Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Go down

To było chore. Chore i szalone.
Wszystko działo się tak szybko, że tylko cudem Cayenne nadążał za tym, pomimo otumanienia po upadku. Tuląc mocno do chuderlawej klatki piersiowej Pana Lisa, tylko przez sekundę widział jak wymordowany wyskakuje przez okno.
Zabije się! przemknęło mu przez głowę, ale nie miał zbytnio czasu nawet nad tym dłużej kontemplować. Musiał uciekać. Cały budynek lada moment zawali się i pogrzebie ich żywcem, a Cayenne nie wątpił, że to byłoby ostatnie doświadczenie w jego życiu. Perspektywa tragicznej śmierci dała mu nowe pokłady siły, odgrzebane desperacko spod tumanów tchórzostwa. Zerwał się na nogi i ruszył w przeciwną stronę niż okno, wyjścia, ale nim zdążył przekroczyć parę marnych kroków, po prawej stronie bestia zaczęła się zbierać, a kolejne części dachu pękać.
Nie zdążę! jęknął w myślach, zaciskając mocno drżącą, dolną wargę. Łzy nieco tępiło jego spojrzenie, panika wgryzała się w jego kark a nogi zaczynały mięknąć.
Nie zdążę, Panie Lisie! Nie-
Odwrócił się gwałtownie a jego spojrzenie przemknęło po oknie. Nie myślał. Na tę jedną chwilę wyłączył myślenie, wszystkie za i przeciw, jakie stawiał zawsze przed dokonaniem jakiejś ważniejszej decyzji, po czym rzucił się desperackim biegiem przed siebie. Wyskoczył z okna, kuląc się w pozycji embrionalnej, z boku wyglądając jak ludzki kamień wyrzucony z okna. Na moment uchylił powieki, a jego oczom ukazało się niebieskie niebo.
Ach, a więc takie uczucie towarzyszy podczas latania?
Huknął skulonym ciałem o trawę i przeturlał się parę metrów, aż delikatnie dotknął stóp wymordowanego, wtedy dopiero się zatrzymał. Nie ruszał się, chociaż przyspieszony oddech wyraźnie świadczył o tym, że nadal żyje. Miał tak mocno zaciśnięte powieki, że pod nimi tańczyły czarne mroczki. Budynek się zawalił, tumany kurzu i pyły zostały wyrzucone w powietrze, ale on nadal się nie ruszał.
Trwał przez chwilę w tej pozycji, aż wreszcie odnalazł w sobie nieco odwagi, by uchylić najpierw jedną powiekę, potem następną.
Żył. Żył.
Rozluźnił ściśnięte mięśnie, powoli podnosząc się, jak niepewne szczenię, które uniknęło starcia z drapieżnikiem, badając spojrzeniem teren.
Żyję... - wyszeptał, uchylając powieki jeszcze bardziej. – Ja żyję. Żyję! - zerwał się na nogi i wyrzucił obie ręce ku niebu.
Żyję! Nie umarłem! Żyję! Ja żyję! Ahahahahaha, żyję! - roześmiał się podskakując parę razy, a potem... a potem rozpłakał się, choć usta nadal wykrzywiały się, teraz w karykaturalnym, uśmiechu.
Myślałem, że umrę. Ale ja żyję! Ahaha, żyję! - odwrócił się w stronę wymordowanego, zapewne chcąc się podzielić z nim tą radosną nowiną, bo przecież zapewne bardzo go to interesowało.
Nawet, jak to było tylko pierwsze piętro
Uśmiech jednak zbladł, kiedy ujrzał jego aktualny stan. Krwawił. Mocno. Do tego...
Nie wyciągać tego! Proszę nie! - krzyknął dziwną stylistyką w zdaniach, wyciągając w jego stronę dłoń z rozchylonymi palcami, kiedy zauważył jak wymordowany przesuwa palcami po jednym kawałku szkła, który utkwił w jego boku.
Musimy iść gdzieś się schować! Ja pana opatrzę! Ściemnia się, co robić, co robić... jestem medykiem. Znaczy znam się. Szybko, niech pan nie umiera, dobrze? Proszę nie umierać. Ja żyję, wiec pan też! - spojrzał na niego zrozpaczony. Wziął pod pachę Lisa, a drugą dłonią złapał za nadgarstek wymordowanego. Przez moment rozglądał się rozpaczliwie, ale kiedy dostrzegł ścieżkę, od razu ruszył w tamtą stronę ciągnąc go za sobą. Pamiętał, że gdzieś tutaj był jakaś jaskinia. Nim się ściemni, mogą tam się schronić. Musiał się spieszyć.
Uratuję pana!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jakaś część Growa — ta nadal ludzka i czuła — czekała na rozwój wydarzeń. Wątpliwe, by ktokolwiek podejrzewał go o tak niebotyczne pokłady empatii, jednak faktycznie wciąż stał tam, gdzie wylądował, choć instynkt samozachowawczy powinien uruchomić odpowiednie mechanizmy i pchnąć go do ewakuacji. Plener drżał jak rzucony krążek, a mimo tego mężczyzna trwał w bezruchu pełnym wyczekiwania — jak określić to inaczej, jak nie empatią?
Wszystko to zniknęło, kiedy z framugi okna wyskoczyło jajo. Twarz Growlithe'a nabrała ostrości, ale spojrzenie nie schłodniało. Zimno objęło oczy dopiero na dźwięk jego głos.
Żyję? Żyję!
Białowłosy zassał usta i cmoknął jak ktoś, kto tylko cudem powstrzymał się przed wyrzuceniem z siebie jakiegoś komentarza. Problemem nie było to, że posiadał jakieś myśli. Problem pojawiał się dopiero wtedy, gdy postanowił się z nimi nie kryć. Nie tylko uzewnętrzniał opinię, jaką posiadał na temat przeżycia dzieciaka, ale najchętniej zwinąłby ręce przy mordzie i wywrzeszczał to całemu światu — NO TRUDNO!!!  — wrzeszczałby w przestrzeń. BĘDĄ INNE SZANSE!
Bo przecież komunikat — Żyję? Żyję! — był nie do przyjęcia. Jak powiedzenie: „sorry, człowieku, przegrałeś z kaktusem. I on, i ty jesteście naszpikowani cechami prawdziwego survivora, ale w porównaniu do ciebie... kaktus przeżył na pustyni”, tak słowa ciemnowłosego wywołały w Wilczurze nagły zawód. Nie chodziło nawet o to, że przeżył.
Chodziło o to jak się z tym obnosił.
Na Ziemi bytuje... ile? Osiem miliardów ludzi? I żaden z nich nie łazi ulicą i nie wrzeszczy takich oczywistości. Przecież widzę, mówiło skrzywienie facjaty Growlithe. Na chuj strzępisz ryj?
— Nie wyciągać tego! Proszę nie!
Całkowicie zbił go z tropu. O ile aż do tej chwili Wilczur mniej więcej łączył fakty, tak teraz ścieżki dedukcji rozjechały się jak nogi niewprawnego łyżwiarza na samym środku lodowiska. Przyglądał się mu tylko z góry, kompletnie nic nie rozumiejąc. Nie wyciągać... czego? Wniosków?
Widok rozcapierzonych palców Cayenne'a wywołał za to reakcję natychmiastową. Nie trzeba było czekać nawet sekundy, by białowłosy strząsnął z siebie jego rękę, wykrzywiając się jeszcze mocniej — a trzeba wiedzieć, że jeszcze kilka nerwów, a coś by mu strzeliło w twarzy jak pęknięta struna.
— Uratuję pana!
Aha — rzucił z dystansem, nie panując nad brwią, która jakby sama z siebie uniosła się o centymetr wyżej. — Ale nie ja potrzebuję ratunku. To ty jesteś czubem.
Żyję? Żyję!
No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Katarynko, zewrzyj gębę. Nasz kolega — tu demonstracyjnie zrobił pauzę — to nie jedyny gość, który chce się wprosić na imprezę. Więc z łaski swojej o trzy tony niżej i o pięć emocji mniej. Przecież nic mi nie jest. To tylko kilka draśnięć — przypomniał, krwawiąc jak zarzynana świnia.
Był pewnie dość... naiwny, co to za tępe słowo, skoro mimo ściemniającego się nieba, nie biegł do schronienia. Nie był nawet bliski żwawemu marszowi; prędzej przypominał turystę na zwykłej przechadzce po nieznanych terenach, tylko zabrakło mu aury zafascynowania.
Faktycznie odczuł zmęczenie i słabość, gdy wreszcie dotarli do jaskini. Z jej wnętrza buchało przenikające mięśnie zimno. Wchodząc do wewnątrz, Growlithe musiał nieco pochylić głowę — sklepienie było bardzo niskie, co, mimo wszystko, było korzyścią na ich konta. Żadne wielkie cholerstwo się tu nie wciśnie. Żaden siedmiometrowy pająk albo trzykrotnie większy od Wilczura niedźwiedź — te i inne stworzenia pozostaną na dworze.
Ale z drugiej strony... może jednak szkoda? Może lepiej by było, żeby szczeniak poznał prawdziwe uroki Desperacji?
Jak ci się podoba? — zagaił, zdejmując dłoń z sufitu. Posypał się suchy piach. — Warto było opuszczać Eden?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Był tak zaaferowany oraz podekscytowany tym, że jakimś cudem udało mu się przeżyć, że nawet przez myśl mu nie przeszło, że w ten sposób może ściągnąć na ich głowy o wiele większe kłopoty. Dlatego też słysząc wymordowanego, od razu zamknął jadaczkę. posyłając w jego stronę przepraszające spojrzenie. Dzięki temu chociaż na czas drogi do jaskini wymordowany mógł delektować się ciszą, bo Cayenne nie odezwał się ani słowem.
Szkoda, że nie było to permanentne.
Gdy tylko cień skał padł na nich, anioł zatrzymał się i aluzyjnie wskazał, żeby wymordowany usiadł, a sam przerzucił przez głowę pasek torby, opadając na kolana i intensywnie w niej grzebiąc, mamrocząc coś przy tym pod nosem, ale na tyle bełkotliwe, że najzwyczajniej w świecie nie dało się tego zrozumieć. Ale był to jakiś nieznany język, stworzony przez samego chłopaka. Z torby posypywały się różne przedmioty, od jedzenia po zawinięte w szmatki rośliny.
Źle, źle, źle. - mamrotał pod nosem spoglądając na bandaż oraz na plastikowe pudełko.
Niestety, nie mam przy sobie wszystkiego, co mogłoby mi się przydać w tym momencie. Oczywiście założyłem wybierając się tutaj, że mogę napotkać ranne zwierzęta, dlatego też zabrałem nieco rzeczy.... ale to typowo zwierzęce medykamenty. - spojrzał przelotnie na niego, ponownie bardzo szybko spuszczając głowę. Właściwie wymordowani to trochę takie zwierzęta, prawda? Z drugiej strony obawiał się, że mężczyzna może poczuć się nieco urażony, dlatego też ugryzł się w język.
Nie, nie, nie. To bardzo złe rozumowanie. Musiał traktować wymordowanego jak człowieka, a nie sprowadzać go do zwierząt. Co prawda w mniemaniu Cayenne zwierzęta były równie wartościowe i stawiał je na równi z samym sobą, ale niektórzy mogli opatrznie zrozumieć jego słowa. Chłopak odetchnął cicho przez nos i odwrócił głowę, spoglądając na Pana Lisa, który już od jakiegoś czasu był przytomny i delikatnie przesuwał językiem po swojej lewej łapce, jednakże co rusz posyłając krótkie spojrzenie w stronę wymordowanego, zapewne gotowy w każdym momencie zaatakować, jeżeli sytuacja będzie tego wymagać.
Panie Lisie, proszę, spróbuj coś upolować. - poprosił go chłopiec z bladym uśmiechem. – Nie, nie. Nie martw się. Poradzę sobie. Zresztą, na pewno będziesz niedaleko, prawda? - dodał nieco weselej. Zwierzę przyglądało się im jeszcze przez chwilę, aż w ostateczności podniósł się i ruszył biegiem w stronę wyjścia z jaskini.
Tylko uważaj na siebie, wciąż jesteś osłabiony! - krzyknął za nim Cayenne, wreszcie przenosząc swoją uwagę na jasnowłosego.
Nie mogę polować. Rozumiem co zwierzęta mówią, dlatego nie mógłbym ich zabijać. Co prawda sam nie tykam mięsa, ale rozumiem, że niektórzy potrzebują go. A pan wygląda na takiego, który je lubi. - posłał mu krótki uśmiech, otwierając plastikowe pudełko, w którym znajdowała się igła oraz nić.
Mogę na takiego nie wyglądać, ale znam się na tym. Na leczeniu. Opatrzę pana, wyciągnę szkło i zszyję ranę. Niestety nie mam wszystkiego przy sobie. Nie byłem przygotowany, że ktoś będzie tak bardzo ranny. Ktoś, kto nie jest zwierzęciem. Nie mam nic przeciwbólowego, oprócz Kozłka lekarskiego. Powinno nieco pomóc, jeżeli będzie pan żuł korzeń. - z jednej ze szmatek wyciągnął korzeń i podał go wymordowanemu, delikatnie dotykając wbitego szkła, jednakże wpatrując się w dwubarwne tęczówki.
Proszę mi zaufać. Zrobię to szybko. - szepnął i bez ostrzeżenia szarpnął szkłem, wyrywając je z ciała mężczyzny. Szybko podciągnął jego koszulkę, która momentalnie zaczęła nasiąkać krwią i przyłożył dłoń, używając mocy wody do obmycia rany. I chociaż się spieszył, jego ruchy były precyzyjne i dokładne.
Zaboli. - powiedział krótko, gdy wsunął głębiej mały palec i przesunął nim wewnątrz rany, upewniając się, że nie ma żadnych odłamków szkła.
Desperacja jest przerażająca. Ale chciałem poznać inny świat. Do tej pory żyłem w hermetycznym Edenie... sam. Pomyślałem, że może tutaj będzie więcej osób, które będą chciały ze mną rozmawiać, mimo wszystko. Że poznam kogoś. I poznałem pana. - uniósł głowę i wyszczerzył się radośnie, jednocześnie wbijając igłę w jego skórę, by rozpocząć zszywanie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Cały ten czas ledwo zwracał na niego uwagę. Za bardzo pochłonęła go eksploracja terenu, bo w pierwszej kolejności chciał sprawdzić stabilność ich bezpieczeństwa. Wyczuwał tylko stęchłą woń jaka zwykle towarzyszyła jamom, ale nie mógł tracić czujności tylko dlatego, że pierwsze wrażenie wydawało się tak pozytywne. Przekierował więc myśli na odpowiedni nurt i prawdopodobnie dlatego nagły ból (w tle coś mamrotało, ale Growlithe całościowo wyłączył się ze świata rzeczywistego) wywołał natychmiastową reakcję.
  Odepchnął go od siebie. Nie był to ruch porównywalny do odsunięcia kolegi. Bardziej przypominał zamortyzowany cios, który miał posłać przeciwnika na drugą stronę pomieszczenia. Szarpnął tak mocno, że równie dobrze mógł go przewrócić, a już z pewnością nabawić zgniłozielonego siniaka wielkości męskiej pięści. Po wnętrzu jaskini przetoczyło się warknięcie, które odbijało się w licznych zakamarkach dziesiątkami słabnących ech.
  — Nie dotykaj mnie — ostrzegł gniewnie, nie zdejmując z niego spojrzenia. Rany, jakie zadało szkło, krwawiły, ale nie były tak rozległe jak obrażenia zadane przez szczęki ich wcześniejszego przeciwnika. Kły wbiły się w mięso rozrywając tkanki bez żadnego problemu — weszły wystarczająco głęboko, by normalny człowiek zaczął wrzeszczeć. Jeżeli wymordowany miał ochotę krzyczeć, nie dawał tego po sobie znać. — Zaczynasz mnie wkurwiać. Czego nie pojmujesz, ty edeński pomiocie, w słowach: odpieprz łapska?
  Zaczął się powoli obracać, by stanąć do niego frontem. Planowany zabieg miał przede wszystkim odsunąć w tył ranną rękę — poza zasięg Cayenne'a, jakby Growlithe chciał schować za plecami coś cennego. Coś, na co inni nawet nie powinni spoglądać.
  — Dam ci małą radę, pokraczny aniele. Nie wszyscy pragną zbawienia. Nie każdy chce ratunku. Te wyjątki same o siebie dbają i kiedy wymuszasz na nich przyjmowanie swojej dobroci, nie różnisz się niczym od przypadkowych złodziei.
  W półmroku jaskini ledwo można było rozróżniać poszczególne kontury, jednak po wytężeniu wzroku dałoby radę dostrzec wykrzywioną w pogardzie twarz mężczyzny. Stał wyprostowany, praktycznie stykając głowę z sufitem; ułożył się bokiem, wciąż trzymając zachlastane fragmenty ciała jak najdalej.
  — Swoim natrętnym zachowaniem odbierasz mi wolność wyboru. — Zniżył ton, ale w ciszy, jaka ich otaczała, wciąż brzmiał dobitnie i głośno. — A ten wybór zakłada, że nie pozwolę na twoje gówno warte zabiegi. Rozumiesz? Jeżeli mnie dotkniesz, choćby przypadkiem, odgryzę ci rękę. Sądzisz, że nie dałbym rady? Że nie wywalczę sobie ścieżki?
  Milczenie, jakie zapanowało, nie trwało szczególnie długo. W ciemnościach słychać było szurnięcie w chwili, w której wymordowany przesunął but po podłożu, najpewniej robiąc kolejny krok w tył. Zwiększał dystans między nimi w mało subtelny sposób.
  — Wciskaj swoją nachalną pomoc tym, którzy jej chcą. Na przykład temu zapchlonemu sierściuchowi, który ledwo taszczy twoje żarcie. Nie wierzę, że puściłeś poturbowanego kumpla na to wygwizdowo. Samego. — Choć otulał ich mrok, dało się wyczuć, tak po prostu, podskórnie, że Growlithe się uśmiecha; ale nie był to uśmiech ani przyjazny, ani rozbawiony. — A może zwyczajnie chciałeś się go pozbyć? — Pauza. Krótka. — Dobrze ci idzie, Cayenne. Wkrótce drapieżniki zwęszą trop. Co może zrobić taki mały lis w obliczu Desperacji?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Odskoczył od niego jak poparzony, wpadając plecami na przeciwległą ścianę. Nie rozumiał. Był przerażony nagłą reakcją wymordowanego. Przecież nie chciał źle. Chciał mu pomóc. Nie chciał go w żadnym stopniu skrzywdzić. Nie docierało do niego, że jego chęć pomocy mogła wywołać w nim taką nagłą falę agresji. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz przypominając chłopcu, z kim ma do czynienia.
C-chciałem tylko panu pomóc, nie chciałem nic źle! - powiedział nieco drżącym tonem, przyciskając ręce mocno do siebie, jakby pomimo dzielącej ich teraz odległości i tak w jakiś nienaturalny sposób mógł go dotknąć, i ten naiwnie dziecinny gest miał w tym przeszkodzić.
Zawsze to samo. Za co go tak nienawidzili? To nie jego wina, że był owocem grzechu. Przecież nie zrobił nic złego.
Odwrócił głowę, czując jak w gardle zbiera się żółć.
Wszyscy jesteście tacy sami. - rzucił cicho w eter, choć zapewne jego słowa dotarły do czułego słuchu wymordowanego. Anioł osunął się, siadając bokiem do ściany, nie patrząc w stronę wymordowanego. Tak. Każdy z nich był taki sam. Każdy z nich uważał się za lepszego. Bardziej boskiego. A zwłaszcza ci, którzy pochodzili bezpośrednio od Boga. Gardzili takim jak on. Zwłaszcza on. I na każdym kroku starali się to udowodnić.
Tak samo jak on teraz.
"...nie wywalczę sobie ścieżki?"
Zmarszczył mimochodem brwi. Właśnie o tym mówił.
Niech już pan tak nie cwaniakuje. - odezwał się nagle, wgryzając się w wypowiadane przez niego słowa. – Doskonale pan wie, że nie mam z panem żadnych szans. Co chce pan udowodnić? - zapytał. Przecież na pierwszy rzut oka było widać podział siły. Zresztą, nawet jeżeli młody anioł dysponowałby większą siłą, to nie byłby w stanie jej nawet użyć. Każde warknięcie, gwałtowny ruch jasnowłosego wprawiał go w czyste i nagie przerażenie. Drżał na samą myśl, że mógłby się zbliżyć, mógłby poczuć jego ciepły odór na swojej skórze. Wymordowani byli przerażający. I Cayenne to wiedział. Nawet nie próbował tego ukrywać.
Ale chciał tylko pomóc.
Na słowa odnośnie Pana Lisa mimowolnie drgnął, niemalże odwracając głowę za siebie, by spojrzeć w stronę wyjścia z jaskinii. Nie zrobił tego jednak. Siedział nadal wciśnięty w ścianę, z podkulonymi kolanami i torba przy brzuchu, w której znalazł głupiutkie oparcie.
Pan Lis jest o wiele sprytniejszy, niż pan myśli. Zwłaszcza jeżeli chodzi o polowanie. Poradzi sobie. - odpowiedział hardo, chociaż słowa drugiego mężczyzny zasiały ziarno niepewności. W tym momencie Cayenne był gotowy zerwać się do biegu, byleby tylko odnaleźć przyjaciela. Ale wierzył. Wierzył w niego, i że sobie poradzi. I lada moment się tutaj zjawi.
Nie jest pan zmęczony? Ciągłym warczeniem dookoła? - odezwał się nagle.
Nie czuje się pan przez to samotny?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Co chciał udowodnić?
Że jego natręctwo bywało irytujące i gdyby naprawdę zapragnął ukrócić mu smycz, mógłby to zrobić bezproblemowo, od razu, siłą. Niemal wymagał, aby dostrzeżono litościwy wariant, który obrał, choć nic nie wskazywało na to, by żywienie nadziei w tym temacie miało zebrać plony. Uważasz, że gówniarz zwróci uwagę na coś takiego? Cayenne był w swoim rozumowaniu naiwny, trochę zbyt czysty. Być może wcale nie dostrzegał niektórych opcji, które mogły się wydarzyć, a wciąż nie wydarzyły. Wilczur obrzucił go przelotnym spojrzeniem, odsuwając się na jeszcze jeden krok, który miał być przysłowiową kropką nad i.
Zsunął wtedy z ramion kurtkę, o której niemal całkowicie zapomniał. Materiał kleił się do jego ciała i kiedy go zdejmował, tkanina odeszła od świeżych ran wywołując nowe fale bólu i szczypania.
Zaczął drzeć wierzchnie ubranie na kawałki.
„Nie czuje się pan przez to samotny?”
Gdyby w jaskini było trochę jaśniej, Cayenne być może dostrzegłby na twarzy swojego tymczasowego towarzysza ślad zaskoczenia, jakby trafił w samo sedno i pokazał mu śmiesznie proste rozwiązanie, na które  ten nie potrafił zwrócić uwagi aż do teraz. Growlithe nie czuł samotności — a przynajmniej nie sądził, aby tak było. To przypominało bycie ślepym. Żaden niewidomy nie rodzi się ze świadomością, że coś jest z nim nie tak, a nawet po tym, jak ktoś z zewnątrz mu to wytłumaczy, nie będzie rozumiał różnicy. Dopiero osoba, która wcześniej widziała i z czasem utraciła tę umiejętność ma możliwość zrozumienia krzywdy.
Czy czuł się samotny?
Niezbyt — przyznał beznamiętnie, jeszcze krótki moment utrzymując wzrok na ciemnowłosym, ale zaraz po tym wrócił do obwiązywania dłoni kawałkami materiału. — Cóż, nie bardziej niż ty.
Oddychał płytko, ale kontrolowanie. Starał się ustabilizować nerwy. Zrobienie krzywdy temu szczeniakowi na nic by mu się nie zdało. Straciłby tylko resztki energii, której praktycznie nie posiadał, na dokonanie czegoś, o czym za sekundę by zapomniał. Ściskając prowizoryczny opatrunek uderzyła w niego pewna myśl — trwała sekundę i Grow już po chwili nie był pewien z czym się wiązała.
Tutaj wszyscy warczą. Wygrywa ten z ostrzejszymi kłami. — Przyłożył jeden z grubszych pasów do brzucha i zaczął się obwiązywać dookoła korpusu, uprzednio podnosząc t-shirt. Rany zadane szponami paliły żywym ogniem, jakby ktoś przykładał mu do skóry garnki po wrzątku. Każda komórka w ciele pulsowała gorącem. — Dlaczego więc nie wrócisz do siebie? — To pytanie padło tak nagle, jakby w ogóle nie było zamierzone. Krew wciąż ściekała po skórze, wsiąkała w materiał kurtki, którym próbował objąć jak największą powierzchnię obrażeń. Gdzieś w tle świszczał wiatr. — Tutaj nie ma dla ciebie miejsca. — Natura umilkła, jakby zaskoczyła ją ta prostota słów. Herszt bandy złodziei zsunął z powrotem ubranie na brzuch i kiedy tkanina opadała, spojrzenie Wilczura uniosło się, aby objąć twarz ciemnowłosego. — Zabiję cię, żeby przeżyć. To ci odpowiada?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Czy był samotny?
Oczywiście, że tak. Zresztą, Cayenne nigdy nie ukrywał tego. Co prawda również nie obnosił się ze swoją samotnością, uśmiechał się i robił dobrą minę do złej gry, ale jeżeli ktoś zapytałby go wprost, czy czuje się osamotniony, nie kłamałby. Powiedziałby prawdę. Chciał mieć przyjaciół. Kogoś bliskiego, kogoś, kto będzie go akceptował pomimo jego wszystkich wad. Czy tak nie było z każdym?
Nie zamierzał jednak tłumaczyć się z tego wymordowanemu. Nie jemu, zwłaszcza nie jemu. I bynajmniej nie chodziło już o fakt, że go nie znał. Miał wrażenie, że mężczyzna jest w stanie samym spojrzeniem rozerwać go i zajrzeć do środka, w głąb jego duszy i wyszarpać swoimi pazurami każdy sekret i tajemnicę, każdą emocję, skrzętnie skrywaną przed światem. A ta myśl przerażała go i paraliżowała, więc zamiast odezwać się, uparcie milczał, zaciskając coraz mocniej blade usta w wąską linię.
Jednakże słuchał go. Uważnie, każdego słowa. I coraz bardziej czuł dziwny ciężar na swoich ramionach, chociaż nie był w stanie skonkretyzować jego źródła.
"Dlaczego więc nie wrócisz do siebie?"
Usta drgnęły, a cień nieszczerego uśmiechu musnął jego wargi.
A dlaczego ptak usilnie próbuje uciec ze swojej klatki? Przecież jest tak bezpieczny, nie ma styczności z naturalnymi drapieżnikami, dostaje jedzenie. A mimo to, przy każdej możliwej okazji, próbuje ucieczki, w nieznany i niebezpieczny świat. - odwrócił głowę, by na niego zerknąć przelotnie, szybko jednak na powrót zerwał kontakt wzrokowy.
W Edenie też nie ma dla mnie miejsca. Jestem dla nich bękartem, wyrzutkiem, wynaturzeniem. Czymś co powstało z zakazanej miłości. Nie mogą mnie jednak wyrzucić, bo nie zrobiłem nic złego. Moralność anielska im na to nie pozwala. Ale gdybym któregoś dnia zniknął, nawet jeżeli spychają tę myśl gdzieś głęboko w siebie, nie chcąc się do tego przyznać, byliby szczęśliwi. Może po prostu szukam gdzieś miejsca dla samego siebie. W Edenie nie, tutaj też nie.... to więc gdzie? - powieki lekko opadły na dwubarwne tęczówki, palce rozpaczliwie chwyciły szczupłych ramion jak tonący łapie samotnej deski.
Czy rzeczywiście moja śmierć pomoże panu przeżyć? Co panu to da? - wzruszył delikatnie ramionami, a w jednej chwili wszelakie chęci do dalszej walki opuściły go. Był jak skorupa, która tylko czeka na rozsypanie się.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Czy jego śmierć byłaby sensowna?
Grow przyglądał się mu, oczy zaszły mgiełką, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał. W końcu lekko wzruszył barkami, nadając tak ważnemu tematowi, plakietkę byle jakiego.
Może.
Może tych kilka kropel krwi, jakie z ciebie spuszczę, dodadzą mi 20 punktów życia, podczas gdy wróg odejmie mi 18? Może ten niewielki skrawek czerwieni na pasku czerni okaże się wystarczający, żeby moje istnienie nadal miało rację bytu? A może zginiesz i chwilę później ja także. Co za różnica? Jest szansa na pierwszą opcję, dlaczego więc jej nie wykorzystać?
Nie rozwinął jednak tej myśli. Pozostawił ją w jaskini, aby rozmyła się w lodowatym powietrzu, wtopiła w wilgotne ściany. Zniknęła wraz ze wszystkimi innymi słowami, które wypowiedzieli. Gdzie miał pójść? Nigdzie. Gdziekolwiek. Nie było tu dla niego miejsca, w Edenie także nie. Dlaczego nie wrócił do nieba? Czy to nie był raj dla ptaków? W takich złotych klatkach każdy chciałby być zamknięty.
Ty nie — szepnął umysł. Ty byś nie chciał. Pragniesz wolności. Gówno cię obchodzi w jakim świecie. Byle byś był wolny.
Grow nasłuchiwał.
Może ten dzieciak także?
Może, tak przypadkowo, jesteście do siebie bardzo podobni?
Nie słychać było bestii, która — na sto procent — wszczęła pościg. Będzie szukała akurat jego. To on, w imię wolności dla siebie lub wolności dla kogokolwiek, kto akurat mu się przypodobał, zabił rodzinę tego wymordowanego. Hej, a może to był zwykły kaprys? Bywało. Dla zabawy. Śmiechu. Albo z nudy? Wilczur potarł zdrętwiałą twarz; paznokcie przesunęły się po brudnym poliku, zostawiając na nim następne smugi. I za to miał umierać ktoś inny, ktoś — tak przypadkowo — podobny do ciebie?
Zostań tu — powiedział ochryple, ruszając w kierunku wyjścia. Jeszcze nie do końca wiedział, dlaczego robi to, co przyszło mu do głowy. — Zaraz wrócę.
Ty cholerny kłamco.

Koniec wątku
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach