Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Czekał na niego cierpliwie – jak nie on. Przyglądał się tylko w skupieniu niepewnym ruchom dzieciaka, ale nie reagował na nie praktycznie w ogóle. Dopiero kiedy ten zaczął się wycofywać i wszedł za drzewo białowłosy przechylił głowę na bok. Przemknęła mu nawet myśl, że młody chce zwiać, ale była ulotna i nie poświęcił jej dłuższej chwili. Wyprostował więc ramiona i zaczął się przyglądać swoim paznokciom, jak znudzony klient czekający na kolej w mało prestiżowym sklepie.
Nie spojrzał zresztą na chłopaka nawet wtedy, gdy ten szeleszcząc niskimi gałązkami zaczął iść w jego stronę. Zamiast tego powiódł spojrzeniem ku wskazanej skale, wyszukując w zobojętnieniu wspomnianą torbę, przez moment „zainteresowany” nią bardziej niż jej właścicielem. Co mogła w sobie mieć? Jakim prawem miał przy sobie coś więcej niż gacie na dupie i ewentualną broń? Broń, która nierzadko była tylko kawałkiem twardego drewna albo poręcznym kamieniem? Z tymi pytaniami tłukącymi się po czaszce ruszył w ślad za dzieciakiem. Ostatni raz rozejrzał się po plenerze, jakby spodziewał się, że zza najbliższego drzewa wyskoczy prezenter firmowy, rozłoży ramiona ruchem tęczy i wykrzyknie: „mamy cię! Szczyl był podstawiony! Domyśliłeś się? No? NO?”, ale nic takiego nie miało miejsca.
Jasne, że nie, zganił się kwaśnym tonem, siadając na ziemi. Chociaż w sumie lepiej uznać, że po prostu się na nią zwalił, jakby nagle stracił władzę w nogach. Głośny, niedbały ruch nie wydawał się jednak niezaplanowany, a sam białowłosy nie sprawiał wrażenia osłabionego – nawet mimo upływu krwi.
„Przemyję panu najpierw ranę”.
Dobra.
Grow wyciągnął w jego stronę zranioną rękę, a sam wsparł polik na drugiej dłoni, uprzednio zahaczając łokieć o kolano zgiętej wpół nogi. Dopiero teraz utkwił wzrok w chłopaku, bezczelnie przyglądając się jego twarzy, jakby nie obchodziło go, co się dzieje z rozszarpaną i pogryzioną skórą, bo bardziej był ciekaw reakcji na to wszystko.
„W... wytrę pana”.
Oddychał miarowo, bez względu na to, jak zabiegi wykonywane przez nieznajomego bolały. Ciężki bagaż przyzwyczajenia nie pozwalał mu syczeć przy byle zadraśnięciu – a obecny stan zdrowia umniejszył właśnie do czegoś w rodzaju zarysowania skóry o chropowatą ścianę domku. Do czegoś błahego i niewartego uwagi, choć impulsy przesyłane były do mózgu, a jego ciało, mimowolnie, napinało mięśnie, kiedy nasączona wodą szmatką stykała się z dziełem lisa.
„Trochę zapiecze. Przepraszam”.
Brew mimowolnie powędrowała w górę, niemal stykając się z linią włosów – teraz krótko ściętych, nierównych i przykurzonych piachem. Coraz bardziej zaczynał nabierać pewności z czym ma do czynienia, chociaż niespecjalnie mu się to uśmiechało. Nie, żeby wcześniej liczył na towarzystwo obcego małolata, ale po tym, jak pojawiła się nowa alternatywa...
Grow nagle zwarł zęby. Ostra woń odkażacza odgarnęła na bok dotychczasowe przemyślenia. Stała się najważniejsza i najbardziej realna, bo aż zdjął wzrok z twarzy chłopca i spojrzał na swoją rękę. Rany zadane zębami były krwiste. Zwierzę nie było specjalnych gabarytów – to nie puma, ani nawet wilk. Lis był o wiele mniejszy, ale też szybszy i jakby bardziej zajadły. Pozostawił mu na cerze masę długich rys; parokrotnie udało mu się pazurami przebić skórę, wżynając się aż pod pierwsze warstwy naskórka. To, co jednak najbardziej przykuwało uwagę, to obrażenia zadane zębami. Szczęki musiały mocno się zacisnąć i choć Grow nie pamiętał samego zdarzenia, po tym, co aktualnie widział, był pewien, że lis szarpał łbem do tyłu. Otwory były zbyt duże jak na kły leśnego rudzielca, a skóra dookoła przypominała porwany materiał.
Patrzył jednak bez mrugania, jak przeźroczysta ciecz ześlizguje się z szyjki fiolki i spływa na mięsiste włókna. Dłoń drgnęła rażona bólem, ale na twarzy nie drgnął mu żaden mięsień.
„Przepraszam pana, że piecze”.
- Jak skurwysyn – przyznał zniecierpliwionym tonem. Odwrócił wtedy głowę i wsunął podbródek na rękę, którą dotychczas się podpierał. Znudziło mu się już doglądanie tego, jak dzieciak go opatruje. Wszystko go nużyło. Miał wrażenie, że jeśli nie umrze kiedyś od upływu krwi, umrze przez brak stosownych bodźców. Że pewnego dnia jego mózg po prostu się wyłączy, jak urządzenie, które nie jest zepsute, ale któremu odcięto dopływ prądu.
- Gotowe!
Rozprostował palce, a potem stulił je, sprawdzając z przyzwyczajenia, jak daleko mógłby się posunąć, gdyby postanowił użyć pięści. Czuł doskonale niekompletność kończyny, ale wyjątkowo nie wprawiało go to w rozdrażnienie. Może po prostu dzisiejszy atak sprawił, że wyczerpał limit złości.
- Chc-chce pan się napić?
- Hm? – Policzek znów ześlizgnął się na wnętrze dłoni, a dwukolorowe ślepia zahaczyły o ręce obejmujące drżący kubek. Woda w środku cicho chlustała. - Nie pachnie jak alkohol, więc możesz to wziąć. – Zsunął wzrok niżej, znów pokazując, jak bardzo się różnili. Kiedy ciemnowłosy nie dawał rady patrzeć mu prosto w oczy, on skanował go spojrzeniem bez najmniejszego drgnięcia powieki, jakby zobaczenie każdego dostępnego fragmentu było czymś, co mu się NALEŻY. - Teraz już wiem, że jesteś aniołem. Wybrakowanym? – Wraz z ostatnim pytaniem sięgnął zabandażowaną dłonią w stronę przycupniętego tuż obok rozmówcy. Palce wślizgnęły się pod naciągnięty materiał bluzy i zadarł go do góry. A potem gwizdnął, jak ktoś, kto zobaczył naprzeciwko niezłą laskę. - No proszę, proszę. Więc Tatuś o tobie nie zapomniał. To się musiałeś cieszyć, jak się oblukałeś po zstąpieniu z Nieba, co? – Puścił bluzę i poklepał go po szczęce. Trochę zbyt mocno. Trochę zbyt lekceważąco. - Ale skoro taki z ciebie szczęściarz to pewnie masz też niezłą historyjkę w zanadrzu,
co nie?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zabrał kubek z wodą odstawiając go z boku, na wszelki wypadek, jakby wymordowany jednak chciał się napić. Może nie teraz, ale później. Teraz trochę pożałował, że nie zabrał żadnego wina z Edenu, wtedy mógłby poczęstować nim wymordowanego. Bał się jednak zabierać zbyt wiele niepotrzebnych rzeczy, a na tamtą chwilę wino akurat do takich rzeczy zostało zaklasyfikowane.
Odłożył wszystko, co używał do opatrzenia nieznajomego, po czym zaczął ładnie pakować to do swojej torby, ceniąc każdą przestrzeń. Nigdy niewiadomo co znajdzie i co zapragnie zabrać ze sobą do Edenu. Zresztą, jako anioł, który często zajmował się domowymi pracami, niekoniecznie u siebie w domu, miał wpojoną zasadę, że wszystko powinno mieć swoje miejsce, by nie powstał niepotrzebny chaos. I póki co metoda ta sprawdzała się doskonale.
”… że jesteś aniołem”
Uniósł wzrok na wymordowanego, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przez to wszystko nie zdążył się nawet porządnie przedstawić. A przecież tak wypadało.
Tak, jestem aniołem I pochodzę z Edenu. Co prawda nie wiem o co chodzi panu z wybrakowanym, ale nazywam się Ca—AJ! – wydał z siebie zduszony pisk pełen zaskoczenia. Dłonie instynktownie pochwyciły za materiał bluzy i rozpoczęły krótką próbę sił z jasnowłosym, chcąc jak najszybciej naciągnąć bluzę na jej prawowite miejsce, zakrywając swoje intymne części ciała, które objął nieprzyjemny chłód, tak bardzo przeciwny do gorąca, które z kolei oblało jego policzki oraz uszy.
P-proszę przestać, proszę pana! Ale naprawdę, bardzo proszę! Tak się nie godzi… no proszę pana, niech pan puści moją bluzę! No ale proszę, no! – wyrzucił z siebie potok słów, a gdy wreszcie wymordowany wyswobodził jego ubranie, chłopak w ekspresowym tempie odsunął się od niego, od razu gładząc materiał ubrania, naciągając go do granic możliwości, wsuwając pod chude kolana. Przeniósł zawstydzone spojrzenie na Pana Lisa upewniając się, że nadal jest pogrążony w śnie, po czym na powrót spojrzał na wymordowanego, chociaż spod długiej, smolistej grzywki wyglądał trochę na zawstydzonego i oburzonego chłopca, łypiącego spod byka. Co oczywiście w żadnym wypadku nie było prawdą, chociaż z perspektywy osoby drugiej mogło to wyglądać nieco inaczej.
Bardzo proszę tego więcej nie robić. Wiem, że ponoć na Desperacji nagość jest czymś zwyczajnym I praktycznie każdy tutaj chodzi nago, ale wciąż dla mnie to zawstydzająca rzecz. Bardzo pana proszę. – mruknął cicho, zaciskając usta w drżącą linię. Odetchnął parę razy, jakby potrzebował sam sobie dodać więcej otuchy, po czym dodał nieco spokojniej, chociaż podwyższona barwa tonu nadal zdradzała jego niepokój i niepewność.
Dobrze. Nazywam się Cayenne I pochodzę z Edenu – położył obie dłonie na kolanach, jednocześnie zgarniając nieco materiału bluzy, by w ten sposób postarać się chociaż trochę ukryć drżenie palców, po czym pokłonił głowę lekko w przód w geście powitania.
To mój pierwszy raz w Desperacji, więc wszystko jest dla mnie nowe. Nie rozumiem do końca o co panu chodzi, ale domyślam się, że ma pan na myśli anioły pierwszej generacji, czyli te, które egzystują praktycznie od zarania dziejów i otrzymały ciało od Boga. Niestety, ale nie zaliczam się do ich grona, gdyż urodziła mnie moja mama. W zasadzie to miałem nadzieję, że ich tu spotkam, hehe – zaśmiał się nieco z zawstydzenia, drapiąc palcem po grzbiecie nosa, spoglądając gdzieś w bok.
Wiem, że opuścili Eden kiedy się urodziłem…. I co prawda nie wiem jak wyglądają, nie do końca, ale…. Ale… może ich tu spotkam. – dodał spoglądając na wymordowanego z dziwnym błyskiem w oku pełnym nadziei.
A pan podróżuje sam— – zamilkł, gdy w dość niezbyt dużej odległości rozległ się głośny ryk wywołujący nieprzyjemne dreszcze oraz płosząc czarne ptaszyska, które do tej pory w spokoju przesiadywały na szkieletach drzew. Cayenne spojrzał przez ramie, wpatrując się w las, ale niczego nie dojrzał. Ale słyszał. Wyraźnie.
Chyba…. Ktoś pana szuka, proszę pana…. – powiedział cicho, nieznacznie przysuwając się bliżej wymordowanego, spoglądając co chwilę za siebie.
I chyba nie jest pana przyjacielem, proszę pana. Może… może.. powinniśmy się schować gdzieś?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kiedy tak się rzucał, Grow tylko patrzył. Przez ostatnie kilka minut naprawdę robił głównie to – gapił się.  I słuchał. Dopiero po kolejnym „proszę pana!” druga jasna brew też się uniosła i już w ogóle twarz Wilczura wyglądała na model idealny do spisu emocji. Gdyby cyknięto mu teraz zdjęcie, bezkonkurencyjnie zawisnąłby pod „Zaskoczeniem”.
- Co ty odwalasz? – Pytanie zabrzmiało szorstko, jakby go ganił. - Już się tak nie unoś, dziewczynko. Jezu, też ci mogę pokazać. – Mówiąc to chwycił już nawet za pasek od spodni, ale nieznajomy dalej bąkał pod nosem coś o tym, żeby już – proszę – tego nie robić i że wie, że na Desperacji to normalne, ale u niego to nie jest normalne. Grow puścił sprzączkę, wykrzywiając usta w niesmaku, bo jak nagość może być nienormalna? Przecież nikt nie rodzi się w ubraniu. To raczej ciuchy są przypadkiem.
Głęboki wdech.
Słyszał wyraźnie, jak powietrze prześlizguje się przez usta i zęby nieznajomego. I tak kilkakrotnie, aż wreszcie padło dobitne: „dobrze”, które najwidoczniej miało zwiastować coś nowego. Coś, czego jeszcze nie było – w końcu to mu obiecał ten mały gnojek, nie? Wilczur przymrużył na powrót powieki, spod których błyszczały oczy i czekał. Czekał, czekał, czekał. Już w drugiej sekundzie zapomniał jego imię. Czekał, czekał, czekał. Nic, kompletnie nic się nie działo. Ile miał jeszcze..?
Ryk.
Trzepot skrzydeł.
Grow nawet nie spojrzał w tamtym kierunku. Nie. On nawet nie drgnął, jakby cała ta kakofonia dźwięków w ogóle nie miała racji bytu, a młody Cayenne poddany został jakimś nienazwanym mocom.
- Chyba... Ktoś pana szuka, proszę pana...
- Olej to. – Słowa zabrzmiały tak beztrosko, jakby kazał mu mrugnąć albo nabrać kolejnego wdechu – po prostu, weź to chrzań, dzieciaku! - Mówiłeś coś o tym, że pochodzisz z Edenu i chcesz mi dać jedzenie..?
Znów ryk. Tym razem zabrzmiał z bliższej odległości, dochodził z czeluści. Nie gardła. Nie żołądka. Po prostu nie ciała. Ryk był tak rozdzierający, jakby bestia czerpała nienawiść z dna piekieł – i być może to było powodem, dla którego Grow przewrócił oczami i zaczął się podnosić.
- Dobra, przeniesiemy imprezę w inne miejsce.
Kolejny ryk.
Kolejny trzepot.
- I tak nie lubię się dzielić. A jakby nas doganiało zawsze możemy rzucić rudą szkapę. – Mówiąc to złapał lisa za kark i podniósł go, aż cała skóra ściągnęła się jakby w dół, zmuszona utrzymać ciężar ciała zwierzęcia. Usta albinosa drgnęły, kiedy chciał mruknąć coś jeszcze, ale rozległ się następny pełen wściekłości skowyt, więc zamiast komentarza wyrwało mu się tylko marudne cmoknięcie. Nie mieli pewności, że to... coś, czymkolwiek było, naprawdę chciało dorwać akurat jego. Nie mieli nawet pewności, czy lada moment nie skręci i nie zakończy całej tej szopki.
Z drugiej strony Grow trzymał tego całego Jegomościa Chytrusa, więc młody nie miał szans na ucieczkę, o ile naprawdę nie chciał zostawiać swojego towarzysza, nie?
- Gdzie wolisz iść? Do jaskini? A może do ruin? – Brakowało tylko firmowego uśmiechu, a wycieczka krajoznawcza wydawałaby się realną perspektywą.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nic nie odwalał. Po prostu się bronił przed nachalnym spojrzeniem mężczyzny, broniąc swoich najintymniejszych rejonów. Jednakże, o dziwo, o wiele gorszą perspektywą okazało się oglądanie cudzych klejnotów, aniżeli pokazywanie swoich własnych. Momentalnie spalił buraka, że przez moment można było podejrzewać, że tak naprawdę nie jest aniołem, tyko kameleonem.
C-co pan wygaduje?! Oczywiście, że nie chcę oglądać pana… pańskiego… no…. Pana… pana… wiem pan czego! Cóż to za absurdalny pomysł. Wie pan, ja rozumiem, że dla pana to coś zupełnie naturalnego i normalnego, ale ja w życiu widziałem tylko jedną nagą osobę i nie jest mi spiesznie do ponownego ujrzenia takiego obrazu. – nadął nieco policzki, spoglądając w bok, czując się niezwykle niezręcznie w takiej sytuacji. To było niestosowane i nie przystawało aniołom, chociaż żaden anielski kodek nie zakazywał takich praktyk.
Znaczy, nie żebym sugerował, że pan nie ma czym się pochwalić. Znaczy, nie mam nic złego na myśli! Nie chcę pana urazić! Naprawdę nie chcę! – uniósł obie dłonie przed siebie w geście obronnym, ostatecznie porzucając próbę wytłumaczenia, kuląc się nieco, unosząc przy tym drobne ramiona. Miał wrażenie, że z każdym kolejnym wypowiadanym słowem coraz bardziej się pogrąża i kopie pod sobą dołek.
Przynajmniej pan wymordowany porzucił chęć zamordowania go. Póki co.
Zamilkł na chwilę, nie będą do końca przekonanym, czy rzeczywiście powinien olać ów ryk. Przypuszczał, że nieznajomy nie rozumie go. Znaczy, dźwięku, jaki wydawała bestia. Chociaż początkowo zakładał, że każdy wymordowany zna język zwierząt, w końcu w połowie nimi była. Najwidoczniej plotki na ten temat okazały się fałszywe i będzie później musiał wprowadzić małą korektę w swoich zapiskach. O ile przeżyje do następnego razu, bo jego dalszy los znajdował się pod znakiem zapytania.
Znajdę cię. Znajdę. Zabiję. Zabiłeś mi brata. Znajdę. Znajdę. Czuję twój zapach. Nie uciekniesz – powiedział cicho, wpatrując się w swoje nagie kolana, nie mając w tym momencie w sobie na tyle siły, żeby na niego spojrzeć.
To mówi to stworzenie. Szuka czegoś. A raczej kogoś. A pana znalazłem leżącego, we krwi… – wzrok powoli prześlizgnął się po ciele jasnowłosego, zahaczając o każdą zaschniętą plamę na jego ubraniach i ciele. Szybko pożałował swoich słów i myśli, karcąc samego siebie. Przecież nie powinien z góry zakładać najbardziej czarnego scenariusza. To, że znalazł go tutaj, we krwi, nie oznaczało od razu, że jest mordercą, prawda? PRAWDA?
Prawda. Tak naprawdę nie chciał udusić tylko sprawdzić strukturę gardła
Przepraszam! Nie żebym sugerował, że pan jest mordercą! Nie chciałem pana urazić! Przecież istnieje domniemanie niewinności. Nic nie mówię. Po prostu może- – zamilkł, kiedy mężczyzna wszedł mu w słowo, proponując przeniesienie się do innego miejsca. Serce zabiło szybciej i boleśniej. TAK. To było najlepsze rozwiązanie, jakie mogło w tym momencie paść. Oddalą się od właściciela ryki, kimkolwiek nie był, będą bezpieczni i wszystko miało szansę dobrze się zakończyć. Jeszcze istniała szansa na happy ending.
Cayenne zerwał się na nogi i otrzepał brudne kolana, następnie przerzucił torbę przez ramie.
Ruiny! Ruiny brzmią świetnie! – powiedział tonem rozentuzjazmowanego dzieciaka, któremu wcale nie sapał strach I śmierć na kark, a właśnie wybierał się na wycieczkę krajoznawczą w towarzystwie nietuzinkowego przewodnika.
Schylił się po Pana Lisa, ale nim jego palce musnęły rudą śmierć, wymordowany zdążył go prześcignąć.
Proszę go tak nie trzymać! On jest ranny, proszę pana! Proszę mi go dać, uszkodzi go pan jeszcze! – jęknął, a w dwukolorowe oczy wkradła się panika, że jasnowłosy rzeczywiście skrzywdzi Pana Lisa. Wyciągną dłoń, ale jak na złość, mężczyzna również wyciągnął swoją rękę, przez co nie było szans, by Cayenne dosiągł zwierzę. Ale nie dawał za wygraną. Musiał odzyskać Pana Lisa. Po prostu musiał. Spróbował skoczyć, rozpaczliwie machając ręką, drugą z kolei dłonią, nieświadomie opierając się o brzuch wymordowanego, zaciskając palce na jego ubraniu, marszcząc materiał.
Błagam pana, niech mi go pan odda! Zrobię co tylko będzie pan chciał, ale niech mi go pan odda, proszę!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Grow nie obrzucił go nawet przelotnym spojrzeniem, chociaż mamrotanie dzieciaka było co najmniej niepokojące. Nie dopasował ich jednak do intencji, jakby podskórnie włączył mu się radar wychwytujący fale oznaczające niegroźny typ osobowości, a taki typ posiadał właśnie Cayenne. Lekceważenie wrogów było co prawda głównym powodem, dla którego ubranie wymordowanego było porwane, a ciało od policzka aż po skórę na klatce piersiowej zakrwawione – ale kto by na to zwracał uwagę przy czujniku?
Białowłosy przyglądał się ze znużeniem swoim paznokciom, kontemplując pod nosem ich tragiczny stan, kiedy niespodziewanie ryk zatrząsł ziemią. I zrobił to w sposób, który nawet jego niechętnie postawił na nogi.
Spodziewał się zatem wielu rzeczy.
Ale tego, że szczeniak zacznie się rzucać o byle rudą stertę łajna?
Grow zacmokał, podnosząc rękę jak starszy brat, który gwizdnął młodszemu zabawkę i unosi ją ponad jego możliwości. Patrzył wtedy na bezcelowe próby odzyskania futrzaka. Przez chwilę naprawdę rozważał oddanie sierściucha prawowitemu właścicielowi, ale kolejny wrzask w tle, o wiele bliższy, przepędził nie tylko ptactwo Desperacji, ale również myśli Wilczura.
- Potrzymam go. Przecież nie jest lekki.
Kładąc rękę na ramieniu dzieciaka odepchnął go na bok z niemym przekazem w stylu: „zjeżdżaj, zasłaniasz mi ring, idę przywalić bokserowi” i ruszył lekkim krokiem osoby idącej na spacer przed siebie. Zimny oddech kładł się na jego karku stawiając wszystkie włoski na baczność, ale oczy Growa jak nie błyszczały od strachu, tak nic nie zapowiadało, by miały zacząć. Można by nawet pokusić się o teorię, że od dawna szwankował mu instynkt samozachowawczy, ale...
- Będziemy biec. W sumie zapierdalać nogami do przodu. Pomyślałem, że chcesz wiedzieć. – Mówiąc to, spojrzał na niego z ukosa. Na krótką chwilę jego twarz wydawała się zaskakująco młodzieńcza, szczególnie po tym, jak uniósł kącik ust i odsłonił zęby w rozbawionym uśmiechu. - Bo może ci trochę zawiewać.
Droga nie była szczególnie długa, ale mając na ogonie coś, co samym swoim głosem potrafiło poruszyć ziemią jakby była tylko rozdygotaną blachą w dłoniach nerwowego mechanika, trasa sprawiała wrażenie nadużytej. Nie pozostało nic po wcześniejszej wesołości wymordowanego, twarz ściągnęła się w skupieniu, a ślepia błądziły po plenerze, sondując otoczenie czujnym wzrokiem. Przemknęli już kilometr, może trochę więcej, gdy na horyzoncie, pomiędzy połamanymi drzewami, wyłonił się pierwszy krzywy ząb wyrastający z podłoża – szary kamień porośnięty był czymś zielonkawym, co białowłosy dotknął palcami wolnej dłoni, gdy przemykał obok zawalonej ściany. Opuszki śliznęły się po mchu niemal z czułością. Przez myśl przemknęły mu wcześniejsze słowa wytrzeszcza – nie, żebym sugerował, że pan jest mordercą!
Nie jesteś mordercą, prawda, Jace? - zaszczebiotała Shatarai.
Pojawiła się niespodziewanie, jak zawsze. Siedziała między jedną pochyłą konstrukcją, a stertą głazów, wcześniej prawdopodobnie będących dachem. Nie miała oczu, ale patrzyła prosto na Growa, który nawet na nią nie zerknął. Nie musiał. Przy takim świdrowaniu nawet trup przewróciłby się na drugi bok.
- Wiesz, że lisy mają bardzo czuły słuch? – Słowa padły idealnie w momencie, w którym dotarł do framugi po drzwiach. Obejrzał się wtedy za siebie i przyjrzał idącemu parę kroków w tyle dzieciakowi. Jego zmierzwione od wcześniejszego, szaleńczego biegu włosy, tęczówki szklące się od wiatru wpadającego prosto w twarz, usta spomiędzy których wyrywał się oddech. W całej swojej ułomności wciąż był o jedno piętro wyżej w łańcuchu pokarmowym. Wciąż był ponad zwierzętami. To irytowało. - Są w stanie usłyszeć mysz oddaloną od nich o sto, czasami nawet o sto pięćdziesiąt metrów. – pociągnął obojętnie temat, a potem postukał palcem tuż nad łbem zwierzęcia, które jakiś czas temu ułożył ostrożniej na swoim przedramieniu – niemal jak dziecko. Uszy lisa przylegały ściśle do czaszki. - Sądzisz, że twój kumpel powiedziałby mi o zagrożeniu? – W tonie dało się słyszeć ironię, jakby cedził słowa i tylko cudem nie wykrztusił tego, co naprawdę myśli.
Bestia musiała być już blisko. Podjęła ich trop i wbrew wszystkim nieprzyjemnościom Desperacji rozpoczęła pościg.
To znów twój niezawodny szósty zmysł, Jace?
Prawie się zaśmiał. Do diabła, tak. Cholerny szósty zmysł, jasnowidztwo. Bestia była wkurwiona i to wkurwienie wibrowało całym powietrzem - oto cały sekret. Grow nawet nie wątpił, że ma rację. Miał. Po prostu miał.
- Szukaj piwnicy, nudystyczny chłopcze. – Wszedł do środka, obrzucając wnętrze jednego z niewielu stojących jeszcze w pionie domów z wyrazem, który tylko cudem nie graniczył z chorą nienawiścią. Tak jakby mieszkanie było winne całemu zamieszaniu, jakie miało tu miejsce. - Jeżeli znajdziesz ją szybciej ode mnie, może nawet oddam ci pchlarza. – Skierował kroki do kuchni, ostatnie słowo wypowiadając już szeptem: - Może.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podskoczył jeszcze parę razy, desperacko wymachując dłońmi, chociaż między palcami przemykało jedynie puste powietrze, aż wreszcie odpuścił, gdy ostatecznie dotarło do niego, że nie było opcji, by odzyskać Pana Lisa. Pozostawała jeszcze opcja użycia siły. Mógłby przykładowo uderzyć swoją głową w jego brzuch, co automatycznie wymusiłoby na nim pochylenie się, a wtedy Cayenne mógłby pochwycić Pana Lisa i uciec. Plan wydawał się niemalże idealny, jednakże był jeden problem. Chłopak nigdy nikogo nie uderzył, w żaden sposób. I nawet do końca nie był pewien, jak to działa. Zresztą….
Przebywasz na Desperacji zaledwie parę godzin, i już zostałeś zdemoralizowany na tyle, by być innych?!

Pokręcił gwałtownie głową, by odegnać tak bardzo nieprzyzwoite myśli. Nie, nie. Nie było takiej opcji, by użył siły do odzyskania Pana Lisa. Zresztą, wymordowany chyba nie jest na tyle zły, by go skrzywdzić, prawda? Owszem, był przerażający. Cayenne nadal czuł cierpki posmak strachu na swoim języku, ale w ostateczności jasnowłosy mógł okazać się całkiem miłą osobą, prawda? PRAWDA? Nikt nie jest chyba zdolny do skrzywdzenia rudej, niewinnej i w tym momencie niegroźnej istoty, prawda? Nawet na przerażającej Desperacji.
Tylko proszę go nie upuścić, dobrze? – poprosił cicho, powoli ruszając za nim. Chciał coś dodać, ale kolejne słowa wymordowanego wprawiły go, ponownie, w zażenowanie. Instynktownie złapał za brzeg bluzy i naciągnął ją jeszcze mocniej, jakby to w jakikolwiek sposób miało mu pomóc.
P-proszę nie być takim niemiłym, proszę pana! Nic mi nie będzie zawiewać! – jęknął zawstydzony, biegnąc w ślady nieznajomego, nie znajdując w sobie na tyle odwagi, by spojrzeć za siebie. Ale słyszał bestię. Czuł jej oddech na swoim karku, co dodawało mu nieco więcej siły podczas biegania.
I rzeczywiście, zawiewało.
Cayenne co prawda dużo się ruszał po Edenie, kiedy otrzymywał kolejne zlecenia, ale nigdy nie biegał tak intensywnie i tak długo. To była tylko kwestia czasu, kiedy nogi zwolniły, oddech stał się przerywany, a dystans między nimi stopniowo się powiększał. Ale dopóki widział szczupłe plecy mężczyzny, było dobrze. Gorzej, jak niebawem nie dotrą do celu, a Cayenne coraz bardziej będzie pozostawał w tle. W najlepszym wypadku stanie się przystawką da bestii. Na samą myśl wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł niekontrolowany, zimny dreszcz, na chwilę odbierając mu powietrze, które i tak było już ograniczone przez zmuszenie do wysiłku.
Ciężko było określić jak długo biegli. Dla Cayenne trwało to wieczność, dlatego odczuł ulgę, gdy w końcu dobiegli do celu.
Nim udzielił mu odpowiedzi, musiał zaczerpnąć tchu. Zgiął się w pół i oparł dłońmi o kolana, łapczywie oddychając, mając wrażenie, że lada moment dostanie zawału od tego wysiłku.
Uff. – mruknął cicho, podnosząc się wreszcie i przetarł wierzchem dłoni czoło, spoglądając na wymordowanego. Podszedł do niego, wyciągając dłonie, by zabrać Pana Lisa, ale i tym razem spotkał się z chłodnym powietrzem.
Tak. Powiedziałby. – wypalił gwałtownie, nawet przez moment nie zastanawiając się nad tym. Był tego pewien.
Powiedziałby panu. Chociaż nie wiem, czy zrozumiałby pan. Ale powiedziałby mi. A ja panu. Rozumie pan zwierzęta? – zagadnął, w ostatniej chwili gryząc się w język, by nie palnąć głupoty. Na jego mały rozumek logiczne było, że wymordowani powinni rozumieć zwierzęta, skoro w ich DNA było połączone z DNA braci młodszych. Ale też nie chciał w żaden sposób go urazić, bo jeszcze mógłby pomyśleć, że porównuje go do zwierząt. A to nieprawda.
Pan Lis jest wyjątkowo. Nie tylko ma czuły słuch, ale I węch oraz wzrok. Ma ostre pazury i zęby, żyje o wiele więcej niż normalne lisy a do tego jest bardzo inteligentny. – powiedział z dumą spoglądając na rudą kitę, a potem poczuł ścisk w klatce piersiowej, kiedy go takiego widział. Nie powinien go tu zabierać. Postąpił egoistycznie, nie chcąc odkrywać Desperacji w samotności.
Wie pan, mam tylko go, dlatego naprawdę proszę na niego uważać. – dodał cicho, wiedząc, że się powtarza. Ale nie wybaczyłby sobie, gdyby wymordowany jeszcze bardziej go skrzywdzi.
Piwnicę? – przechylił głowę lekko w bok, zadając retoryczne pytanie. Przesunął wzrokiem dookoła, ale jak można było się tego spodziewać, niczego konkretnego nie zauważył.
Znajdę! – dodał naraz, a w jego oczach pojawił się błysk determinacji. Ruszył pędem w stronę kolejnego pomieszczenia, ale nim zniknął za framugami, obejrzał się jeszcze, posyłając krótkie spojrzenie w stronę wymordowanego.
I Cayenne. – naburmuszył się nieco, gdy został nazwany “nudystycznym chłopcem”.  Dopiero wtedy pozwolił sobie na przejście korytarzem dawnego budynku. Nie mógł się nadziwić jego konstrukcji. Wyglądał tak inaczej od tego, co Cayenne uświadczył w Edenie. Tam większość domów byłą drewniana, czasami trafiały się z kamienia, ale to była rzadkość spotykana bardziej w centrum, niż na obrzeżach. Ileż dałby, by móc na spokojnie i powoli rozejrzeć się po domu. Ale czas go gonił. Złapał za pierwsze  napotkane drzwi i je uchylił. Ale to był jedynie jakiś zdewastowany pokój. Kolejne dwa pomieszczenia również. Aż w końcu palce zacisnęły się na klamce, która nie drgnęła. W ciele chłopaka zakorzeniła się nadzieja, że udało mu się odnaleźć zaginioną piwnicę. Szarpnął klamką. Nic. I znowu. Oparł stopę o ścianę, zapierając się i szarpnął. I znowu. I-
Trzasnęło, a on poleciał do tyłu, lądując twardo na pośladkach, trzymając w dłoni urwaną klamkę. Ale drzwi cichutko skrzypnęły, gdy nieco się uchyliły.
Znalazłem… – powiedział cicho do siebie, po czym uśmiechnął się szeroko.
Znalazłem! Panie wymordowany! – poderwał się na nogi i ruszył biegiem w stronę kuchni, gdzie ostatni raz widział wymordowanego.
Znalazłem, tędy, tędy! – złapał go za dłoń I pociągnął za sobą, by pokazać swoje odkrycie, jakby co najmniej odnalazł ukryty skarb. Podłoga cicho skrzypiała, kiedy doprowadził go do uchylonych drzwi i otworzył je jeszcze bardziej. Z pomieszczenia ziała ciemność, która zdawała się pochłaniać wszelakie oznaki światła. Jedynie z jej mroku wyłaniały się widoczne dwa, może trzy schodki, prowadzące w dół. Nic więcej. Cayenne zmrużył oczy, próbując coś więcej dostrzec, ale jego anielski wzrok nie był przyzwyczajony do ciemności. Raptownie poczuł przeszywający chłód chwytający za serce.
Em… pójdzie pan pierwszy? – zapytał cicho, nie czekając na jego odpowiedź, tylko stając za nim i łapiąc za skrawki jego ubrania, wychylając głowę zza jego ramienia.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jego próba podjudzenia dzieciaka nie zadziałała. Cmoknął z dezaprobatą, obnażając po wszystkim zęby w paskudnym grymasie niezadowolenia. Wiedział swoje. Na własne szczęście miał wystarczająco dużą orkiestrę w głowie, żeby nie zazdrościł „rozumienia zwierząt”. Patrząc na lisi pysk i tak wydawało mu się, że nie jest taki znowu inteligentny i taki znowu wszechstronny jak opowiadał o tym ciemnowłosy. Potrafił zrozumieć wywyższanie czworonożnych towarzyszy – sam niejednokrotnie opowiadał o Abstrakcie jakby był dobrym kumplem. Ludzkim kumplem. Ale ta ruda szmata?
- Nic byś nie pisnął, co? – syknął, przerzucając po blacie jakieś śmieci. Kilka garnków pohałasowało, gdy zaczął je przestawiać, najwidoczniej kompletnie zapominając o powodzie, dla którego tu wtargnął. Otworzył parę szuflad i odchylił drzwiczki szafki. Wewnątrz wiało pustką. To, co miało zostać splądrowane, zabrano stąd wieki temu. Właściwie powinien się dziwić, że drewno nie zniknęło pochłonięte przez owady i czas.
- Hm, może to mahoń – nagle stając na baczność.
Dwa pokoje dalej ktoś się rozdarł, omal nie wyrzucając z ręki Growa trzymanego sierściucha. Lis nadal wydawał się nieprzytomny. Albo może dawno nie żył. Białowłosy nie zdążył się nad tym dobrze zastanowić, bo ledwo obrócił głowę, a tuż obok wykwitł Colette i chwycił go za rękaw. Źrenice zwęziły się jak u dzikiego zwierzęcia, a na skroni drgnął mięsień w kształcie litery „Y”. Dudnił cicho, tocząc gorącą krew.
Wyrwij się – zaszczebiotał głos tak prowokująco i szczerze, że w pierwszym odruchu palce poznaczonej bliznami dłoni zacisnęły się w pięść. Knykcie pobielały od siły, jaką włożył w ten ruch i mało brakowało, by naprawdę wyrwał się rozentuzjazmowanemu aniołowi. Jednak dopóki istniało zagrożenie ze strony ścigającej ich bestii, musiał zachować pozory poczytalności.
Musiał przytrzymać przy sobie ewentualną przynętę.
Dał się poprowadzić pod drzwi, obrzucając je wzrokiem krytyka. Nie miały klamki, a to źle. Jak się teraz zamkną? Bestie były tępe bez względu na to, co mówiły do tego małego gnojka, ale posiadały instynkt.
- Em... pójdzie pan pierwszy?
Dotknął palcami drewna. Wydawało się suche i łamliwe. Równie dobrze mogli ukucnąć za zasłonami, bo ochrona byłaby mniej więcej taka sama. Z drugiej strony poruszali się dotychczas bardzo szybko, a to działało na ich korzyść. Jako wymordowany orientował się na czym polega rozpoczęcie pościgu. Wiedział, że trzeba to zrobić jak najprędzej. Każdy uciekinier co określony czas traci drobinki naskórka – i to dzięki nim wyczulony węch jest w stanie podjąć trop. Im wolniej ktoś idzie, tym więcej naskórka, a im więcej naskórka – tym lepszy ślad.
- Nie – wypowiedział cicho. Odwrócił się gwałtownie, strzelając wzrokiem na prawo, a potem w lewo. - Nie. Nie tędy. Znajdzie nas.
Musi być inne wyjście z sytuacji. Drzwi były kruche, a oni stali w wejściu minutę, może nawet dwie. Bestia polegająca na zmysłach nie ominęłaby takiej oczywistości, po prostu wparowałaby do środka. Byliby zamknięci w ciasnej klitce, otoczeni pajęczynami i wonią rozkładu. Nie mogli zejść na dół.
Nagle uniósł spojrzenie.
Bingo. Mogli iść na górę.
Schody znalazł bez problemu; znajdowały się niemal naprzeciwko głównego wejścia, co też było dość często spotykanym motywem. Konstrukcja schodów chybotała się od długich kroków wymordowanego, który brał po dwa schodki. Na półpiętrze oparł się wolną dłonią o ścianę i odepchnął od niej, pokonując ostatnie stopnie.
Na górze sufit wydawał się być niższy. Grow obejrzał sklepienie, ale nie znalazł żadnej klapy, za którą można byłoby pociągnąć, by wejść na strych. Może ten dom w ogóle nie miał strychu. Może Bóg kolejny raz chichotał, przyglądając się, jak jego pionki przestawiane są na pechowe pola.
Powieki drgnęły, gdy wychwycił szurnięcie oddalone o ponad sto metrów. Sto dziesięć? Pięćdziesiąt? Wzrok padł na zamknięte okno. Nie miało szyby, z dolnej framugi wystawały trójkątne odłamki.
- Na dach. – Charkot zabrzmiał jak przeciągnięcie papierem ściernym po drewnie. Odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na Cayenne. - Przez okno. Pięćdziesiąt metrów. Jazda! Trzydzieści...
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nigdy nie należał do najodważniejszych osób, o czym zresztą powiadomił swoim ciałem paręnaście chwil temu. Był strachliwy i niepewny siebie, a ciemność, w której czaiło się nieznane jeszcze bardziej napędzało jego strach. Dlatego wolał trzymać się z tyłu. Chociaż to i tak nie było w stanie powstrzymać drżących kolan i dygotania całego ciała. Uniósł głowę, spoglądając w wyczekiwaniu aż mężczyzna ruszy, mając głęboką nadzieję, że nie przyjdzie mu chęć na żartowanie i droczenie się, posyłając tę rozdygotaną galaretę do przodu.
”Nie.”
A jednak. Zacisnął mocniej wargi, bezgłośnie przełykając ślinę i otworzył usta, by coś powiedzieć, zaprotestować, że nie da rady, ale nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Musiał przyznać, że kolejne jego słowa zmroziły mu krew w żyłach. Spróbował się blado uśmiechnąć, przechylając głowę lekko w bok, jak potulny szczeniak.
P-proszę sobie nie żartować… – wydusił z siebie, mając wrażenie, że jego szybko I mocno bijące serce za moment wyrwie się z klatki piersiowej i z impetem plaśnie o stare, zapleśniałe deski podłogi. Ale wymordowany już ruszył w stronę schodów, a Cayenne niczym zaczarowane dziecię, podążyło za nim, nie do końca rozumiejąc co się właściwie dzieje. Ale odgłosy ciężkich kroków, wciąż w oddali, lecz z pewnością nie na długo, skutecznie popchnęły anioła do przodu, sprawiając, że jego nogi dostały dziwnej energii.
Jedynie jego wzrok spoglądał na nieprzytomnego lisa, którego łeb obijał się o szczupłe ramię białowłosego. A na ten widok jego serce ścisnął nieopisany żal. Chciał go porwać w swoje ramiona i nie puścić, oddalając się od tego pokrętnego miejsca. Miał dość. Chciał wrócić do Edenu. Nie nadawał się na takiego wojaże. Nie on.
Łapiąc szybciej powietrze spojrzał w stronę okna mając złe przeczucia. Nie chciał tam iść. Wiedział, że sobie nie poradzi. Był nie tylko wybrakowany, ale i totalnie ciamajdowaty. Prędzej wbije sobie to szkło w głupi ryj, nim…
”Na dach.”
Ale…. – nie poruszył się w pierwszej chwili, wpatrując się w wymordowanego szeroko rozwartymi oczami.
”Przez okno”
Ja nie potrafię- – głośne, zduszone warknięcie niczym niewidzialna siła popchała go do przodu. Dopadł do okna i ostrożnie wsunął stopę uniesionej nogi pomiędzy dwa szklane trójkąty. Palce zahaczyły o coś, na czym dawniej zapewne wisiała firanka lub inne ustrojstwo, a następnie podciągnął się, wsuwając drugą nogę.
Nie dam rady… – wyjęczał zaciskając mocno załzawione oczy, przekręcając się, by stanąć przodem do pokoju.
Nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz w dół
Wypiął najpierw tyłek, a następnie po omacku zaczął przesuwać dłońmi, szukając dachu, na który mógłby się podciągnąć.
A potem huknęło.
Do pokoju wkroczyła bestia.
Nogi Cayenne od głośnego dźwięku przesunęły się zbyt gwałtownie, a kawałek zewnętrznego parapetu się złamał. Anioł w ostatniej chwili zawisł, trzymając się dachu, machając rozpaczliwie nogami, próbując wyczuć twarde podłoże parapetu.
Panie… panie wymordowany.. .spadam! – jęknął żałośnie, już czując jak nieprzyzwyczajone palce i niewyćwiczone ramiona zaczynając odmawiać posłuszeństwa.
Bestia wyglądała jak wyciągnięta z baśni albo horroru. Niczym wilk zmutowany z kozą. W kłębie mierzył tyle, ile jasnowłosy, o gęstej, czarnej sierści i czerwonych oczach. Z cza wyrastały trzy długie i zakręcone rogi. Z przodu wilcze łapy o długich pazurach, z tyłu kozie racice. Bestia łypnęła na stojącego białowłosego, wykrzywiając zaśliniony pysk w tryumfie.
Panie wymordowany! Niech pan mnie wciągnie! Ja… Ja… Nie umiem latać!
Wskazówki zegara w jednym momencie zatrzymały się.
Bestia odbiła się, skacząc z pazurami i otwartą paszczą w stronę jasnowłosego. W tym samym momencie,  w którym palce Cayenne puściły.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mógł się spodziewać, że Claudette okaże się problematyczny. Nie tylko ściągnął tu bestię, ale odmawiał współpracy. Wilczur z niedowierzaniem wpatrywał się w usta, przez które wypadały słowa przypominające odłamki, których nie dało się do siebie przypasować. Połowy z tego nie mógł zrozumieć i tracił powoli cierpliwość. Jednocześnie nie potrafił pojąć, z jakiej racji w ogóle zwraca na niego uwagę. Przecież wyrzucenie lisa w jasną cholerę, a potem przemknięcie przez okno, bez względu na to, czy Colette pójdzie w jego ślady, czy nie, byłoby dziecinnie proste.
Jest, podkreślił umysł. Jest proste.
Nagle Grow ruszył przed siebie. Zachowa skórę za wszelką cenę, tym bardziej, że czuły słuch wyłapywał coraz głośniejsze dudnienie. Kroki były tuż tuż. Bestia wpadła do środka, nie musiała już tropić. Słyszała ich idealnie, a ostra woń strachu, jaką wytwarzał Cyrille ściągnęła ją już na schody.
Miało się wrażenie, że cała ta marna konstrukcja drży przy uderzeniach łap i racic o stopnie. Kroki Wilczura były przy tym ciche, wręcz bezgłośne, jakby stąpał po podłodze wyłożonej pierzem.
Zdążył dopaść do okna, oprzeć rękę o bok framugi, wbijając paznokcie w spróchniałe drewno. O szczątki parapetu zahaczona była jasna, delikatna dłoń anioła.
Panikował.
Więc zginie.
Grow nawet na niego nie zareagował, już unosząc nogę, by położyć but w miejscu, gdzie palce ciemnowłosego stykały się z ostatnią deską ratunku.
Zostawisz go, stwierdził jeden z głosów. Nieznany, skrzekliwy mamrot; dochodził z góry, spod sufitu. Źrenice Wilczura zwęziły się i ciężko stwierdzić, czy to ryk bestii zatrzymał go w miejscu, czy sumienie szarpnęło czymś w klatce piersiowej. Ścisk pod żebrami jakby skulił jego sylwetkę. Dłoń zsunęła się z boku okna na dolną płaszczyznę. Działał samoistnie, wbrew przyjętym przez siebie normom. Poczuł jeszcze jak ostre igły przebijają skórę i mięśnie ramienia, kiedy w ostatniej chwili objął palcami nadgarstek chłopaka.
Trójkątne odłamki wbiły się pod linię żeber, w bok. Grow stał wykręcony. Na lewe ramię przyjął napastnika — z wielkiej paszczy chuchało na niego gorące powietrze. Prawe zostało ściągnięte w dół przez ciężar Cayenne'a. W międzyczasie upuścił lisa, który plątał się teraz pod nogami, wadzący jak szmyrgnięte prześcieradło. W końcu warknął i kopnął w kąt rude cielsko rudzielca.
Poczuł jak pazury wżynają się w brzuch i plecy. Ślepia agresora były szeroko rozwarte i szkliste, patrzyły gdzieś przed siebie, ślepe i bezmyślne. Orał hakowatymi szponami ubranie i ciało, jakie skrywały zbyt cienkie materiały okryć. Bolało. Ta jedna myśl wybiła się ponad wszystkie przekleństwa, jakie tłukły się teraz po czaszce Wilczura. Przez pierwszą sekundę zamienił się w worek treningowy — zamarł w miejscu pozwalając się atakować, całkowicie zbity z tropu.
Nie rozumiał, dlaczego złapał anioła. Przecież nawet gdyby jednak spadł, byli na, do jasnej cholery, pierwszym piętrze. Przy najgorszym scenariuszu połamałby sobie nogi, ale musiałby się nieźle natrudzić, żeby mieć tak felerne szczęście.
Nie dość, że akcja ratunkowa była śmiechu warta, to doprowadziła do samych szkód. Do odłamków szkła po szybie, które kilkakrotnie drasnęły napięte mięśnie. Do zębów werżniętych w wyciągnięte obronnie ramię. Do pazurów, które tarły o mięso.
Do rozdrażnienia, które rozbłysło w ślepiach Wilczura, gdy zdał sobie z tego wszystkiego sprawę.
Odepchnięcie mordercy nie było najłatwiejszym zadaniem. W pierwszym odruchu Grow ocenił swoje szanse jako „ja pierdole, to się nie uda”, choć nigdy wcześniej nie wątpił w siłę, jaką go obdarzono. Prawdopodobnie nie dokonałby tego wszystkiego, gdyby nie fart, którego zabrakło mazgajowi.
W jednym, bezmyślnym odruchu Grow napiął wszystkie ścięgna i oderwał nogę od podłoża. Ciężkie obuwie z impetem uderzyło w wykrzywioną łydkę przeciwnika, tuż pod rzepką. W zamian szczęki zakleszczone na ramieniu zwarły się, ale bestia straciła równowagę i upadła na kolano. W efekcie przeciągnęła mocniej Growa na swoją stronę, a on z kolei szarpnął Cayenne'a wyżej. Tak wysoko, że dłoń, za którą go pochwycił, znalazła się z powrotem w domu.
Na dach! — warknął, puszczając dzieciaka.
Do tego czasu powinien się złapać parapetu. I zrozumieć, że Grow potrzebował obu rąk, aby odeprzeć atak bestii.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie wiedział czy wymordowany ostatecznie mu pomoże. W normalnych warunkach zapewne nie dałby sobie ręki uciąć za to, ale teraz…. Teraz było nieco inaczej. Sytuacja była inna. Czuł, podskórnie, że jednak odnajdzie pomoc u nieznajomego, którego imienia jeszcze nie poznał. I możliwe, że nigdy nie pozna.
Zadarł bardziej głowę, gdy poczuł jak jego palce oplatają jego nadgarstek w ostatniej chwili ochraniając przed upadkiem. Chciał coś powiedzieć, nawet poruszyć ustami, ale nie było na to czasu. Szarpnięcie wymusiło na nim kłapnięcie boleśnie zębami, ale też nieco otrzeźwiło ścierając okulary paniki. Oczywiście nagle nie nabawił się odwagi, której pozazdrościć mogliby mu nawet członkowie Zastępu. Nadal bał się. Cholernie. Ale teraz przynajmniej mógł podjąć jakiekolwiek działania.
Rozpaczliwie chwycił drugą dłonią krawędzi dachu i zaczął się podciągać. A gdy tylko poczuł jak wymordowany go puszcza, zaczął wspierać się i drugą ręką, machając przy tym nogami, naiwnie sądząc, że w jakikolwiek sposób mu to pomoże. To było jednak bez znaczenia, bo ostatecznie wgramolił się na dach. Przekręcił się na plecy i podniósł do pozycji siedzącej, a potem ciężar przeniósł na kolana, pochylając się lekko do przodu, wyciągając rękę.
Niech mi pan poda Pana Lisa – krzyknął w nadziei, że ten go dosłyszy.
A potem pana wciągnę! – dodał, chociaż jego głos powoli tonął w niebezpiecznie brzmiących trzaskach. Dopiero po chwili zorientował się, że to dachówki z dachu powoli pękają, a on sam zaczyna się zsuwać do przodu. W ostatniej chwili przechylił się w tył siadając na tyłku i rozpoczął desperackie odsuwanie się. Gdy stwierdził, że znajduje się w bezpiecznej odległości od krawędzi, ponownie przekręcił się i zaczął podnosić się na nogi.
Ale nie przewidział jednego, zresztą, przed przybyciem na Desperację nie przewidział wielu rzeczy. Tak, jak teraz, że pomimo jego dość piórkowej wagi, dach i tak nie wytrzyma zeżarty przez te wszystkie lata przez korniki i inne robactwo. Głośny trzask i pęknie poprzedziło zawalenie się dachu w miejscu, w którym stał. Na parę chwil zupełnie się wyłączył, a w oczach mu pociemniało, gdy serce stanęło. Kupa gruzów i tumany kurzu wypełniły pomieszczenie, gdy anioł upadł z hukiem i przetoczył się po ziemi.
Huczało mu w głowie. Piszczało w uszach. Drapało w gardle a oczy łzawiły od kurzu. Podniósł się do pozycji siedzącej, ale miał wrażenie, że coś ciężkiego się po nim przetoczyło. Bezwiednie spojrzał w bok zamglonym spojrzeniem, gdzie dostrzegł sylwetkę lisa. Muszę się do niego dostać, przemknęło mu przez głowę. Wyciągnął w jego stronę dłoń, próbując przeczołgać się w tamtym kierunku.
Gdyby tylko tak nie piszczało w jego głowie.
Zatrzymał się, gdy dostrzegł bardzo blisko bestię, która podnosiła się nieco zdezorientowana po otrzymaniu uderzeniem w łeb spadającym odłamkiem. Dwubarwne tęczówki napotkały wymordowanego. Był ranny. RANNY. Przeze mnie, prawda?
Na sercu zacisnęły się niewidzialne palce a wielka pięść wypełniła jego żołądek.
Bestia zawyła. Ich spojrzenia spotkały się.
Nie, nie, nie. Zginiemy. Niech się nie zbliża. Mam dość.
Zacisnął mocno powieki wsuwając drżące palce w ciemne kosmyki, gdy ta zarzuciła łbem i odbiła się od podłogi skacząc w stronę skulonego anioła, który znajdował się najbliżej. To były sekundy, gdy miała zacisnąć ostre zęby na głowie chłopaka. Ale niewidzialna dłoń zatrzymała ją w miejscu, a potem cisnęła z impetem o ścianę z taką siłą, że przebiła się przez ścianę i wylądowała w sąsiednim pokoju.
Cayenne podniósł wbijając wzrok w bestie, która przez moment nie ruszała się, ale wreszcie zaczęła się zbierać rozkojarzona.
Musimy… – poruszył ustami I odwrócił głowę w stronę lisa, do którego przeszedł na kolanach I pochwycił go, mocno przyciskając do swojego rozdygotanego ciała.
Uciekać. Musimy. – spojrzał w stronę wymordowanego, zastanawiając się przez chwilę, czy mężczyzna da radę biec.
Ale to nie był koniec niespodzianek.
Ściany zaczęły pękać, coraz głębsze rysy zaczynały zdobić stary dom. Jego zawalenie to była kwestia paru, może parunastu sekund. A oni byli w środku.

Telepatia: 1/3
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Scena z tego filmu zostałaby przedstawiona w sporym spowolnieniu, z paroma nagłymi przeskokami.
Kadr pierwszy: otwierająca się dłoń, długie palce pianisty wypuszczające z uchwytu szczupły jak krucha gałązka nadgarstek.
Drugi: zbliżenie na mordę pełną zębów, na szczeki rozwierające się tak szeroko, że ślina cienkimi nićmi łącząca górne i dolne zęby, zaczynała się przerywać.
Trzeci: szkło kaleczące skórę, przerywające tkankę jak rozmiękłe masło, trójkątne kawałki wbijające się w jasne ręce.
Potem czas ponownie śmignął, wystrzelił jak z napiętego do granic możliwości łuku. Grow chwycił oponenta za gardło i pchnął do tyłu. Głośny ryk niemal całkowicie zagłuszył słowa stękającego Cayenne'a — i Grow nie byłby pewien, czy sam krzyczał, czy krzyczał przeciwnik.
W całym tym schemacie nie spodziewałby się tylko jednego: zbyt słabej konstrukcji. Jego umysł założył ból, nadwyrężenie mięśni, stek przekleństw. Ale nagłe zawalanie się dachu? Ten gwałtowny moment, w którym trzask przeciął powietrze jak piorun niebo... a potem była po prostu ciemność?
Musiało minąć nie więcej niż parę sekund, ale los zakrzywiał dziś czas wedle własnego widzimisię — i dlatego Wilczur miał wrażenie, że trwało to o wiele dłużej. Był niemal w stanie przyjrzeć się jak wielki odłam upada na łeb bestii, poczuł wtedy jak szczęki zaciskają się jeszcze mocniej. Wrzasnął — chyba wrzeszczał, takie miał wrażenie, ale na kilka uderzeń serca ogłuchł kompletnie. Dopiero kiedy zęby wyślizgnęły się z jego przedramienia zdołał odzyskać rezon. Kopnął w ciało, posyłając je kilka metrów w tył. Napastnik sprawiał wrażenie wstawionego; zatoczył się i upadł...
… a potem załamała się reszta sklepienia.
Białowłosy zdążył jedynie podnieść skrzyżowane w ramionach ręce, osłaniając twarz (szczególnie usta i nos) przed nagłym buchnięciem kurzu w górę. Pył i tak przekradł się przez prowizoryczną ochronę i z gardła herszta DOGS wyrwało się kilka kaszlnięć.
Jeszcze podczas kasłania udało mu się uchylić powieki i spojrzeć na moment, w którym dzieciak... po prostu posyła agresora do drugiego pomieszczenia. Rzucił nim jak szmacianą lalką, a z ich dwójki to Grow zdawał sobie sprawę, jak ciężkim musiało się okazać to zadanie.
Tyle wystarczyło, żeby dwukolorowe ślepia nabrały podejrzliwości. Cofnął się o krok, pod podeszwami butów czując drżenie całego budynku. Niewielki domek trząsł się jak w delirium i kwestią chwili było, żeby runął całkowicie.
Wiedział o tym, dlatego niespodziewanie oparł dłonie o parapet; nie zwrócił uwagi na drobinki szkła, które werżnęły się w mięso. Prawdę mówiąc — nie zwracał uwagi na nic poza chłopakiem, który czołgał się nieporadnie w kierunku lisa.
Te ściany powinny pochować ich wszystkich. Zgnieść jak karaluchy. Prawda?
Wilczur obrócił się gwałtownie i wszedł na framugę okna. To tylko pierwsze piętro; skoczył więc bez wahania. Mocne nogi przyjęły jego ciężar z lekkim ugięciem się w kolanach. Wylądował zaskakująco lekko, jakby niewiele ważył (rzeczywistość była inna; spasł się ostatnio jak świnia).
Miał wrażenie, że cała ziemia się telepie i ku swojemu zaskoczeniu obrócił głowę, żeby zobaczyć, czy ten... dziwny dzieciak poszedł w jego ślady.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach