Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

Jakiś czas temu...

Kiedy przekraczał martwy skwer na wschód od dziewiczych zakątków Czerwonej Pustyni, był już pewny, że nie zdąży dotrzeć do Smoczej Góry przed zapadnięciem zmroku. Słońce co prawda wychylało się miedzy sękatymi gałęziami, przypominając tubylcom o rychłym końcu dnia i nadejściu nocy, ale przed najemnikiem nadal pozostawał spory kawałek tułaczki. Zachód słońca o tej porze roku zawsze stawał się szybszy, a nikle światło, ograniczające się do sierpa błyszczącego księżyca, który jednak nie każdej nocy był widoczny na atramentowym niebie, powodował, że rzadko kiedy decydował się na przemarsz w kompletnych ciemnościach nocy. Miał wiec mniej niż dwie godziny na rozbicie tymczasowego obozowiska i przeczekania w nim do rana.
  Zatrzymał się dopiero o zmroku - na skraju polany otoczonej wysokimi, szpetnymi konarami z namiastką żałosnej kępki liści. Był to spory obszar. Tutejszy las zataczał pewnego rodzaju półkole, które zamykała szara, poszarpana, kamienna ściana na wprost niego. Chłopak spojrzał w górę, na strzelistą formację wznoszącą się nad poszyciem lasu. Kamienne głazy układały się w masywny, ostry wierzchołek. Nie widząc jednak w tej sferze żadnego punktu przyczepienia, przyjrzał się obszarowi na samym dole. Gdzieś u samej podstawy zdołał zauważyć wgłębienie – niewielkie. Płaszczyzna, w lichym świetle młodej nocy, prezentowała się jak czarna plama po farbie. Musiał zaryzykować. Jeśli znajdowała się w tej górze, choć kilkumetrowa wnęka, zamierzał ją wykorzystać na tymczasowe obozowisko. Anioł ściągnął z ramienia swój czarny, materiałowy plecak, którego zamki pokrywał teraz biały, półprzezroczysty szron i ruszył przez zaspy. Podnosił nogi ostrożnie, choć skurcze pustego żołądka, nalegały wręcz, by puścił się pędem i jak najszybciej ulokował pod imitacja kamiennego zadaszenia. Po raz ostatni obejrzał się za siebie, prosto na pozostawiane przez siebie ślady, przeklinając fakt, że tak wyraźnie zdradzają jego pozycje.
  Ale nie mylił się.
  Niezidentyfikowana czarna plama okazała się płytka wnęką do której wszedł bez zastanowienia. Usiadł na przyprószonej śniegiem ściółce; plecak rzucił tuż przy swoich nogach. Z trudem rozsunął zamrożony zamek i wysunął rękę do środka. Kiedy to robił jego ciałem wstrząsały pojedyncze drgawki. Czego oczekiwać po osobie odzianej w krótki rękaw, ciepła, grubą bluzę z kapturem, materiałowe spodnie i wysokie buty, których podeszwa była teraz mokra jak po spotkaniu z porywistym wodospadem? Twarz chłopaka osłaniała tylko strzępiona chusta, którą naciągnął aż na nos, zapewniając sobie odrobinę dodatkowego ciepła.
  Nie zwlekając zaczął wyciągać materiały na podpałkę. W zagłębieniu w ziemi umieścił trochę waty i podartej tkaniny, którą znalazł gdzieś na dnie w plecaku. Na sam wierz dodał trochę kory i kawałków drewna, jakie udało mu się zebrać w okolicy. Nie były one całkowicie suche, ale to nie stanowiło dla niego problemu. Tak przygotowany do rozpalenia ogniska, Tyrell wyciągnął dłonie przed siebie. Ogień buchnął gwałtownie, a po paru sekundach pomarańczowa iskra zajęła dół podpałki podsuszając drewno na samej górze.
  Ten wieczór spędził krótko, przez godzinę posilając się konserwą noszoną w plecaku, a następnie naprawiając swoje buty, w których po długiej podróży powstały dziury; stopy miał przez to podrapane i posiniaczone. Po zjedzeniu posiłku nie zamierzał ryzykować już dłużej. Desperacja zawsze była dla niego wielką dżungla, w której drapieżniki pełniły rolę swoistych królów. Założył plecak na ramiona (bowiem nie rozstawał się z nim nawet na chwilę), zasypał ognisko śniegiem i położył się spać.

❋❋❋

  Głośne mlaśnięcie przecięło powietrze poranka. Słońce stało dokładnie nad lasem, jego ostre promienie łączyły się z błękitnym niebem tworząc roztańczone jezioro światła. Mrużąc oczy oślepiony blaskiem, mógł jedynie rozróżnić sylwetki bestii, które postanowiły wpaść na śniadanie. Znieruchomiał i przywarł do zimnego podłoża. Krew zapulsowała mu w skroni.
Czy mnie widziały?
  Poczuł, że oblewa go zimny pot. Słyszał dźwięk bijącego serca we własnej głowie, a leżąc tak przyciśnięty mocno do gruntu, oddychał w przerywanym rytmie. Podczołgał się ostrożnie w kierunku jedynej dostępnej osłony, jaką był samotny kilkumetrowy głaz. Nasłuchiwał uważnie, ale nie wychylał się. Dla pewności dotknął plecaka, upewniając się, że wciąż wisi na jego ramionach. Czując jego materiałową tkaninę znów poczuł złudne bezpieczeństwo ze strony krótkiego, ostrego skalpela.
  Bardzo powoli wysunął głowę zza kamiennej formacji. W odległości kilku jardów zobaczył stadko dzikich psów. Stały pośrodku polany i pożerały coś, czego z tego punktu obserwacyjnego nie był w stanie zobaczyć. I po prawdzie, nie to interesowało go teraz najbardziej. Wilków wówczas było pięć. Żaden jednak nie wykazał zainteresowania wgłębieniem, przy którym obozował, ale przeczucie podpowiadało mu, że to tylko kwestia czasu. Musiał stąd odejść. Jak najszybciej.
  Nie miał dużego pola do popisu. Doszedł do wniosku, że wilki znajdują się zbyt blisko, aby mógł rzucić się pędem ku gołym zaroślom. Wyciągnął z kieszeni torby krótki scyzoryk. W świetle nowego dnia promienie słońca migotały na jego powierzchni w tysiącu barw.
  A potem jedno ze zwierząt podniosło łeb. Postawiło zainteresowane uszy na sztorc. Dopiero wtedy Tyrell zauważył, że w wysokim zasp wyskakują jeszcze dwa młode szczeniaki, szarpiące się za uszy, zajęte zabawą w najlepsze. Zakrwawiona morda skierowała się w stronę chłopaka, a ten bardzo szybko schylił się i przywarł ponownie do kamiennego głazu, zza którego się wychylał. Zacisnął zęby, aż zabolała go sama szczęka. Palce owinęły się wokół noża.
  Trzeba działać. Czas na plan.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dyszał, a wiatr rozbryzgiwał parę na jego twarzy. Śnieg skrzypiał pod naporem twardych podeszew, topniał, kiedy gorące krople czerwieni spadały w zaspy, drążąc w nich długie, cienkie dziury.
W tle słyszał ryki, posapywania, piski.
Zacisnął więc zęby i zmusił się, żeby postawić jeszcze jeden krok, ramieniem szurając po szorstkiej fakturze drzewa.
Jak, do cholery, do tego doszło?

Stary płot, którego lata świetności musiały sięgać plemion z Mezopotamii, już tylko jakimś nieludzkim cudem utrzymywał opartego o niego białowłosego chłopaka. Szczupła sylwetka może nie przywodziła na myśl kogoś, kto byłby w stanie złamać ciężarem choćby gałąź, ale wielu zdawało sobie sprawę, że gra pozorów mogła kosztować życie, dlatego nawet mimo niepozorności trójka pozostałych trzymała się o kilka kroków dalej niż powinna.
Może ze względu na renomę, jaką cieszył się albinos. Albo to kwestia psów leżących u jego stóp — wilczurów, dobermanów, kundli z kłami wychylającymi się zza uniesionych warg, powarkującymi, szerzącymi aurę „nie podchodź, zagryzę na oślep”.
Bob — ten cholerny, cichociemny barman z Przyszłości — dał mu jasne wytyczne. Poprowadź tych ludzi przez Desperację, Grow. Tu masz mapę. Na miejscu są duperele. Weź co chcesz i spieprzaj do domu. Łatwiej nie mogło być, nie?
No nie, nie mogło.
Nikt mu jednak nie powiedział, że...


Pod butem trzasnęła gałąź, a usta wymordowanego od razu powykrzywiały się w bezczelnie kpiarskim uśmieszku. Na chwilę las stanął w kompletnej ciszy; nie wiał wiatr, nie trzepotały skrzydła, nie biło serce. Chwilę po tym blokada puściła, a do jego uszu dotarło głośne buchnięcie z północy.
To odgłos ich kroków.
Łap, które jednym ruchem przemielą mu łeb, jeżeli nie dotrze w bezpieczniejsze miejsce.

— Bob mówił, że jesteś dobry. Nie wyglądasz na dobrego.
Bob praktycznie się nie myli. — Głos Growa zabrzmiał jak warkot.
Od kilku godzin marszu szedł ramię w... biodro z dzieckiem. Burza szarych od popiołu włosów, olbrzymie oczy w kolorze zaschłej krwi ulokowane na pucołowatej buzi. Ubrania wisiały na nim jak na wieszaku i tylko nieludzkim sposobem za duża koszulka nie zsunęła się z obu ramion, odsłaniając przy tym pewnie niezbyt rozwinięty korpus. Jego twarz nie wykazywała oznak dziwnej dojrzałości, jaką można było wyłapać u licznych aniołów, które pechem pozostały w ciałach sześciolatków, dlatego Grow był niemal pewien, że o ile „gra pozorów mogła doprowadzić do śmierci”, tak w tym przypadku był kompletnie bezpieczny.
— Mówił też, że jesteś brzydki — dodał dzieciak, uderzając butem w wystający spod śniegu kamień.
Powieka Growa drgnęła.
Dlatego powiedziałem: „praktycznie”.


W czaszce nadal rozbrzmiewał mu wysoki pisk bólu, jaki wydał z siebie Tora. Grow od początku życzył mu rychłej śmierci, ale nie spodziewał się, że ta przyjdzie jak na zawołanie. Bardzo nie w porę, skoro nie udało im się jeszcze dojść do „tego” miejsca — jakkolwiek daleko to było.
Mapy Boba nigdy nie były zbyt dokładne. Mieli kierować się na południe, więc kierowali; po drodze napotkali kilka problemów, ale były zaskakująco nietrudne do rozwiązania. Czasami wystarczyło tylko spojrzenie, uśmiech albo pojedyncze szczeknięcie jednego z psów. Grow był przekonany, że nie natrafi na nic gorszego niż ględzący szczyl albo...

— Znowu upadł. — Tora przewrócił oczami, zatrzymując się wpół kroku i odwracając zręcznie o sto osiemdziesiąt stopni. — Pomóż go podnieść.
Grow przez ramię dostrzegł tylko dziurę w śniegu. Przechodzili przez zaspy sięgające im kolan, ale nie spodziewał się, że ten kretyn wlezie w największe góry, w których — po wyrżnięciu się — zniknie z pola widzenia.
Nie płacą mi za tachanie trupów.
— Dziadek Ona nie jest trupem. — Prychnął Tora, próbując wejść w śnieg, sięgający mu już do połowy ud. — Jest dziadkiem!
Growowi w głowie się nie mieściło, jak ktoś, na kogo mówili „Ona” mógł być dziadkiem, nie babcią, ale wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, odwrócił się i pomaszerował w kierunku jednej z eskortowanych postaci. Przy mamroczącym coś pod nosem staruchu stał już trzeci ewenement — największy, niemal trzykrotnie szerszy od Wilczura, z oczkami jak rodzynki i z rybimi ustami. Tępy wyraz twarzy niekoniecznie pokazywał, jak wiele ogarnia ze świata rzeczywistego, a sam Grow był chętny oddać prawe ramię w zakładzie, że nie ogarnia niczego. Nawet teraz wydawało się, że ledwo pojmował po co mu ręce.
Poczekaj, ja to zrobię — wtrącił się, odrywając ogromne łapy od kruchego ramienia leżącego twarzą w śniegu Ony. Długie, siwe włosy rozsypały się, niemal niewidoczne na tle białej ziemi. Były jednak mocno przerzedzone i nietrudno było dostrzec pokrytą wątrobianymi plamami skórę. Był najsłabszym ogniwem. Kładąc dłoń na jego barku przez głowę Growa przebiegła myśl, że łatwo złamać te wiekowe kostki, jeżeli nie będzie się dostatecznie ostrożnym.


Z ust zszedł mu uśmiech, gdy odepchnął się od kolejnego pnia i przecisnął pomiędzy dwoma blisko stojącymi drzewami. „Dziadek Ona nie jest trupem” — pamiętał to zdanie tak mocno, jakby wypaliło mu się na gałkach ocznych, zmuszając do ciągłego patrzenia na nie.
Cóż.
Teraz na pewno jest.
Skrzek z jego ledwo działającego gardła nie był na pokaz. To wrzask kogoś, kto doświadczył jak to jest zapoznać gardło z kilkudziesięciokilogramowym cielskiem. Jak to jest czuć coraz słabszy przepływ lodowatego powietrza.
Jak to jest czuć ich kły na swoim ramieniu, co, Jace?
W głowie mu zaszumiało. Setki przekrzykujących się, szemrzących, mamroczących głosów o różnej tonacji i szybkości mówienia zagłuszyły wszystko — trzask śniegu, trzepot skrzydeł, bicie serca, świst wiatru.
Cicho. — Język z ledwością odlepił się od podniebienia, gdy wypowiadał to słowo. Czuł tylko gorąco cieczy spływającej między palcami zamkniętymi na rannym ramieniu i zimno poranka muskające kark — poza tym nic. Zapomniał, dlaczego tak szczerze nie znosi robót od Boba, ludzi, którzy zawsze byli bardziej upierdliwi, niż użyteczni. Zapomniał o marszczącej nos bestii, zapomniał o własnych psach, które rozpierzchły się pod naporem jego komendy. Zapomniał o lesie, do którego wszedł i o polanie, na której postawił pierwszy krok. Na kilka chwil nie rejestrował tego, co dzieje się dookoła.
Aż wreszcie pszczela paplanina ucichła.
W sekundę.
Usłyszał tylko leciutki szept: błąd i oczom ukazała mu płaska ziemia bez drzew.
Zmrużył ślepia, gwałtownie wciągając powietrze w chwili, w której obraz się wyostrzył, nabrał kolorów i kształtów. Parę pysków skierowanych było gdzieś indziej — licha twoja nadzieja, psie — ale pozostałe dwa wilki zwróciły łby ku niemu.
Jeżeli jeszcze przed chwilą nie był w stanie wyłapać ani barw, ani przedmiotów, tak teraz czerwień spływająca po ich zębach wydawała się nad wyraz intensywna.
Za plecami miał sarghale. Przed sobą watahę. Tak wiele szczęścia, w tak pięknym poranku — jak mógłby narzekać?
To twoi bracia, wychrypiał jeden z głosów, gdy wilczysko nastroszyło sierść na karku i zrobiło krok ku niemu.
Z innej matki. Przebiegł językiem po spękanych wargach. Nie mamy zbyt dobrych relacji.
Wzrok przemknął dookoła, jakby w poszukiwaniu wyjścia, choć niemożliwym było dostrzeżenie czegokolwiek, prócz niższej warstwy śniegu, paru nagich, poskręcanych drzew, kamieni i tego charakterystycznego błysku odbijającego światło wschodzącego słońca. Na ułamek sekundy gardło ścisnęło się mocniej w przedsmaku oczekiwania, gdy przyglądał się wnęce gór, ale charknięcie zwierzęcia szybko przywróciło go do porządku.
Palce, dotychczas zaciśnięte na rannym ramieniu, sięgnęły do paska. Ostro zakrzywiony nóż wywołał głośniejszy warkot w zbliżającym się wilku.
Spokój.
Trzeba działać. Czas na plan.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Czując rosnącą desperacje, rozważał swoje szanse. Jeśli będzie czekał zbyt długo zapewne drapieżniki wywęszą go zaraz po strawionym posiłku — domyślał się, że zostaną tu na dłużej aby odpocząć i wyleżeć się w słońcu wstającego dnia. Jeśli jednak spróbuje ucieczki, któryś na pewno usłyszy jego ruch. Śnieg był kruchy jak szkło. Cienka warstwa lodu pękała pod butami wytwarzając charakterystyczny zgrzyt. I nawet jeśli jakimś cudem udałoby mu się zakradnąć do samotnego głazu lezącego pod okryciem białego puchu na środku polany i ruszyć w głąb łysych konarów, wciąż będzie znajdował się na pustej przestrzeni. Ucieczka w tym przypadku wydawała się fiaskiem. Pod każdym względem. Był zmuszony walczyć.
  Wychylił się jeszcze raz zza kamienia i zlustrował okolice. Psy znów były zajęte zdobyczą. Nie rzuciło mu się w oczy nic prócz białych zasp i długiego rzędu drzew ustawionego za szczupłymi sylwetkami wilków. Jeden z nich właśnie się wyprostował i obrócił głowę w kierunku lasu. Był wysoki i chudy. Jego nogi wydawały się być  dziwnie nieproporcjonalne i nieporadne w porównaniu do pokrytego białą sierścią ciała. Wilcza wataha wyglądała bardziej jak psy podwórkowe niż drapieżniki, aczkolwiek nagły ruch samca poderwał resztę stada do życia i zachowania ostrożności. Drugi — czarny również spojrzał w wyznaczonym kierunku. Trzy pozostałe nastawiały uszu.
  Coś zauważyły. Tyrell jednak nie był wstanie zauważyć punktu, na którym zawiesiły wzrok. Musiałby wtedy wychylić się bardziej, a jak wciąż wolał pozostać niewidoczny. Musiał zaryzykować. Śnieżnobiały wilk wyszczerzy zęby wbijając wzrok w niezidentyfikowany obiekt. To szansa.
  W pośpiechu zarzucił plecak na ramiona i naciągnął chustę na połowę twarzy. W dłoni ściskał scyzoryk. Ruszył. Chwilę przedzierał się przez ośnieżone pole roziskrzone blaskiem świtu. Pokryty futrem kaptur szczelnie osłaniał jego twarz przed mrozem i  zacinającym wiatrem. Jego cień stopił się w długi kształt sunący po skorupie śniegu. Marzył, żeby jak najszybciej znaleźć się w lesie. Odruchowo zastanawiał się jaka droga powinien się udać. Nawet jeśli zauważyłyby go na  granicy leśnego poszycia, ciągle miał szanse zwiać. Drogi na Desperacji były długi i kręte. Ale zawsze gdzieś prowadziły.
  Nie patrzał nawet w stronę wilków, po prostu szedł w kierunku zimowych konarów których biel zlewała się z krajobrazem. Światło wstającego dnia oślepiło go kiedy długa włócznia złotego blasku wystrzeliła się zza martwego drzewa. Jedną ręką osłonił oczy, mrużąc je i starając się wciąż patrzeć trzeźwo i ostrożnie. Słyszał dźwięk pękającego lodu pod stopami i głębokiego śniegu, za każdym razem gdy wpadał w głębokie zaspy. Był zesztywniały; wręcz pewny, ze z tej odległości zwierzęta słyszą go wręcz doskonale. Ale nadal nie odważył spojrzeć się w ich stronę. Głęboki warkot rozciągający się gdzieś  po jego prawej stronie uspokajał go; uciszał podświadomość, która klarowała obraz który zapamiętał przed wyruszeniem z kryjówki. “On wciąż warczy na to co zobaczy, Tyrell. Nie na ciebie. Nie na ciebie.”.
  Nad jego głowa przeleciały dwa szare sokoły. Ich krzyk poniósł się echem po dolinie. Zapewne szukały jedzenia. Zakrzywiły skrzydła i wykonały zgrabne koło, by chwilę potem zniknąć gdzieś za wysoką góra.
  Chłopak wbił wzrok w rozciągający się zagajnik, z którego przyszedł wczorajszej nocy. Wiedział, że kilkadziesiąt mil dalej znajduje się Czerwona pustynia, więc będzie musiał udać się na wschód, aby uniknąć konfrontacji na otwartej przestrzeni. Nie należał do elity najlepszych wojowników. Wolał więc kryć się w cieniu i unikać większych grup napotykanych wymordowanych, których tropy potrafił wyczytać ze śniegu czy błotnistej ziemi. Ale teraz był już blisko.  Las był blisko.
  Jakieś  szmery po prawej rozciągły się echem.
  Zignorował je.
  Któryś z wilków zawarczał głośniej, skomląc przeciągle.
  Usłyszał dźwięk pękającego śniegu.
  A potem coś trzasnęło pod jego nogami.
  Popatrzył na wilki z niepokojem w oczach. Zatrzymał się dokładnie po środku polany. Zdębiał. I to nie przez fakt, ze nagle wydały mu się one znacznie większe. Nie przez to, że kiedy dotarł do tego miejsca wiatr zmienił kierunek i trzy pozostałe wilki poczuły jego zapach — wszystkie obróciły głowę. To przez to, że jego wzrok, ponad ich wątłymi sylwetkami wychwycił czyiś cień. Wysoki. O ludzkim kształcie. Musiał zmrużyć oczy; na jego rzęsach nanizane były paciorki z białego lodu. Wcześniejsze oślepienie jaskrawym promieniem słońca powoli blakło, ukazując mu ponury obraz stojącego mężczyzny. W dłoni zabłysło mu zakrzywione ostrze.
  Biały wilk wciąż jednak wpatrywał się w nieznajomego. Odsłonił ociekające krwią zęby i zrobił w kierunku Growlithe'a pierwszy krok. Z głębin jego gardzieli dobiegło stłumione warczenie. Obniżył barki, który to ruch był zarówno defensywny, jak i ofensywny.
  Widać było, że w zwierzęciu walczyły przeciwstawne instynkty — z jednej strony musiał bronic zdobyczy, a z drugiej na terytorium pojawiły się dwie osoby, które znajdowały się po przeciwnych stronach. Wahał się. Położył uszy na futrzanym łbie.
  Tyrell wciąż wpatrywał się w stojącą kilkadziesiąt jardów dalej postać, jakby chciał wyczytać coś z jego oczu. Jakby próbował nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Teraz skamieniały w pół pochylonej pozycji wygadał jak gipsowy odlew jednoosobowego oddziału Marines; na jego osłoniętej chustą twarzy odznaczały się tylko turkusowe oczy.
  Ale nie trwał tak długo. Usłyszał warczenie za swoimi plecami i instynktownie padł na ziemie. Szary wilk przeskoczył nad jego głową, chybiając karku. Szósty.
  Biały obrócił nadgryzione ucho. Słysząc, co dzieje się w tyłu rzucił się na Growlithe'a, z ostrymi kłami, a w jego ślad poszły dwa pozostałe. Dwa szczeniaki skuliły ogon chowając się pod padliną.
  Tyrell podniósł się na rękach, ale szary wilk okazał się szybszy. Zawrócił i zwinnie doskoczył do chłopaka, zatapiając ostre zęby w jego barku. Skalpel wypadł mu z dłoni. Czuł, jak silna szczęka unieruchamia mu staw. Adrenalina stłumiła stęk. Zacisnął zęby, szarpiąc się z wilkiem. Ciągle starał się trzymać głowę jak najdalej jego pyska. Czuł zapach mokrego futra i krwi. Przystawił wolną rękę do zwierzęcego pyska i strzelił czerwonym płomieniem, który osmolił zwierzęciu mordę. Wilk zaskomlał i odskoczył. Łapą przesunął po nosie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Stał wyprostowany, z ręką ściskającą nóż. Wolą przesunął po gorącej skroni.
Jedna z mar, niewidoczna dla cudzych oczu, stała obok niego – tak samo wyprostowana, dumna, spokojna. Jej patykowate łapy były o wiele za długie, pysk wysunięty i niemal spłaszczony na końcu, a ogon dwukrotnie dłuższy od ciała, puszysty i poddany sile wiatru jak lekka tkanina. Wilczyca długo wpatrywała się naprzód, ale nie na watahę. Patrzyła ponad nimi.
Po co ci nóż, skoro do niczego ci się nie przyda? - zapytała z kpiną, kątem oka sięgając broni trzymanej przez śliskie od krwi palce.
Szczęki Growa zwarły się w mocniejszym uścisku.
Skoro tak patrzymy na sprawę to po co ci mózg?
Futro na karku Shatarai nastroszyło się, jak uniesione w gotowości do boju igły jeżozwierza, ale nic nie odpowiedziała. Jej łapa miękko nacisnęła na śnieg, nie pozostawiając po sobie śladu.
Straciła jednak zainteresowanie – i Growem, który normując oddech, nie spuszczał spojrzenia z białego wilka, i stadem. Łeb obrócił się leniwie na bok, wzrokiem zahaczyła o skradającą się kilkadziesiąt metrów dalej postać. W niego się teraz wpatrywała. Był niewidoczny dla otoczenia – tak samo jak ona. Ale nie tak doskonały. Uśmiechnęła się pod nosem, trochę boleśnie dla samej siebie. Widziała skradającego się wilka i błysk na skalpelu. Widziała kolor oczu nieznajomego, każdy ruch mięśnia na jego twarzy. Mogłaby coś zrobić, mogłaby zatrzymać dech w piersi szarego basiora, pociągnąć go za ucho, podciąć łapy. Ale po co?
Przez głowę przeszła jej mało subtelna myśl, że chętnie zostawiłaby to wszystko takim, jakie jest. Patrzyłaby w spokoju, jak zmęczone nogi Jace'a uginają się pod ciężarem ciała, jak ze spojrzenia znika determinacja i pojawia się na jej miejscu zrezygnowanie i zmęczenie. Ale czuła już to charakterystyczne mrowienie pod skórą, które mówiło jej, że są na granicy. Cała się trzęsła; nie ze strachu, nawet nie ze zmęczenia. Trzęsła się przez niestabilność, jaką sobą reprezentował.
Dlatego, choć niechętnie, zdusiła dumę.

Biały wilk charknął, aż mięśnie wymordowanego napięły się – wreszcie – gotowe do podjęcia walki. Zręcznym ruchem obrócił nóż – teraz trzymał broń ostrzem do dołu. Choć czuł pulsowanie z rannego ramienia, adrenalina coraz prędzej toczyła krew przez żyły. Mroczyła umysł na tyle, by ten zapomniał o bólu, skupił się na tym, co istotne.
Jace – pociągnęła wilczyca, obracając ku niemu pysk, unosząc oczy, wykrzywiając mordę w ludzkim uśmieszku. Wiem, że jesteś zajęty, ale jest coś, co chcę ci powiedzieć.
Za późno.
Biały wilk nagle skoczył do przodu, Grow w bok. Podeszwy rozbryzgały nietknięty dotąd śnieg, gdy lądował w lekkim przysiadzie, szarpiąc ramieniem, przecinając lodowate powietrze. Świsnęło, gdy ostrze zarysowało plener – kilkanaście, może nawet kilka milimetrów od futra kryjącego napęczniałe od naprężenia mięśnie basiora. Cielsko wylądowało na łapach, ślizgnęło się kawałek, a potem nagle zawróciło. Wilk demonstrował długie, zakrzywione zęby, warczał i ukąsił powietrze, znów wybijając się w stronę Psa.
Jace – westchnęła Shatarai, patrząc ze znużeniem, jak białowłosy cudem unika kontaktu z paszczą. Kły naderwały mu rękaw. Jace, to ważne.
Ważniejsze od zachowania głowy na karku? W to wątpił. Ignorowanie jej niskiego, drżącego od warkotu głosu zawsze było trudne – tym trudniejsze, im bardziej próbował się skupić na czymś innym. Wtedy zawsze uderzała w niego świadomość, że wciąż nie potrafił w pełni odciąć się od jej obecności. Była jak drzazga, której nie wyjęto. Dawno zniknęła pod nowym naskórkiem, ale każdy mocniejszy nacisk przypominał o jej istnieniu.
Za dużo czasu tracił na ignorowaniu. Przez to nie przechodził do ataków. Nie nadążał. Wpierw mówił: „Shat, dość”, a dopiero potem noga przesuwała się w tył. Cofał się cały czas, ale nie można było tego nazwać unikami. To ucieczka.
Otrząśnij się.
Dłoń ścisnęła rękojeść jeszcze mocniej, jakby próbował wytopić w tworzywie sztucznym odcisk palców. Potem wreszcie przeszedł do ofensywy, przecinając nożem na skos. Metal ostrza nie trafił w oczy, w które celował, ale nadszarpnął pysk i nos zwierzęcia, które od razu wydało z siebie głośniejsze, mniej drżące warknięcie. Kilka kropel krwi zbrukało podłoże.
Jace – powtórzyła Shatarai, nic nie robiąc sobie z faktu, że do białego wilka dobiegały już dwa inne przedstawiciele: czarny i bury. Jace, zbliżasz się do ognia.
Kątem oka wychwycił jakiś ruch za sobą. Coś, co wybijało się ponad otaczającą krajobraz bielą. Węch wychwycił też zapach. Woń inna niż mokre od topniejącego w kontakcie ze skórą śniegu futro, niż para wydychana przez psi pysk.
Jak człowiek.
I płomień. Czuć było spaleniznę, ale nie tak drażniącą, więc to nie żaden pożar.
Ponad dudnieniem w czaszce wybiły się kolejne dźwięki.
Niespełna kilkanaście metrów dalej... Grow zmarszczył brwi.
Shatarai, daj mi czas.
Wreszcie zwolniono z jej gardła ścisk obroży, z kostek zdjęto kajdany. Pojawiła się, jak po pstryknięciu. Wyskoczyła ze swojego umysłowego więzienia. Opadła ciężko na ziemię, ale nie pozwoliła sobie nawet na sekundę zawahania, bo łapy od razu ugięły się do skoku. W jej długich, cienkich zębach od razu znalazł się kark burego wilka. Oboje – Shatarai i przeciwnik – runęli w zaspę, rozkopując na bok puch. Plątanina ich kończyn i kłapanie zębów rozpoczęło zajadłą walkę.
Nim jej obecność zniknęła, wypowiedziała tylko dwa słowa.
„Za tobą”.
Dłoń wymordowanego zadrżała pod naporem zmęczenia. Biały wilk już unosił łeb, a czarny dobiegł i stanął za nim, kładąc po sobie nadszarpnięte ranami uszy.
Ale w głowie Growa odbijały się słowa mary: za tobą, za tobą, ZA.TOBĄ, więc mimowolnie zerknął przez ramię, w stronę innych hałasów. Szare wilczysko. Gardło ścisnęło się z furii na samą myśl o następnym przeciwniku. Ale wilk potrząsnął nagle łbem, długim jęzorem oblizał bok pyska i skoczył. Nie na niego. Wtedy Grow uniósł nieco wzrok i dostrzegł mignięcie turkusu. Dostrzegł oczy, złapał kontakt.
Coś ponad lasem ryknęło.
Kącik ust Wilczura nagle szarpnął się ku górze, przecinając jego twarz wyzywającym uśmiechem. Prawie tak, jakby mówił do nieznajomego: zapomniałem wspomnieć, że na imprezę sprosiłem kogoś jeszcze.
A kroki sarghali były coraz głośniejsze.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Niebo poszarzało. Niewyraźny, powściągliwy świt niknął w chmurach nadciągających od zachodu. Uklęknął w zaspie i pospiesznie rzucił okiem na ślady zębów na ramieniu. Krew ściekała z dwóch ran kutych, które jednak nie były głębokie. Przycisnął dłoń do barku spoglądając przed siebie. Wilk z poparzonym pyskiem nadal borykał się bólem. Ponad nim zdołał zauważyć jeszcze białowłosego wymordowanego próbującego pozbyć się trzech kolejnych. Poruszał się powoli. Był wyczerpany — zauważył to dopiero kiedy z wysiłkiem zamachnął ostrzem w powietrzu. Biały basior stał nieco z tyłu z pochylonym łbem. Tyrell nie zdążył zauważyć, czy zwierze zostało ranne i dlatego trzymało zdrowy dystans czy powód dla którego postanowił odsunąć się od mężczyzny był inny. W niebieskiej tęczówce mignął mu wyraźny sus, który nie wiadomo kiedy powalił burego wilka w zaspę; on i czarny cień zgubili się w unoszących, bezkształtnych pyłach śniegu. Zwierze się już nie podniosło, tak przynajmniej założył, bo musiał gwałtownie obrócić głowę, kiedy usłyszał powarkiwanie z boku. Wtedy uświadomił sobie, że nie ma przy sobie skalpela, który wcześniej wyleciał mu z dłoni. Teraz nie było czasu go szukać.
  Poczuł chłód. Wiatr porwał w swój diaboliczny taniec drobinki srebrnych płatków osadzonych na zamarzniętym śniegu. Czarny cień chmury objął ich postacie rozlewając rozległy mrok na białą ziemię. Wschodzące słońce zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Zaczynało padać. Biała zasłona gęstniała z minuty na minutę i teraz drzewa stojące wzdłuż wyznaczonej śmiertelnej strefy zaczynały niknąc w mlecznej nawałnicy. Śnieg nawiał mu w oczy. Zmrużył powieki.
  Musiał coś zrobić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Znajome uczucie, kryjące się za wszelakim odrętwieniem. Co powinien zrobić? Nie ma przy sobie broni, więc gdy nadejdzie czas... Właśnie. Co gdy nadejdzie czas? Sfora rzuci się na niego z ostrymi cienkimi zębami, a on nie będzie mógł zrobić nic. Nie będzie czasu. Czy stać go było by złapać za pierwszy lepszy kamień i roztrzaskać zwierzęciu głowę? Czy byłby do tego zdolny? Zabić? Wizja ucieczki bez jakichkolwiek ofiar wydawała się niemożliwa. Próbował myśleć, ale umysł miał teraz rozproszony. Zimno i zawiewający z boku wiatr nie pomagał.
  Przez zmrużone powieki zdołał zauważyć cień lezącej padliny. Miała pogryziony brzuch, a wnętrzności wylatywały z niej jak z bębna. Wilczyca osłaniała młode, rozglądając się na boki, a drugi wilk obrócił ku niemu łeb. Wszystko to widział i jakby nie widział zarazem. Szary nowo przybyły zwierz, nadal szczerzył na niego zęby, najwidoczniej niezadowolony z bezpośredniego powitania.
  Śnieg spowił ich kotara. Nie mógł dostrzec niczego po bokach. To utrudniało. Ledwie zdołał zauważyć cień walczącego po przeciwnej stornie mężczyzny. Stracił z oczu wilki i drzewa, które do tej pory wyznaczały kierunek ku wolności. Z bijącym w piersi sercem starał się podnieść z ziemi. Osłonił oczy ręką, opierać się padającemu śniegu. Ledwo łapał oddech. Czuł jak przez otwarte usta wpadają mu płatki i osadzają się na jego języku i policzkach.
  Obraz rozmazywał się. Wciąż mrużył powieki. Zabrakło mu tchu. Słyszał jakiś skowyt, ale nie był w stanie określić skąd dobiegał. Czy jakiś wilk szykował się właśnie do ataku? Jakieś cienie podskakiwały przy mężczyźnie — pewnie wciąż atakowały go drapieżniki. Zaczynał wierzyć, że może mu się udać. Brnął przez pole. Leżący śnieg był głęboki. Wpadał w niego po łydki. Nie wiedział dokąd idzie. Czy zmierzał w kierunku lasu? Poczuł nerwowy ruch. Ziemie ogarnęły konwulsje. Drgania nie ustępowały. Przerodziły się w długą pulsację i nieprzyjemny długi syk. Zatrzymał się w bezruchu. Wciąż przyciskał szczupłą dłoń do rany; między palcami przelewała się krew. Trzęsienie.
  Biały samiec alfa rozejrzał się dookoła. Zastrzygł uszami. Coś usłyszał. Spojrzał na drgająca ziemie pod swoimi łapami. Dwa pozostałe psy pilnujące mięsa i dwa szczeniaki również uniosły łeb, ich czarne nosy poruszyły się niespokojnie. Biały wilk rzucił ostatnie groźne spojrzenie Growlithe'owi i popędził przez obszar w stronę lasu. Jego towarzyszka i dwoje szczeniąt ruszyły za nim. Czarny wilk przysiadł jakby w kucki szykując się do ataku, lecz widok uciekającej watahy ogłupił go. Widać było ze targają nim sprzeczne emocje. Nie był przywódca i robił to, co mu narzucano. Inne wilki decydowały kiedy zabijać, on tylko pomagał w realizacji. Zwierze wydawało się nigdy nie widzieć podobnego stworzenia do tego, z którym przed chwila walczyło. Wyczuwał od niego znany psi zapach, który podpowiadał mu, ze im obydwu blisko do rodziny. Rzucił się ostatni raz do białowłosego, celując dokładnie w tętnicę szyjną. Szary, który wcześniej zniknął z pola widzenia pojawił się z znikąd i podskoczył do jego ręki, ale nagły ruch spowodował, że ugryzł tylko kawałek materiału, i zawisł bezwiednie, szarpiąc paszczą.
  Tyrell nie przestawał iść. Nie widział już cieni przy padlinie. Sylwetka mężczyzny zdawała się coraz wyraźniejsza. Dwa wilki. Wyciągnął przed siebie rękę, nie wiedząc do końca czy to co robi jest właściwe. Zadziałał instynkt. Skupił się na okrytej białą mgłą postaci. W jednej chwili półprzeźroczysta powłoka otoczyła ciało Growlithe'a, blokując atak czarnego wilka, który znalazł się już wystarczająco blisko jego karku. Ziemia przestała drgać w momencie kiedy Tyrell wpadł po pachy w zaspę. Przez chwilę poczuł pod gołą stopą kamień, ale szybko wyśliznął się mu spod pięty i zniknął, jakby w głębi ziemi.... Chwila. W głębi ziemi?
  Ogłupiony nie zdążył nawet pomyśleć, jakim cudem kawałek skały mógł zsunąć się spod jego nogi. Zdarzył jednak poczuć jak jego ciało zapada się w ziemię i własnie wtedy się to zaczęło. Przez tą krótką chwilę źrenice rozszerzyły się, a usta otwarły jak do wypowiadanego słowa, ale żaden z dźwięków nie wydobył się z jego zimnych warg. Śnieg zaczynał się osuwać. Widział jak znika gdzieś pod jego podstawą, przesypując się jak piach w klepsydrze. Niemal słyszał przeraźliwy szelest ocierających się o siebie kawałków skał, które nie wytrzymały naporu grubej warstwy śniegu i lodu. Coś musiało znajdować się pod nimi. Tunel? Jaskinia? Czy polana na której się znaleźli wcale nią nie była? Czy cały czas bytowali się na gruzowej powierzchni należącej do tego wysokiego wierzchołka góry?
  Próbował łapać się tego co popadnie, ale palce zaczynały go szczypiec od mrozu. Możliwości miał też niewiele. Kanonada trzasków nie uspokajała się, wręcz przeciwnie wydawał się brnąc wzdłuż, prosto pod nogi wymordowanego, rozstępując grubą, ciężka warstwę zamarzniętego śniegu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Walka była nierówna. Perspektyw zero. Jeżeli tak to się miało zakończyć...
Grow gwałtownie wciągnął powietrze. Trzymał w ręce nóż, którego ostrze zahaczyło o szyję jednego z wilków, ale był to ruch płytki i kompletnie niezamierzony. Nogi zatrzęsły się galaretowato, uderzając o siebie boleśnie kolanami, drżąc razem z całą ziemią, z całym światem. Zaczął się nieporadnie cofać, mając na uwadze to, by zachować równowagę, ale grunt uciekał mu spod stóp o wiele za szybko.
Usłyszał jeszcze twarde kłapnięcie z tyłu, niemal tuż przy karku, dostrzegł kątem oka, jak wilk dosłownie się od niego odbija, a potem ślizgnął się ostatni raz i upadł w śnieg, który rozbryzgał się na boki.
Nim ten opadł z powrotem, konstrukcja się zarwała.
Słyszał ten dźwięk, słyszał gwizd wiatru i popiskiwania w tle. Palce chwytały za co popadnie, ale zawsze natrafiały na niemal nietknięty puch, który topniał miażdżony przez pięść albo szurały paznokciami po kawałkach skał, tak samo luźnych i podatnych na ruch, jak on sam.
Wtedy przy odgłosie pęknięcia stracił grunt.
Wrzasnął, ale pewnie nawet to nie było w stanie przebić się przez huk spadających kawałków skał i zsypującego się nawału śniegu. Runął w mrok absolutny, jeszcze ostatni raz zadzierając głowę, nim nie huknął skronią o jeden z większych odłamów głazu.
Zobaczył niebo. Malejące, poprzecinane tysiącem rozmazanych, białych plam. Potem ciemność.

Nie słyszał mokrego trzasku upadku, ale potrafił sobie wyobrazić, jak niefortunnie musiało to brzmieć, gdy wreszcie ciało uderzyło o ziemię; gdyby nie gruby dywan opadłego tam śniegu, nie miałby szansy na ponowne otworzenie oczu. Jak na złość jednak – nie tylko trafił w sam środek „miękkiej”, białej pościeli, ale ominął większość twardych fragmentów skał i zbitek ziemi, dzięki czemu po kilku minutach powieki drgnęły, zacisnęły się mocniej w akompaniamencie głośnego syknięcia, a potem uchyliły do połowy, odsłaniając zamglone oczy.
Usta wykrzywiły się, a potem nagle zwarły, by spomiędzy nich nie wyrwało się kolejne, bolesne jęknięcie, choć dziwne, początkowe odrętwienie mijało i na jego miejsce burzliwymi falami spadały na ciało coraz częstsze i coraz mocniejsze pulsowania.
Powinien krzyczeć.
Umysł natomiast był pusty, jakby w chwili uderzenia wszystko wysypało mu się z głowy. Grow złapał tylko jedną przelotną myśl, gdy niespodziewanie zacisnął leżącą tuż przed jego nosem rękę na śniegu.
Wilki.
Zadziałało jak kopnięcie prądem. Poderwał się, ale tylko na jednej dłoni, od razu wydając z gardła stłumiony pomruk. Ból był wreszcie żywy i gorący; pulsował cholernie w miejscu rany i rozlewał się dalej mniejszymi kaskadami – jednak równie wyczuwalnymi. Tym razem wargi wymordowanego poruszyły się, choć nie wypowiedział przekleństwa na głos. „Ja pierdole” i tak utonęłoby w nowym buchnięciu – śnieg zsypał się jeszcze z góry z dźwiękiem ciurkiem lecącego piasku i Grow mimowolnie uniósł spojrzenie.
Wielka dziura była o wiele mniejsza tutaj, na dole. Nie widać było jednak nieba – nawałnica szalała, świszcząc dobre piętnaście metrów nad ich głowami. Ciało wymordowanego z zasady było wytrzymałe, ale przeżyć upadek z piątego piętra, nie zapominając o parterze? Zaśmiałby się, gdyby nie kolejne szarpnięcie. Zwarł szczęki, wreszcie kierując wzrok na drugą rękę. Na prawej – którą się podpierał – wykwitło mu kilka ładnych siniaków. Lewa prezentowała się jednak znacznie gorzej i to zirytowało, choć potrzebował chwili, by w ogóle ją zlokalizować.
Głowa opadała mu z prawa na lewo, choć ciągle ją prostował.
… w garść...
Wilczur zmusił się, by usiąść. Ubrania do reszty przemokły od topniejącego śniegu.
… eź się... arść...
Powieki drgnęły nerwowo, gdy wzrok wreszcie się wyostrzył. Dopiero wtedy pozwolił sobie na charkliwy rechot.
Oczywiście.
Pierdolony upadek z piątego pierdolonego piętra. Jak mógł być na tyle naiwny, by uznać się za farciarza?
Żyjesz, Jace.
Żyjesz.
Wciąż.
Niestety.
Żyjesz.
Mary szeptały ze wszystkich stron. Też żyły. Też niestety.
Grow, jak dziecko, zdrową ręką dotknął nadgarstka. Obrzęk wyglądał tragicznie, a po kontakcie z palcami ból na nowo wykrzywił mu twarz i zmusił gardło do warkotu.
Boli.
Boli.
BOLI.
Podziękował im złośliwie za tę, dotychczas niejasną, oczywistość i przekrzywił głowę, by spojrzeć na leżącą w puchu dłoń z innej perspektywy. Nie chciał nią ruszać, a zimno, jak zakładał, mogło przydać się przynajmniej jako okład. Przechylając się lekko naprzód był jednak w stanie dostrzec wreszcie ten charakterystyczny kawałek bieli, ostro i nierówno zakończonej, jaka wychylała się z czerwieniejącej od krwi rany.
Otwarte. Do diabła z tym złamaniem, przemknęło mu przez głowę, ale w tym samym momencie usłyszał cichy trzask śniegu. Od razu ściągnął łopatki, prostując przy tym plecy i zadzierając brodę. To możliwe, by upadek przytępił mu instynkt? Nabrał powietrza do płuc przez nos, łowiąc najbliższe zapachy.
Źrenice zwęziły się do niemal całkowicie płaskich kresek. Cudza krew. Cynamon. Zapach ubrań wywietrzanych przez nawałnicę. Nos marszczył się przy węszeniu, aż wreszcie obrócił się gwałtownie, wskakując na kucki. Ból rannej ręki rozsadził mu czaszkę; przed oczami ujrzał wszystkie odcienie bieli. Szybko zmrużył jednak ślepia, wlepiając badawcze spojrzenie prosto w nieznajomą sylwetkę, tak silnie odcinającą się od bieli podłoża. Gdyby było to możliwe, sierść już dawno zostałaby nastroszona, choć nawet w tej formie Grow miał wrażenie, że tak właśnie się dzieje: jego wewnętrzny wilczur, rwący się na łańcuchach, rozrywał go od wewnątrz. Trzymał go tylko dlatego, że przemiana oznaczałaby nadwyrężenie złamania. Miał zresztą zapasowy...
Uniósł się na nogach, trzymając jednak kolana zgięte, by nie pozwolić sobie na statyczność i zmusić ciało do mimowolnego poruszania się, na wypadek, gdyby trzeba było wykonać niespodziewany unik. Pokiereszowany przegub trzymał luźno wzdłuż ciała, w lekkim pochyleniu sięgając za siebie. Włożył mokre palce pod równie mokry materiał zakrywający plecy i zacisnął je na scyzoryku wetkniętym za pasek.
Hej. — Nie uniósł głosu; brzmiał jakby warczał. — Mam nadzieję, że jesteś martwy, złamasie.
Żebym nie musiał ci w tym pomagać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Robiło się coraz zimniej, zimniej niż w samym sercu diabła. Szum przedzierającego się wiatru świszczał mu w uszach długim, nadętym dźwiękiem. Krew polująca w skroni zagłuszała kołaczące się myśli zamykając je w próżni. Śnieg nie przestawał padać. Sypał się niczym popiół ze spalonego nieba. Nie widział nic prócz bieli. Stopy zapadały się powoli w białym puchu — mlecznej nicości. Zgrzyt przesuwających się skał. Jak w klepsydrze, odmierzając czas. Kolejny surowy cios wymierzony przez wzburzone powietrze. Kolejny wdech. Kolejny brutalny bicz wiatru mrożący krew. Rzeczywistość zdawała się rozpadać. Szalejący wiatr uniemożliwiał oddychanie, a rozkapryszony wicher napierał z każdej strony. Nie było czasu by myśleć.
  Grunt pękł pod jego stopami jak tafla zamrożonego jeziora. To była chwila. Twarda, dotąd stabilna gleba stała się krucha jak piasek. Nie musiał długo czekać, aby zapaść się w jej  bagnie i runąć w dół. Tracił oddech.
  Spadał jakiś czas. Próbował łapać się kamieni, ale każda próba karała go płytkimi draśnięciami na szorstkich, zamarzniętych dłoniach. Stracił poczucie rzeczywistości. Nie potrafił otworzyć oczu. Jedyne co czuł to smagający go po twarzy wiatr i wodospad śniegu sypiący się na jego głowę. Swoista kąpiel zagłady.
  W końcu upadł. Siła z jaką wylądował na lekko ośnieżonym podłożu spowodowała, że stracił czucie w kończynach. Miał dużo szczęścia. Leżał teraz w głębokiej, białej zaspie, jak młodzieniec w stercie świeżo zebranego zboża. Gdyby miał jeszcze wetknięte w usta cienkie włókno trawy, mógłby w pełni poczuć ciepło ukrytego słońca. Uchylił wolno powieki. Były blade i suche. Czuł się wyżęty jak ścierka, całkiem do niczego. Potrzebował jeszcze pięciu minut, aby zebrać myśli, albo przynajmniej spróbować. Ból i odrętwienie powoli ustępowało. Po raz pierwszy zrozumiał, że prawie dotknęła go śmierć; musnęła skrajem swej szaty. Zawsze mogła po niego przyjść. Ale nie umrze to. Na pewno nie tutaj.
  Znalazł się w obcym, niedostępnym królestwie. Ołowianym, kamiennym i bezdusznym królestwie ze skały i lodu. Zimnym jak kostnica. Ciemność która ogarniała to pomieszczenie okrywała kolejne przejścia długą, niedostępną kołdrą mroku. Nie było widać nic.
  Co chwila na ziemię sypał się lód, jakby niebo miało się zawalić. Z tego punktu obserwacyjnego mógł zobaczyć tylko wielką wyrwę kilkadziesiąt metrów nad jego głową. Śnieg lawirował w pustej dziurze. Było biało. Co chwilę większe zaspy śniegu spadały do tunelu. Były ciężkie, upadały z głośnym trzaskiem. Tyrell poruszył palcami. Były skostniałe od wszechobecnego zimna. Mógłby przysiąc, że poruszył obiema dłońmi, jednak kiedy jego wzrok przesunął się w bok uświadomił sobie, że zraniona wcześniej ręka nie reaguje. Palce zaginały się ledwo. Miał już spróbować się podnieść kiedy nagle usłyszał donośny, rzężący głos odbiegający z wnętrza. Odbijał się od lodowatych ścian jak od cmentarnej krypty; niknął i przeradzał się w echo. Jak dźwięk ze złego snu.
  Dźwignął się niezdarnie do siadu. Na jego ciepłej bluzie pojawiły się pierwsze ciemne, przemoczone plamy odbite od śniegu. Turkusowy, jasny wzrok bardzo szybko wychwycił postać stojącą przed nim. Teraz w wszechobecnej ciemności, oświetlanej tylko wirującymi płatkami śniegu, był w stanie mu się przyjrzeć. Twarz widoczna nad jego lekko przemoczonym strojem była maską śmierci. Nie mógł oszukać swojego ciała — serce podeszło mu do gardła, ale zdołał zachować obojętną minę. Anioł był trupio blady, wciąż czuł ucisk w barku — instynktownie sięgnął do rany dłonią. Wyraz jego twarz pozostawał zagadka, gdyż najmniejszy mięsień nie drgnął w reakcji ze spojrzeniem nieznajomego. Wstrzymał oddech. Jego skóra wydawała się być przeźroczysta. Palcem przesunął po ramieniu torby. Plecak wciąż miał. Nieruchomy wzrok skupił się teraz na czerwieniej ranie na nadgarstku białowłosego. Widział jak pojedyncze krople krwi skraplają się na zakurzoną ziemię.
  Obserwował go zbliżającego się jak zwierze gotowe do ataku. Jedna z jego dłoni schowana była za plecami. Miał przy sobie broń. Nagle nawiedziła go pewna myśl. Stara i odległa, z ostatnich lat. Ciemny, ponury las i on. Był ofiara. Tropionym zwierzęciem.
  — Nadgarstek — skonstatował wyrzucając nagle w przestrzeń; głos rozbił się na części tuż przy spotkaniu z ostrymi skałami. — Znam się na tym.
  Czy mówiąc to miał nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się utemperować jego przeszywający wzrok? Podniósł się powoli, wciąż trzymając spojrzenie na jego sylwetce, jakby miał tym sposobem ocenić szybkość, z jaką jest w stanie do niego doskoczyć. Nie był pewny czy mężczyzna będzie zainteresowany jego otwartą ofertą. Był przygotowany. Ale czy to miałoby wystarczyć? O tym miał się dopiero przekonać.
  Usłyszał stęk. Gwałtownie obrócił głowę w stronę dźwięku, dopiero wtedy uzmysławiając sobie, że jeden z wilków, wpadł wraz z nimi w przepaść. Zauważył jego bure ciało tuż przy zawalonym gruzie. Leżał na boku. Dwa ostre kamienie wyglądające jak lodowe szpice przebiły jego ciało na wylot w okolicy brzucha. Odłamki sterczały  z jego szkarłatnego, wychudzonego futra jak drut kolczasty. Ruszał nogami. Próbował wstać, ale nie miał siły. Był przytwierdzony do ziemi. Piszczał i skomlał. Jego lament ciał umysł. Tyrell przycisnął grzbiet dłoni do ust suchych jak papier. Zamarł. W pierwszym odruchu chciał do niego podejść, ale krew jaka powoli wylewała się z jego ciała uzmysłowiła mu, że czeka go tylko długa śmierć. Szybko rzucił spojrzenie w kierunku Growlithe'a. Tym razem jego nieruchome, turkusowe spojrzenie pomimo wyraźnego ciemnego zmętnienia, reprezentowały lekką, ledwie widoczną iskrę. Strach, którego tak skrupulatnie próbował się pozbyć.
  Droga bez wyjścia. Ciemna klitka. Tunele o zamkniętych przejściach, a wśród nich niebezpieczna bestia, zamknięta z nim pod kluczem.
  — Kim jesteś? — rzucił słowa w ciemność.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wpatrywał się w niego dłuższą chwilę. Znieruchomiał, z palcami boleśnie zaciśniętymi na rękojeści zamkniętego jeszcze scyzoryka i nie zaatakował, choć całe jego ciało wrzeszczało, by to zrobił. Prosta zasada – albo ty, albo on. Od wieków nie wahał się z podjęciem decyzji – czemu teraz tak było? Przez umysł przeciągnęła się jakaś niewyraźna myśl, na którą wreszcie skrzywił zesztywniałe od zimna wargi. Nie mógł uwierzyć, że coś tak mało wyszukanego przytwierdziło jego stopy do podłoża, a barki zatrzymało w obecnym położeniu. Przeklinał się w myślach z jadem, ale jednak nie odwrócił spojrzenia od skrzących się w półmroku oczu nieznajomego.
Jego własne ślepia były ruchliwe i niespokojne, jakby nie do końca był pewien, czy nie powinien ześlizgnąć się wzrokiem wzdłuż sylwetki czarnowłosego albo by przebadać teren – a jednak ani razu się nie odwrócił, patrząc mu prosto w oczy; bezczelnie, odważnie, nachalnie.
Oddychał szybko i nierówno, łapiąc lodowate powietrze w nozdrza i tnąc chłodem tak gardło, jak i płuca. Doszło do sytuacji, w której nie był pewien, czy jest mu zimno, czy gorąco, bo mimo temperatury otoczenia, organizm wytwarzał parzące języki ognia, wewnętrznie drażniące jego skórę. Był niemal pewien, że lada moment, a zacznie się trząść – ranna ręka już zaczęła, choć założył, że bardziej z bólu.
Prawie nie zwracał na nią uwagi.
Twarz nieznajomego była niewzruszona i to sprawiało, że Grow stał się czujniejszy. Mrużąc gniewnie ślepia powoli zaczął się prostować. Mięśnie posłusznie się skurczyły, ale nie pozwoliły zapomnieć o upadku sprzed chwili; zmęczenie, jakie poczuł przy tym Wilczur, objawiło się krótkim drżeniem napiętych barków. Ręka, którą trzymał za plecami, opadła wzdłuż boku. Ostatni raz, niemal tęsknie, musnął rękojeść broni, nim nie ścisnął palców w twardą pięść – tym jednym gestem zgniatając wszystkie swoje chęci ataku.
Wyglądało na to, że zrezygnował z agresywnej postawy.
Mimo ciągłego wpatrywania się w twarz nieznajomego – usłyszał wilka. Zresztą, czy dało się nie słyszeć tych żałosnych popiskiwań i szurania pazurów o kamień? Było jednak coś bardziej drażniącego. Pokusa, jakiej coraz ciężej było się oprzeć. Ostra woń krwi wykręcała żołądek, przypominała o głodzie. Każda komórka jego ciała prosiła, by przestał się tak wgapiać w jeden punkt, by odszukał ranne zwierzę i wykorzystał je do tego, do czego wykorzystałby każdy inny, głodny drapieżnik. Jak na złość – Wilczur zacisnął tylko zęby, aż mięśnie na twarzy nie wyostrzyły mu rysów i pozostał w miejscu; skupił się na stabilizacji oddechu.
Wdech.
Wilk zawarczał, przy kolejnej próbie podniesienia się. Na darmo.
Wydech.
Jego los był już w zasadzie przesądzony – z takimi obrażeniami nie da się nic zrobić.
Wdech.
Wygląda więc na to, że jedynym wariantem, jaki się pojawił, to dylemat przed tym, czy śmierć będzie szybka, czy długa.
Wydech.
„Kim jesteś?”
Język przesunął się po dolnej wardze, czując jej kamienność. Zlodowaciałe ciało domagało się rozgrzania. Już. Teraz. NATYCHMIAST.
Nie wiem – rzucił w końcu, ledwo poruszając ustami. Kim był? Do diabła. Te dwa słowa zabrzmiały jak rozkaz. Struny głosowe zadrżały, szarpane chrypą i niskim warkotem. — To zależy od tego, co zrobisz z wilkiem. – Wzrok wreszcie oderwał się od oczu ciemnowłosego. Dzieliło ich tak niewiele, a jednak nawet ta odległość zdawała się być murem przetoczonym przez sam środek podziemnej jaskini – niemożliwym do wyminięcia i przeskoczenia. Wilczur namierzył sapiące z wysiłku zwierzę. Powalone na bok prezentowało się jeszcze fatalniej. Grow mógł się tylko przyglądać jak pierś napina się od świszczących wdechów i zapada od wydechów. Wszyscy składamy się z czterech żywiołów, przeszło mu mimowolnie przez myśl. Powietrze jest oddechem, ziemia ciałem, woda krwią, ogień duchem. Wygaśnięcie któregokolwiek oznacza śmierć. Wilczur nagle zmarszczył brwi.
Przetrąć mu kark.
Wilk i tak był martwy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Nie wiem. Zależy co zrobisz z wilkiem.”
  Ich spojrzenia skrzyżowały się tym razem na dłużej — przynajmniej miał takie wrażenie; jego myśli pobiegły gdzieś w dal, a kiedy wróciły miał wrażenie, że minęło piętnaście minut odkąd usłyszał jego przejmujące, stalowe słowa — tym razem dojrzał w nich wyraz zadziwiającej nicości. I zanim ukłucie paniki przyrżnęło mu w brzuch, zdał sobie sprawę z powagi tego zdania. Kiedy widzisz tak nieruchome kolorowe, zwierzęce spojrzenie okryte pasmami białych włosów przybrudzonymi kurzem, raczej trudno jest ci zachować spokój, chyba, że jesteś Tyrellem, którego maska nieprzeniknionej zagadkowości nie zamierzała jeszcze pęknąć na twarzy. On wiedział. Potrafił rozpoznawać demony. I zdawać się mogło, że nie tylko on. Growlithe miał w oczach dziwny błysk, który wcale mu się nie spodobał. Patrzył w twarz Tyrella, jakby potrafił odczytywać myśli ukryte w jego oczach. To powodowało zimne przerażenie.
  Podświadomość podpowiadała mu, że ruch, który teraz wykona zależy od tego z jaką częścią jego osobowości się przywita. Przypuszczał, że powinien w tej chwili poczuć wściekłość i konsternacje, ale to się nie stało. Wymordowany stał w cieniu, jakby wcale go nie było. Anioł spuścił na krotką chwilę spojrzenie na jego biodro, w miejsce za którym wcześniej zniknęło ostrze, a potem znów uniósł tęczówki ku jego twarzy. Strach, tak raniący i uparty jak podmuch wiatru zawiewający ostrza tępych noży. Przeniknął tuż obok jego twarzy i błysnął mu w oczy.
  Wilk leżał wciąż na łysym występie uformowanych, brudnych kamieni. Wył. Nie był to jednak zwykły dźwięk nocnego zwierzęcia. To był głos pochodzący z najciemniejszych otchłani piekła; roztrzaskiwał umysł.
  Ile razy w życiu zdołał znaleźć się w podobnej sytuacji?
  Ani razu?
Kiedy przeżyłeś już największy horror sytuacja się pogarsza, Tyre. Nie wiedziałeś?
  Ruszył w stronę unoszącego się burego futra, a bose, zmarznięte stopy, gniotły drobinki zmieszanego żwiru i kamieni. Te kilka metrów zdawało się trwać wieki. Przez chwilę miał wrażenie, że bezgraniczne przerażenie, jakie go ogarnęło może go zabić.
„Przetrąć mu kark”
  Głos dochodzący w cienia brzmiał dla niego jak chropowaty dźwięk samego diabła. Coraz bardziej ogarniała go panika – zdawał się pytać samego siebie: co dalej? Musze zbadać sytuację. Jeśli uda mi się jeszcze mu pomó--. Czy myślisz, że możesz tego dokonać? Tak naiwny jesteś? Chcesz uratować topielca, szarego od mętnej wody i kościstego ze zwisającą skórą? On już jest martwy. Czemu się łudzisz?
  Zatrzymał się tuż przy jego ciele. Widok był szokujący. Wilk leżał na lewym boku w poprzek zawalonego tunelu — musiało być tu wcześniej przejście, pomyślał przez moment próbując zagłuszyć presję grająca pierwsze skrzypce — wstrząsany konwulsyjnymi drgawkami. Miał ohydnie spuchnięty pysk. Z jego nosa sączyło się coś ciemnego. Brzuch i klatka piersiowa była pokryta czarnymi jak atrament plamami krwi. Dwa ostre kamienie nadal wystawały z jego ciała (przez moment miał nadzieję, że zniknęły, jak wymysł jego wyobraźni). Poczuł, że żołądek mu się skurczył, jakby go wykręcało na nice.
  Stojąc tak i górując nad zwierzęciem wzrostem, nawiedzała go pewna myśl. Shane miał rację. Zawsze łudził się, że da radę zmienić to, czym jest. Ale nieważne jest co zrobi, co wybierze. To w nim tkwi błąd. Czemu nie możesz po prostu mu pomóc. POMÓC w jedyny dla niego możliwy sposób.
Czemu się wahasz?
  Boisz się odebrać życie?
  Ile jeszcze zniesiesz skomleń?
  Pobudzają cię?
  Jesteś słaby.

  Prawda okazała się być zimna jak broń. Jak broń, skrywana teraz za paskiem spodni Wilczura. Teraz kiedy zobaczył jego drgające łapy, które bezskutecznie szurały po ziemi zostawiając czarowne ślady krwi, wiedział, że nie jest w stanie go uratować. Nienawidził się za to.
  Przykucnął przy zwierzęciu, które wydawało się nawet na niego nie spojrzeć. Jego czarne błyszczące oczy, jeszcze się obracały, ale nie wyglądały przytomnie. Wyciągnął ręce w kierunku jego karku. Zimne palce chłopaka zatopiły się w sztywnym włosiu, poczuł bijący puls i ciepło jego ciała. Zamknął oczy, próbując opanować emocje, które coraz bardziej chciały uwolnić się ze swojej celi, które zamknął w sobie wielki temu. Kiedy napadł na zwierzę ciałem, poczuł przeszywający ból w skaleczonym barku, ale zignorował go, zbyt przejęty swoją rolą. Poddusi go, postanowił, choć nie mógł uwierzyć, że dłonie drażą mu tak mocno. Musiał to zrobić.
  Ratujesz go.
  Ratujesz go od bólu. Cholera. Wmów to sobie.

  Zacisnął dłonie szczelnie wokół jego karku. Czuł sztywne gardło. Stęki stłumiły się. A on nie przestawał napierać. Czuł jak coś strzeliło pod jego palcami — na moment zastygł. Głos zwierzęcia zaczął zanikać. Tyrell spoglądał na wilka spokojnie, nie czując już nic. Teraz gdy do tego doszło, czuł jedynie zimny spokój.
  Gdzieś za ich sylwetkami duża zaspa śniegu spadła z góry do środka. Nie wiedział co ma powiedzieć. Bał się, że głos zdradzi jego przejęcie. Nie chciał tego.
  — Będę potrzebował podpory aby usztywnić ci rękę — wymamrotał jak człowiek we śnie (w końcu tak to wyglądało. Kto mówi takie rzeczy zaraz po zabójstwie?), wciąż obrócony plecami do wymordowanego. Oczy zwierzęcia zmętniały. A on poczuł mdląca ulgę, kiedy puls w trzymanym uścisku wydawał zaniknąć. Odsunął wolno dłonie od jego nieruchomego ciała. I właśnie wtedy zauważył, że jego szczęka otworzyła się, jakby chciał zaczerpnąć powietrza — ale słabo. Zrobiło mu się niedobrze.
  Nie poczuł się lepiej. On nadal żył.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Obserwował go beznamiętnie. Oczy krążyły od przedramion zaciśniętych dookoła szyi wilka po głowę nieznajomego. Zataczały niedbałe koło i na nowo sunęły wzdłuż jego ciała. Nie ruszając się, próbował dostrzec jak najwięcej. Z obecnego punktu było to niemal niemożliwe – stał w miejscu otoczonym mrokiem, czując się tu bezpiecznie. To było coś znajomego, jednak uniemożliwiało mu zaspokojenie ciekawości. Jeśli chciałby dostrzec choć ślad na twarzy czarnowłosego, musiałby przesunąć się w bok. Oprzeć stopę o chrupki śnieg i zniszczyć tę gęstniejącą ciszę. Ciszę, która już teraz brzęczała mu w uszach, doprowadzając do szału, ale której z jakichś powodów nie chciał przerywać. Może po prostu nie mógł. W tej chwili była prawie że święta.
Nie zmienił swojej pozycji tak długo, aż nie usłyszał trzasku. Krzywy uśmiech od razu pojawił się na jego ustach, a głowa nieco zadarła się do góry. Ogniste spojrzenie zabłysło w półmroku, jaki pochyłą czernią przecinał twarz Wilczura.
— Będę potrzebował podpory aby usztywnić ci rękę.
Mam nadzieję, że sypiasz rzadziej niż zabijasz.
Gorzkie słowa przetoczyły się przez podziemną jaskinię, odbijając od wszystkich jej ścian. Echo stłumił odgłos spadającego śniegu. Biała mgiełka opadała jak kurz wzbity w górę za pomocą jednego, długiego przeciągnięcia miotłą po podłodze. Gdyby był dzień, płatki mieniłyby się jak brokat; teraz po prostu zsypywały się z powrotem w dół.
Nogi do tej pory wrosły mu już w ziemię – czuł zimno przeszywające skostniałe kostki. Przenikało wyżej i dotarło już niemal do kolan, które jakiś czas temu przestały drżeć. W pewnym momencie ciało nie odczuwa już niskich temperatur. To gorączka, podszepnął umysł, ale zbył to od razu. Nie. Tak po prostu było. Słyszał o tym niejednokrotnie. Chcesz to sprawdzić? Kącik ust wyciągnął się dalej, poszerzając uśmiech. Oczywiście, że nie chciał. Pluł Śmierci w twarz, ale nie dlatego, że pragnął kosy w gardle. Jeśli będzie miał umrzeć, sam wybierze sobie sposób. I na pewno nie będzie to zamarznięcie.
Na pewno nie tutaj. Z nim. Z tym podrzędnym...
Źle to wygląda.
Sine usta zacisnęły się, a potem nagle wypuściły śmiech. Cholera.
A jednak.
A jednak nie udało mu się zdusić zachrypniętego chichotu, który od dłuższej chwili drapał go w przełyk. Zdrowa ręka wsunęła się w mokre od śniegu włosy i wplatając w nie palce odgarnęła kosmyki do tyłu.
Ten jawny pokaz prowokacji zmusił go do lekkiego zgięcia się; dzięki temu opadła głowa. Wyjrzała więc z mroku i dało się dostrzec oczy, które lśniły długo po tym, jak wargi skamieniały w beznamiętnej ironii.
Naprawdę masz mnie za kretyna. Ostatniego frajera. Za tępego szczyla, który naiwnie przytaknie i podejdzie. Twoje, kurwa, niedoczekanie.
Cichy śmiech odbijał się jeszcze od ścian, ale jego echo niknęło szybko i bezwzględnie. Wilczur patrzył prosto w niego, a potem splunął nagle w bok.
Myślisz, że czym był ten wilk? – Głos mu słabł, a w ustach zalegała krew. Gdy przesunął językiem po wargach, metaliczny posmak wezbrał na sile. Ludzie, po utracie krwi, robili się apatyczni i słabi. On się robił głodny. I zaszczuty. — Rannym zwierzęciem. Podszedłeś do tego rannego zwierzęcia i urżnąłeś mu kark. – Ton, jeszcze przed chwilą warkliwy i ironiczny, teraz zelżał do poziomu kogoś mówiącego o absolutnie normalnych sprawach.
Ja mogłem to zrobić. Ale tobie nie przyszło to nawet na myśl. Sam wolałeś to poczuć, hm? Ostatnie oddechy na dłoniach, dostrzec stężałe, a potem nagle wiotkie mięśnie. Tak czy nie? Łatwo jest po prostu podejść i urżnąć łeb rannemu zwierzęciu. Wiesz czym jesteś? – Podsunął machinalnie, wykonując wreszcie pierwszy krok. Odrywając podeszwę od podłoża poczuł, jak bardzo sztywne są nogawki jego spodni. Chłód utwardził zmokniętą tkaninę i jakoś ciężej się było poruszać. Przede wszystkim ciężej psychicznie.
Myśli Wilczura nakierowane były jednak tylko na nieznajomego.
Mordercą.
Dobitność tego słowa uwieńczył odgłosem przydeptywanego śniegu, który trzasnął pod butem.
A czym ja jestem?
Z rannej ręki ściekała krew.
Zza warg wychynęły kły, gdy prezentował uśmiech.
Sam widzisz, że nie ma tu miejsca dla nas obu.
Świsnęło powietrze. Tym razem nóż wystrzelił na sprężynie. Wyszarpał scyzoryk jednym ruchem i trzymał go teraz pewnie, ostrzem do dołu. Wichura nad ich głowami zawyła żałośnie, gdy Grow czekał, aż czarnowłosy odwróci się do niego przodem.
Wtedy bariery puszczą.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Doświadczenia są jak rozdziały w kiepskiej książce. Klasyfikują się na dobre, złe i okropne. Nie dzielisz ich. Pragniesz tylko dobrnąć do końca. Tak samo jest w rzeczywistości — kiedy pogrążasz się w coraz to czarniejszych czeluściach rzeczywistości, coraz trudniej jest je odróżniać.
  Chłopak klęczał na brudnej ziemi z dłońmi na chudych udach. Pierwsze słowa białowłosego wydawały się nawet do niego nie dotrzeć. Jakby niesiony echem głos napotkał na niewidzialna ścianę, która wyrosła między nimi jak mur. Otworzył swoje dłonie i przyjrzał się mokrej od śniegu skórze. Gdzieś pomiędzy jego palcami zaplatane były kosmyki burej sierści. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi jak plamy krwi czerwienia się na jego dłoniach.
Skąd w tobie tyle odwagi?
  Kim jesteś?

  Czarna grzywka okryła mu oczy. Nie potrafił unieść wzroku. Bał się tego widoku. Obawiał się, że zwierzę nadal będzie oddychać, pomimo połamanego karku, a oczy wbite będą w niego jak w ścianę wymalowana niepoprawnymi wzorami.
  Mięśnie się poluźniły. Ramiona wcześniej sztywne opadły lekko i pomimo wielkiego skurczu w żołądku nie zwymiotował, choć chwilę walczył z mdłościami. Przełykając ślinę, czuł jakby przełykał kupkę sklejonych ze sobą drobniaków. Powoli opanował rozdygotane ciało.
  Obraz stał się niewyraźny. Bezwiednie otarł brudną dłoń o policzek, zostawiając na nim pasmo rozmazanego szarego kurzu. Poczuł jak palce natrafiają na coś mokrego. Pierwszy raz od bardzo dawna mógł poczuć jak mokre łzy napływają mu do spojówek. Bardziej zaskoczony niż przerażony patrzył teraz jak jedna kropli upada na jego nadgarstek. Jego twarz nadal uduchowiona wyglądała jak posąg, który od wielu lat nie pozwalał przeciskać się miedzy swoimi skalami rwistemu wodospadowi. Wytarł oczy.
  Podniósł się powoli; mokre plamy od śniegu i kurzu pojawiły się na jego łydkach i kolanach.
  — To źle wygląda.
  Nawet nie drgnął. Wciąż stojąc plecami do głosu dochodzącego z ciemności. Mógł tylko wyobrażać sobie jak daleko znajdował się diaboliczny cień.
   — Nie miałem cię za kretyna — rzucił z oddali nie unosząc nawet głowy. Plecak wisiał mu na ramionach, obciążony ekwipunkiem wydawał się ciągnąc go w dół. Do piekła. — Dlatego zakładałem, że postąpisz mądrze. W takich warunkach rana szybko ulegnie zakażeniu.
  Serce łomotało Tyrellowi w piersi, a usta miał pełne kwaśnej śliny. Czuł pulsowanie krwi w skroniach. Nigdy nie wydawał się odczuwać tak wiele emocji jednocześnie. Czy końcu to znalazł?
Od początku znałeś prawdę, tylko unikałeś konfrontacji. Od samego początku wiedziałeś co się wydarzy. Nie przeciągniesz sekund. Nie cofniesz czasu.
  Anioł obrócił się. Zrobił to powoli, ale stanowczo jak człowiek, który zbierając w sobie odwagę postanawia w końcu przemówić to tłumu. To co napotkały jego turkusowe oczy sparaliżowało go i przygwoździło do ziemi. Ostrze błysnęło mu w oczy. Szybko odwrócił wzrok, szczerze nienawidząc Growlithe’a za te psią  zdolność wyczuwania w drugim człowieku słabości. Wiedział, w co uderzyć. Wiedział jakich słów użyć. Czuł się jakby jego głowa stała się przeźroczysta i myśli migotały mu wielkimi literami. Odczuwał tę chwilę niesamowicie intensywnie. Jego spojrzenie padło na martwe zwierzę. Tyrell odniósł wrażenie, że dojrzał w jego oczach spokój. Zrozumienie? A może sam chciał w to wierzyć. Poczucie winy znów złapały go w chytre sidła.
  Spojrzał znowu na nieznajomego ale milczał. Bardzo długo. Aż wiatr wydawał się umilknąć.
  — Nie mogłem nic zrobić.
  Przyglądał się jak sylwetka wyłania się z mroku.
  — Moje umiejętności zawiodły.
Niech wina podzieli się na pół.
  — Nie jestem morderca. — Walczyły w nim sprzeczne emocje, dyktując mu sposób postępowania, aż wreszcie jedna z nich wzięła górę: strach. Skóra pod jego oczami była błyszcząca i biała. Jego twarz miała barwę trupio bladą, nadal zakreślała obojętny kształt. Czuł, że jest mu coraz bardziej gorąco. — Jeśli uważasz, że jestem mordercą tylko dlatego, że uratowałem to stworzenie od cierpienia, to na pewno rozumiesz też, że gdy teraz wyciągniesz w moją stronę ostrze, staniesz się tym za kogo mnie uważasz.
Tym właśnie jesteś? Wilkiem w owczej skórze?
  Nawet nie zauważył, że podniósł głos. W panującej ciszy zabrzmiał jak krzyk.
  Kolejny krok wymierzony w jego stronę spowodował, że cofnął się ostrożnie. Zmartwiał, gdy jego plecy napotkały twardą nierówną ścianę. Maska obojętności zaczęła pękać.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach