Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Go down

Miejsce i czas: Desperacja; jakiś miesiąc wstecz

Desperacja była straszna. Przerażająca. Wiele słyszał na jej temat mieszkając w Edenie, spisywał wszelakie informacje w notesie, by być w pełni przygotowany, kiedy wreszcie wyruszy na jej tereny, I co prawda w głowie miał już wykreowany przez siebie jakiś obraz, ale… to, co tutaj zastał, totalnie go przytłoczyło, kładąc niewidzialny ciężar na jego barkach. A przecież to był dopiero początek. Nie spotkał nawet jednego z tych słynnych wymordowanych. Przez moment zawahał się, czy kontynuować swoją dziewiczą podróż w nieznane. Palce zacisnęły się mocniej na pasku torby przewieszonej przez jego klatkę piersiową, kiedy wodził spojrzeniem po martwej okolicy.
Tak bardzo przerażające oraz smutne.
Cayenne, idziemy. I przestań płakać.
Lis obrócił swój łeb w stronę chłopaka, spoglądając na niego karcącym wzrokiem paciorkowatych oczu.
Ciemnowłosy uniósł dłoń i przetarł czerwone od łez oczy, kiwając głową.
Wiem… wiem…. Ale po prostu wszystko tutaj jest martwe, Panie Lisie. To takie przygnębiające. I smutne.
Chcesz zawrócić?
Nie! – pokręcił pewniej głowę, wreszcie ruszając. – Obiecałem, że to zrobię. Zresztą, przekroczyłem już próg Desperacji. Nie ma już odwrotu.



Myślisz…. Że nie żyje? – zapytał, stojąc w odległości jakiś dwóch metrów od leżącego mężczyzny. Trzymał w dłoniach długiego patyka, którym dźgał w nogę jasnowłosego.
Nie rusza się… – przechylił lekko głowę, a w jego oczach błyszczała czysta ekscytacja przemieszana z przerażeniem. To był jego pierwszy wymordowany w życiu, jakiego spotkał. Czuł, jak ciekawość zżera go od środka, ale też bał się go, bo nie wiedział do czego wymordowani są zdolni. Dlatego wolał zachować względną odległość, dla swojego własnego bezpieczeństwa.
Oddycha, więc żyje, Cayenne. Śpi, albo stracił przytomność z wycieńczenia.
Czyli mogę się zbliżyć? – zapytał, ale i tak nie czekał na odpowiedź swojego towarzysza. Wciąż trzymając mocno patyk, przysunął się pół kroku, potem kolejne, i jeszcze następne, aż wreszcie znalazł się przy nim, powoli kucając. Patyk jednak trzymał blisko siebie, bo przecież to była najlepsza broń do samoobrony.
Uważaj. Wymordowani bywają nieprzewidywalni.
No wiem, Panie Lisie. Tylko… przyjrzę się mu nieco z bliska. – wyciągnął dłoń i dotknął palcem wskazującym policzka nieprzytomnego.
D-d-dotknąłem wymordowanego, Panie Lisie! Widziałeś?! Zrobiłem to! – spojrzał w stronę zwierzaka, który usiadł niedaleko, bacznie ich obserwując. W dwubarwnych tęczówkach dzieciaka błysnęły rozemocjonowane iskry podniecenia. Zrobił to. I do tego nie stracił jeszcze ręki. Kompletny sukces.
Ale… ciekawe co to za plamy ma na twarzy. Myślisz, że jest chory? – spojrzał ponownie na spokojną twarz nieznajomego, pochylając się nieznacznie, by przyjrzeć się małym plamkom na nosie i policzkach.
Raczej nie. Przypuszczam, że to ubarwienie wymordowanych. Co prawda nigdy nie widziałem czegoś takiego, ale wiem z opowiadań innych lisów. To nazywa się chyba piegi.
Piegi… – powtórzył Cayenne, od razu sięgając do torby po swój notes, w którym skrupulatnie zaczął notować swoje nowe doświadczenie.
Fascynujące… Piegi. Nigdy nie widziałem u żadnego anioła! To chyba domena właśnie tych wymordowanych, co nie, Panie Lisie? Dalej, co tam było w ich opisie… zwierzęce elementy. Nie widzę żadnych. – przesunął wzrokiem wzdłuż jego ciała, ale niczego takiego nie zaobserwował. Najwidoczniej to były jedynie plotki, które miały na celu zezwierzęcić tych całych wymordowanych. Chyba że….
Może ma ogon. Sprawdzę! – rzucił ochoczo i wsunął drżące palce pod bark leżącego, próbując przechylić go na bok. Ale uniósł go jedynie na parę centymetrów, i tam skończył się jego limit. Ciało mężczyzny uderzyło głucho o ziemię, a zasapany chłopak ostatecznie porzucił pomysł na sprawdzenie, czy ma ogon. No trudno, chociaż nie ukrywał, że bardzo chętnie ujrzałby takie niespotykane elementy u humanoidalnej istoty.
No trudno. Sprawdzę inne rzeczy. Uwaga, zaczynam. – przełknął głośno ślinę i niepewnie podniósł jedną z dłoni, przyglądając się jej uważnie, niemal obracając w każdą stronę.
Woah… widziałeś jego pazury?! Jakie wielkie i zapewne ostre…. Fufufufu, prawie jak u ciebie, Panie Lisie – zachichotał cicho – Tylko nie ma tak mięciutkich łap jak ty. Są raczej szorstkie. Ciekawe czy przez blizny.. – zamyślił się na moment, odkładając delikatnie jego dłoń, by pospiesznie zanotować obserwacje. Następnie pochylił się nad nim i wsunął wskazujący palec pod górną wargę wymordowanego, by ją nieco unieść i odsłonić zwierzęce kły. Szybko zabrał palec i przyłożył obie dłonie do twarzy w totalnym szoku i zaskoczeniu.
Jaaaakie wielkie! Widziałeś? Widziałeś? – spojrzał w stronę lisa z wypiekami na policzkach pełen ekscytacji. To było niesamowite, jak wymordowani różnili się od aniołów, jednocześnie na pierwszy rzut oka wyglądając tak samo. Cayenne był oczarowany tym wszystkim. Coraz bardziej pragnął poznać bliżej wymordowanych i ich naturę, chociaż niewątpliwie wolałby to robić z ukrycia. To, że teraz emanował taką odwagą i pewnością siebie było zależne od nieprzytomnego stanu jasnowłosego.
Wzrok wreszcie padł na włosy o dziwnej, nienaturalnej acz fascynującej barwie. Wyciągnął dłoń w tamtą stronę i… przepadł.
Awh…. Jakie miękkie…. – jęknął rozanielony, czochrając i miziając jego włosy z rozanieloną miną.
Jak futerko zwierzaka. Ale takiego młodego. Jak… twojego siostrzeńca! Fufufufu, ale przyjemne~ – wymruczał. Wreszcie zabrał jedną dłoń, by zanotować w notesie na swoim kolanie, jednocześnie nie przestając bawić się lewą dłonią jego włosami.
Myślisz, że co wymordowani jedzą? – zapytał nie odrywając swojego wzroku od pokazujących się literek spod jego ręki.
Najprawdopodobniej mięso.
M-mięso? Chyba nie są aż tak okrutni, by jeść swoich pobratymców, co? Przerażające… Ale wiem! Zostawię mu parę owoców, to sobie zje jak się obudzi, co ty na to? – wyszczerzył się szeroko, wreszcie zabierając rękę z jego włosów. Westchnął ciężko, bo wciąż czuł pod opuszkami to przyjemne uczucie. Ale dobrze. Trzeba iść dalej. Odłożył notes i ołówek na bok, po czym sięgnął drżące dłonie do materiału bluzy mężczyzny. Zawahał się na tym etapie, bo to przecież tak nie przystoi, ale pamiętał słowa Robina. Musiał być odważny. Wdech, wydech, wdech, wydech i--
Ha! – uniósł bluzę do góry spoglądając na jego klatkę piersiową. I zamarł. Co prawda nie znalazł żadnych cech charakterystycznych dla wymordowanych, ale…
Ile blizn… – powiedział cicho, zaciskając mocniej usta. Widok był przerażający. W klatce piersiowej poczuł nieprzyjemny ścisk, kiedy zrobiło mu się żal nieznajomego.
Biedactwo… Ktoś musiał się nad nim znęcać… – powiedział cicho, pociągając nosem, kiedy w jego oczach zalśniły łzy pełne smutku dla tej biednej istoty.
Z-zostawię mu więcej owoców, biedak. Niech sobie poje, niech chociaż tyle ma z życia. Co za okrutne stworzenia na tej Desperacji. Robić takie rzeczy innym… – powiedział cicho, ponownie przenosząc spojrzenie na jego klatkę piersiową. Chciał mu jakoś pomóc, ulżyć w cierpieniu, ale niestety, nie posiadał żadnej takiej mocy. Jak bardzo żałował, że Bóg nie obdarzył go niczym specjalnym…[/color]
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Grow już od rana został postawiony przed faktem dokonanym – dziś fajerwerków nie będzie. Spał u Boba na stole, więc kości miał połamane jak gałązki po zetknięciu z bardzo nieprzystępnym głazem. Jeszcze rozmasowując zdrętwiałe barki i ziewając po źle przespanej nocy doświadczył drugiego żenującego upokorzenia – wychodząc z pokoju miał na sobie spodnie. I to był plus. Plusem było również posiadanie bezrękawnika i broni u pasa. Jednak wraz z pierwszym krokiem uświadomił sobie, że gdy spał wiele musiało się dziać – i opowiedzieć o tym mógł mu tylko jeden but, choć był pewien, że kładł się w obu. Rozdrażniony zszedł boso na dół i kładąc trapera na ławie siadł przy jednym ze stołów. Bob jak zawsze pucował kufel, w Przyszłości szumiało od rozmów. Rozległ się dźwięk otwieranej zapalniczki. Potem trzask. I końcówka papierosa zajarzyła się pomarańczą. Grow wydychając dym przez nos nagle przymrużył oczy. Jeżeli sądził, że tego poranka wyczerpał limit irytujących sytuacji – był w irytującym błędzie. Przez okno pozbawione szyby dostrzegł czmychającego jak cień kurwiszona, a w jego małych, powykręcanych z chciwości łapkach – błyszczące srebro zapalniczki. W sekundę wbił wzrok w blat stołu. Potem znów w kurwiszona. W blat. I ponownie w niego. Był zaskoczony, jak to małe, przemykające bezgłośnie stworzonko go podeszło. Nim zdążył się powstrzymać przez podwórze już leciał but. Śmignął jak ciśnięty z mocą kamień. I trafił celu. Kretyn nie dość, że oderwał prosto w twarz, to zdawał się tym fantem w ogóle nieurażony. Upadł witając glebę zębami, ale prędko pozbierał się po ciosie. A potem złapał tylko za sznurówki i zaczął biec dalej. Grow był zaskoczony jak ktoś, komu wybito numer podeszwy na mordzie, nie zdał sobie sprawy, że but będzie o trzy rozmiary za duży. Będzie zwyczajnie nieużyteczny. A potem do niego dotarło.
- No tak. Przecież rozmiar nie ma znaczenia – zarechotał obleśnie, gniotąc niedopałek papierosa w palcach. Pół godziny później powtórzył ten tekst i sam dostał w pysk. Oburzona dziewczyna o nisko zaawansowanej kobiecości ciała zaczęła się ubierać w ekspresowym tempie, zasłaniając przy tym ręką nieduże piersi.
Tak stracił i buty, i szansę na miły wieczór.
Tak też stracił ostatnie resztki przyzwoitego człowieczeństwa.
Potem?
Potem była ciemność.

Dotychczas normalnie przymknięte powieki wymordowanego nagle się zacisnęły. Twarz lekko się wykrzywiła, ale zaraz wróciła do poprzedniego stanu – kiedy spał, mogło się mieć wrażenie, że naprawdę posiadał w sobie coś z mężczyzny, którym był dawniej. Może to te rysy twarzy, które przywodziły na myśl kogoś arystokratycznie urodzonego? Kogoś, kto nie należy do świata pełnego brudu i niepowodzeń? Albo włosy, mimo kurzu i ziemi, wciąż będące jak pocięte pasma aksamitu? Czymkolwiek to jednak było, trwało wystarczająco długo, aby nieznajomy zbliżył się do linii zakreślającej bezpieczeństwo. Więcej – aby ją przekroczył.
Póki świadomość tylko lekko pukała do bram, Cayenne był niezagrożony. Wkrótce jednak do przyćmionego umysłu ta sama podświadomość zaczęła walić pięścią. Dobijała się tak nachalnie aż wreszcie przez błonę przebiła się pierwsza ze strzał – słuch. Ciche chrupanie tuż przy uchu. Wtedy, pływając w spokojnym niebycie, Grow nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że był to dźwięk stawianych na piachu kroków. Całym sobą pragnął pozostać w pustce, jaka go otaczała. Tutaj, pośrodku niczego, czuł się zrelaksowany. Może nie szczęśliwy, ale zrelaksowany na pewno – mógł odpocząć. Na kilka sekund wyłączyć się ze świata wojen o każdy ochłap i każdą kroplę niezatrutej wody.
Ale potem podświadomość zaczęła również kopać i przez błonę przebijało się coraz więcej bodźców świata zewnętrznego. Zapach – inny, przyjemny, ale obcy i niepożądany. Ciepło słońca padające na twarz. Woń wiatru. Muśnięcie... jakiś dotyk? Jakaś ręka na jego wargach. Usta miał jednak nieruchome; nie potrafił się ruszyć. Coraz bardziej narastało w nim rozdrażnienie, a im bardziej drżał z wściekłości, tym silniej wyszarpywał się z objęć „snu”.
Aż wreszcie powieki się rozwarły. Jak w horrorze. Wystarczyło, by Cayenne mrugnął, a twarz, która przed chwilą stała, nagle okazała się w pełni przytomna. Oczy osadzone nad głębokimi cieniami wpatrywały się prosto w niego. Nie patrzyły. Nie wgapiały się. One drążyły w nim dziurę bez cienia litości.
W głowie odbijało mu się jakieś nienaturalne zdanie. Nie potrafił ukształtować słów, aby nabrały jakąś formę. Po prostu coś mu szumiało w tyle czaszki, mamrotało zakłócane przez ciszę. Źrenice nagle rozszerzyły się i ręka wystrzeliła przed siebie.
Między palcami miał zastygłą krew, która kilka godzin temu musiała na dobre wyschnąć na skórze jego dłoni i nadgarstka. Wyblakły szkarłat ciągnął się aż do odsłoniętych łokci. Miał też na sobie kurtkę z kapturem – skąd? To idiotyczne pytanie tłukło mu się po głowie, gdy zaciskał rękę na gardle kucającego nad nim chłopaka.
Nie wykrztusił z siebie żadnego słowa. Żadnego dźwięku. Zaczął się tylko powoli podnosić do siadu, wspierając wolną ręką o podłoże, a drugą gniótł... nie... drugą MIAŻDŻYŁ mu krtań, wciąż i wciąż wwiercając się w niego szeroko otwartymi oczami.
Zajebię cię.
Zarżnę jak świnię.
ROZPIERDOLĘ W MAK.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Może to przez wyraźny brak doświadczenia z obcowaniem z innymi istotami, albo przez własną nieuwagę, niemal zatracił się w swoim badaniu. Stracił na moment kontakt z rzeczywistością, nie biorąc nawet pod uwagę, że wymordowany może w każdej chwili się przebudzić i, co gorsza, okaże się największym koszarem młodego anioła. Żadna czerwona lampka nie zapaliła się w jego głowie, ostrzegając przed zbliżającym niebezpieczeństwem. A kiedy już to nastąpiło, było za późno.
W pierwszych sekundach nie rejestrował, co właściwie się dzieje. Szok uderzył w niego nagle, zatrzymując na moment serce, które następnie tak przyspieszyło, że chłopak odczuwał wyraźny ból w klatce piersiowej. Palce zacisnęły się dookoła nadgarstka, wbijając w skórę wymordowanego paznokcie, pozostawiając po sobie charakterystyczne ślady w postaci półksiężyców. W oczach zalśniły łzy bólu i przerażenia, mieszające się ze stróżką śliny, gdy próbował łapczywie, acz bezskutecznie złapać tchu. W głowie panowała zaskakująca cisza, chociaż ciało działało same, próbując rozpaczliwie, wręcz desperacko wyswobodzić się z miażdżącego uścisku.
… anie…. Isie…. Li… – zaczął wydawać z siebie charczące dźwięki, szukając ratunku w swoim towarzyszu. Lis zareagował błyskawicznie, odbijając się silnymi, tylnimi łapami od ziemi i wgryzając się do krwi w rękę agresora, jednocześnie wbijając ostre pazury. Lis kąsał na oślep, agresywnie, w wiele miejsc do momentu, aż palce poprzecinane bliznami nie wypuściły gardła anioła.
Uciekaj, durniu!
W głowie chłopaka rozległ się bolesny pisk, co na moment pociągnęło go na nogi. Dusząc się, kaszląc i plując, zerwał się z ziemi, rzucając w szaleńczym biegu ucieczki. Nie obiegł jednak daleko, zwalając się ciężko na miękką ściółkę pomiędzy drzewami, łapiąc za gardło i łapiąc oddech. Gardło go piekło. Miał wrażenie, że nie jest w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek innego dźwięku, oprócz krztuszenia. Przez załzawione oczy nic nie widział, świat się rozmazywał.
A więc to jest prawdziwy strach?
Cayenne, wstawaj! Uciekaj!
Nie potrafił się ruszyć. Nogi z przerażenia odmówiły mu posłuszeństwa. Zdrętwiały, przestały działać. Sparaliżowało go. Nie słyszał lisa. Nic nie słyszał. Chciał, żeby to się skończyło. Po co właściwie zapuszczał się sam na Desperację?
Nie wiedząc co zrobić, skulił się na ziemi i zakrył głowę rękami, nie potrafiąc powstrzymać drżenia ciała, nie znajdując rozwiązania w tak beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł.
Cayenne, do diabła! Wstawaj! Nie obronię cię, jest zbyt niebezpieczny!
Kły lisa zacisnęły się na materiale bluzy chłopaka i zaczęły go ciągnąć, chcąc zmusić, by się podniósł. Ale Cayenne był głuchy na wszystko dookoła. Zamknął się w swoim przerażeniu, zanosząc się płaczem i posiłkując strachem, który niczym jad toczył się w jego żyłach.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dzika natura, jaką nosili w sobie wymordowani, miała sporo zalet – od siły po instynkt samozachowawczy przydatny szczególnie wtedy, gdy wszystkie plany wydają się już beznadziejne. Mało kto jednak wspominał o wadach, choć wszyscy byli ich nadzwyczaj świadomi. Ze wszystkich negatywów najgorsze były jednak ocknięcia. Ten nagły moment, przypominający gwałtowne wybudzenie się ze snu. Zerwanie do pionu z niemym krzykiem zaplątanym między strunami w gardle. Z sercem walącym jak wróbel nieumiejący uciec z matni. Teraz było identycznie. Zerwał się, jeszcze niczego nie czując. Nie będąc nawet świadom nabytych obrażeń – choć było to tylko kilka piekących zadrapań i ugryzień, pochowanych pod porwanym i zabrudzonym ubraniem. Warkot narastał, a palce zaciskały się. Wiedział, jak się dusi. Z wielu tortur i sposobów na morderstwo, to stosował najczęściej. Wciskał już kciuk w jabłko adama, kiedy nowy impuls wstrząsnął jego ciałem. Feeria odcieni bieli trysnęła mu przed oczami, a nadgarstek nagle stał się epicentrum, do którego ciągnęły wszystkie zmysły. Węch pochwycił krew, oczy przekręciły się i wbiły w skórę na której zakleszczał się rudy pysk, myśli strumieniami docierały do przegubu, aby odebrać informacje i przekazać je do mózgu.
Ręka straciła siłę w palcach, ale nie w ramieniu. Grow ryknął, unosząc bark i szarpnięciem strzepując z siebie zwierzę. Intuicja podpowiadała, że gdyby nie to małe cholerstwo, które wyskoczyło nie wiadomo skąd i kiedy, udałoby mu się dopiąć swego. Dałby radę ścisnąć to szczupłe gardełko jak pustą puszkę po napoju i mógłby w rozbawieniu przyglądać się, jak oczy ofiary uciekają do tyłu, jak ciało podskakuje w paru ostatnich śmiertelnych drgawkach, jak szczęka wpierw zaciska się, a potem nagle jej moc niknie i żuchwa opada, niczym popsuta klapa mechanizmu.
Nie, nie.
Nie udało się.
Wszystko przez tego małego... Gdzie to uciekło? Błyszczące ślepia nagle się pokazały, gdy powieki rozchyliły się na całą szerokość. Grow jeszcze odrętwiały zaczął się podnosić. Pustynia była dziś milcząca. Wiatr dmuchał mu w plecy – nie mógł więc pochwycić woni. Rozejrzał się w częściowym otumanieniu, rejestrując kilka jabłek, jakiś notes, malutkie zadrapanie na ziemi... zapewne cholerstwo, którym cisnął w bok, wylądowało jednak na ugiętych łapach, amortyzując nimi upadek. Gdzie teraz było? Gdzie mogło zwiać?
Ruszył przed siebie, czując pod stopami drobinki piasku. Kierował się ku drzewom, pchany przez przeczucie, choć równie dobrze mógł to być zwykły przypadek. Nie pamiętał zbyt wiele. Obecnie jego myśli nie były w stanie skupić się na niczym konkretnym, choć gdzieś podświadomie zaczynał narastać w nim zalążek gniewu. Wiedział natomiast, że to nie był dobry dzień. Że od samego rana naciskał na odcisk sam sobie, że wszystkie nerwy miał w strzępach... a potem nastała ciemność, której tak nie znosił, która go szczuła i przerażała jednocześnie.
Gdzie się obudziłem? Czemu mnie tu poniosło?
CO ZROBIŁEM?
- No proszę – wychrypiał pod nosem, kiedy jego rozbiegane spojrzenie padło na rudą kitę wystającą zza krzewów. Zawrócił, idąc niespiesznie w tamtą stronę, targany coraz dziwniejszymi dreszczami. Pomyślał nawet, że bombardowanie pechowymi nabojami się skończyło i wreszcie rozpoczął upragniony epizod: ten, który zakładał JEGO szczęście. Bo jak inaczej nazwać ten fart? Im bliżej był, tym bardziej odczuwał wygraną. Dopiero teraz zaczął łączyć ze sobą informacje. Dostrzegł ciemne włosy, trzęsące się ciało, przez błonę zamroczenia dobijało się ciche łkanie.
Idąc, specjalnie nacisnął piętą na gałąź. Był już niespełna dwa albo trzy metry od skulonego w trawie dzieciaka. Zapach jego strachu zmniejszył źrenice wymordowanego, ale umysł nie został przytępiony przez nową dawkę zwierzęcej fascynacji.
- Znalazłem cię. – Popękane paznokcie zadrapały pień drzewa, kiedy Grow przyparł wnętrzem dłoni do chropowatej powierzchni. Zatrzymał się, lekko pochylony nad nieznajomym. Miał go już na wyciągnięcie ręki i nie przejmował się lisem plątającym się pod nogami. Zamiast pochwycić ofiarę, roześmiał się nisko. - No dalej, bierz dupę w troki i zwiewaj! – Warknął nagle; twarz mu pociemniała. Uniósł nogę, by kopnąć go w bok, popędzająco. - Jazda, jazda, JAZDA!
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Krzyk zwierzęcia odbijał się w jego uszach echem. Nie rozumiał jednak ani jednego słowa. Wszystko zdawało się jedynie zlepkiem niezrozumiałego bełkotu, przez który przebijał się inny, znacznie wyraźniejszy. Słyszał, czuł, ciężki instynkt zwierzęcej natury wymordowanego. Instynkt drapieżnika, przed którym kuliła się natura ofiary. Wszelkie odgłosy zbliżania się były o wiele bardziej głośne. Każda pękająca gałązka pod ciężkim krokiem wbijała się w ciało anioła, każdy szelest poruszonego liścia był silniejszy, każdy ruch mięśnia był wyczuwalny, co wywoływało jeszcze większy napad strachu i paniki o zabarwieniu histerycznym.
Nie, nie, nie. Zbliża się, zbliża się, zbliża się.
Wciąż czuł palący chłód niebezpiecznych palców na swoim gardle, które przekroczyły granicę zdrowych zmysłów. Żyjąc w hermetycznym Edenie, z dala od jakichkolwiek zagrożeń, nigdy nie przypuszczał, że wymordowani w rzeczywistości mogą być tak przerażający, a jego pierwsze spotkanie z przedstawicielem ich rasy zakończy się dla anioła tak tragicznie. Czemu nie słuchał ostrzeżeń Pana Lisa?
Zwierzę wypuściło materiał kaptura i przeskoczyło do przodu, przenosząc spojrzenie to z wymordowanego, to ze skulonego chłopaka. Wiedział, że przegrał. Nie, inaczej. Wiedział, że jest na straconej pozycji i jeżeli Cayenne sam się nie ruszy, to obaj tutaj zginą. Bez względy na doświadczenie i ponad przeciętną inteligencję na tle swojej rasy, wciąż był jedynie zwykłym lisem. Niczym ponad to. Był przegranym, nie potrafiąc przedrzeć się do przerażonego umysłu chłopaka. Nie zamierzał jednak uciec i pozostawić go na pastwę bestii pochylającej się nad nim. Zostanie z nim do końca, tonąc w bezkresie swej bezradności.
Dopiero kopnięcie w bok na moment wybudziło Cayenne z histerycznego letargu. Ciało jednak nie poruszyło się w nagłym zrywie gotowym do ucieczki. Przekręciło się na plecy, odsłaniając mokre od łez i przerażenia oczy oraz brudny od wilgotnej ziemi policzek. Poczuł ciepło pomiędzy udami, gdy ciało puściło ze strachu wszelkie hamulce, a nowe źródło wilgoci zaczęło przesiąkać materiał spodni. Wpatrywał się przez moment w jasne niebo przykryte gdzieniegdzie ciemniejszymi chmurami, nie zdając sobie sprawy, że leży zupełnie rozdarty z wszelakiej godności, upokorzony. Poruszył drżącymi wargami, łykając własne łzy, którymi zaczął się niekontrolowanie krztusić, przyciskając zaciśniętą dłoń do warg.
C-chcę uciec, proszę pana – wykrztusił wreszcie z siebie pierwsze słowa.
Chcę uciec… ale bardzo się boję pana, panie wymordowany. Tak bardzo się boję, że moje ciało nie chce się poruszyć, proszę pana. – wyjęczał zanosząc się kolejną falą histerii i płaczu. Może gdyby nie stał nad nim, może gdyby nie wyczuwał jego obecności, strach wreszcie zelżałby. Wtedy jego ciało odzyskałoby władzę, a on sam z podkulonym ogonem wróciłby pospiesznie do Edenu. Tam, gdzie najwyraźniej było jego miejsce.
P-przepraszam, proszę pana. Bardzo przepraszam. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale nie mogę. – jęknął zakrywając swoja twarz. Pan Lis podszedł bliżej niego i polizał go szorstkim językiem po gorącym i mokrym policzku.
Shhh, dzieciaku. Shhh, już. Jestem tutaj. Nigdzie się nie ruszam. Już, spokojnie. Zaraz to się skończy. Wytrzymaj jeszcze trochę.
Wyszeptał cicho, kładąc się obok niego, by mógł poczuć jego ciepło obok, wbijając ciemne spojrzenie w stronę wymordowanego. Czekał. Czekał na jego ruch, i chociaż był przegrany, bo nie potrafił ochronić chłopca, uniósł dumnie pysk.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przyglądał się w nieludzkim skupieniu, jak jasne spodnie powoli przesiąkają ciemniejszą barwą. Do nozdrzy od razu doleciała mdła woń moczu, na którą jakaś wilcza część Growa szarpnęła się do przodu, chcąc go po prostu zaatakować. Zacisnąć szczęki na gardle. Wciskać i wciskać, i wciskać palce w oczy i w rany. I nie dać mu spokoju. I rozszarpać. I zjeść. I śmiać się, gdy będzie krzyczał, a potem stękał, charczał...
- Nie, nie, NIE! – Złapał się za głowę, wsuwając poprzecinane palce we włosy. Zacisnął ręce na kosmykach, patrząc z niedowierzaniem na wciśniętego w podłoże dzieciaka. Nie ruszył się. Grow kopał go i popędzał, ale to nic nie dało. Co jeszcze powinien zrobić? Jak zmusić jego podkulone nogi do pracy? Jak sprawić, by ciało przekręciło się na bok, a ręce pomogły wstać? - To nie ma sensu. Nie ma żadnego sensu – wymamrotał zadzierając górną wargę, aż oczom nie ukazały się za długie jak na człowieka kły. Wrażenie, że lada moment przebije sobie nimi usta wydawało się zdecydowanie realną opcją, chociaż nic takiego się nie zdarzyło. Grow tylko stał nad nim, ciężko oddychając, z oczami krążącymi od zapłakanej twarzy dzieciaka, po przycupniętego u jego boku lisa.
W końcu stopień furii sięgnął zenitu. Nie mógł być przecież cierpliwy całe życie, nie? Termometr gniewu nie był już w stanie pomieścić tego, co się w nim kotłowało i szklana konstrukcja pękła. Uniósł ponownie stopę. W takich momentach najczęściej przez głowę przechodzą idiotyczne myśli i tym razem nie było inaczej, bo Grow przypomniał sobie, że jakiś czas temu – chyba dziś? - rzucił butem w złodziejaszka o zbyt lepkich palcach. I trafił. Ale został boso. Dzięki temu wyczuł wszystkie żebra, w które z całej siły kopnął lisa, oddalając go od skulonego dzieciaka.
- Spierdalaj, kurde – mruknął, kładąc nogę z powrotem na nierównej ziemi. Czuł wszystkie kamyczki i gałęzie kujące w podeszwę stopy, ale miało to teraz jakieś znaczenie? Większe zaciekawienie wzbudzał w nim ten dziwny... poddańczy tryb, jaki załączył się trzęsącemu chłopaczkowi. Ta nienaturalna, drapiąca woń, której tak dawno nie czuł, bo wszyscy, dokładnie wszyscy co do jednego, byli znieczuleni od samego dzieciaka na drapieżników. Większość atakowała na ślepo, nawet jeżeli komórki zsynchronizowały się co do myśli, że nie ma to żadnego sensu.
A ten tutaj?
Ten tutaj był nudny.
Grow zdał sobie sprawę, że trzęsą mu się ręce, targane zniecierpliwieniem.
- Może zagramy w łatwą grę? – zaproponował zaskakująco potulnie, choć jakiś mięsień drgał mu na policzku, zdradzając ciągłe zdenerwowanie. - Wstaniesz. I zaczniesz uciekać. Jeżeli zwiejesz – przeżyjesz. Ale jeżeli cię dorwę... – Przycichł, rzucając mu ujmujący uśmiech.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Głośne, żałosne łkanie nieco przycichło, pozostając jedynie żałosnym. Łagodniejszy ton podziałał momentalnie jak kompres, uspokajając go nieco, chociaż ciało wciąż drżało niekontrolowanie, śmierdział strachem a perliste łzy skapywały na ziemię.
… Grę? – powiedział cicho, zabierając powoli dłonie z twarzy, by spojrzeć na niego z pozycji robaka dwubarwnym tęczówkami. Przekręcił się najpierw na bok, potem na brzuch, wsuwając rozdygotane dłonie pod siebie i uniósł się, podnosząc do pozycji klęczącej. Rozejrzał się na boki, ale gdzie nie spojrzał w głównej mierze, rozchodziły cienkie badyle, które niegdyś pełniły funkcję drzew. Nie było gdzie się schować. Nie było gdzie się ukryć przed drapieżnym spojrzeniem nieznajomego. To nie była gra. To było polowanie, którego wyniki był z góry przesądzony.
Opuścił głowę z rezygnacją i pokręcił nią gwałtownie, a parę łez momentalnie opadło na ziemię, w którą wsiąknęło. Nie, nie mógł uciekać. Nie było sensu. Nie miał szans.
Nie ucieknę panu. Pan o tym dobrze wie, prawda? – uniósł spojrzenie na niego, ale szybko je odwrócił, nie mając odwagi na niego spoglądać. Jakby samo to sprawiło, że zostanie zmiażdżony przez instynkt mordercy.
Gdzieś obok usłyszał ciche pisknięcie, co podziałało na niego jak kubeł zimnej wody.
Pan Lis! – odwrócił się w stronę leżącego zwierzęcia, po czym odepchnął się od ziemi, I prawie biegnąc, prawie pełznąc, dopadł do lisa, którego wziął na swoje ręce.
Oddycha…. Panie Lisie, przepraszam. To przeze mnie. Przepraszam pana. – powiedział cicho, a w jego oczach ponownie zalśniły łzy. Przycisnął lisa do swojej klatki piersiowej, przytulając go delikatnie, nie chcąc wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy.
Czemu pan nas nie zostawi? Czemu pan sobie nie pójdzie? Proszę… proszę nie krzywdzić więcej Pana Lisa. Błagam! – spojrzał niepewnie na niego przez ramię, dopiero teraz zdając sobie sprawę z wielu plam krwi, jakie zdobiły jego ciało. Do tego dochodziło jego dziwne zachowanie… jakby coś mu dolegało.
Źl…źle się pan czuję? M…mogę panu pomóc… znam się na tym. Tylko proszę nie krzywdzić Pana Lisa. Pomogę panu… zrobię co pan będzie chciał. Proszę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spotykało go wiele niecodziennych sytuacji, ale ta przechodziła wszelkie pojęcie. Grow nie wiedział już czy się śmiać, czy zacząć rozglądać za zgubioną klepką nieznajomego. Ten mały zaszczaniec mówił do niego jak dzieciak, który przypadkiem napatoczył się na brzydkiego pana z cukierkami w kieszeniach. I nie tylko nie starał się wzywać pomocy – on chyba rzeczywiście wierzył w to, że samymi błaganiami go udobrucha!
- Nie ucieknę panu. Pan o tym dobrze wie, prawda?
Paul Coelho zaświtał mu w głowie. Te wszystkie teksty w stylu: „nie spróbujesz to się nie dowiesz” albo coś ambitniejszego jak: „jeżeli walczysz – to wygrywasz lub przegrywasz, ale jak nie walczysz to tylko przegrywasz”. Miał ochotę wyrzygać cytaty i zacząć wciskać szczylowi do mózgu przez uszy albo gębę, ale z drugiej strony... to już kilka dobrych minut, jak jego postawa nie zmieniła się choćby o jotę. Grow z niedowierzaniem i rosnącą rezygnacją zaczynał sądzić, że naprawdę będzie musiał go zabić... tak po prostu. Bez żadnej nutki adrenaliny, bez choćby jednego uderzenia serca więcej niż statystycznie.
Nie ruszył się, gdy nieznajomy nagle wykazał nadaktywność. Z jakichś przyczyn chyba wiedział aż za dobrze, że ta mała pierdoła nie spróbuje się wyrywać. Nie tutaj. Nie jemu. Może był człowiekiem? To by wyjaśniało, dlaczego Desperacja tak bardzo go przeraża. To by też wyjaśniało, dlaczego Grow nie dostrzegł żadnej broni, choć u niego nóż tkwił wetknięty za pasem, a u przedniej szlufki miał doczepiony składany scyzoryk – wszystko na widoku. Dzieciak natomiast nic. Tylko biegał i skakał za tym lisem jak kauczuk.
Młody stosował jednak inną ofensywę, o której nie wiedział Grow i, prawdopodobnie, o której nie wiedział nawet sam Cayenne. Przedłużał cały proces, ale robił to delikatnie, bez szczucia i nacisków, które zawsze działały jak dolanie oliwy w sam środek pokaźnego ogniska. Wilczur nie zdawał sobie więc sprawy, że gdy przyglądał się zapłakanemu dzieciakowi i słuchał jego drżących słów, jednocześnie powoli usypiał bestię. Wciąż targały nim nerwy i wciąż w tyle głowy pojawiała się nachalna myśl o zabawie, ale teraz cichła, tumaniona zaintrygowaniem. Nie zaciskał już tak szczęk, choć nadal oddychał głośno i niesystematycznie; klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie przy kolejnych wdechach-wydechach. Palce miał ściśnięte w pięści, prawa ręka szczypała od ran zadanych przez lisie zęby i pazury.
Zmarszczył nagle nos i cofnął się, kiedy padło niepewne pytanie.
„Czemu pan nas nie zostawi?”
Choć była to ostatnia rzecz, jaką Cayenne chciał zrobić – zaatakował go, bo coś tak prymitywnego jak ludzka nieporadność zmusiła Wilczura do zrobienia kroku w tył. Emanował rozdrażnieniem, ale teraz aura wzbogacona była również czymś innym, bardziej chwiejnym i mniej destrukcyjnym. Może nazwać to zaskoczeniem? Może ta człowiecza galareta po prostu wytrąciła go z równowagi? Zaczął się nawet zastanawiać czy był sens, aby dalej go gonić, skoro nie chciał uciekać. Skoro nie potrafił, bo jego słabe nogi nie były w stanie udźwignąć i ciała, i przerażenia, jakie tym ciałem wstrząsało. A Grow przecież teraz nie był głodny. Nie polowałby po to, aby się posilić. Pragnął tylko odrobiny...
Ściągnął brwi, gdy skrzyżował wzrok z błagalnym spojrzeniem pierdoły.
… zabawy. Jaką frajdę sprawi mu kopanie muru?
- Źl... źle się pan czuje?
- Jestem znudzony – przyznał mimowolnie, głosem wyzbytym emocji. Opuścił ręce wzdłuż ciała, przypatrując się mu z odległości, jaką zastosował Cayenne. - Nie ma rzeczy, której bym już nie doświadczył. Czy jeśli go zabiję, pokażesz mi coś, czego jeszcze nie widziałem?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Możliwe, że to ta złudna odległość, do której pchnął go sam jasnowłosy oraz powoli opadające uczucie chęci zamordowania sprawiły, że ciemnowłosy nie zanosił się już głośnym rykiem I nie dygotał za każdym razem, kiedy wymordowany brał oddech. Oczywiście, wciąż się bał, a jego strach był niemal tak wyczuwalny, że wystarczyło wyciągnąć dłoń, by posmakować go koniuszkami palców, ale już nie płakał, chociaż twarz błyszczała od łez i brudu ziemi, długie rzęsy były mokre a oczy całe czerwone.
Przez moment Cayenne nawet poczuł, że istnieje nikła szansa, jakże krucha nadzieja, że jednak przeżyje a jego gardło nie zostanie zmiażdżone przez nieznajomego. Pociągnął cicho nosem, wciąż trzymając i tuląc do siebie ciało lisa, ale wzrok był utkwiony w wymordowanym. W oczach przez drobny ułamek sekundy pojawił się błysk zaintrygowania, szybko jednak został zgaszony, jak znikający niedopałek papierosa pod ciężkim butem.
N-nie! – z jego gardła wyrwała się głośniejsza, choć wciąż zachrypnięta nuta. Instynktownie przycisnął mocniej do siebie Pana Lisa, jednocześnie nieco bardziej odwracając się tyłem do wymordowanego, by odgrodzić go od swojego przyjaciela.
Niech pan go nie zabija! Mam tylko jego. On jedyny w całym Edenie ze mną rozmawia. Jak pan go zabije, to nie będę już miał nikogo. – powiedział pospiesznie i zacisnął usta w wąską linię. Jego umysł przyspieszył dwukrotnie, kiedy próbował znaleźć jakieś rozwiązanie w tej sytuacji. Skoro wymordowany się nudził, to istniała szansa, że jeżeli go jakoś rozbawi albo czymś zaciekawi, rozwieje nudę, to może daruje im życie i sobie pójdą. Pytanie pozostawało takie, co lubią wymordowani. Tak mało o nich wiedział. A jeżeli już coś, to jedynie same złe rzeczy, które w żaden sposób nie pomagały na rozwianie nudy.
Nie wiem co mógłbym panu pokazać. Nic nie mam przy sobie, co mogłoby pana zainteresować. Mogę coś panu opowiedzieć, chociaż nie sądzę, żeby moje historie były ciekawe. – spuścił głowę, jakby w poczuciu winy, że nie jest w stanie wpaść na jakiś błyskotliwy pomysł. Uniósł jedną rękę i zaczął przecierać oczy rękawem bluzy, by zmyć niepotrzebne i pozostałe łzy, jednocześnie nieco bardziej rozcierając brud na swojej twarzy.
Może ma pan jakieś hobby? – ponownie na niego spojrzał z lekką nutą determinacji, chociaż wciąż nieśmiałą. Nie na tyle, by pozwolić jej wygrać ze strachem i obawą.
Albo może…. Nie wiem. Ma pan jakiś pomysł, co mogłoby panu pomóc w nudzie? Wtedy mógłbym pomóc. Wie pan, nie znam pana i nie wiem, co pan lubi – znowu pociągnięcie nosem, a wzrok tym razem powoli przesunął się niżej, zatrzymując na jego prawej dłoni. Przełknął cicho ślinę, gdy spojrzenie, chcąc czy też nie, zahaczyło o długie pazury. Na samo wspomnienie zrobiło mu się słabo i musiał powstrzymać się, przed dotknięciem swojej szyi, jakby musiał się upewnić, że wszystko jest na swoim miejscu.
Pana prawa ręka drży. Boli, prawda? Pan Lis pana ugryzł… – znów pociągnięcie, puza, nabranie powietrza w płuca
M-mogę pana opatrzyć…. Wie pan, trochę znam się na medycynie. Mam bandaże… – zamilkł, wpatrując się w niego.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Niech będzie, znał dzieciaka raptem pięć minut, a jakby się uprzeć to siedem. Ale nawet tak krótki czas pozwolił mu na wyciągnięcie kilku wniosków. Kiedy padło to rozedrgane „nie!” Grow wcale nie był zaskoczony. Spodziewał się tego, choć heroizm w ogóle nie pasował do dygoczącej sylwetki napotkanego, który teraz starał się zasłonić własnym ciałem rudego towarzysza. Cóż, ceni się taki przyjacielski gest, choć w obecnym świecie niewiele był warty – zdawało się jednak, że ciemnowłosy opuścił kilka lekcji ze szkoły życia. Może nawet wszystkie.
Dlatego im Grow dłużej stał nieruchomo w miejscu, tym bardziej nie rozumiał, dlaczego to robi. Dlaczego słucha tego jąkały, dlaczego trzyma się „tam gdzie go postawiono”, dlaczego nadal się powstrzymuje, chociaż chwilę temu był zdeterminowany, aby go dorwać za wszelką cenę.
W dzieciaku było jednak coś niespotykanego. Prawdopodobnie coś, co kojarzył sprzed wieków, może nawet sprzed samej apokalipsy. Strzelał, że chodziło o prymitywny, ludzki strach, jaki nim wstrząsał. Jasne, wymordowani też się bali. Mieli do tego sporo powodów. Ale woń ich lęku była zupełnie inna, bardziej naturalna, ale zdecydowanie mniej skomplikowana. Ich przerażenie działało na tych samych falach, co przerażenie zwierząt – nie myśleli wtedy, po prostu chcieli przetrwać. Nie żałowali, nie dokonywali świadomych wyborów, nie opracowywali planów. Poddawali się instynktowi, który kierował za nich. A ta mała gąsienica?
Oczy Growa pociemniały, kiedy myśli przetoczyły się na drugi tor. Dzieciak wspomniał o ręce i dopiero teraz ból i szczypanie dotarło do Wilczura z normalną siłą. Prawa dłoń drgnęła, nim jej nie uniósł, a potem nie obrócił zaintrygowany jak ktoś, kto pierwszy raz dostrzega coś tak niesamowitego jak kończyna.
- Rzeczywiście.
Rzeczywiście? Naprawdę akurat to słowo padło z jego ust?
- Choć to tylko zadrapanie.
Ale jesteś ciekaw, prawda?
Zatrzymał rękę. Krew lekko błyszczała, wyłapując promienie słońca. Czy naprawdę odczuwał tak wielkie cierpienie, aby marnować na to bandaże? Odpowiedź była oklepana, a jednak po chwili, którą przeznaczył niby na myślenie, wreszcie przyznał mu rację.
- Niech będzie, opatrzysz to. I dorzucisz historyjkę. Ale wpierw zdejmij spodnie. Nie zbliżysz się do mnie capiąc jakbyś dopiero wypełznął z szamba. Zrzygam się. – A jedzenie było tu wystarczająco trudne do zdobycia, aby je marnować przez tak głupie powody. Mniej więcej to miał właśnie wypisane na twarzy, gdy ponownie zadzierał brodę i nakierowywał bystre, coraz bardziej przytomne spojrzenie na nieznajomego. - Uda otrzesz suchą częścią nogawek.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Można powiedzieć, że przez tę krótką chwilę na jego twarzy wpełzła radość małego szczeniaka, bo jego właściciel pozwolił mu polizać ranę z nadzieją, że jego ślina załatwi sprawę i rana w magiczny sposób zniknie, a szczeniaczek będzie szczęśliwy, bo do czegoś się przydał. Pomimo że emocja równie szybko zgasła co się pojawiła, musiał przyznać przed samym sobą, że otworzyła się furtka, uchyliła odrobinę, na to, że może jednak jego wyprawa na Desperację nie skończy się aż tak tragicznie.
Pokiwał krótko głową i właściwie już miał zbierać się z ziemi, kiedy padło stwierdzenie nawiązujące do jego spodni. Przesunął na nie swoje spojrzenie, a gorąco upokorzenia momentalnie w niego uderzyło. Skrył czerwoną twarz między ramionami, chcąc zapaść się pod ziemię. Dopiero teraz dotarło do niego, co zrobił ze strachu. Że narobił pod siebie. Dosłownie. Nie odezwał się, a zamiast tego podniósł, przytulając do siebie lisa i odwrócił się przodem do wymordowanego, nie chcąc stać plecami do niego. Zerkając zza rudej sierści, powoli zaczął się wycofywać, aż wreszcie znalazł się za jednym z wielu drzew.
Co prawda Robin wspominał, że na Desperacji nagość jest czymś zupełnie naturalnym, że powinien nastawić się, że większość jej mieszańców biega z gołą dupą, niż w ubraniach, ale… on nie był mieszkańcem tego miejsca. Tak więc nie zamierzał biegać z gołym dupskiem. Dotyczyło to również takiej głupoty jak zdejmowanie spodni.
Położył ostrożnie lisa obok, po czym wychylił głowę zza drzewa, upewniając się, ze wymordowany nadal stoi na swoim miejscu. Zniknął, łapiąc za guzik spodni i go odpiął. Nim jednak je zsunął z siebie, ponownie wyjrzał. Stał tam. Dobrze. Spodnie opadły miękko, a dzieciak wyswobodził się z brudnego materiału. Posłusznie wytarł się, a nawet obmył za pomocą swojej mocy. Nie wyrzucił jednak spodni. Potem najwyżej je jakoś przepierze. Czy coś. Złożył je w ładną kostkę i zostawił pod drzewem, wszakże nie dałby rady ich zabrać ze sobą teraz. Musiał zająć się Panem Lisem. Naciągnął mocniej bluzę, zakrywając pośladki i podniósł zwierzę, wreszcie wychodząc zza drzewa.
Tam… pod skałami. Mam torbę z rzeczami. – odezwał się, kiedy stanął na przeciwko wymordowanego. W odległości minimum dwóch metrów. Jeżeli jasnowłosy sam się nie ruszył, Cayenne poszedł pierwszy. Przesuwając nogę do nogi, utrzymując odległość oraz nie pozwalając sobie, by odwrócić się do niego plecami.
Niech pan usiądzie. – powiedział cicho, kucając przy torbie I pospiesznie ją zgarniając, uprzednio wrzucając ołówek oraz notes do niej. Odczekał moment, aż wymordowany usiądzie, po czym powoli, niepewnie zbliżył się, siadając na kolanach z jego prawej strony. Odłożył delikatnie lisa obok, ale z dala od wymordowanego, by jego długa dłoń uzbrojona w niebezpieczne pazury nie dosięgła Pana Lisa.
Przemyję panu ranę najpierw. – lewa dłoń zawisła nad ranami, powoli pozostawiając po sobie mokre uczucie. Woda łącząc się z zaschniętą i świeżą krwią przybierała barwę ciemnego brunatu, leniwie skapując na ziemię. Z torby chłopak wyciągnął najpierw małą szmatkę, bandaż, flakonik oraz drewniany kubek.
W…wytrę pana – chwycił za szmatkę, po czym powoli zaczął wycierać krew, by jako tako oczyścić ranę. Co chwilę jego spojrzenie kierowało się na twarz wymordowanego, w niepewności, że w każdej chwili może zaatakować. Wolał się upewnić, przygotować na nagły ruch z jego strony, chociaż tak naprawdę i tak nie miałby najmniejszych szans.
Położył szmatkę na swoich nagich udach i tym razem sięgnął po flakonik, który odkorkował. Momentalnie wydobył się z jego środka ostry zapach spirytusu.
Trochę zapiecze. Przepraszam. – po czym przechylił go, lejąc jego zawartością po ranach, które błyskawicznie zaczęły się pienić.
To środek na odkażenie. Dlatego piecze. Przepraszam pana, że piecze. – dodał pospiesznie, kuląc się momentalnie, jakby tylko czekał na spadający cios. Odczekał chwilę, nim wytarł szmatką pozostałości po płynie i przystąpił do bandażowania. Dłonie akurat w tym kierunku miał sprawne, szybko obwiązały przedramię wymordowanego, a w jasnociemnych oczach pojawił się błysk radości
Gotowe! – nawet w głosie pojawiła się weselsza nuta, szybko zdeptana pod wpływem jego spojrzenia.
Chc-chce pan się napić? – zgarnął kubek, który napełnił wodą za pomocą swojej mocy I trzymając go obiema dłońmi, przysunął w jego stronę. Dłońmi, które tak drżały, że zawartość zaczęła wylewać się z kubka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach