Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Go down

Pisanie 27.08.17 23:15  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Desperacja, wczesna wiosna, około 6 lat temu.

Mrok spowijał jasną sylwetkę, nie pozwalając choćby jednemu, samotnemu, zagubionemu promykowi wedrzeć się przez ciemne szpony, które ciasno więziły swoją zdobycz, nieświadomą tego, jak wielkie niebezpieczeństwo na nią czyha. Ciemność cierpliwie czekała, by zaatakować w tym najwłaściwszym momencie, by przed wykończeniem ofiary usłyszeć jeszcze jej ostatni krzyk, którym mogłaby się napawać przez kilka kolejnych chwil. Ale czy ten skulony mężczyzna o kocich uszach powinien się obawiać właśnie jej? Ciemności? Przecież od dawna wiadome jest, że to nie mroku należy się bać... a nieznanego, które się w nim czai.
Powieki delikatnie mu zadrgały, jak u zwierzęcia dopiero co wybudzającego się z zimowego snu. Otwarta dłoń przesunęła się po ziemi na której leżał, zahaczając o wystający, powyginany korzeń. Pospiesznie otworzył oczy — wszechobecna czerń nie zniknęła, wciąż czujnie go pilnowała, ostrząc na niego swoje niematerialne zębiska. Nie miał czego się obawiać?
Nie wiedział gdzie jest — mrok skutecznie umożliwiał mu rozeznanie się w nieciekawej sytuacji. Ręka sama zagłębiła się w wilgotnej ziemi. Wyciągnął ją gwałtownie, jakby pod warstwą brunatnej gleby napotkał coś, czego napotkać nigdy nie powinien. Nieznany strach uderzył go tak nagle, że na chwilę zastygł w bezruchu, nie będąc w stanie chociażby mrugnąć okiem. Zdolność ruchu odzyskał dopiero po kilkunastu sekundach — wiedział, że już jest za późno.
Ciemność nie zawsze oznacza zło, tak jak światło nie zawsze oznacza dobro.
Poczuł, że jego napięte ciało zapada się — jego dłonie topiły się w ziemi, a lekko podkulone nogi zdrętwiały, umożliwiając ucieczkę. Czuł jak jakieś liany — niektóre grube jak udo dorosłego człowieka, inne cienkie jak palce staruszki, powyginane i wykręcane we wszystkie strony — chwytają go za stopy. Tajemniczy bluszcz przepełzł po jego ramieniu jak wąż, okręcając się wokół jego szyi. Utrudniał łapanie oddechów i ciągnął go w dół. Nobuyuki zapadał się, grzązł, nie potrafił uwolnić się od więzów, które tak mocno go pętały.
Paraliżujący lęk objął jego ciało. Próbował się uwolnić, ale pętla zaciskająca się na jego grdyce odbierała utrudniała mu nabieranie do płuc powietrza, którego tak bardzo potrzebował. W jego głowie losowo zaczęły pojawiać się obrazy z przeszłości — całe dotychczasowe życie przelatywało mu przed oczami, jakby zaraz miał po prostu umrzeć. Powieki zakryły oczy — nie było sensu doszukiwać się czegokolwiek w tych egipskich ciemnościach.
Zaczął się szamotać, próbując wyswobodzić dłonie. Zebrał siły na to jedno, silne szarpnięcie, które miało go uwolnić. Ale jego próba spełzła na niczym. Serce zaczęło uderzać mocniej, próbowało wyrwać się z piersi, opuścić ciało, które wkrótce miało umrzeć. Rozpaczliwie szukało drogi ucieczki, jak górnik, pędzący na łeb, na szyję, by jak najszybciej wydostać się z walącego się tunelu. Uderzenia tego ważnego organu odbijały się od ścian jamy, w której się znajdował. Przez moment wydawało mu się, że słyszy tylko swoje serce — jego dramatyczne wołanie o pomoc, która miała nigdy nie nadejść.
Czuł, że umiera. Obrazy, które wcześniej napływały mu do głowy zaczynał być mniej wyraźne, zaczynały się mieszać i rozmazywać. Wkrótce całkowicie zniknęły. Wszystko znikało. Neely znikał. Zapadał się w glebę tak bardzo, że ziemia zaczęła zasypywać mu usta i nos. Przestawał oddychać. Powrócił ten sam lęk. Znowu.
Zdawałoby się, że to już koniec, ale prawda była zupełnie inna — wracał do punktu wyjścia. Serce, które przestawało bić znowu zaczęło szalenie uderzać o żebra, wypełniając tą małą norę, w której był. Znowu myślał, że umiera. Zataczał błędne koło — najpierw pojawiał się lęk, później serce przyspieszało i waliło jak opętane, następnie skupiał się tylko na nim, odliczając swoje ostatnie sekundy życia, a na koniec powracał do punktu wyjścia, bo strach ogarniał go na nowo. Wszystko działo się do chwili, w której całkowicie zniknął pod warstwą wilgotnej gleby, która pogrzebała go żywcem.


Gwałtownie otworzył powieki, podpierając ciało łokciem. Mrok, który wcześniej go otaczał zniknął — w jamie nadal było ciemno, ale pojedyncze promienie słoneczne rozświetlały mniejszą część ciasnego pomieszczenia. Oddech kocura był przyspieszony, a rubinowe ślepia rozglądały się na boki nieco rozkojarzone, ale również zagubione, jakby nie potrafiły rozpoznać miejsca, w którym się znajdują.
Był brudny — ręce, nogi i twarz miał umorusane w ziemi, ubrania również pokrył skalny pył, a włosy zbrązowiały w niektórych miejscach, jakby podczas snu gleba obeszła je z każdej możliwej strony. Po obu stronach ciała leżały rozerwane pnącza, na których widok źrenice kotowatego zwęziły się. Od razu przypomniał sobie o koszmarze, który wybudził go ze snu. To, co przytrafiło mu się w świecie snów miało swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czy naprawdę śnił? A może to wszystko było prawdą? Odruchowo schwycił się za szyję, wyczuwając jej szorstką strukturę — zupełnie taką, jakby jakiś sznur wcześniej ją obwiązywał. Pospiesznie zabrał rękę, podnosząc się. Miał ochotę uciec jak najdalej, byleby zostawić to przeklęte miejsce za sobą i już nigdy do niego nie wrócić.
Przy wstawaniu jego ręka wbiła się w glebę z zaskakującą łatwością, jakby ta już wcześniej była rozkopana. To napełniło go jeszcze większą obawę i uczuciem, że koszmar, który go nękał nie był snem. Był rzeczywistością.
Chwycił materiał cienkiej, uwalonej bluzy, którą był wcześniej okryty i niemalże na czworaka wyszedł z nory. Strumienie światła bijące z nieba uderzyły w jego twarz, oślepiając go na chwilę. Uniósł dłoń ku górze, by uwolnić wzrok od jasnego błysku. Zamrugał kilkukrotnie, pozbywając się kolorowych plam, które na chwilę zalały jego oczy.
Na zewnątrz było dość ładnie — słońce świeciło radośnie, wiatr nie był taki mroźny, choć nadal atakował chłodem, a otoczenie stało się żywsze, jakby powoli budziło się do życia. Gdzieniegdzie dało się dojrzeć jakąś zwierzynę przemykającą między ogołoconymi krzewami, gdzieś dalej zaćwierkał ptak, a ziemia w niektórych miejscach była wilgotna. Szczątkowe ilości śniegu walczyły o przetrwanie, ale słoneczna siła była znacznie mocniejsza.
Rozległo się przeciągłe burknięcie.
Kocur złapał się dłonią za brzuch, gładząc go okrężnym ruchem. Był cholernie głodny, prawdopodobnie nie jadł od kilku dni. Czul w gardle dziwną, bardzo nieprzyjemną suchość. Ślina z trudem przepływała przez jego przełyk. Bolała go grdyka, jakby faktycznie w nocy coś uporczywie próbowało go udusić.
Przyspieszył kroku. Nie wiedział gdzie jest, nie wiedział dokąd zmierza, ale szedł po prostu przed siebie. Marzył o jakimś w miarę zjadliwym mięsie i wodzie, którą mógłby nieco ożywić suchy przełyk. Mijał powykręcane krzewy i nagie drzewa, w oczy rzuciła mu się nawet jakaś humanoidalna sylwetka, ale skręcił w bok, by uniknąć konfrontacji z nieznajomą istotą. Nie miał ochoty na rozmowy z kimkolwiek, gdy jego brzuch domagał się pożywienia, którego nie mógł tak łatwo zdobyć. Jego blade usta utworzyły wąską, poziomą kreskę, a wystający kieł wbił się w dolną wargę na tyle mocno, że został na niej odznaczający się ślad.
Wędrował tak kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, aż w końcu na coś natrafił. Jego oczy od razu dostrzegły jakieś zwierzę, które wgryzało się w ciało pokonanej sarny. Neely od razu schował się za pniem jednego z większych drzew. Widok surowego mięsa sprawił, że poczuł ścisk w żołądku. Usta mu niebezpiecznie zadrżały, a ciało spięło się. Musiał jakoś przepędzić psa, pałaszującego kolejne płacy różowego mięsiwa. W głowie jednocześnie pojawiło się kilkanaście pomysłów, nie wszystkie dobre, aczkolwiek pośród nich pojawiła się opcja, która zdecydowania była najrozsądniejsza — przyjęcie wilczej formy i wystraszenie psowatego. Yukimura przez chwilę wzbraniał się przed tym postanowieniem — doskonale znał swoje możliwości i wiedział, że prędzej czy później straci kontrolę nad swoją bestialską naturą. Ale musiał zaryzykować, bo czuł, że żołądek zaczyna trawić sam siebie.
Westchnął cicho, nabierając nosem powietrze, by następnie sprawnie wypuścić je ustami. Rozluźnił się, odpinając palcami guziki wyświechtanej koszuli, którą miał na sobie. Pozwolił jej zsunąć się z jasnych ramion i paść na podłogę. Potem zdjął z siebie jeszcze brudną koszulkę z krótkim rękawem, która była mocno rozciągnięta u szyi. Pospiesznie pozbył się również dolnej części ubioru, rzucając wszystko za skupisko dość gęstych krzaków, by móc później wrócić po swoją własność. Padł na kolana i zaczął się przemieniać. Zacisnął zęby, by nie wydobyć z siebie żadnego niepokojącego dźwięku, zniósł falę bólu, która rozeszła się po jego ciele, a potem po prostu wyszedł stawić czoła psowi.
Pewnie ruszył w jego stronę, celowo sunąc pazurami po ziemi. Wyeksponował szereg ostrych jak brzytwa zębów, a wyraz jego pyska stał się bardziej agresywny. Żółtawe oczy zabłyszczały złowrogo, a ogon delikatnie merdał na boki. Kłapnął zębiskami w powietrzu, próbując wystraszyć psa, który zaczął stawiać pierwsze kroki do tyłu. Neely był wyrośniętym wilczurem, jego rozmiary były większe niż rozmiary tego smukłego czworonoga, który jakimś cudem dorwał się do ciała sarny, które najwyraźniej musiało być wcześniej pałaszowane przez kogoś innego, bo zostały ostatki, którymi zajadał się właśnie ten dziki pies. Paszcza Nobuyukiego stale informowała, że nie ma zamiaru odpuścić — pojedyncze szczeknięcia, a nawet jadowite warknięcia i łapy uzbrojone w zwierzęce pazury zbliżające się do truchła jelonka były tylko ostrzeżeniem. Zaraz miał zaatakować.
Pies odpuścił. Chwilę się szczerzył, zapierał łapami, ale ostatecznie odpuścił, nie chcąc ryzykować uszczerbkiem na zdrowiu. Zresztą... i tak zostawił same ochłapy. Napełnił trochę żołądek i dał nogę, znikając gdzieś w krzaczorach z drugiej strony.
Neely od razu podbiegł do niemalże ogołoconego z mięsa szkieletu zwierzęcia, wtykając pysk w różowe gluty i inne wnętrzności. Zajadał się pozostałościami, nie omijając żadnego miejsca. Dorwał się do części tułowia, pospiesznie chwytając flaki w zęby. Miał zamiar najeść się chociaż trochę, a w ostateczności zapolować na jakieś nieduże zwierzę, by do końca napełnić swój żołądek.
Wesoło machał ogonem na boki, zatracając się w rozgryzaniu kolejnych części ciała sarny. Uszy stanęły mu na sztorc, bo mimo wszystko wolał być ostrożny, w końcu w każdej chwili mógł się zjawić ktoś, kto przerwałby mu tę uroczą ucztę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Desperacja odznaczała się swoimi prawami — jeżeli chciałeś tu przetrwać, a większość na swoje wybitne nieszczęście przecież chciała, musiałeś być pokrzywiony, aby wpasować się w te nierówne zasady. Rzadko komu udaje się je nie tylko zaakceptować, ale i polubić. Grow należał do smukłego grona kompletnych idiotów, którzy nie tylko sprzeciwiali się drastycznym normom Desperacji — on z nich jawnie szydził. Pluł w twarz tym, którzy mieli więcej siły w rękach i wybuchał śmiechem w podeszwę buta oponentów mających nad nim przewagę. Może właśnie dlatego teraz tak bardzo bolała go głowa. Chociaż uznał, że „bolała” to równie trafne, jak nazwanie szpica z kokardką groźnym przeciwnikiem. Miał we łbie pieprzoną orkiestrę świątecznej pomocy. Naprzód wysuwały się dudy i gwizdki. Do nich dołączyły talerze i masa trąbek. Cała pielgrzymka dmuchająca w ustniki jak pod groźbą.
 — Ja pierdole — stęknął inteligentnie, przesuwając dłonią po twarzy, po której przez ten jeden, nieprzemyślany, automatyczny ruch rozsmarował sobie coś kleistego. Ledwo kontaktując odsunął rękę i spojrzał na nią półprzytomnie. Pomiędzy rozcapierzonymi palcami widział grube nicie brudu. Zamarł na kilkadziesiąt sekund, analizując  zaistniałą sytuację.
 Punkt pierwszy — nic nie pamiętał z wczorajszej nocy (o ile minęła tylko jedna noc, rzecz jasna). Gdzieś w tyle czaszki tłukł mu się jedynie czyiś śmiech, ale równie dobrze  puzon mógł się dołączyć do występu. Nie zmieniało to faktu, że Grow, mimo usilnych starań, nie miał zielonego pojęcia, co się z nim działo, a co za tym idzie — nie znał przyczyny, przez którą był tu, gdzie był.
 Czyli punkt drugi — siedział w wannie. Porcelanowej ze złoto-brązowymi brzegami. Z rdzą. Z wyszczerbieniami. Ale, do diabła, porcelanowej. Czuł dodatkowo, jak coś wżyna mu się boleśnie w bark. Analiza sytuacji potwierdziła, że był to kran. Grow rozwalił się tutaj jak pan panów. Miał rozpostarte ramiona kogoś, kto zażywa właśnie królewskiej kąpieli. Dłonie zwisały mu poza obręb wanny. Naprzeciwko siebie widział stopy (nie miał jednego buta).
 — Jestem chorym człowiekiem — uzmysłowił to sobie z wciąż takim samym otępieniem, bo dotarł do punktu trzeciego — brei.
 Ciało miał zanurzone w półpłynnej masie, przy której jeszcze chwilę się modlił, zajadle pokazując, jak łatwo zmienić wiarę, gdy jedną z perspektyw jest zanurzenie się po pierś w gównie. Zapach był jednak inny, choć wciąż nieprzyjemny. Fetor przypominał raczej głębiny bagien; te mięsiste fragmenty ziemi, w którą zapada się stopa i której nie da się już wyciągnąć.
 Wiele by dał, żeby rzeczywistość okazała się dla niego bardziej przystępna. By obudził się w wannie z wodą zalany po wieczornej imprezie ze znajomymi. Ale zamiast tego znajdował się w czymś, co już samą konsystencją zaciskało mu żołądek.
 Leżał w tym przez jakiś czas. Odchylił głowę do tyłu i wpatrywał się w wirujący sufit, będąc o krok od wzbogacenia brei wszystkim, co miał w żołądku.
 Czyli niczym, stwierdził cierpko, a kwaśny komentarz był pierwszym, co go zmobilizowało do wstania. Uniósł głowę, mimo zesztywniałego karku, i chwycił rękoma brzegi „urządzenia do kąpieli”. Wsunął stopy do półpłynnej masy i spróbował się podnieść, ale w ubrania wsiąknęło wszystko, co tylko dało radę, a jego mięśnie tak były wymęczone, że drżał jak podłączony do prądu przy pierwszej próbie uratowania się z tego dziwnego stanu rzeczy.
 Wydostał się więc dopiero za drugim razem i dosłownie plasnął podeszwami o ziemię. Od razu zaczęło z niego ściekać. Rękoma strzepnął ile się dało; a potem ruszył przed siebie, zostawiając w jednym miejscu masę tłustych plam.

Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Bez-nazwy_qhwppnq

 Nie było lodowato, ale chłodno na tyle, by kąpiel w rzece powinna być ostatnią myślą, jaka przyjdzie do głowy. Grow się natomiast nie zastanawiał. Potrzebował zaledwie paru sekund, by pokazać, jak bardzo kpi z własnego zmęczenia; w trymiga pozbył się ciężkich ubrań i wszedł do rwącego strumienia. Czuł pod bosymi stopami drobne kamyczki, na kostkach i udach smagnięcia rybich ogonów. Do diabła, był skory zanurzyć się w tej cieczy i nie wychodzić na zewnątrz do kolejnej wiosny — o ile zagwarantowałoby mu to psychiczny komfort.
 Przypomnij sobie, Jace, jak doprowadziłeś do tej cudownej sytuacji? Obudziłeś się w wannie. W ubraniach. W brei. Ledwo przytomny. Skacowany.
 Chlusnął sobie zimną wodą w twarz.
 Nie, żeby zdarzyło się to pierwszy raz. Ale wcześniej nie urywał ci się film. Wcześniej miałeś wszystko pod kontrolą.
 Wcześniej tyle nie pił.
 Skrzywił usta, nagle prostując ramiona; aż nazbyt był teraz świadom swojej cielesności. Tego, jak było mu zimno, jak ciało wołało o odpoczynek. Rozejrzał się dookoła; budynek, z którego wyszedł, był w rzeczywistości ruiną; prawdopodobnie ostatnim wspomnieniem po jakiejś kamienicy. Ściany pokrywał bluszcz, a całość była prawie niewidoczna; pozakrywana przez (teraz nagie) drzewa i krzewy.
 Tam jest ten budynek, powiedział do siebie z niechęcią. Jest, po prostu go nie widzę. Ale jeżeli pójdę w dobrym kierunku, w końcu do niego dotrę i stanie się tak samo rzeczywisty jak powinien. Podobnie jest ze wspomnieniami.
 Wyszedł ze strumienia, wsuwając palce w białe włosy, które odgarnął z czoła i policzków; zaczesał je do tyłu, by nie przeszkadzały. Drżał lekko przy podmuchach wiosennego wiatru, ale twarz nie wyrażała niezadowolenia; przywykł do gorszych warunków.
 Do kopania i szyderstw.
 Do niemocy.
 Albo do prac domowych.
 Wyciągnął z rzeki ubrania, które sobie zostawił; czyli białą koszulę (teraz serio prawie białą) i spodnie. Buta wyrzucił już w ruinach. Wcisnął go do wanny, którą pożegnał środkowym palcem.
 Teraz musiał przeczekać aż ubrania wyschną. Do tego czasu...

 Wilcza łapa nadepnęła bezszelestnie na ściółkę leśną. Wilgoć od razu wsiąknęła w futro między poduszkami, nadając jej brudnego, mokrego wyglądu.
 (znów jesteś brudny nie możesz się oczyścić nie możesz nie możesz to nie zwykły brud to twoje grzechy Jace twoje grzechy)
 Wielki łeb nagle się poruszył; jakby próbował strzepnąć z siebie coś wyjątkowo uporczywego, ale małego. Muchę lub komara. Może jakieś głośne, szybkie, niewielkie ptactwo.
 Zaraz potem pysk ponownie opadł bardzo nisko. Oczy — jedyna ludzka część — błyszczały nienaturalnie, odbijając od siebie wszystkie możliwe promienie. Już dawno zwietrzył zwierzynę; teraz wystarczyło na nią zapolować. Kto wie — może nawet będzie to łatwa sprawa? Może zupełnym przypadkiem okaz będzie ranny? Wystraszony? Wymęczony?
 (to tylko wymówki tylko próba pocieszenia)
 Sierść na grzbiecie nastroszyła się jak igły.
 (potrzebujesz pocieszenia Jace? naprawdę tego potrzebujesz?)
 Nie. Oczywiście, że nie.
 Szedł, albo raczej skradał się, pod wiatr. Zwierzęca postać, ten cholerny wilczur zerwany z łańcucha, z pianą toczącą się z pyska, z rozbieganymi ślepiami pełnymi furii, wciąż go nie zdominował. Zasługą być może okazała się ta tępa pustka w umyśle; luka tak irytująca, że nie dało się jej zwyczajnie zignorować.
 (co robiłeś Jace?)
 Przesunął łapę o krok dalej. Teraz był już pewien, że zwierzyna, którą poczuł, nie była najświeższa. Nie chodziło o to, że zdechła zbyt dawno. Ale czuł krew. Czuł taki fetor krwi, że pewny był jednego: jego cel już dawno nie żył.

 Wkrótce dostrzegł to, czego szukał. Z niewielkim gratisem, które to coś pochłaniało w zawrotnych prędkościach. Etap zaskoczenia Grow miał więc dawno za sobą; zamiast dalej się skradać, dalej niemal czołgać się brzuchem po podłożu, z uszami przylgniętymi do czaszki i ogonem uniesionym o milimetr nad ziemią, wyprostował się raptownie, nie unosząc łba zbyt wysoko. Z gardzieli wyrwał się przeciągły warkot; jak ryk załączanego silnika. Wciąż szedł wolno, ale teraz nie krył się ze swoją obecnością. Całą sylwetka mówił: to moje. Ja tu rządzę. Mnie się to należy. Masz szansę. Masz cholerną szansę, rozumiesz? Jedną. Bo przecież wygrają najsilniejsi. A ty nie jesteś najsilniejszy, prawda? Zęby kłapnęły ostrzegawczo; ugryzły powietrze z głośnym stuknięciem kłów, które wychynęły zza warg.
 Przez dwukolorowe ślepia przemknął błysk. Rozbawienie.
 Nie zatrzymywał się. Jeśli będzie trzeba, zaatakuje go.
 Zaatakuje go, a w tle przyklaskiwać będzie ta cholerna orkiestra we łbie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 04.09.17 19:07  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Złotawe ślepia szarawego wilczura połyskiwały niczym gwiazdy na niebie w najciemniejszą noc. W zwierzęcym, nieco rozkojarzonym spojrzeniu, jak i wciąż nieco spiętym, pieskim ciele można było dostrzec dziwną satysfakcję — niby przegonienie drobnego czworonoga nie było zbyt wielkim wyczynem, choć to, że poddał się tak łatwo z pewnością połechtało ego Neely'ego. No i udało mu się zdobyć pożywienie — te co prawda nie było wykwintnym, sytym posiłkiem, ale w tamtej chwili liczyło się tylko to, że cokolwiek (w miarę zjadliwego) mogło wylądować w żołądku, by ten nie zaczął trawić sam siebie.
Pochylał się nad swoją zdobyczą, opierając się mocno łapami o podłoże, jakby zaraz miał się pojawić ktoś, kto pociągnie go za ogon i siłą odciągnie go truchła, którym się zajadał. Wetknął pysk głębiej w trzewia sarny, odgarniając nosem kolejne jej wnętrzności. Ich część zaczęła wypadać z rozpieprzonego ciała, choć drobiny piachu, który oblazły mięso (czort jeden wie czy to, czym się zajadał można było określić tym mianem) nie zrobiły na drapieżniku wrażenia. Chrupały wesoło w paszczy podczas łapczywego pożerania kolejnych różowawo-czerwonawych płatów. Nawet nie zastanawiał się nad smakiem tego, co pochłaniał — chodziło mu jedynie o zaspokojenie jednej z podstawowych potrzeb, głodu. Zdecydowanie gorzej było ze zorganizowaniem jakiegoś płynu, który ugasiłby pragnienie. Co prawda podczas pałaszowania resztek zwierzęcia udało mu się spić nieco czerwonej posoki (i jednocześnie uwalić nią sobie znaczną część pyska).
Pobudzony nos wciąż obwąchiwał tułów rozkraczonego truchła. Jednocześnie uderzały w niego różne zapachy — metaliczna woń krwi, nieco mniej przyjemny odór wnętrzności i najprawdopodobniej rozwalonego żołądka, z którego wyciekła nie do końca przetrawiona, zielono-szara papka. Aż odsunął się na chwilę, gdy swąd stał dużo bardziej wyrazisty, próbując jednocześnie wywęszyć coś w powietrzu. W trakcie jedzenia był łatwym celem — dzika zwierzyna bez problemu mogła go zaatakować z boku lub z tyłu, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zajadał się dość szybko, zachłannie i pospiesznie kąsając pozostałości sarny, wybierając z początku to co najlepsze (a było tego naprawdę mało), by później przejść do mniej apetycznych (ale wciąż zjadliwych) części.
Nie wyczuł nic szczególnego — prawdopodobnie dlatego, że w jego nosie już dawno zagnieździły się inne zapachy, które skutecznie utrudniały mu wychwycenie innych, nowszych. Nic dziwnego, że postanowił powrócić do tego, co wychodziło mu dużo lepiej, czyli do łapania w szczęki następnych zwierzęcych szczątek. Kłapał zębiskami, wchłaniając kolejne kawałki mięsiwa. Jego zębiska niejednokrotnie natrafiały na chrząstki i kości, które nie były dla niego żadną przeszkodą — z łatwością się ich pozbywał, by dotrzeć do fragmentów, które interesowały go o wiele bardziej.
Nie do końca był świadomy tego, że jakieś złowrogo nastawione zwierzę właśnie się do niego zbliża. Możliwe, że gdzieś między siorbaniem a szczękaniem zębami coś słyszał — dźwięk dzikiej natury, który w pierwszej chwili go nie zaniepokoił. Dopiero po dobrych kilku minutach oderwał pysk od swojego obiadu, unosząc go leniwie ku górze. Żółtawe ślepia z charakterystycznym, nieco nieludzkim błyskiem od razu przeniosły się na nowo przybyłego drapieżnika. Był większy, możliwe, że silniejszy i z pewnością nie przyszedł się grzecznie przywitać, wręcz biło od niego to cholernie wrogie nastawienie. W jego dwukolorowych, zwierzęcych oczach było coś wyjątkowego. Same w sobie były wyjątkowe.
UCIEKAJ.
W pierwszej chwili chciał po prostu zbiec, uniknąć konfrontacji z tym przerośniętym wilczurem — odezwała się w nim natura tchórza. Najłatwiej byłoby po prostu obrócić się i pójść śladami wcześniej przepędzonego psiaka. Zdecydowanie łatwiej i bezpieczniej. Ale czy naprawdę chciał znowu uciekać? Porzucać to, co dopiero co zdobył?
Nie bardzo.

Vicious cycle. [Arcanine x Neely] VEWBapy

Wygnał ze swojego ciała strach i lęk, który towarzyszyły mu na początku. Wciąż się kontrolował, wilcza natura jeszcze nie przejęła miejsca natury ludzkiej. Bestia była zamknięta w klatce, z której nie mogła wyjść, choć bardzo chciała.
WOLNOŚĆ.
Potrzebowała wolności. Chciała wyrwać się zza krat. Chciała pokazać swoje prawdziwe, niezrównoważone oblicze, jednak kraty były zbyt grube. Ale wilk czekał. Cierpliwie czekał, bo każda sekunda dodawała mu siły. Musiał jedynie wyczuć odpowiedni moment i użyć nagromadzonych pokładów energii, by w końcu być WOLNYM i niezależnym od słabego, ludzkiego ciała Yukimury. Wieczny wilk — tego pragnął.
Do ślepi napłynęła mu złość — można by powiedzieć, że w złotawych tęczówkach chaotycznie tliły się płomienie. Z pyska wydobyło mu się przeraźliwe, nieco zmanierowane warknięcie. Natychmiast obnażył kły, szczerząc się szeroko, choć równie nieprzyjaźnie co pies, z którym miał się mierzyć. Umorusana w krwi paszcza dodatkowo nadawała jego obliczu agresywniejszego wyglądu.
Zniżył się nieco, trącając nosem swoją zdobycz. Łapy sunęły po ziemi, celowo o nią zaczepiając. Przesunęły truchło trochę w bok. Zęby pochwyciły kawałek rozciętej skóry sarny i obrzuciły nią niedbale to, co jeszcze miało jakąkolwiek wartość, co nadawało się jeszcze do zjedzenia.
Pospiesznie uniósł pysk, robiąc kilka bezpiecznych kroków do przodu — by własnym ciałem osłonić obiad, którego jeszcze nie skończył. Szczeknął trzykrotnie, ostrzegawczo, a jego pazury zarysowały na podłożu poziomą krechę. Nie wychylał się za nią, ale wciąż wściekle się szczerzył. Nabrał pewności, co było widać po jego mordzie i sylwetce gotowej do odparcia ataku ze strony psowatego.
Uszy przyległy mu do czaszki, kierując się do tyłu. Ślepia zmrużyły się, nie porzucając jednak błysku, który prawdopodobnie miał być dodatkowym straszakiem. Szczekał i warczał, a sierść na karku postawiła się, zesztywniała. Ogon nastroszył się. Jedno było pewne — nie miał zamiaru zrezygnować z tego, co udało mu się zdobyć. Był gotowy stawić mu czoła. Nie był słaby, znał swoje możliwości — zawsze mógł uciec, gdy okaże się, że jest bliski przekroczenia limitu.
Był mniejszy, był szybszy, z pewnością mógł uniknąć pierwszego ataku.
Dlatego go tak wyczekiwał.
Wyczekiwał go — on i wewnętrzny wilk, który wciąż czekał na ten właściwy moment. Na moment, w którym będzie mógł wybuchnąć i nic nie będzie w stanie go zahamować.

Jest jak jest, bo mi pomysł z głowy uciekł. Sorreh.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 15.09.17 21:58  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
 „Słuchaj, stary, sprawa jest prosta. No jak to jaka? Ta, o której ci mówiłem wczoraj. Tak, ta po tym, jak wstałem... Dokładnie, motyw z wanną z gównem. Kojarzysz, nie? Haha, a potem ta sytuacja z głupią owcą? Z tą naiwną owieczką, która sądziła, że zrobi na mnie wrażenie, jeżeli pokaże ząb lub dwa, nim te zaczną się toczyć po podłodze po kontakcie z moją pięścią. Zaświtało? Świetnie. Więc nie zrobiłem tego sam, stary. W zasadzie nic nie zrobiłem. On to zrobił za mnie. Ten szaleniec. Wilk”.

 Grow miał wrażenie, jakby grawitacja przestała mieć kluczowe znaczenie dla fizyki i jego ciało zaczęło odrywać się od ziemi mimo usilnych prób przytwierdzenia stóp do podłoża. Albo jakby zadął niewyobrażalnie silny wiatr, jakieś tornado zwiastujące szkody masowej problematyki, które odrzuca go do tyłu. Albo cokolwiek innego, co byłoby w stanie to jakoś wyjaśnić.
Tymczasem było to zwyczajne uczucie, przypominające zapadanie w sen. Wpierw się leży, całkowicie przytomnie i ponaglająco... a potem się zasypia. Nagle. Pstryknięcie palcami i film się urywa. Budzisz się równie raptownie, zrywając do siadu, dysząc i trzymając ręce przy twarzy. Cały spocony, rozdygotany. Koszmar, nie? A jednak nic z niego nie pamiętasz. Tylko tyle, że sen był przerażający. Że obudziłeś się tylko dlatego, że więcej przerażenia byś nie zniósł. Że taki poziom lęku był twoim limitem. Proste? Proste. Teraz był jeszcze w fazie początkowej — dopiero położył się do łóżka i czekał, aż uśnie. Czekał na to całe „pstryknięcie palcami”.
 Do nozdrzy wdzierał mu się zapach krwi, którą od razu kojarzył ze smakiem – jakby zassał garść miedziaków w ustach. Zaraz doszedł do tego fetor soków żołądka i zmieszanego z ziemią mięsa. Jego własne trzewia zacisnęły się, mięśnie brzucha napięły. Może to jednak nie szaleństwo a zwykły głód? Może wszyscy tak się czuli, gdy kiszki wybijały podkład do „What's up people”? Ale przecież czuł, jakby odrywał się od ziemi, za moment puszczą blokady...
 ( a ty znów się obudzisz)
 Właśnie. A on znów się obudzi, gdy dawno będzie po wszystkim. Ile razy wstawał z dziurą w pamięci, jak alkoholik marnej klasy? Z tak samo drżącymi rękoma, w brudnym ubraniu, w najgorszym gównie świata? Zdecydowanie zbyt często. Zaśmiałby się, gdyby nie ściągnięty w wyrazie dzikiej wściekłości pysk. Do diabła. Przecież dzisiaj miał dokładnie to samo! To nazywają ironią losu?
 (tego chcesz, Jace? kolejnego policzka wymierzonego za nic? ha?)
 Nagle wielki, psi łeb się zamachnął; potrząsnął nim energicznie na boki, jakby chciał zrzucić z pyska uczepionego mordy gryzonia o gabarytach przeciętnej wiewiórki.
No dalej! Myśli galopowały gorączkowo. Uspokój się!
 Pierś wilczura nagle się uniosła, gdy nabierał powietrza do płuc. Przystanął raptownie, jakby natrafił na ścianę i przez ułamek sekundy tarł bokiem pyska o przednią łapę, powarkując i sapiąc.
Spokojnie. Spokojnie, do licha. Trzymaj się ziemi. Możesz do niej nawet, kurwa, przylgnąć paszczą, jasne? Werżnij się zębami w glebę. Po prostu trzymaj się ziemi i nie odlatuj. Nie daj z siebie zrobić frajera.
 Ale dalej był wypychany. Setka rąk chwytała go za ubrania, kaptur, pasek od spodni, za ramiona, nawet za uda i gardło — i mimo stawianego oporu, odciągała go do tyłu. W głębi krtani narodził się warkot. Wewnętrznie podeszwy butów ślizgały mu się po podłożu; zewnętrznie wzrok wilczura stojącego ledwie pięć metrów od Neely'ego stawał się coraz bardziej rozbiegany. Ślepia drżały, podobnie jak łeb. Nozdrza rozszerzały się i kurczyły. Szybkie wdechy. Szybkie wydechy. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Aż zaczęło to przypominać sapanie. W końcu syczenie, kiedy zaczął oddychać przez paszczę, zadzierając górną wargę. Pojawiły się zakrzywione kły o mocnym, białym szkliwie i róż dziąseł.
 Znów zaczął się poruszać; łapy unosiły się i kładły na glebie bezszelestnie. Nie szedł już naprzód — powoli, ale widocznie, skręcał na bok, chcąc okrążyć swojego mniejszego kuzyna. Ogon już dawno nastroszył się równie mocno co sierść na karku. Jawne ostrzeżenie wydawało się aż nazbyt wyraźne — ale przecież zastosował je nie tylko Grow.
 (chcesz się obudzić z krwią po same łokcie, tak?)
 Nie przystanął, ale zęby na moment zniknęły za wargami. Chwilę potem rozchylił szczęki i oblizał bok pyska.
 Warkot nie ustawał. Natrętny głos w głowie brzmiał jak bzyczenie muchy — irytująco. Miał ochotę wrzasnąć. Tak, do chuja ciężkiego! To sobie wymarzyłem! Uwielbiam budzić się nad ranem z policzkiem doklejonym do, na przykład, jakiejś ładnie rozkładającej się wątroby albo nerki. I co z tego? Marzenie jak każde inne, nie?
 Wzrok szybko prześlizgnął się po sylwetce białego psiska — był o wiele mniejszy od niego samego i Grow bez trudu powinien poradzić sobie z takim przeciwnikiem. Mógłby powalić go swoją wagą — no nie? Albo dorwać gdzieś między drzewami... bo przecież nie był ociężałym waleniem wyrzuconym na brzeg. Przecież łapy miał smukłe, gotowe do skoku, równie naprężone i — przede wszystkim — umożliwiające bieg. Były dłuższe od łap ofiary. Robiły więc dłuższe kroki. Jak polowanie miałoby się nie udać? Jak, na litość boską, miałby to spierdolić?
 A jednak głos w głowie sprawiał, że wariował. Z jednej strony czuł nacisk — to wewnętrzne „coś” zmuszało go do próby okrążenia ofiary. Do powolnego sunięcia półkolem, do nie spuszczania z niej wzroku, do wdychania powietrza przesiąkniętego jego zapachem. Z następnej zaś, ta bardziej racjonalna część, trzymała go za ubrania i uderzała w twarz. Ocknij się! Ocknij się, do cholery! Chcesz więcej kłopotów? Mało ci? Jesteś ledwo żywy! I tym razem nikt nie przybiegnie ci na pomoc, pieprzona księżniczko. Powtarzam: mało ci jeszcze? MAŁO?
 Zamknij się. Zamknijcie się wszyscy. Chcę jeść. Jedyne co chcę, to zeżreć...
 Wtedy skoczył.
 Mięśnie brzucha stwardniały; ścięgna napięły. Zadnie łapy nagle się pod nim zarwały, a potem odepchnął się nimi. Pazury zaorały grań — zostawiły długie pasma wgłębień. Wiatr w uszach świsnął jak trzask bata, gdy przecinał powietrze. Paszcza rozwarła się z warknięciem. Trzask łamanego drewna. Na ułamek sekundy, gdy znajdował się już z łapami oderwanymi od podłogi, czas spowolnił. Sekundy rozciągały się jak ser. Podkulone przy wyskoku łapy powoli, pooooo.woooooo.liiiiiiii, prostowały się, by mógł na nich wylądować.
 Potem czas znów śmignął.
 A on gruchnął o ziemię, chcąc chwycić kłami szyję białego psa.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.09.17 21:10  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Zastygł w bezruchu, zupełnie jakby uderzyła w niego fala silnego strachu, która natychmiastowo rozeszła się po jego zwierzęcym ciele, odbierając możliwość swobodnego poruszania się. Czuł się, jakby na stałe został przytwierdzony do miejsca, w którym stał, jakby z ziemi wydostały się kościste dłonie nieboszczyków, zakleszczające się na jego łapach i ciągnące go w dół. Uczucie to bardzo szybko sprawiło, że myśli Yukimury zaczęły krążyć wokół wcześniejszego koszmaru, który wybudził go ze snu. Aż wzdrygnął na samą myśl o tym, że znowu przepełniało wrażenie, że zapada się w ziemię. W swoim myślach wciąż był grzebany żywcem.
Wilcze ślepia Neely'ego wyglądały jak dwa bursztyny — błyszczały, choć momentami widoczne były w nich płomienie, jakby prawdziwa, czerwona barwa tęczówek próbowała przebić się przez żółto-złoty akcent, jakby ludzka natura próbowała opuścić zwierzęcy korpus. Czasami w jego głowie pojawiało się zbyt wiele myśli jednocześnie — dwa, zupełnie różne od siebie oblicza stawały naprzeciw siebie jak równi rywale, a między nimi pałętał się zagubiony człowiek. Po jednej stronie wyrośnięty, rozkapryszony kocur, po drugiej wściekły wilk, zaciekle szczerzący kły — burza, którą potrafili razem rozpętać bez problemu mogłaby usunąć ludzką istotę, uparcie stojącą na ich drodze i wadzącą na każdym kroku. Ale to właśnie ten kruchy osobnik ciągnął za smycze, był rozumny i to jego inteligencja trzymała na wodzy bestie, które bez jego nadzoru z pewnością już dawno by się pożarły. Z jednej strony śmiertelnik musiał sprawować pieczę nad zwierzętami, ale z drugiej strony w tym słabym ciele nie było miejsca dla trzech charakterów. Nierozwiązywalny konflikt trwał w najlepsze.
RUSZ DUPĘ. UCIEKAJ.
Łapy zadrżały, próbując wyzbyć się paraliżu, który w dalszym ciągu uniemożliwiał ich przesunięcia choćby kilka centymetrów w bok. Neely stał posłusznie w miejscu, normując oddech i uspokajając ciało — nie chciał by jego przeciwnik dostrzegł w bezbronną ofiarę, bo przecież nią nie był... po prostu natłok myśli i wewnętrzna walka, która rozdzierała go od środka destrukcyjnie działała na niego organizm.
TYLKO SPRÓBUJ SIĘ RUSZYĆ, PIERDOLONY TCHÓRZU.
Pobudził się, jakby ktoś inny złapał za ster. Złowrogo błyszczące ślepia wręcz iskrzyły, wciąż wgapione w sylwetkę nieznajomego drapieżnika. Sierść najeżyła się na nowo — wyglądał jak iglasty pancerz stworzenia, które przygotowuje się do odparcia ataku. Zdołał również odrobinę się pochylić, by pewniej stanąć na podłożu i większość siły skupić w tylnych łapach — to z nich miał się odbić, by uniknąć ewentualnego natarcia.
Nie przestawał eksponować już wcześniej obnażonych kłów — ujawnione miały być prostym komunikatem ostrzegawczym. Mógł użyć ich w każdym momencie, był gotów rozdziawić paszczę i bronić się, choć doskonale wiedział, że bezpośrednie starcie mógł bardzo łatwo przegrać — w tym przypadku rozmiar miał znaczenie. Ten cholernie wyrośnięty wilczur z łatwością mógł odgrodzić go od ciała zwierzyny, ale musiał się liczyć z tym, że na pewno nie wgryzie się w mięso w spokoju, nie, gdy Nobuyuki wciąż mógł stać o własnych siłach.
Uważnie się w niego wpatrywał, atakując wzrokiem pojedyncze punkty — chciał za wszelką cenę dojrzeć jego słabe punkty, poznać je, a potem ewentualnie wykorzystać się na swoją korzyść w dalszym etapie tej znajomości. Dwukolorowe ślepia, silne łapy i cielsko przebierające pozę prawdziwego łowcy — każdy kolos ma miejsce, w które wystarczy uderzyć, by rozpadł się na kawałki.
Pysk zmarszczył się, poszerzając wyszczerz i tym samym odsłaniając kilka kolejnych zębów. Kilka chaotycznych ryknięć i szczeknięć wydobyło się z paszczy zupełnie niekontrolowanie, a jedna z przednich łap nieostrożnie zaszorowała piach.
Zadyszał głośno, szturchając nosem własną łapę.
Przeciwnik ruszył się.
MIAŁEŚ UCIEKAĆ.
Zatrząsł łbem na boki, nie tracąc przy tym skupienia.
Czuł, że powoli zaczyna się to, czego tak bardo nie lubił w swojej zwierzęcej postaci — władczy wilk uderzał z całej siły pazurami w kraty, próbował wyrwać się ze swojego więzienia i rozszarpać resztki ludzkiej świadomości, którą Yukimura wciąż miał. Jeszcze miał, bo wkrótce mógł ją stracić. Czuł, że samokontrola wyślizguje mu się z rąk.
SAM CIĘ NIE OKRĄŻY.
Obdarzył wilczura kolejnym, ostrzegawczym i o wiele głośniejszym warknięciem. Gardłowe dźwięki, które z siebie wydawał nie robiły na większym kuzynie żadnego wrażenie — nic dziwnego, wydawałoby się, że wie co robi, że panuje nad całą sytuacją, że jest pewny swojej wygranej. Zbyt pewny. Wypadałoby pokazać jak bardzo się mylił.
Rozstawił łapy jeszcze pewniej, cofając się o kilka centymetrów. Przy tylnych łapach leżała zdobycz, której tak zawzięcie bronił własnym ciałem. Opłacało się ryzykować życie dla czegoś takiego? Oczywiście, że nie. Ale teraz chodziło już o coś więcej. Teraz bronił własnego honoru i godności. Wiedział, że wycofa się jeśli sytuacja stanie się zbyt krytyczna i nieciekawa, ale przynajmniej będzie żył z przeświadczeniem, że nie poddał się tego dnia bez walki.
Serce Neely'ego zaczęło mocniej bić. Mocniej i głośniej — wcale by się nie zdziwił, gdyby przeciwnik dosłyszał to donośnie kołatanie. W tej złowrogiej ciszy było jak kroki kobiety w szpilkach, odbijające się echem od ścian pustego korytarza. Ale strach nie przejął jego ciała, a napędzał je i motywował do działania.
Tik, tok. Tik, tok.
Chwile dzielące go od nieuniknionego minęły znacznie szybciej niż się tego spodziewał.
Tik, to-
Nieznajomy leciał. Był w powietrzu, a ostre jak brzytwa zęby, wystające z głęboko rozwartej paszczy niestety nie były tylko nic nieznaczącym ozdobnikiem.
Łapy jaśniejszego psa oderwały się od podłoża sunąc w bok chyba w ostatniej chwili. Czuł jak szczęki wyrośniętego kuzyna świsnęły powietrze tuż obok szyi, jego kły prawie wgryzły się w cel. Neely uratował się jedynie tym, że pozostawał w miarę czujny do ostatniej chwili, a poza obronna umożliwiła mu wykonanie zręcznego skoku w bok.
Było blisko.
Zdecydowanie za blisko.
Yukimura pospiesznie zwiększył dystans dzielący go od przeciwnika — te kilka metrów dawało mu nieco więcej bezpieczeństwa, choć w dalszym ciągu nie wiedział czego może się spodziewać po swoim ciemnym bracie. Złote spojrzenie wydawało się być skupione, a łapy osiadły na glebie, choć wciąż były napięte, gotowe do następnego skoku.
Zbliżył się kilka centymetrów. Miał lekko pochylone ciało i otwartą gębę. Chciał się zbliżyć jeszcze jeden krok...
Coś zaszeleściło w pobliskich krzakach. Był to dźwięk, który nie wróżył nic dobrego.
Nobuyuki wyprostował się, a uszy stanęły mu dęba, nasłuchiwały.
Kolejny szelest dobiegł ich od strony Growa. Zarośla poruszyły się jakby uderzył w nie naprawdę silny podmuch powietrza. Ale w tamtej chwili nie wiał wiatr.
Minęło zaledwie kilka sekund, a z buszu wyleciał pies — ten sam, którego wcześniej przegonił Neely. Nie wybiegł, dosłownie wyleciał, jakby ktoś uderzył w niego z ogromną siłą. Jego pogryzione, poranione i oblepione krwią ciało posunęło po ziemi, zatrzymując się między jasnym a ciemnym wilkiem.
Szelest nie ustawał, choć teraz zdecydowanie nabrał na sile i zaczął przypominać łamanie gałęzi, a nawet całych krzewów. Coś się zbliżało i prawdopodobnie chciało dołączyć do zabawy.
Ostrzegawcze szczeknięcie Yukimury przecięło powietrze, było skierowane w stronę większego kuzyna, którego jeszcze przed chwilą miał za wroga, a teraz chciał go zaalarmować — zbliża się coś dużego.
Doskoczył do niego, choć nadal zachował tą bezpieczną odległość, w razie gdyby drapieżnik próbował wykorzystać ten moment i zdradziecko zaatakować ponownie, nie przyjmując propozycji chwilowego złączenia sił i zawieszeni broni.
Dopiero po niespełna minucie nowy gracz postanowił ukazać swoje oblicze — ogromny kot drapieżny (jakiś pumopodobny cosiek) wyszedł z gęstwiny, dumnie prezentując swoją szarą sylwetkę. Pysk i pazury miał ufajdane szkarłatem, a w jadowicie zielonych oczach tliło się coś niezwykle agresywnego. Rozmiarami dorównywał Growowi, choć sylwetkę miał zdecydowanie smuklejszą. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia ruszył powoli do przodu. Na jego mordzie wyrysowały się wszystkie negatywne emocje, jakie można by sobie wyobrazić.
I ryknął przeraźliwie. Pierwszy raz. Wydobył z siebie nieprzyjemny, drażniący czuły słuch dźwięk.
Poruszał się bardzo pewnie, jakby był przekonany, że w pojedynkę jest w stanie poradzić sobie z dwoma wilkami.
Neely zadrżał. Teraz napełniła go niebywała ochota, by po prostu spieprzyć jak najdalej. Ale coś go zatrzymało.
Czarny wilk... to od niego wszystko się zaczęło.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Ból.
 Ostra iskra bólu przecięła jego czaszkę i rozprzestrzeniła się jak korzenie drzewa po całym łbie, gdy potężne szczęki kłapnęły. Zwarł paszczę tak mocno, że zadzwoniły zęby – trochę mocniej, a poczułby pęknięcie szkliwa. Był tego pewien. Był pewien, że gdyby nie przypadek, głupi fart od losu, pożałowałby swojego ataku. Ale tak? Tak miał ochotę przypuścić natychmiastowy kontratak. Wylądował na łapach ciężko, ślizgnął się na ziemi, zostawiając po sobie długie szarpnięcia. Od razu skoczył na wilka; kły znów pogryzły powietrze. Szarpnął łbem na bok, upuszczając gęste krople śliny na podłoże. Mięśnie napięły się, przednie i tylne łapy odrobinę ugięły...
 Ale nie skoczył kolejny raz.
 Znajdował się kilka metrów od przeciwnika i nie wykonał żadnego ruchu. W każdej innej sytuacji nie przerywałby ciągu – doskonale zdawał sobie sprawę, że był silniejszy. Co za tym idzie – prędzej wykończyłby ofiarę, niż sam padł z wycieńczenia. Nie tak?
JESTEŚ TAKI ZMĘCZONY JACE. DLACZEGO WCIĄZ CHCESZ WALCZYĆ?
 Bo nie był głupi.
 Ślepa furia trzęsła jego ciałem, prawie tak, jakby był zabawką w dłoniach niecierpliwego dziecka. Teraz jednak przed wściekłość wysunęło się coś innego. To „coś” przepchnęło się na sam początek kolejki emocji targających Growem, odwróciło się do reszty i wrzasnęło „STOP!”. A potem wskazało przed siebie. Wskazało, ściślej ujmując, za Growa.
DOBRZE WIESZ, ŻE COŚ SIĘ TAM CZAI!
 Hakowate pazury wbijały się w glebę, kiedy sondował spojrzeniem swojego mniejszego kuzyna – dokładnie przyglądał się jego odruchom, zapamiętywał błyski w ślepiach, rejestrował niewielkie drgnięcia uszu.
Zaatakuje, jeżeli odwrócę wzrok?, pomyślał mimowolnie, niechętnie. Zaatakuje, gdy spojrzę za siebie i dam mu na to szansę?
 Przez drzewa, ze świstem, śmignęło ciało, które gruchnęło o ziemię i zatrzymało się między nimi. Grow nawet na nie nie zerknął; z przyczyn od siebie niezależnych nie potrafił oderwać spojrzenia od pyska dotychczasowego przeciwnika; w umyśle mu wrzało od tysiąca głosów, które szemrały i przekrzykiwały się przez siebie nawzajem, jeden mądrzejszy od drugiego – głupi jednak na tyle, aby nie potrafić udzielić żadnej odpowiedzi.
 Sprawa miała być prosta – znalezienie jedzenia i odpędzenie innych drapieżników. Grow robił to tak często, że weszło mu to w nawyk. Nie czuł adrenaliny, gdy wkraczał między warczące bestie, łaknące tego samego mięsa, choć bez wątpienia kilkakrotnie otarł się przez to o śmierć. Bywał naiwny w swoich przekonaniach; w wierze, że dokona niemożliwego za każdym razem, gdy tylko najdzie go taka ochota.
 W najśmielszych snach nie spodziewał się jednak, że przyjdzie mu stanąć oko w oko z przeciwnikiem tak bardzo do niego podobnym.
 Czarne uszy wilczura zatrzepotały na dźwięk łamanej gałęzi; prawie jak skrzydło ptaka, który wzbija się do lotu. Hałas zaraz przykryty został gardłowym pomrukiem. Mieszanka ostrzeżenia i zadowolenia. Być może rozbawienia, ale była to tylko licha myśl, która śmignęła przez przydymiony umysł wymordowanego, gdy wreszcie odrywał spojrzenie od białego wilka i przekierowywał je ponad swoim barkiem. Dostrzegł wyłaniającą się spomiędzy drzew, z każdym krokiem coraz bardziej rosnącą postać.
 Potężne czarne łapy przytrzymywały smukłą sylwetkę. Krótki pysk nagle wykrzywił się i zza warg wychynęły ostre jak igły zęby – niemal przeźroczyste na końcówkach. Okrągłe uszy położone były po sobie, sierść zmierzwiona. Mimo bojowej postawy, kocisko szło niespiesznie, wręcz leniwie. Stawiało kroki bez pośpiechu i Grow w jego ślepiach dostrzegł to, co wcześniej wywołało u niego furię – przeświadczenie, że wygra.
 Jak nazwać to inaczej, jak nie ironią losu?
 Oblizał nagle pysk i przestawił zadnią łapę. Zaczął się niespiesznie obracać; wpierw stanął bokiem do kotowatego, a potem przodem do niego. Łeb miał nisko zwieszony, uszy przylgnęły płasko do czaszki. Poruszywszy ogonem, uderzył jego końcówką o bark stojącego z tyłu wilka.
 Węch psa był tysiąc razy lepszy od węchu ludzkiego – jak większość ssaków komunikował się głównie dzięki niemu. Wyczuwał strach, wyczuwał pot, wyczuwał też inne zmiany w powietrzu.
 Teraz wyczuwał zapach PROWOKACJI.
 Zawarczał, odsłaniając zęby. Kocisko przed nimi zrewanżowało się tym samym – obniżyło łeb poniżej linii wystających łopatek i zasyczało ostrzegawczo.
 Przez chwilę rozciągniętą w wieczności nikt się nie ruszał. Zdawać się nawet mogło, że las trzymał bezdech – nie świszczał wiatr, nie trzasnęła gałąź pod łapką niewielkiego ssaka, nie bzyczał żaden owad. Cisza absolutna.
 Potem huk.
 Choć to rola wyobraźni, Grow naprawdę usłyszał bat nad swoim uchem – hy-dysz! - który zwolnił blokadę i rzucił go do ataku. Zerwały się niewidzialne liny, na które nieustannie napierał, a gdzieś z tyłu czaszki dobiegł do lekki szept: w porządku, rób swoje.
 Rób swoje.
Zabijaj.
 Dwa wielkie cielska wpadły na siebie. Kły ocierały się o skórę, pazury szarpały za mięso. Słychać było powarkiwania i pomrukiwania. To wszystko w sekundę.
 W pierwszej chwili wilk zerwał się przed siebie i skoczył na przeciwnika, który biegł już w jego kierunku. Szczęki kłapały. A potem, jak na pstryknięcie palcami, obie bestie odskoczyły, jak magnesy o tych samych wartościach.
 W tym momencie kocisko znalazło się między nimi.
 Grow, ponad łbem syczącego kotowatego, wyłapał spojrzenie drugiego wilka.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 14.11.17 19:34  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Coś na chwilę przyćmiło jego umysł — zupełnie, jakby jakiś niewidzialny korek zatkał korytarzyk, przez który przepływały wszystkie dotychczasowe myśli i obrazy. W białym łbie pojawiła się pustka — zwierzęca psychika nie wytrzymywała natłoku informacji, których nie była w stanie pojąć, a organizm w obronnym geście postanowił częściowo się wyłączyć, zatrzymać przepływ myśli. Mogłoby się zdawać, że przez tę chwilę Yukimura był obecny jedynie ciałem — a raczej cielskiem, uparcie i sztywno podtrzymywanym na czterech, silnych łapach. Bursztynowe ślepia przeżarła ciemność — na te kilka sekund straciły swój zdrowy połysk, zmatowiały.
Sparaliżował go jakiś nagły strach?
Sam nie wiedział. W dalszym ciągu nie potrafił zebrać myśli i pozbyć się blokady, który uniemożliwiała ich przypływ. Ale nie mógł pozwolić, by ten stan trwał wiecznie, po prostu nie mógł. I właśnie wtedy zrobił coś, czego robić nie powinien — spojrzał w nieprzeniknioną ciemność, którą w sobie nosił, próbując znaleźć odpowiedzi. Nie wiedział jednak, że kto zagląda w otchłań, może zapłacić za to cząstką swojego człowieczeństwa...
On zapłacił, i wkrótce miał się o tym przekonać.
Wszystkie wcześniej zablokowane kanaliki odblokowały się tak nagle, jakby za sprawą machnięcia czarodziejską różdżką. Neely zaczął na nowo czuć, choć każde pojedyncze doznanie wydawało się być dobitniejsze. To samo mógł powiedzieć o kolorach, których intensywność raziła go. Wszystko wokół było dużo żywsze — czarno-biały świat nabrał barw. Teraz doskonale wszystko widział, chociaż jego myśli były jeszcze bardziej chaotyczne. Nie nadążał za nimi, uciekały mu, nie potrafił ich złapać i zastanowić się nad ich sensem. Ale przynajmniej były, istniały, nie ginęły w otchłani.
Nie zaatakował swojego większego kuzyna, nawet jeśli miał ku temu okazję. Był zajęty ogarnianiem rzeczywistości — zwierzęce ślepia wydawały się być podekscytowane, mieniły się ja dwa drogocenne kamienie, badając opętańczo wszystko to, co było wokół, kilkukrotnie zatrzymując się na postawnej sylwetce ciemnego wilczura. Szczęka Nobuyukiego drżała zupełnie tak, jakby ktoś obiecał mu jakąś nagrodę, którą bardzo chciał dostać. Ciało lekko kołysało się na boki, ale łapy wciąż twardo naciskały na podłoże. Ogon nieco zesztywniał, ale wciąż poruszał się leniwie na boki, jakby nie był integralną częścią cielska.
Niechętnie obwąchał truchło zwierzęcia, które z chęcią by spałaszował — gdyby tylko był w innej sytuacji. W pierwszej chwili miał ochotę po prostu odwrócić się i uciec gdzie pieprz rośnie, zostawiając czarnego wilczura samego sobie z przeciwnikiem, któremu mógł nie dorównać. Ale nie uciekł. Drgnął tylko nieznacznie, ale jakaś niewidzialna siła kazała mu zostać — niewidzialna dłoń trzymała go za kark. Miejsce kociego tchórza zajął drapieżnik, który trzymał się na ostatnim, samotnym łańcuchu, który był gotowy odpuścić w każdej chwili. Bestia jednak czekała, czekała na ten jedyny, niepowtarzalny i jednocześnie idealny moment, by się uwolnić.
Obserwował swojego pierwszego przeciwnika, jakby ze swojej pozycji mógł dokładniej ujrzeć jego wszystkie mocne i słabe punkty. Jęzor sam wysunął mu się z pyska, zahaczając niemal o każdy, pojedynczy, ostry ząb. Potem posłał krótkie spojrzenie nieprzyjacielowi, z którym musiał na chwilę zakopać topór wojenny. Musiał albo chciał — choć w tym wypadku to i tak nie miało jakiegokolwiek znaczenia, w końcu powstrzymał się od ataku w chwili, w której mógł zatopić kły w jego boku.
Złowrogie spojrzenie wystrzeliło w stronę nowego pionka w grze — wyrośniętego kocura, który prawdopodobnie nie miał przyjaznych zamiarów. Neely'ego denerwowała postawa kotowatego — bardziej niż zachowanie wcześniejszego przeciwnika. Jego myślenie się zmieniło, obrało zupełnie nową ścieżkę — tę, której tak bardzo się wystrzegał; tę, którą nie chciał kroczyć. Ale w tamtej chwili nie widział innej dróżki, mógł iść tylko tą jedną jedyną, na końcu której czekał jego wewnętrzny drapieżnik.
Z zadumania wyrwał go puszysty ogon czarnego wilka, który niepostrzeżenie trącił bark Yukimury. Rozkojarzone spojrzenie znowu zaczęło błądzić, ostatecznie odnajdując się na postaci pumy. Świdrował ją wzrokiem, jakby ten miał ją w jakiś niewiarygodny sposób zabić. Szukał słabych stron, choć ogrom myśli odbijających się od jego czaszki skutecznie mu to uniemożliwiały. Stał tylko pewnie, badając pazurami grunt pod sobą — szykował się do skoku? Chciał zaatakować? Bardzo możliwe, bo zrobił nawet nieco śmielszy ruch do przodu, ale... czarny kuzyn go wyprzedził. Nie rzucił się za nim, nie chciał mu wchodzić w paradę, zaufał, że ten wie co robi.
Ich starcie trwało chwilę, a przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Dwóch drapieżników rzuciło się na siebie, a potem odskoczyło. Trzeci drapieżnik dostrzegł swoją szansę, gdy kotowaty znalazł się się po środku, między dwoma zwierzętami, które chciał się go pozbyć. Wydobył z siebie ostrzegawcze warknięcie, obnażył kły i odczekał chwilę. W tym samym czasie coś w jego głowie pękło — do uszu opętanego dobiegł niemy dźwięk łańcucha, na którym jego własne człowieczeństwo chwilę wcześniej trzymało wilczą naturę. Wilk był teraz wolny — mógł robić co mu się żywnie podobało. I zrobił, bardzo szybko i bez jakiegokolwiek namysłu.
Skoczył do przodu cholernie szybko, mało myślał o tym co robi. Obłęd pojawił się w jego oczach, a płomienie zatliły się w złotawych ślepiach. Ten atak był bezsensowny i nieprzemyślany, ale nie mógł się cofnąć. Nie mógł, ale też nie chciał.
Jasna sylwetka psowatego uderzyła kocisko z boku, szczekając niemalże w tym samym momencie. To była krótka chwila, ale już w pierwszych sekundach Neely wiedział, ze decyzja, którą podjął była tragicznie głupia. Puma dość szybko odepchnęła go, a jej stalowe pazury przecięły bok atakującego, pozostawiając na nim cztery podłużne szramy. Biały wilk odskoczył niezgrabnie — z jego zranionego ciała trysnął szkarłat. Kot syknął ostrzegawczo w stronę drugiego psowatego — ostrzegał, że ten może skończyć podobnie.
Wkurwienie Yukimury osiągnęło niemalże szczyt. Przez jego ciało przelewała się płynna lawa, której główne skupisko znajdowało się pod żebrem. Łapy zadrżały mu niepewnie, choć nawet rana, z której sączyła się krew nie była w stanie powstrzymać go przed kolejnym atakiem. Atakiem, który wkrótce miał nastać.
Kolejne ryzykowne posunięcie?
Kto nie ryzykuje, ten przegrywa dwa razy — on nie chciał przegrać nawet raz.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.11.17 23:20  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Wylądował po drugiej stronie na skocznych łapach. Serce waliło mu w piersi, ale czuł je wszędzie. W skroniach, w uszach, w łapach przyciśniętych do podłoża. Warczał, zdając sobie sprawę, że po ataku był tak samo głupi jak przed nim – nie dowiedział się o przeciwniku n i c z e g o. Kocisko leniwie machało ogonem na boki i syczało pod nosem z nisko zwieszonym łbem – ale tak naprawdę co można na jego temat powiedzieć? We łbie wilczura huczało od żądzy krwi i z każdą chwilą było tam coraz mniej miejsca na racjonalne wnioski. Nie przywykł do walk, w których przeciwnik dorównywał mu gabarytami. Nie ujmował innym mieszkańcom Desperacji, zresztą, wielu z nich podpisało się na jego ciele blizną lub dwiema – ale rzadko schodził ze sceny jako przegrany. Tak rzadko, że gdyby podetknięto mu pod grdykę nóż i kazano opisać sytuację kapitulacji, zastanawiałby się dostatecznie długo, by zdechnąć z głodu razem z napastnikiem, niż coś z siebie wydukać.
A teraz los postanowił z niego zadrwić. Podniósł rękę i zamiast poklepać go po policzku z ojcowskim: „niech będzie, swoje przekurwiłeś, teraz odpocznij”, zacisnął dłoń w pięść i wystawił mu środkowy palec. Pocieszający był tylko fakt, że opatrzność nie wypięła się dupą wyłącznie do niego. Ostry woń krwi uderzyła w nozdrza niemal tak, jakby uformowała się w piłkę lekarską, ciśniętą prosto w pysk czarnego wilczura.
Niski charkot narósł; zamienił się w jawne warczenie, będące o krok od szczeknięcia. Pantera rozciągnęła paszczę zbryzganą posoką i wydała z siebie głośny ryk, od którego ptaki zerwały się z drzewa. Masa skrzydeł przysłoniła kawałek nieba, powietrze wypełniło się ostrymi piskami tępego ptactwa.
Pazury zaorały ziemię, gdy wilk ponownie zaatakował, wykorzystując sytuację. Błyszczące jak światło latarki ślepia kociska wcelowane były w białego psowatego. Stawy uginały się już do skoku, najwidoczniej chcąc dokończyć swoje dzieło. Jednak w chwili, w której cielsko nieco się obniżyło, przenosząc ciężar ciała na zadnie kończyny, Grow wystrzelił jak z procy. Wiatr wpadł w oczy i świsnął po uszach. Ale to go nie zatrzymało. Padł przednimi łapami na grzbiet pantery i od razu rozwarł paszczę. Zębami złapał za okrągłe ucho i szarpał, wprawiając struny głosowe w wibracje.
Nie oczekiwał cudów – kły ślizgały się po powietrzu, gdy straciły wreszcie swoje oparcie. Poczuł na języku gorąco cieczy; miejsce, które zaatakował, było przecież mocno ukrwione. Prawie udało mu się jednak zahaczyć pazurami tylnej łapy o biodro pantery, ale jej ciało okazało się żwawsze i silniejsze niż podejrzewał. Gdyby przycisnął agresora do gleby wygraną ściskałby w garści. Prawdę mówiąc, słyszał już fanfary i czuł zapach cudzej przegranej. Za bardzo się jednak pospieszył. W chwili, w której odgryzł fragment ucha, stracił część równowagi, a ruchliwe ciało pod jego piersią przekręciło się tak, że łeb pantery przechylił się i znalazł tak blisko jego gardła, że Grow poczuł paskudnie ciepły oddech na swojej grdyce.
Bestia popełniła tylko jeden, minimalny przecież błąd – walczyła z dwójką, nie pojedynczym wrogiem. W momencie, w którym sięgnęła zakrzywionymi jak szpony kłami po szyję atakującego ją wilka, sama uniosła łeb. Pysk jednego z przeciwników – Growa – miała nad sobą, toteż nie musiała obawiać się opuszczenia gardy... i pewnie łatwo przeważyłaby tym szalę. Agresja nakazała jej zakleszczyć szczęki na skórze szyi i zaprzeć się łapami, jednocześnie ciągnąc mordę do tyłu. Grow wydał z siebie zdławione charknięcie, wstrząśnięty nagłym smagnięciem bólu. Jego własna paszcza znów zademonstrowała kły – brudne, brudne, brudne od czerwieni – i zamknęła się na pustce, może kilka milimetrów od karku oponenta.
Byłeś o krok od wygranej – zaśpiewał umysł. Ale na tym polega złośliwość losu.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 22.11.17 22:06  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Myśli miał rozproszone jak mrówki po wetknięciu kija w ich dom — był widocznie rozkojarzony, ale nie ma co się dziwić, bo przebywanie w wilczej postaci nigdy nie działało dobrze na jego psychikę. Wciąż rozglądał się szaleńczo po otoczeniu, a za jego spojrzeniem kryła się jakaś chora ekscytacja — jakby niektóre rzeczy widział pierwszy raz życiu i dopiero je poznawał. Bestia siedząca w jego wnętrzu przez długi okres czasu była trzymana w zamknięciu, pod kluczem — teraz, gdy w końcu udało jej się opuścić metalowe kraty musiała poznawać świat na nowo. Świat, który dopiero teraz stanął przed nią otworem, a którego wcześniej nie zdążyła poznać tak dobrze.
Wciąż cholernie piekło go poranione żebro — mimowolnie zaciskał złowrogo szczęki, jakby powstrzymywał się przed rozwarciem gęby i kolejnym bezsensownym atakiem. Stał dość sztywno z napiętymi łapami, a ogon uniósł dumnie, jakby chciał pokazać kotowatemu, że mimo odniesionych obrażeń wciąż należy się go obawiać i wciąż ma wszystko pod kontrolą. Szkoda tylko, że nie miał, bo panowanie nad sobą tracił z sekundy na sekundę. Szczerzył się, eksponując swoje otrze kły, poruszając przy tym na boki łbem. Bardzo niecierpliwie, jakby nie mógł się doczekać aż cielsko drapieżnego kota padnie pokonane. Przyglądał mu się uważnie — chciał dokładnie widzieć chwilę, w której kocur przegrywa, bo przeczuwał, że ta może wkrótce nastać. Pewność siebie Neely'ego drastycznie wzrosła w momencie, w którym wilcza natura przejęła kontrolę nad jego ciałem. Taka brawurowość czasami potrafiła być zgubą, ale w niektórych przypadkach była wyraźnym impulsem, dającym moc do dalszego działania.
Pobudzał go zapach jego własnej krwi — zmarszczył nos, a różowy jęzor leniwie oblizał pysk. W żółtych oczach pojawiły się jakiś niezdrowy błysk, który zapewne był już widoczny wcześniej, ale teraz wręcz ranił swoją obecnością. Toksycznym spojrzeniem wycelował prosto w kotowatego, jakby celował w niego zatrutymi strzałkami, które miały go powalić na ziemię.
Wilczy kuzyn postanowił zaatakować kolejny raz.
Yukimura nie rzucił się od razu za nim, jakby jego wewnętrzny konflikt wciąż trwał. Gdyby był w pełni świadomości, to z pewnością by uciekł, wykorzystując tę chwilę spokoju, chwilę, w której nie był głównym celem pantery. Zostawiłby czarnego psowatego samego sobie, nie przejąłby się tym, że spisałby go na straty. Ale kontrolę nad nim przejął wewnętrzny potwór, który za nic w świecie nie miał zamiaru się wycofywać — wolał brnąć do przodu, by na swojej drodze natrafić na cielsko przeciwnika, które miał zamiar rozerwać zębiskami. Wyobrażał sobie jak przedziera się przed kolejne płaty skóry, rozrywa mięśnie i desperacko wgryza się w najczulsze miejsca pantery, napawając się tym jak zapachem świeżo umytych drogim szamponem włosów.
Wydawałoby się, że ruszył niemalże od razu za Growem, ale wcale tak nie było. Kilkanaście sekund zmarnował na obserwacje i ostateczny rozrachunek z kocią naturą, która plątała się jak smród po gaciach, który trzeba było przegonić. Patrzył jak większy kuzyn dzielnie walczy na grzbiecie ich wspólnego przeciwnika, a ruszył się dopiero, gdy kły wilczura zanurzyły się w uchu kotowatego. Chwila zwłoki wystarczyła, by sytuacja Growa zmieniła się nieco na jego niekorzyść, ale to dało Nobuyukiemu szansę na atak, na ten ostateczny ruch.
Odbił się z łap, błyskawicznie doskakując do walczących ze sobą zwierząt. Zakuło go w boku, ale fala bólu, która przeszła przez jego ciało przypomniała mu tylko o tym, co zrobiła mu pantera. Przypomniał sobie o tym w idealnym momencie, bo to pchnęło go do śmielszego działania, o wiele śmielszego. Oczy zabłyszczały mu jak u szaleńca, który właśnie miał zacząć zabawę ze swoją ofiarą.
Zaatakował, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Bardzo szybko znalazł się obok kotowatego, przechylając łeb tak, by móc łatwiej wycelować w odsłonięte gardło zwierza, które wyeksponowane było prawie jak przepiękna suknia ślubna na sklepowej wystawie. Rozdziawił paszczę, a następnie kłapnął zębami w powietrzu.
Ostatni dźwięk jaki usłyszy.
Charknął, jakby starał się coś powiedzieć, a potem rzucił się na wroga brutalnie. Zęby Neely'ego bez problemu zdołały wbić się w gardło bestii. To nie było jedno ugryzienie — to była seria cięć, którą zabójca zadaje swojemu celowi, w celu zmasakrowania jego ciała. Właśnie tak zachowywał się Opętany — gryzł i przebijał się przez pokonanego. Zupełnie nie przejmował się obecnością drugiego wilka. Dopiero po chwili spojrzał na niego kątem oka, robiąc sobie krótką przerwę na oblizanie brudnego w krwi i ziemi pyska.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 30.11.17 21:01  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
To powinno być także nauczką dla niego – bo bestia wykazywała się nieprzeciętną arogancją i dlatego zaczęła przegrywać. W chwili, w której nie dopuściła do siebie niczego prócz wygranej, odpadła w przedbiegach. Nie miał tak samo? Warcząc, gryząc, szarpiąc, polegając jedynie na swojej sile – nie popełniał identycznych błędów? Równie dobrze sam mógłby znajdować się na jej miejscu. Bez wątpienia byłoby tak, gdyby nie przypadek. Gdyby przyszedł tu ostatni, a nie drugi. Gdyby pantera zaatakowała wpierw jego, a nie białego wilka. Gdyby miał dziś mniej szczęścia niż zazwyczaj.
Drżące od wściekłości ślepia zdawały się jednak o wiele mniej ludzkie niż wcześniej – nie było możliwym, żeby zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele zawdzięczał fartowi. W obecnej chwili liczyło się tylko to, aby przetrwać, mimo zębów zaciskających się coraz mocniej i mocniej na szyi, mimo gorącego oddechu z nozdrzy, który padał prosto na jego gardło, uświadamiając bliskość śmierci. Niemalże czuł, jak skóra zaczyna się obrywać, jak włókna mięśni powoli się przerywają, pękając od zbyt mocnego naprężenia.
Ale wtedy usłyszał szurnięcie.
Mdły dźwięk zagubiony między niskimi wibracjami charkotu jego i pantery. Kątem oka dostrzegł jak pazury brudnobiałej łapy odrywają się od gleby, jak drobinki ziemi rozbryzgują się pod naporem siły wybicia. Więcej nie widział. Zacisnął powieki i z całej siły szarpnął łbem do tyłu, podnosząc wyżej zagryzioną na szyi paszczę pantery. Jej zakrzywione, niemieszczące się w mordzie kły nie puściły. Naciągnęła mocniej całe ciało, chcąc wyrwać kawał mięsa – najlepiej razem z grubą aortą bryzgającą krwią. Chciała już to zrobić, widać było, jak jej ogon sztywnieje, a szpony dla lepszej stabilności wbijają się w podłoże. Nie spodziewała się zapewne ataku na odsłoniętą krtań. Nie mogła się spodziewać, skoro jej reakcją był ryk tak głośny i przejmujący, że przeszywał na wskroś całe ciało, jak nagły piorun podczas rozhulanej burzy, który trafił w sam środek małej chaty, przedzielając ją na pół.
Czarne wilczysko gwałtownie zaciągnęło się powietrzem; tlen wślizgnął się przez zwarte zęby, kiedy pantera wypuściła go ze swojego nienaturalnie silnego chwytu. Przez moment był pewien, że nie będzie w stanie przełknąć śliny, ale gardło poruszyło się, choć wrażenie, jakby coś je uciskało, wcale nie minęło. Oblizał bok pyska, nagle opadając. Grunt pod jego przednimi łapami gwałtownie się załamał, jak oderwany od reszty skarpy fragment, jednak w rzeczywistości to tylko pantera zwaliła się na ziemię, wciąż sycząc, wciąż starając się złapać w zęby to, co przed momentem utraciła – skórę, mięso, kości.
Ogon wymordowanego uderzył o biodro, kiedy sięgał pyskiem do boku przeciwnika. Ciało kotowatego przewróciło się już na bok, łapy śmigały po powietrzu, uderzając napastników i zadrapując ich, ale były to ciosy coraz słabsze i mniej agresywne. Grow wgryzł się w miękki brzuch i zaczął szarpać, zapierając się przednimi kończynami o powaloną sylwetkę. Rozwierał szczękę do połowy, a potem ją zakleszczał, rozwierał i zakleszczał, ciągnąc przy tym i rwąc, korzystając z ostrości uzębienia i siły, która jeszcze mu pozostała. Na podniebieniu znów poczuł smak zassanych miedziaków, a grdyka poruszyła się, z zadowoleniem przyjmując gorącą krew.
Kiedy rozdarł skórę, pantera już się nie ruszała. Jej łeb leżał nieruchomo, różowy język wystawał spomiędzy szczęk, a ślepia o malutkich jak główki szpilek źrenicach wpatrzone były w dal, przed siebie, gdzieś poza świat teraźniejszy.
Tak to się miało skończyć?
Wilk, wciąż z opuszczonym łbem, spojrzał nagle w bok. Przez chwilę oddychał niespokojnie, przyglądając się stojącemu naprzeciwko kuzynowi. Oceniał. Bezczelnie rozbierał na czynniki pierwsze. Na białym pysku dostrzegał czerwień, futro było zmierzwione, pierś opadała i wznosiła się równie prędko co jego. Przez naczynia krwionośne ich obu przetaczała się teraz adrenalina w tak nienaturalnym tempie, że tylko cudem nie rozsadzała żył.
I tyle? - powtórzył umysł. Tylko tyle?
Stracił kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund na czekaniu. Warczał nisko, gardłowo, przypominając o tym, kto tutaj rządzi – kto tutaj zapanował nad sytuacją, kto tutaj jest alfą. Jednak kiedy się poruszył, coś w jego ślepiach się zmieniło. Wykonywany ruch był szybki, ale nie miał nic wspólnego z atakiem, bo wystarczyło zadarcie łapy ku górze, aby charkot ustał.
Zapanowała cisza.
Jakby ktoś uniósł rękę i pstryknął kliczek, wyłączając głośniki w przełyku. Słychać było tylko chrzęst, kiedy wielka łapa przyjęła ciężar przysuwającego się do przodu cielska.
Zrobił krok ponad truchłem i przylgnął nagle grzbietem pyska do żeber białego wilka. Nieznajomy mógł poczuć, jak Grow lekko ociera się o miejsce tuż przy ranie, nie wyrządzając przy tym krzywdy, choć delikatność widocznie dużo go kosztowała.
Tak to się właśnie skończyło, pomyślał aż nazbyt przytomnie, przechylając łeb na bok. Postąpił wtedy jeszcze jeden krok, przywierając polikiem do śnieżnego grzbietu, zostawiając na bieli czerwone smugi z pogryzionego gardła. Gorący oddech przedzierał się przez futro i skórę; zdawałoby się nawet, że również przez dalsze rejony, aż do kości i szpiku, może nawet głębiej, aż do umysłu zszarganego przez zwierzęce nerwy, przez instynkt nie do zatrzymania. Czarne psisko znów wydało z siebie coś na wzór warknięcia stłamszonego przez zamknięte szczęki, kiedy spróbowało przesunąć mordą po karku nieznajomego. Ześlizgnął się, dotykając mokrym nosem miejsca tuż za uchem swojego niedoszłego przeciwnika. Oddychał już spokojniej i bardziej zrównoważenie, jakby wcale nie stoczyli walki, jakby wcześniej nie rzucali się sobie do gardła.
Dwukolorowe ślepia błysnęły, gdy się odsuwał.
Chodź ze mną.
Chodź ze mną. Chodź ze mną. Chodźzemnąchodźzemn...
Ściółka pod łapami zaczęła chrzęścić, gdy skierował się w głąb lasu.

> Pozwoliłem sobie na dotknięcie Neely'ego. Jeżeli twoja postać zareagowałaby agresją albo postanowiłaby odskoczyć – daj mi znać. Usunę ostatnie fragmenty i zostawię sam motyw z chęcią przysunięcia się.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 21.12.17 23:06  •  Vicious cycle. [Arcanine x Neely] Empty Re: Vicious cycle. [Arcanine x Neely]
Podczas ucztowania — a jednocześnie ostatnich chwil życia pantery — został zraniony w bok pyska. Ostre pazury śmignęły mu kilka razy przed złotawymi ślepiami, kiedy to przegryzał się przez kolejne bariery cielesne, ale całkowicie zignorował ich obecność. W tamtej sekundzie chciał rozszarpać jak największą ilość tkanki, pożreć duszę kotowatego i zaśmiać się nad jego poranionym truchłem, a szpony, które drasnęły jego mordę tylko dodatkowo rozwścieczyły. Rozdziawił paszczę szerzej, a obnażone kły zaczęły kąsać mocniej — rwały skórę i chaotycznie zaczepiały o wszystko, o co tylko dało się zaczepić. Stał się bezmyślnym drapieżnikiem, od którego wręcz emanowała pewność siebie — może właśnie dlatego dostał w pysk. Nobuyuki nie zdawał sobie sprawy, że w tamtej chwili nie różnił się zbyt wiele od pantery, której arogancja, ściągnęła na nią zgubę. Mógł skończyć podobnie, ale był cholernie dobry w lekceważeniu migoczącej lampki ostrzegawczej, której intensywne światło próbowało rozjaśnić mu zamęt w umyśle.
Na białym, nieco brudnawym w piachu pysku zwierzęcia pojawiało się coraz więcej szkarłatnych plam — krew spływała po jego nosie, wypływała spomiędzy ostrych zębisk i osadzała się na drobnym cięciu z boku. Nękał wciąż jedno miejsce i nie odpuszczał nawet, gdy to było już zmasakrowane jak ciało potrącone przez samochód ciężarowy, zupełnie jakby nie chciał zostawić po istnieniu kocura jakiegokolwiek śladu. Prawa łapa co jakiś czas zaczepiała o pokonanego, jednocześnie ułatwiając szczękom na zajmowanie się miejscami, które nie zostały jeszcze zwiedzone.
Uparcie ignorował obecność czarnego wilczura, jakby ten odegrał już powierzoną mu rolę i przestał się liczyć, jakby był jedynie pionkiem w całej grze. W rzeczywistości jednak Neely pochłonięty pastwieniem się nad ciałem pantery zwyczajnie na chwilę zapomniał o swoim większym kuzynie. Nie zdawał sobie sprawy, że jest przez niego obserwowany — widział tylko to, co chciał widzieć. Krew ofiary rozgrzewała jego gardło — dziwnie przyjemnie paliła i wręcz napełniała go podnieceniem. Mógł przedłużać ten moment w nieskończoność i wciąż się nim napawać, jakby był jednym z przyjemniejszych w jego życiu. Bo niby kiedy ostatnio był w swojej wilczej postaci? Dawno temu. Przybranie zwierzęcej postaci zwykle ciągnęło za sobą ogromne ryzyko, którego Yukimura nie potrafił stawić czoła. Ale każdy ma w sobie jakiegoś demona, tylko nie każdy potrafi go okiełznać i zaprzyjaźnić się z nim.
Na warczenie odpowiedział warczeniem — nie pokwapił się na jakąś bardziej skomplikowaną odpowiedź. Przechylił łeb w bok i spojrzał na swojego przyjaciela kątem oka. Kilka sekund później wrócił do plugawienia tego, co zostało po panterze. Nos znów wetknął między rozbebeszone wnętrzności, muskając bez jakiegokolwiek wyczucia kolejny kawałek ciała.
Z pewnością w dalszym ciągu ignorowałby swojego wcześniejszego rywala, gdyby ten nie postanowił przejść nad cielskiem nieżywego kocura, a potem przysunąć się niewiarygodnie blisko. Neely wzdrygnął, gdy tylko poczuł obcy dotyk tuż obok czerwonego od krwi śladu po pazurach. W pierwszej chwili miał po prostu zamachnąć się łapą, a następnie zaatakować zwierzę — doskonale pamiętał, że wcześniej mieli się mierzyć. Obnażył zębiska jakby w ostrzegawczym geście, ale dość szybko je schował, bo coś w nim po prostu pękło. Nie spodziewał się czegoś takiego — właściciel dwubarwnych ślepi po prostu go zaskoczył. Ciepły, parzący oddech, którym został obdarowany wprawił go w stan lekkiego zakłopotania i niezrozumienia. Gdyby tylko mógł, z pewnością spytałby: dlaczego? Przez chwilę kotłujące się we łbie myśli przestały gnać, przez chwilę miał w głowie totalną pustkę. Zesztywniał, pozwalając nieznajomemu tak po prostu przylgnąć do siebie, pozwolił zbadać mokrym pyskiem swoje rozgrzane cielsko.
Oprzytomniał dopiero, gdy pieszczoty dobiegły końca. Machnął łbem w prawo, potem w lewo, a na sam koniec spojrzał do góry, na chmury. Odetchnął głęboko, odnajdując wzrokiem zwierzę, którego zachowania nadal nie potrafił rozszyfrować. Momentalnie stracił zainteresowanie dalszymi zabawami z rozkraczonym kotkiem, a jego nowym obiektem obserwacji został psowaty, który ruszył w stronę lasu.
Oślepił go blask alarmującej lampki, która znowu zapaliła mu się w głowie. Nie był głupią, naiwną owieczką. Biały wilk nie miał sumienia, nie odczuwał współczucia i nie był ograniczony moralnością. Przyglądał się leniwie oddalającej się zwierzęcej sylwetce, a sam ruszył za nią. Stawiał ostrożne, powolne kroki, choć czuł, jakby ziemia się powoli pod nim zapadała, jakby był prowadzony przez niebezpieczny teren.
TO PODSTĘP.
Próbował zrozumieć zachowanie Growlithe'a. Próbował. Zrozumiał je jako podstęp, sztuczkę.
Łeb nawiedził silny, punktowy ból — zachęcał do działania. I faktycznie, złotooki nie potrzebował większej zachęty by podjąć jakiekolwiek akcje. Błyskawicznie odbił się ze swoich tylnych łap — zapiekł go bok, a to dodatkowo go rozwścieczyło — a następnie skoczył, próbując wylądować na grzbiecie tego, który próbował go przechytrzyć. Nie zaatakował zębami, nie warczał, nie wydawał z siebie żadnych agresywnych dźwięków — po prostu na niego skoczył, próbując zaczepnie zahaczyć się o niego pazurami.
Złoto zwierzęcych tęczówek zabłyszczało, a ciężki oddech przebijał powietrze.
LOGIKA. Tam, gdzie jej brak, należy doszukiwać się podstępu.
No to się doszukał.

Pssst, nie przyznaję się do tego posta.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach