas tu, nie chcą mnie tu — powiedział z trudem. Odetchnął głębiej kilka razy, a potem odsunął się nieco od Shaya, wciąż jednak przytrzymując się go. — Miałem jakąś dziwną wizję, ktoś komunikował się ze mną telepatycznie czy jakoś tak. Nazwał mnie pomiotem szatana, diabelskim bękartem zrodzonym z ognia grzechu. Podobno mogę ugasić ognistą kulę, chyba tego się obawiał — powiedział wszystko co pamiętał. — Słyszałem też jakąś pieśń — dodał dość szybko, gdy tylko sobie o tym przypomniał. Rozejrzał się na boki, kurczowo zaciskając dłoń na silnym ramieniu Takahiro. — Skąd się wzięły te kolorowe światła? — zapytał tak, jakby Lis mógł wiedzieć coś więcej, a to przecież on został zaatakowany przez jakąś cienistą postać. Zapomniał też chwilowo o nagim chłopaku, bo póki co jego myśli błądziły wokół tego, co przed minutą przeżył.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Stojąc tak na granicy wszechobecnego mroku zmrużył swoje okropne, fałszywe ślepia i spojrzał w dół. Łeb wtulony miał w kołnierz skórzanej szaty, jak drapieżnik czyhający na swoją ofiarę, lecz nie dojrzał nic poza nieruchomą maską nieznajomego profilu. Wszystko było zbyt martwe, zimne i nieruchome, dokładnie jak uczucia kłębiące się w wnętrzu niegdyś człowieczego ciała. Teraz został po nich jednak tylko popiół.
  Huk jaki rozbrzmiał chwilę potem, podniósł jego smoliste, poszarpane uszy na sztorc. Ogon zakołysał się niespokojnie tuż nad ziemią, a wargi krupiera wykrzywiły się w odrazie, jakby ten nagle strzał miał odkopać jego stara, zardzewiała przeszłość.
  Kamienie stoczyły się spod jego ciężkich, wysokich za kostkę butów i upadły w wielki kanion.
  Drański łeb uniósł się w górę, dosłownie w momencie, kiedy kanonada trzasków rozeszła się po kobaltowym sklepieniu drobnymi, kolorowymi iskrami. Blask rozczepionych ogni oświetlił mu gębę — szpetną od zadrapań i brudna od kurzu. Złoto jakie dominowało w tym obliczu, było jedyna żywą częścią tej lisiej twarzy. Zaciskał usta i zadzierał z wyższością łeb — nie wyglądał na szczęśliwego, jakby fajerwerki miały zaraz okazać się iluzja, a na ziemie lada chwila miał spać deszcz owadów. Ale w tym krótkotrwałym widowisku istniał tylko jeden pozytyw. Niemal bezgwiezdne niebo w końcu rzuciło na ziemie swoje światło, a zwierzęce spojrzenie Takahiro w końcu mogło doszukać się wyraźniejszych kształtów mordy tego zasrańca.
  Kiedy lodowaty wzrok Karasawy zmierzył jego sylwetkę, wynik uderzył go jak strzał z dubeltowi w twarz. Co prawda, nie wyłupał oczu z zaskoczenia, nawet nie uchylił ust. Tylko te drgniecie w tęczówkach.
  Zaskoczyło.
  — Junji Mishima? — wyrzęził przez usta z takim zniesmaczeniem, że górna warga zadrżała mu niespokojnie.
  Nie spodziewał się, że spotka kogokolwiek z zaginionego oddziału — nie żywego. Liczył na trupy i kawałki rozrzuconego mięsa. Ten widok był dla niego po prostu niezrozumiały i niedorzeczny. Zwłaszcza, że kretyn nie reagował na jego głos. Przez moment miał wrażenie, że to tylko wizja, objaw ich długotrwałej podróży. Fatamorgana. Brakowało tylko czterdziestostopniowego upału i rozgrzanej kuli słońca. A może to reakcja z opóźnionym zapłonem?
  — To ten gnojek z zewnętrznej eskor—
  Protekcjonalny głos Karasawy zawisł w powietrzu. Wiatr wprawił w ruch jego sztywne psie, skołtunione włosy, a materiał płaszcza uderzył go w uda. Ukryta pod kapturem twarz zamarła - tym razem przypominała granitowy, nadgrobkowy kamień.
  Obrócony teraz zwierzęcym obliczem w kierunku pustkowia wpatrywał się w szalejąca nicość. W drobny piach niesiony podmuchami i zarysy wzniesień, które zdarzyli już pokonać. Zimny chłód wydawał się przeniknąć przez jego skórę i mrozić mięśnie. Wzrok wyostrzył się, fałszywe usta zacisnęły, a białe ścięgna podkreśliły kości policzkowe. Dotknął palcami czoła i szepnął: „Noż kur...” i zmusił się do wkurzonego uśmiechu.
  Nie mógł w to uwierzyć. Zostawił go? On? Machinalnie rozejrzał się na boki, jak człowiek po przebudzeniu, który nie do końca świadomy jest otaczającej go przestrzeni. Ręką instynktownie sięgnęła znów w kierunku topora. Tym razem zacisk na broni był silny i stanowczy, jakby nie miał już wątpliwości, że wyciągnięcie go będzie jedynym i ostatecznym rozwiązaniem.
  — Nie odwalaj pierdolonego teatrzyku, Yukimura.
  Cisza. Tylko ona. I pustka.
  To nie gniew, to wszechobecna furia wymieszana z czymś, co kiedyś równie dobrze mógł nazwać strachem — ale tym razem jednak nie pozwolił dopuścić, aby wspomnienie tego uczucia zawitało w jego ciele. Został sam, to przerażało go najbardziej? Czy może, to, że żaden nawet najdrobniejszy dźwięk nie zawitał w jego głowie, gdy ciało kociarza rozpływa się w ciemnościach?
  No właśnie, co przeraza cię bardziej, Shay? Przyznaj się.
  Shay warknął rozdrażniony. Źrenice zwęziły mu się jak u wilkołaka, a przydługie kły zahaczyły o wargę. Złote ślepia przemieszczały się to z miejsca na miejsca, ukryte w mroku, jakby przygotowywał się na atak z zaskoczenia. I po części coś w tym było.
  Kiedy ciało kota poleciało w jego stronę, wolna ręka krupiera instynktownie wystrzeliła w przód. Szpony Karasawy zacisnęły się na jego krtani, ale uścisk popuścił, w momencie kiedy w szkarłatnych ślepiach dojrzał zatraconego Nobuyukiego. Poczuł ogłupienie, jego nozdrza poruszyły się wychwytując jego zapach.
  — Yukimura? — Zmarszczył brwi, a pośrodku czoła pojawiła się wyraźna bruzda. Patrzał na niego jak człowiek, który doznał objawienia, a jest niewierzącym. — Co to do cholery było?
  Nie miał pojęcia jak ciało kota wpadło w jego ramiona, ale nie miał pojęcia też w jaki sposób zmaterializował się tak nagle, że ledwie zdążył go rozpoznać. Popuścił palce z broni. Złapał go za ramię  jak dziecko, z którym zamierza się omówić ważne kwestię. Chciał powiedzieć coś jeszcze. Usta nawet rozwarły mu się, ale lawina słów, jakimi uraczył go kotowaty zagłuszyła w jego myśli. Czuł się spokojniej. Znów szare komórki wpadły na właściwy tor, ledwie zwrócił na to uwagę — a może nie chciał?
  — Chwila, chwila — próbował mu przerwać. Marszczył brwi. — Kto nas nie chce? — I choć głos Takahiro był twardy i stanowczy, trzymał Yukimurę tak silnie, jakby na nowo miał zatracić się w szarym pyle. — Zniknąłeś. Zatraciłeś się na kilka chwil. Kogo widziałeś?
  Dopiero wzmianka o światłach poderwała łeb lisa; spojrzał za siebie, na mężczyznę stojącego pośrodku wgłębiny. Spoglądnął ponownie na Yukimurę, nie wyglądał dobrze. Jego powieki opadały na szkarłatne ślepia jakby miał zaraz popaść w śpiączkę, blade ślady pod oczami sygnalizowały osłabienie.
  Palce Takahiro zacisnęły się mocniej na jego ramieniu, jakby tym gestem miał dodać mu trzeźwości. Pochylił się w jego kierunku, tylko po to aby wyłapać jego wzrok i upewnić się, że nadal ma z niego jakikolwiek pożytek.
  — Nie wiem. Ten koleś to Junji Mishima. Nie mam zamiaru się teraz cofnąć.
  Nie powiedział nic więcej. Obrócił się razem z nim w kierunku skarpy. Nie mieli wyboru. Musieli zejść tam oboje. Tym razem jednak nie pozwolił Yukimurze zostać w tyle.
  Zeszli. Gruz chrzęścił pod ich nogami, kiedy przemierzali kolejne metry.
  — Hej, Mishima. Nikt nie nauczył cię poredlonych manier? Słyszałem, że sracie ze strachu i potrzebujecie wsparcia.
  Rozwarł wargi w kolejnym rozdrażnieniu, ale tym razem sparszywiałe usta wykrzywiły się w uśmiechu, w tym cholernie cynicznym i zimnym jak łańcuszek proboszczowego zegarka. Katem oka rozglądał się na boki, zamierzał zauważyć to co było dla nich niewidoczne. Cały czas szedł przy Nobuyukim — trzymał go ręką za ramię, w taki sposób jakby miał mu się nagle wyrwać; łokieć sterczał mu agresywnie w tył.
  Coś mu nie pasowało, ale dopóki nie spojrzy w twarz CATSa nic nie stanie się dostatecznie jasne.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zmęczenie, które wkradło się pod powieki Yukimury, ulatniało się, kiedy tylko zimny, porywisty wiatr przeniknął pod ubrania, skórę i kości, niczym warkocze lodowatej wody tryskające na jego ciało podczas nagłego opadu deszczu.  Odzyskał władzę w nogach i rękach. Mógł poruszać się samodzielnie, bez interwencji Karasawy w każdym wykonanym przez siebie kroku.
Zeszli ze skarpy i bez żadnych komplikacji przedostali się do Mishimy, który nadal zachowywał się tak, jakby nie zauważył ich obecności, a przecież piasek uginający się pod naporem podeszw ich butów, skrzypiał, alarmując właściciela nagiego ciała o zbliżającej się grupie wsparcia składającej się z dwóch osób.
Kiedy Lis spojrzał w twarz zidentyfikowanego przez siebie członka kociego gangu mógł dostrzec lekko rozwarte usta, z których nie ulatywało powietrze. Junji Mishima nie mógł wykrzesać z siebie wspomnianych przez Takahiro manier. Był martwy. Jego skóra przesiąkła zapachem rozkładu, blada i najprawdopodobniej lodowata w dotyku. Na jej powierzchni usadowiły się muchy. Tłuste, grube muchy, żerujące nad zwłokami, jak sępy, ale nie zachowywały się jak przedstawicielki swojego gatunku. Odgryzały fragmenty jego ciała, brzęcząc natarczywie. Ucztowały. Czasem doskakiwały sobie do gardeł, aby wyeliminować swoją rywalkę, w celu zdobycie dostępu do najbardziej smakowitych kąsków.
W obawie, że zostaną zaatakowani przez ten ruj, Neely i Shay obserwowali to z stosownej odległości. Obchodząc ciało dookoła, mogli dostrzec, że jego prawa połowa była pomarszczona, pożółkła, jak pergamin, wysuszona przez słońce, zestarzała o przynajmniej pięćdziesiąt lat po wpływem jego toksycznych właściwości. I oczy, zastygłe w przerażeniu, martwe, rybie oczy, wpatrzone w jeden punkt. Jakby, tuż przed śmiercią swojego właściciela, były świadkiem czegoś, co sparaliżowało i zmroziło krew w żyłach Juna. Widok ten nie był przyjemnym, urozmaicającym krajobraz dodatkiem, otóż ślepia zerkały dwa ciała, którymi właścicielami byli także członkowi gangu. Dwa nagie, nabite na pal  ciała. Z wyprutymi wnętrznościami i pozszywanymi, niezdolnymi do krzyku ustami.
Gdy oczy Takahiro i Nobu skonfrontowały się z tymi widokiem, pustynne szepty zaszeleściły ich w uszach, ale zlokalizowanie ich źródła wykraczało poza zasięg możliwości zwierzęcych, wyostrzonych zmysłów. Pobrzmiewały zewsząd. Niczym kościelne dzwony informujące wiernych z półgodzinnym wyprzedzeniem o nabożeństwie. Wsłuchując się w nie, Neely mógł wyłapać słowa niedawno usłyszanej przez siebie pieśni. I poczuć znajomą, słodkawą woń, unoszącą się powietrzu. Intensywną, ale też łagodną. Jak złożony na ustach subtelny pocałunek.
Z mroku jęły wyłaniać się sylwetki.


Czekam na odpisy do 19 stycznia.


Obrażenia:
Obaj odczuwają zmęczenie i dyskomfort przy takowym występujący. Najprawdopodobniej macie po parze odcisków na piętach i obolałe nogi, bo długotrwałej wędrówce. Neely nie odczuwa bólu zabarwień na skórze. Po prostu są.

Macie wolną rękę. Kolejność też jest dowolna. Temperatura wynosi w chwili obecnej 5°C.
                                         
Yury
Windykator     Opętany
Yury
Windykator     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Wcześniej Kido Arata, teraz Yury. Czasem Wujek Menel (c)Chyży.


Powrót do góry Go down

Przez dobrą chwilę miał problemy ze skupieniem się na celu wyprawy — jakby przerwany urok namieszał mu w głowie na tyle, że nawet gdy jego działanie się skończyło, to wciąż pozostawało te nieprzyjemne wrażenie, że ktoś siedział w jego umyśle. Nie potrafił skupić się na teraźniejszości — jego myśli krążyły wokół cienistej postaci i pieśni, której słów nie potrafił zidentyfikować, a to denerwowało go jeszcze bardziej. Podskórnie czuł, że wizja, którą został obdarowany miała jakieś większe znaczenie i sens, lecz nie był w stanie go dostrzec, a to nie dawało mu spokoju. Wizja była klarownym ostrzeżeniem — najlepiej by było, gdyby się do niego dostosowali i czym prędzej zawrócili, by uniknąć większych nieprzyjemności, na które w dalszym ciągu mogli wpaść.
Mrugnął kilkukrotnie szkarłatnymi ślepiami, jakby dopiero co wybudził się z długiego snu. Zmarszczył nos, a potem pociągnął nim ze dwa razy, jakby próbował zapoznać się z otaczającymi go zapachami, jakby na nowo chciał rozeznać się w tej prawdziwej rzeczywistości. Było zimno, ale na szczęście chłodny wiatr okazał się być czynnikiem, który pozytywnie wpływał na samopoczucie Nobuyukiego. Beznamiętne podmuchy dość szybko pobudziły kotowatego, i choć jego ciało w większości pokryła gęsia skórka, tak jego umysł przeżył wewnętrzne oczyszczenie. Może nie czuł się jak nowo narodzony, ale na pewno trzeźwiej myślał. Powróciły mu też siły — czuł, że może iść dalej bez pomocy Karasawy, aczkolwiek w dalszym ciągu trzymał się blisko niego, wspomagając się jego silnym uściskiem, w razie gdyby nagle miał opaść z sił.
„Kto nas nie chce?”
To pytanie odbijało się echem w głowie jasnowłosego jak dźwięk wielkiego, kościelnego dzwonu.
Nie mam pojęcia, po prostu, kurwa, nie mam pojęcia — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Dłoń uformowała mu się w pięść, aż przydługie paznokcie zatopiły się w jasnej skórze, zostawiając na niej drobne, czerwone draśnięcia. — Wciąż tu byłem, widziałem Cię, stałeś za tą ciemną postacią... — dodał po chwili nieco niepewnie, bo sam nie wiedział co się z nim właściwie działo. — Nie wiem kto to był. Jakaś cienista sylwetka, trochę jak duch. Prócz laski i zwierzęcych oczu nic więcej nie pamiętam, nic więcej bo mogłoby się przydać. No i oczywiście ta pieśń, trochę jak religijna. — Ciężko było mu opisywać postać, która była wyjątkowo bezkształtna (a nawet jeśli miała jakiś tam kształt, to trudno było wywnioskować z kim lub czym miało się do czynienia). Po prostu nie dało się postawić tej sprawy jasno — a już na pewno Neely nie potrafił tego zrobić. Widział jakiś cień, który przemówił do niego ludzkim głosem, a później odprawił jakieś zaklęcie, przywołując setki głosów, które rozpoczęły swoje chóralne wycie. Potem wszystko się wyciszyło i powrócił do rzeczywistości.
„Nie mam zamiaru się teraz cofnąć.”
To dobrze, bo ja też nie. Siły mi wróciły, chodźmy — odparł, stawiając żwawszy, aczkolwiek uważny krok do przodu, jakby nie był do końca pewny swojego nagłego przypływu energii. Spojrzał w stronę Shaya, który również uznał, że najwyższy czas ruszyć do przodu. Jak uznali, tak też zrobili — obaj ruszyli w stronę Junjiego, który stał jak wryty i nie reagował nawet na zaczepki Karasawy. Stawiali kolejne kroki uważnie — chcieli być gotowi na każdy możliwą okoliczność, chcieli przyszykować się nawet na najczarniejsze scenariusze, ale tego co zastali raczej się nie spodziewali.
CATS był martwy. Jego klatka piersiowa nie unosiła się, nie oddychał. Miał lekko rozwarte usta i ogromne źrenice, jakby coś przestraszyło go na śmierć. W powietrzu unosił się bardzo nieprzyjemny zapach jego rozkładającego się ciała, które zdążyło już się pomarszczyć i przyjąć nieco nienaturalną barwę. Mishima stał się pożywką dla much — miliony małych insektów osiadły na twarzy, ramionach, brzuchu i nogach martwego członka kociego gangu. Nobuyuki pospiesznie zatkał dłonią nos, nie mogąc znieść wszechobecnego smrodu, a potem zerknął w bok i dostrzegł dwa następne ciała — te były przebite przez drewniany pal. W zmarłych rozpoznał CATSów.
Są dwaj następni. — Wskazał palcem na nowe trupy, próbując przyjrzeć się im dokładniej. Zdjął plecak i wyjął z niego pospiesznie latarkę, którą od razu wyciągnął i włączył, by światło pomogło mu w oględzinach ofiar.
Szepty.
Kocie uszy Yukimury poruszyły się, próbując zlokalizować miejsce, z którego dochodziły niepokojące dźwięki. Znowu nie potrafił tego zrobić — wcześniej wyostrzony słuch również go zawiódł, wcześniej podczas trwania tej dziwnej wizji, w której chór zaśpiewał swą pieśń.
Słyszysz to, prawda? To ta sama pieśń. — Strumieniem świetlnym latarki próbował oświecić ciemności, by dostrzec w nich coś więcej. Z mroku zaczęły wyłaniać się sylwetki. Dużo sylwetek. Neely automatycznie zrobił krok w tył. — Mówiłem, że nas nie chcą. — Złapał Shaya od tyłu, za kieszeń spodni i pociągnął w swoim kierunku. Światłem latarki próbował odgonić złowrogie kształty. Wycofywał się.

Przepraszam za powtórki i inne niezgodności, będzie lepiej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

W okolicy panowała niesamowita cisza. Zakłócał ją tylko dźwięk kroków przemierzający przez zaschnięty padół. Idąc przed siebie — do celu składającego się z nieruchomego mężczyzny — Takahiro zastanawiał się, czy otoczenie wydawałoby mu się równie nienaturalne i podejrzane, gdyby nie wiedział, że ktoś manipuluje ich umysłami. I doszedł do wniosku, że chyba nie.
  Jego psychika nigdy nie poddała się mentalnej mocy, dlatego słowa jakimi obsypał go Nobuyuki, były dla niego dziwnie absurdalne. Bytowały gdzieś na granicy jestestwa i zacierały się z racjonalizmem jaki był w stanie wytworzyć umysł.
  Cały odcinek drogi próbował analizować wersję Yukimury, ale nie odezwał się słowem. Dopiero kiedy doszli do stojącego mężczyzny obrzucił Neely’ego sparszywiałym, spokojnym spojrzeniem, które mówiło: ‘próbuję to wszystko poukładać, w głowie, okej?’
  Dziwna woń, która wyczuli już od kilkunastu stóp, stała się wyraźniejsza. W atramentowym powietrzu słychać było muchy. Ich czarne ślady migały jak nadajniki cyfrowe; trzeszczały o siebie skrzydłami, gdy się przybliżyli, najpierw on, potem Neely. Zapach był duszący, słodkawy, ale już nie tak nieznośny, jak zapewne był na początku — o tym zdawał się wiedzieć doskonale. Zlecenia S.SPEC były różne. Doskonale pamiętał zapach rozkładającej się ofiary zamkniętej przez kilka dni w czterech ścianach pozbawionych wentylacji. Tu powietrze działo na ich korzyć. Trochę.
  — Nie ma wątpliwości, że ktoś tu umarł, i to dość dawno temu — skwitował tępo. Oboje z Nobuyukim wpatrywali się w pozostałości po dawnym CATSie.
  Takahiro podniósł enigmatyczny wzrok ponad ramię Mishimy i zauważył jak kocur zakrywa nos.
  Cisza.
  Tylko brzęczenie wściekle trzepoczących skrzydłami much. Mężczyzna musiał tu tkwić już od dłuższego czasu. W zasadzie nie był już istota ludzka, jeśli rozumieć przez to kogoś, kto żyje i oddycha. W tej chwili został zredukowany do roli pokarmu dla much  i schronienia dla larw. Owady co chwila siadały na ciele, pożywiały się i odlatywały; zderzały się ze sobą jak pojazdy na jednopasmowej drodze. Wciąż im było mało.
  Karasawa spoglądnął na Juna z obojętnym zainteresowaniem, jak mógłby patrzeć lekarz na listę swoich pacjentów. Obszedł chłopaka upewniając się czy oby na pewno został pozbawiony ekwipunku, bowiem nie widział nic przeciwko przywłaszczeniu sobie jego mienia. W końcu i tak nie miałby jak się o to wykłócać.
  Zatrzymał się, zadarł podbródek i delikatnie odchylił głowę. Pożółkła skóra. Oczy zastygłe w przerażeniu. Coś mu tu nie pasowało. Zmarszczył nos. Dopiero wtedy usłyszał głos Yukimury. Jego uszy na dźwięk znanej tonacji zareagowały błyskawicznie — obróciły się w jego stronę, stając na sztorc. Podniósł na kociarza swoje złote ślepia, jak drapieżnik zastanawiający się nad strategia działania.
  „Tam są dwaj następni.”
  Miał racje. Kolejni — pozbawieni wnętrzności, nadzy i brudni. Shay obrócił się w ich kierunku, przyglądając się skazańcom jakby sam  był ich stwórcą. Piękny pejzaż szatana, który miał w sobie drugie, nieznane dno…
  — Poświeć wyżej.
  Karasawa spoglądnął na Yukimurę, zauważając, że ten chwycił za latarkę, a potem znów spojrzał na eksponat kocich ciał.
  — Chyba coś widziałem — zmrużył oczy jak człowiek, który ma problem ze wzorkiem. Zmarszczki, znów ozdobiły kąciki jego powiek. A potem pojawiła się pieśń.
  „Słyszysz ją, prawda? (…)”
  — Tak — szczęka Shaya zacisnęła się. Pojawiło się napięcie, tak wyraźne, choć twardo ukrywane pod dumą. Rozglądał się na boki. Yukimura mógł zobaczyć w nim niepokój — pierwszy raz.
  — Co do cholery jest z tym miejscem – wyrzęził przez zęby, ale nim zdołał powiedzieć coś jeszcze, Nobuyuki skierował strumień światła w kierunku wyłaniających się postaci. Shay gwałtownie obrócił głowę. Zmartwiał, prawie jak Junji Mishima. Brakowało mu tylko zaschniętej połowy twarzy.
  Zjawy zbliżały się, a oni stali w miejscu.
  — Wiem, że cenisz sobie swój tyłek — odparł powoli, niemal lakonicznie, ale w głosie nadal pobrzmiewała mu harda chrypa. Poczuł dłoń w  tylnej kieszeni, i to właśnie ona zmusiła go do podjęcia decyzji. — No, teraz masz okazje mi to zaprezentować.
  Wystarczyło spojrzenie w jego szkarłatne ślepia. Krótka chwila, wręcz nietknięta żadną jednostka czasową. Tylko migniecie, fałszywej iskry w złotych oczach przedzierającej się przez zagadkowy koci szkarłat — tyle właśnie potrzebował, aby poddać się lisiemu instynktowi samozachowawczemu.
  Zerwał się z miejsca jak maratończyk po usłyszeniu strzału. Mrok działał na jego korzyść, ale jednocześnie osłaniał to, co jego zwierzęce źrenice nie były w stanie dojrzeć.
  Suchy piach gruchotał mu pod nogami; ciężkie obuwie wysokich butów wysypywało żwir. Nie spojrzał za siebie; jak łotr, który najchętniej wepchnąłby w łapska wroga każdego byle nie siebie.
  Czuł  za sobą zapach Yukimury. Słyszał jego oddech, pomimo iż zaklęty był w unoszącej się klatce piersiowej — wiedział, że ruszył za nim. Wiedziałby to nawet bez doskonałego słuchu i receptorów węchu. Był szybki.
  Ich misja zakończyła się w momencie oględzin zwłok — wiedział to Shay i wiedział to Nobuyuki. Nikt nie wspominał o walce z dwudziestoma napalonymi gołodupcami, których jara BDSM. Kiedy widzisz takie rzeczy, wiesz, że twój czas na tej teatralnej scenie właśnie dobiegł końca.
  Gdzieś w oddali nadal niosła się pieśń, ale Shay starał się na niej nie skupiać. Dobiegł do ściany wyschniętego jeziora i podciągnął się na rękach.
  W nieznanych ciemnościach, Nobuyuki mógł zauważyć wysoką, szczupłą sylwetkę wyskakującą z dołu. Złote ślepia zabłyszczały w ciemności, kiedy Karasawa obrócił głowę, aby na niego spojrzeć — aby się upewnić. Lisi ogon i sterczące uszy zlewały się z ciemnym tłem pustynnej anomalii.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Snop światła padający z latarki lepiej oświetlił z pozoru bezkształtne, czarne postacie, które niczym cienie wyłaniały się z pomiędzy spróchniałych, wysuszonych drzew w liczbie dwudziestu osób. Z tej perspektywy zarówno Shay, jak i Neely mogli dostrzec ludzkie sylwetki, a dodatek w postaci zwierzęcych ślepi został zastąpiony przez w pełni humanoidalne. W głównej mierze dominowały brązowe, skośne, charakterystyczne dla pierwotnych mieszkańców terenów dawnej Japonii. Ich oczy były utkwione w sylwetce Neely'ego. Żaden z nich nie skoncentrował swojej uwagi na Shayu, jakby czarny lis pełnił rolę rekwizytu scenicznego lub nic nieznaczącego elementu krajobrazu.
Szli w ściśle określonym szeregu, a pieśń, która padała spomiędzy ich czarnych jak smoła warg, brzmiała jak hymn żałobny w nieznanym dla kochanków języku.
Postacie, idące z przodu, ściskały w dłoniach pochodnie, masywne pochodnie, na których końcach tliły się pomarańczowożółte płomienie. To z nich ulatywał ten słodkawy zapach, niby z kadzideł, mających otępiające właściwości, jednakże obecność wiatru rozpraszała go, docierając do zmysłów w postaci bezkształtnej mieszanki zapachowej, w której dominowała odrzucająca woń potu i rozkładającego się w pobliżu ciała.
Kiedy Shay puścił się biegiem, a Neely po chwili uczynił to samo, z gardeł pielgrzymów wydobyły się krzyki, które przez swoją idealną synchronizacje uleciały z nich jednocześnie, przekształcając się w niezrozumiały dla nikogo ryk, upodobniający ich do dzikich, wygłodniałych zwierząt.
Przewodnicy ówże podchodu unieśli dłonie z pochodniami, tym samym sygnalizując gotowość do przeprowadzenia ataku. Dotąd niewidoczni łucznicy, nieruchomo tkwiący na szczytach w miarę stabilnych drzew, naciągnęli strzały na cięciwy i deszcz grot zalał niebo w postaci złowróżbnych świstów, które mknęły wprost na sylwetkę Yukimury, znajdującego się w niewielkiej odległości od swojego towarzysza. By ich uniknąć, musiał się zatrzymać i zrobić kilka kroków w tył, gdyż te przecięły mu precyzyjnie drogę ucieczki, utrudniając także widoczność, w postaci pyłu, który uniósł się, tańcząc w powietrzu. Dwie sylwetki zbliżały się do Neely’ego, celując w niego prymitywnie skonstruowanymi widłami.
— Na stos z tym pomiotem! Źródłem grzechu i nieczystości! — wrzeszczał tłum, jak podczas demonstracji pod rządowym gmachem.
W tym samym czasie Karasawa bez problemów pokonał dystans, który dzielił go od zaschniętego podłoża do piaszczystego lądu, a w próbie wydostanie się z wyżłobienia, poczuł silny uścisk na swojej dłoni, który dźwignął jego ciało w górę, w ramach asekuracyjnej pomocy.
— Shay. — Cichy, znajomy szept zabrzęczał mu w uszach. Głos ten należał do jednego z pięcioosobowej drużyny, wysłanej na ten teren w celu zdobycia potrzebnych dla gangu surowców. — Czekałem na was. Musimy stąd spieprzać — zakomunikował wypranym z emocji głosem, lecz, pomimo wyraźnego przemęczenia - najprawdopodobniej miał na koncie parę nieprzespanych, lub ledwo przespanych nocy - pomógł wydostać się znajomemu z wysuszonego obszaru.
Bystre, żółte ślepia Shaya mogły dostrzec siną szramę na jego szyi, która mogła być pozostałością po próbie uduszenia mężczyzny grubym sznurem.

Czekam na odpisy do 26 stycznia.


Obrażenia:
Obaj odczuwają zmęczenie i dyskomfort przy takowym występujący. Najprawdopodobniej macie po parze odcisków na piętach i obolałe nogi po długotrwałej wędrówce. Neely nie odczuwa bólu zabarwień na skórze. Po prostu są.

Macie wolną rękę. Kolejność też jest dowolna. Temperatura wynosi w chwili obecnej 5°C.
                                         
Yury
Windykator     Opętany
Yury
Windykator     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Wcześniej Kido Arata, teraz Yury. Czasem Wujek Menel (c)Chyży.


Powrót do góry Go down

„Wiem, że cenisz sobie swój tyłek.”
Chrząknął jakby coś zaległo w jego gardle, a potem chaotycznie machnął dłonią w powietrzu, wskazując palcem prosto na Shaya. Posłał mu głupi uśmiech, którym prawdopodobnie próbował rozluźnić atmosferę. Chciał dodać sobie i Lisowi otuchy, bo sytuacja, w której się znaleźli wcale nie wyglądała kolorowo. A najgorsze w tym wszystkim było to, że mieli przed sobą wiele niewiadomych, a niewiedza potrafiła czasami przerazić nawet najodważniejszych.
„No, teraz masz okazje mi to zaprezentować.”
Wyszczerzył się bardziej, choć zaciśnięte zęby drżały mu jak u małego, przestraszonego dziecka. Spojrzał w stronę wyłaniających się sylwetek, jakby chciał się upewnić czy ucieczka jest w ogóle potrzebna (i możliwa), ale te człapiące cienie napawały go dziwnym, niecodziennym lękiem, który siedział gdzieś głęboko w nim i próbował swoją siłą objąć całe ciało kocura, sparaliżować je tak, aby oprawcy mogli go złapać i zabić. Nie mógł na to pozwolić, chciał żyć.
Równie mocno cenię sobie również Twój tyłek, więc rusz nim, jeśli nie chcesz zostać złapany przez to coś — odpowiedział pospiesznie, celowo urozmaicając swoją kwestię o niewinny żarcik, bo przecież nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Zacisnął mocniej dłoń na latarce, aż jego przydługie paznokcie bezlitośnie wbiły się w plastik, pozostawiając na nim wyraźne rysy. Światło urządzenia dało nieco klarowniejszy wgląd na wyłaniające się z mroku sylwetki — Neely niemal od razu dostrzegł, że różniły się od tej, którą widział podczas uroku. Tamta miała bardziej nijaki kształt i puste, zwierzęce ślepia; sylwetki, którym się przyglądał miały bardziej ludzki kształt i inne oczy. Nie wiedział co o tym myśleć, ale nie miał też zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym — musiał uciekać, choć nie dawało mu spokoju to, że tłum przeszywał wzrokiem właśnie jego, jakby to on był powodem, dla którego wszyscy postanowili wyjść z ukrycia.
To oni śpiewali, to cienie niosły za sobą pieśń, był tego pewny. Chwilę się im przyglądał, stojąc w miejscu, jakby ciało odmówiło mu posłuszeństwa, jakby ktoś zalał jego stopy cementem i przytwierdził je do podłoża. Na moment go sparaliżowało — nic dziwnego, że nie rzucił się do ucieczki w tym samym momencie co Shay, ogarniał się dłużej. Pojawienie się takiej ilości przeciwników nieco nim wstrząsnęło, blokując możliwość natychmiastowego zareagowania na zbliżające się zagrożenie.
Postacie przodujące w żałobnym marszu niosły pochodnie — wyglądały jak wściekły tłum, który ruszył z zamiarem wymierzenia sprawiedliwości wobec kobiety, która niesłusznie została osądzona o bycie wiedźmą. Yukimura tak właśnie się czuł — jakby zaraz miał zostać spalony na stosie, za te całe zło, które wyrządził innym w swoim życiu. Bez wątpienia Kocur miał wiele brudu za paznokciami, przez całe swoje życie grywał nieczysto, wykorzystywał innych, byleby tylko odnosić korzyści, ale na sąd ostateczny było zdecydowanie zbyt wcześnie — bo tak, przez chwilę myślał, że tłum został wysłany po to, by go schwytać i przygotować do sądu końcowego. Zapach ulatujący z jasnych pochodni tylko dodatkowo go rozpraszał — słodki i duszący łaskotał w nozdrza, miał przyciągać, prawie tak jak kwiaty przyciągają owady. I możliwe, że gdyby nie porywisty wiatr, to ta przyjemna woń na dobre rozbroiłaby jasnowłosego, ale ten na szczęście w porę się opamiętał, gdy jeden z mocniejszych podmuchów przywiódł ze sobą smród rozkładającego się ciała.
Ciało mu zadrżało, obrócił się. Ostatecznie nogom udało się oderwać od podłoża — Neely zaczął uciekać. Przez wcześniejszą, dość męczącą wędrówkę miał obolałe mięśni, ale starał się to ignorować. Musiał ocalić swoją skórę, musiał spieprzać jak najszybciej. Starał się też ignorować dzikie okrzyki, które pojawiły się zaraz po tym, gdy tylko ruszył się z miejsca. Nie musiał odwracać do tyłu głowy, by wiedzieć, że cieniste postaci ruszyły z nim, chaotycznie machając tymi swoimi pochodniami.
Nie zdążyła minąć nawet minuta, a na niebie pojawiły się pierwsze strzały, przecinające ze świstem powietrze. Nobuyuki odwrócił łeb — widział złowieszczo pobłyskujące, metalowe groty. Leciały w jego stronę, chciały uniemożliwić mu ucieczkę. A on przyspieszył, choć na dobrą sprawę i tak nic mu to nie dało, bo musiał wyminąć te kilka pocisków, które wylądowały tuż przed nim, wbijając się w piasek jak nóż wbija się w masło. Zatrzymał się na chwilę, zerknął szybko za siebie, a potem znowu puścił się biegiem, wymijając utkwione w ziemi przed sobą ściany — dość szybko odbił w bok, przyspieszając na tyle, na ile dał radę, byleby dobiec do Karasawy. Oczywiście od razu dostrzegł tych dwóch, którzy się do niego zbliżali — wyglądali przerażająco, ale musiał zachować trzeźwość umysłu. W trakcie biegu szybko wymacał w kieszeni bluzy swoją magiczną zapalniczkę. Wziął ją do ręki i co chwila spoglądał na dwójkę z widłami — w razie potrzeby mógł trzykrotnie odpalić przedmiot, by posłać im ognistą kulę, gdyby nagle okazało się, że są bliżej niż się tego spodziewał.
„Na stos z tym pomiotem! Źródłem grzechu i nieczystości!”
Wzdłuż jego kręgosłupa przeszedł nieprzyjemny impuls. Znowu te same określenia, dokładnie te same, które słyszał podczas tamtego uroku od postaci ze zwierzęcymi ślepiami.
Jeszcze Wam pokażę jakim pomiotem jestem — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do nich, jakby te słowa miały go tchnąć jakąś dziwną wiarą, jakby próbował sam siebie zmotywować. Właśnie wtedy odwrócił się znowu, zacisnął zęby i tak jak wcześniej planował — odpalił trzykrotnie Zapalniczkę Piromana, co sprawiło, że w stronę goniących go postaci poleciała ognista kula. — Nie ugaszę Waszej ognistej kuli, ale chętnie pierdolnę Was innym ognistym pociskiem — wykrzyczał w ich stronę agresywnie. Dobiegł do ścianki, po której chwilę wcześniej wdrapywał się Takahiro i sam zaczął się po niej wspinać.
Shay, pomóż mi — zawołał, wyciągając ręce, by złapać się nimi Lisa. Ściskał też zapalniczkę, nie chciał jej upuścić. Dosłyszał głos jakiejś postaci, obok której prawdopodobnie stał jego partner. Któryś z członków pięcioosobowego zespołu?
Zaczął wdrapywać się szybciej.

    ✘___ ZAPALNICZKA PIROMANA [1/2]
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Off :: Archiwum misji

Strona 1 z 7 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach