Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 4 z 7 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Next

Go down

Dyskusje toczące się w tle nieszczególnie ją interesowały. Zwyczajowo była jedyną kobietą w gronie popapranych samców i zdążyła już przywyknąć do ignorowania większości szumu, który wokół siebie wytwarzali. Podobno to dziewczęta mają tendencję do rozprawiania o niczym, jednak Isabel mogłaby przytoczyć wiele przykładów, którymi dałoby się tę teorię obalić. Włączanie się do konwersacji uznawała generalnie za zbędne, a wtrącała się głównie wtedy, kiedy panowie przestawali pierdolić głupoty. Lub wręcz przeciwnie - kiedy tak bardzo chrzanili od rzeczy, że aż prosiło się to o odpowiedni komentarz.
Tym razem tematykę ich życia intymnego skwitowała tylko krótkim parsknięciem. Zabawne, jak bardzo próbowali sobie nawzajem udowadniać to, co nie miało żadnego szczególnego znaczenia. Przynajmniej w oczach anielicy pożycie kolegów nie miało w sobie nic wartego uwagi, przynajmniej póki żadnemu z nich nie zdarzyło się przylecieć po ratunek z powodu jakiegoś wenerycznego paskudztwa. I Boże uchowaj, bo Isabel w takiej sytuacji najpierw ryknęłaby śmiechem, potem zjechała delikwenta od góry do dołu, a na koniec odesłała z kwitkiem, bo przecież widziały gały, co brały. Pewne przysługi nawet po przyjacielskiej przecenie były zbyt drogie jak na możliwości niektórych kociaków.
- Ja je wezmę - dorzuciła od siebie w temacie walających się gdzieś ubrań dzieciaka. Zapewne były już w mocno opłakanym stanie, ale to się nieszczególnie liczyło. Poza tym, w tej chwili bardziej była zajęta odkręcaniem butelki z wodą. Przezornie zamknęła ją tak mocno, by nic nie miało szans przypadkiem uciec - w końcu cokolwiek czystego to towar o najwyższej cenie - i teraz odwrócenie tego procesu stanowiło pewien... maleńki problem. Zacisnęła jednak dzielnie szczęki, zachowując tylko standardowy dla siebie, poirytowany wyraz twarzy, choć dłoń już zaczynała ja boleć od szorowania po opornej zakrętce.
- Bo ja prosta kobita jestem, co poradzić. - Wzruszyła ramionami. - Ale lepiej sobie uważaj, bo jak przeholujesz, to ci chuja na czoło przeszczepię.
Nie uśmiechała się. Gdyby tak było, groźba byłaby oczywistym żartem, jednak wypowiedziana z beznamiętną, wręcz znudzoną twarzą zwiastowała, że Thayer mówi absolutnie poważnie. Była zresztą jedną z tych, z którymi zawsze należało się liczyć; nie dlatego, że była agresywna lub groźna, ale dlatego, że pełniła rolę medyka - a z tym zawsze wiąże się konieczność ogromnego zaufania. Wystarczył naprawdę kaprys, by zamiast kropel na żołądek dostać morderczą dawkę toksycznych substancji i bez możliwości obrony pożegnać się ze światem.
Uporała się wreszcie z butelką, chwytając zakrętkę przez materiał bluzki. Plastikowa zatyczka ustąpiła, co sama blondynka skwitowała krótkim syknięciem. Mocując się z pojemnikiem, średnio zwracała uwagę na pacjenta, dopiero pod wpływem komentarzy przenosząc wzrok na roznegliżowanego mężczyznę.
- Przybliż się? - powtórzyła, ładując w te dwa słowa taką dawkę teatralnego niedowierzania, jaką tylko miała w zapasie. I istotnie, w dwóch niespiesznych krokach pozbyła się dzielącego ich dystansu, a dla lepszego efektu nawet nachyliła się nieznacznie i  zmierzyła Shaya spojrzeniem spod lekko przymrużonych powiek.
- To samo pewnie powiedziałeś temu małemu gnojkowi, żeby nie krępował się władować ci jakiegoś jebanego odłamka w nogę, hm? - Bez skrępowania podniosła wolną dłoń i pstryknęła palcem prosto w środek lisiego czoła. Uderzenie paznokciem wcale nie było takie bezbolesne, jak mogłoby się wydawać trzecioosobowemu obserwatorowi. Wręcz przeciwnie - miało zaboleć. - Jeśli chcesz patrzeć na mnie z góry i traktować jak zawstydzoną małolatę to najpierw popracuj nad tym, żeby nie mógł ci przyłożyć pierwszy lepszy dzieciak.
Dla dodatkowego efektu poprawiła kolejnym mocnym pstryknięciem. To by było tyle z lekcji, a skoro nie miała czasu chrzanić się w nieskończoność, bez dalszego zwlekania odłożyła zakrętkę od butelki na skrzynię i zamoczyła jeden ze skrawków materiału, by przemyć ranę i jej okolice. Nie było co się certolić jak z dzieckiem, toteż stawiała na tempo, nie na delikatność. Zaboli to zaboli, naklejek dla dzielnego pacjenta i tak nikt nie dostanie. Z kilku kolejnych kawałków materiału zamocowała na udzie wymordowanego solidny opatrunek, dokładając starań, by w miarę możliwości nie miał szans się przesuwać ani zbyt szybko przesiąknąć krwią.
- Następnym razem - zaczęła, podnosząc się z przysiadu i zakręcając butelkę, która zaraz wylądowała z powrotem w kieszeni kurtki, - nie będę się pierdolić i od razu ci amputuję cała cholerną kończynę, aż się nauczysz szanować moją pracę - warknęła, co było właściwie jedynym znakiem tego, że gdzieś w głębi duszy się odrobinkę martwi. Ale to na tyle głęboko, że chyba nikt nie ma narzędzi na tyle długich, żeby wydobyć ten fakt na zewnątrz. Pozdro dla kumatych.
- Nie pieść się ze smarkaczem przed tydzień - rzuciła jeszcze, nim nie zgarnęła szurniętych gdzieś niedbale ubrań dzieciaka. Wyjście z piwnicy było najlepszym, co mogła w tej chwili zrobić - brak świeżego powietrza zaczynał już stawać się męczący. Poza tym, na górze już czekał na nią towarzysz zbrodni i perspektywa narobienia odrobiny zamieszania, a Isabel tylko w to graj.

[zt]

Kryjówka pod gruzowiskiem  [Piwnica Shaya] - Page 4 XIroSAE
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Gwarantuje, że lepszego nie masz.
Ówże słowa pobrzmiewały w jego głowie podczas tropienia. Masywne łapy odbijały się od piaszczystego podłoża, pozostawiając po sobie nietrwałe ślady. Pustynni towarzyszył wiatr, który skutecznie zamazywał wszelkie pozostawione na ruchomej powierzchni odciski, zatem w końcu trop też się urwał. Charakterystyczna woń Nobu rozpuściła się w powietrzu, a Lachie musiał obejść się smakiem, mimo iż przez ostatnie parę godzin chęć, by się z nim spotkać i zabawiać tak, jak parę lat temu, przeobraziła się w chcicę ulokowaną w podbrzuszu w postaci ciepła i wybuchu podniecenia. Warknął rozjuszony, badając za pomocą wzroku najbliższą okolicę, ale żaden kształt nie przykuł jego uwagi. Znajdował się na bezwonnym pustkowiu. Pod nogami walały się szczątki w postaci kości zwierząt i ludzi. Samobójców, którzy zapuścili się na te tereny, a potem przez wydmy i niezmienny krajobraz nie mogli znaleźć drogi powrotnej.
Ze spuszczoną głowa węszył za posiłkiem. W obrębie czterech kilometrów od kryjówki żaden zapach nie podrażnił jego nozdrzy, ale gdy znacznie się od niej oddalił, poczuł pod postacią zapachu istnienie innych organizmów. Początkowo ich woń nie była intensywna. Mieszała się z zimnym powietrzem i podrażniała zatoki. Zmagała głód. Był głodny. Chciał jeść. Żreć. Przebić krtań, aortę. Wgryźć się w ciepłe organy. Odgryzać ochłapy mięsa. Puścił się biegiem, aż w końcu znalazł się w czymś na wzór marnej imitacji puszczy, wypełnionej łysymi drzewa i pożółkłą trawą przez brak odpowiedniego nawodnienia. Zatrzymał się raptownie, wyłapując w powietrzu konkretny aromat. Do pyska podeszła mu ślina. Zanurkował w krzewy, obserwując swój posiłek. Natknął się na pojedynczego przedstawiciela lisowatych. Niezły okaz. większy i masywniejszych od swoich dawnych przodków, przez to mniej zgrabny. Miał metr wysokości z wyraźnym fałdami zamiast mięśni. Podniósł swój łeb i z przerażeniem w oczach zlokalizował miejsce położenia Jaguara. Drapieżnik był blisko, za blisko. Zaczął uciekać na swoich tłustych łapach, które przywierały do gruntu, jakby teren był błotnisty, nie nadający się do sprintu, a to po prostu on był zatłuszczony i miał problem z poruszaniem się, a po chwili poczuł nieprzyjemny odór na swoim karku i znieruchomiał. Szczęki Jaguara zacisnęły się na jego czaszce, miażdżąc ją jak skorupę orzecha. Lis wydał z siebie ostatnie tchnienie w akompaniamencie mlaskania i chlupotu posoki.

Świst powietrza. Pociągnięcie nosem. Zapach dwóch kociaków o psotnym usposobieniu powoli się ulatniał, ale nadal można było wyłapać woń spalenizny i benzyny. Był intensywniejszy. Górował nad aromatami wytworzonymi przez ciała Wymordowanych. Minęły cztery godzin od ich wizyty. Knot świecy tlił się, rzucając matowe światło na najbliższe otoczenie. Dogasał.
Bezbiałkowe ślepia drapieżnika lawirowały między jedną, a drugą ściana, błyszcząc w półmroku pomieszczenia, aż wreszcie natrafiły najpierw na leżącego na podłodze nagiego podrostka, a potem na drzemiącego w kącie Lisa. Ich właściciel wykrzywił wargi w uśmiechu obnażając rząd zakrwawionych kłów. po czym poluzował uścisk z gardła kopytnego stworzenia, do którego wbijał pazury. Pisk zwierzęcia przełamał ciszę. Odbił się od ścian i zabrzęczał w uszach Lachlana. Uśmiech na jego kocim obliczu się jedynie rozszerzył. Z niemal nabożną czcią pochylił się nad drżącym ciałem swojej nowej zdobyczy. Przejechał językiem po jej pysku, zahaczając koniuszkiem o zadrapanie, w celu skosztowania sączącej się z rany krwi. Zacisnął na niej zęby, pogłębiając ją. Spazmatyczny oddech przekształcił się w wycie. Jaguar odgryzł spory fragment policzka sarniny, posiekał go kłami i połknął, mrucząc pod nosem jak kot, któremu zaserwowano cały pakiet pieszczot. Mało wygórowane podniebienie dawno nie gościło takiego smaku, a znało się na nich w stopniu konesera. Wachlarz doświadczeń Szkota w konsumpcji surowego mięsa sięgał jeszcze ludzkiego żywota, gdyż właśnie wtedy, uciekając przed surowym prawem, poczuł pociąg do krwistych przekąsek. Zaczął je degustować w ramach powiększenia swoich kompetencji w zakresie handlu rzadkim okazami zwierzyny, podczas pobytu w Tajwanie. Piękne czasy z wygenerowanym przez szkockie służby bezpieczeństwa listem gończym, zapewniającym mu gnicie za kratami na wiele długich lat bez możliwości ubiegania się o zmniejszenie wymiaru kary.
Zgarnął koniuszkiem szorstkiego języka tłuszcz z ust i wyprostował się, poruszając ogonem, który biczował ledwo oddychające zwłoki. Masywna łapa z premedytacją nadepnęła na jedną z ośmiu odnóżu zmutowanej sarny. Rozległ się trzask łamanych, a raczej miażdżonych kości, a spazmatyczne dyszenie zostało przerwane na potrzebę rozdzierających gardło nieartykułowanych dźwięków. Jaguar miał podejrzenia, że jego kolacja była niegdyś człowiekiem, a teraz stanowiła parodię zwierzęcia. Jednak nie zagłębiał się w tę tematykę. Jej rola ograniczała się teraz do zapełniania pustki w jego żołądku.
Złapał za materiał porzuconych przez siebie spodni i naciągnął je na pośladki, by nie świecić nagością, chociaż niewątpliwie noszenie ubrań z upośledzonej przez instynkt perspektywy było upierdliwe. Ograniczało płynność ruchów.
Z nonszalanckim, wygłodniałym uśmiechem godnym przedstawiciela swojej rasy, podszedł do Takahiro. Zerknął mu prosto w żółte ślepia, gdyż pod wpływem koncertu rozpaczy został brutalnie skonfrontowany z rzeczywistością.
Zwykle nie dzielę się swoim posiłkiem, ale w drodze powrotnej miałem okazję skonsumować dorodnego lisa, dlatego mogę odstąpić cię parę kęsów naszej koleżanki — zaoferował z niezdrowym błyskiem w niebiesko-szarych ślepiach. Ciepły oddech parzył skórę Shaya na poziomie ust. Lachlan pozwolił sobie na przekroczenie jego przestrzeni osobistej, ale szybko ją zwrócił, zainteresowany innym zjawiskiem.
Prześlizgnął spojrzeniem po surowych ścianach piwnicy i zatrzymał ją na zdradzieckim, nadal nieruchomym ciele. Nie odzyskał przytomności, a może udawał? Cichy warkot wyswobodził się z pomiędzy wykrzywionych w uśmiechu zębów Jaguara.
W drodze do porzuconego na podłodze Shiona, podszedł do swojej zgrabnej łani. Przejechał wierzchem dłoni w zestawie z pazurami po jej grzbiecie. W sierści zalśniły krople bordowej juchty. Celowo wybrał płeć piękną, na wypadek, gdyby czarnowłosy nadal miał problem ze swoim libido. W ramach upustu spermy, Shay mógł ją zerżnąć. Lachie nie był typem zazdrośnika.
Zgarnął z podłogi pręt. Jego temperatura była optymalna. Przesiąkł chłodną powierzchnią krzywo wyrytego podłoża. Zaszurał o niego pogrzebaczem. Rozległ się nieprzyjemny dla ucha zgrzyt. Oswojony stanął w nogach chłopca, pochylił się nad nim i obrócił go brutalnie na plecy, wżynając pazury w skórę. Uderzył go przyrządem w biodro. Ostra końcówka wbiła się w delikatną skórę, gdy Jaguar się prostował, ciągnąc za zabawkę.
Zregenerowałeś siły? — zapytał złowieszczo. Kolejne uderzenie, tym razem w krocze. — Czas rekonwalescencji dobiegł końca. Musisz sobie zapracować na nagrodę.
Na śmierć.
Złowieszczy wiatr wdarł się do środka i uderzył o ściany, roznosząc tejże ponure wieści.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ciężko było powiedzieć, ile tak naprawdę był pozbawiony przytomności. Budził się, by po chwili ponownie pozwolić świadomości na uśnięcie w odmętach umysłu. Miał wrażenie, że znajduje się na wzburzonej wodzie. A fale targały jego bezwładnym ciałem, obijając nim o skały. Wydawało mu się, że za każdym razem, kiedy próbował uchylić powieki, niewidzialne dłonie na powrót ściągały go w ciemność, nie pozwalając zaczerpnąć tchu.
Może tak będzie lepiej? Jeżeli tutaj zostanę?
Nie chciał wracać do rzeczywistości. Tutaj było cicho, spokojnie, nie bolało. Może wreszcie umarł? Skoro tak wyglądał świat po śmierci, to nie było tak źle. O wiele lepiej, niż życie.
Oczywiście Los to okropna i złośliwa kurwa, która w każdy możliwy sposób próbuje uprzykrzyć życie innym. Rzeczywistość przybyła nagle, na stałe wyrywając jego świadomość na zewnątrz, z bezpiecznego kokonu i kryjówki, w której się skrył. Ból przyszedł chwilę później, ale ze zdwojoną siłą, wywołując nieprzyjemne pieczenie w okolicach żołądka. Ale nie miał już czym rzygać, nawet jeżeli ból szarpał jego ciałem wywołując torsje.
Czyli wciąż żyję, przemknęło mu przez głowę leniwie, inaczej nie bolałoby tak bardzo.
Nie poruszył się jednak. Nie dawał żadnych oznak życia. Nie dlatego, że w jego głowie zagnieździł się idealny plan, że jeżeli będzie udawał martwego, to ostatecznie zostawią go, a on wtedy spróbuje jakoś dostać się do innych Psów. Powód był prozaicznie banalny. Nie miał sił. Nawet, jeżeli nieco wypoczął, chociaż tak naprawdę w jego przypadku o odpoczynku nie było mowy, to ból i utrata krwi sprawiły, że wyglądał jak pozbawiona życia skorupa. Jedynie spojrzenie, które wpatrywało się w martwy punkt przywodziła na myśl żywą lalkę.
Uchylił nieco bardziej powieki, gdy w pomieszczeniu rozległ się rumor. Czyli wrócił. Chłopak nie żywił się naiwną nadzieją, że mężczyzna nie wróci, ale miał nadzieję, że nastąpi do później. Mięśnie lekko się napięły w oczekiwaniu, aż padnie pierwszy cios po takiej przerwie, ale szybko je rozluźnił, bo nawet to go bolało. Odetchnął cicho pod nosem, i poruszył ustami, co wywołało pieczenie kiedy zaschnięta krew i strupy powoli pękały sprawiając, że rany na powrót się otworzyły i były świeże. Mężczyzna coś mówił, ale umysł chłopaka w ogóle tego nie przyswajał. Uciekał myślami gdzieś daleko. Znowu.
Stęknął cicho, gdy szarpnięcie przewróciło go na ranne plecy. Mimowolnie nieco się wygiął, by jak najmniejszą powierzchnią spalonej skóry dotykać ziemi, która z drugiej strony działa trochę jak przyjemnie chłodny okład. Czyli zaczyna się od nowa, co?
Nieco przymglone i zaczerwienione spojrzenie skonfrontowało się z dzikim i brutalnym wzrokiem jaguara. Wpatrywał się w niego przez moment czując bezradność jak przelewa się przez jego palce. To koniec, Shion. Koniec, słyszysz?
Hehe. Koniec. Nie spodziewał się, że spektakl zakończy się w taki sposób.
Klatka piersiowa zaczęła się unosić szybciej i gwałtownie, a z gardła zaczęły wydobywać nieprzyjemne dźwięki, które po chwili przeistoczyły się w cichy rechot. Rechot, z który z każdą kolejną sekundą stawał się głośniejszy i mocniejszy. Aż wreszcie Shion zaczął się śmiać. Zupełnie pozbawiony zmysłów uniósł lewą rękę i pokazał środkowy palec nieznajomemu stojącemu nad nim. Śmiał się. Śmiał więcej. A w kącikach oczu zaiskrzyły drobinki łez. Dalej się śmiał. Nawet wtedy, kiedy zaczął randomo podnosić rzeczy leżące obok niego i rzucać nimi w mężczyznę. Resztkami doniczki. Śmieciami. Nawet jakimś starym butem. I tak nie miał nic więcej do stracenia.
Bawisz się dobrze?
No kurwa wybornie.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Przysypiał. Nie pamiętał kiedy ciężkie powieki opadły na jego zwierzęce oczyska, odcinając umysł od wszelkiego bólu i zmęczenia. Chore serce nie znało dla niego litości. A kto znał? Ilekroć tracił przytomność, odzyskując ją, zdawał sobie sprawę, że śmierć znów otarła się o jego ciało rąbkiem ciemnej szaty. Znów dmuchnęła mu w kark. Zawsze mogła po niego wrócić, ale on - wieczny uciekinier i oszust, bawił się w nią w berka.
  Obudziły go kroki, choć to nie one dudniły w jego czaszce, bijąc jak na alarm. Słowa Is, które błąkały się w szpetnej podświadomości, wytworzyły na ustach potworny grymas; na jego charakterystycznych ustach były niczym innym jak imitacją prawdziwego, ludzkiego uśmiechu.
  Miał wrażenie, że od ich wyjścia minęło ledwie parę chwil; ich zapach wciąż błąkał się i unosił lawirując w mieszaninie potu, kurzu i smrodu ubrań.
  Deski na schodach zatrzeszczały.
  Świeca, która paliła się u samego sufitu wydawała dogasać — zauważył to czujnym okiem łowcy kiedy uchylił ślepia, łapiąc pierwszy kontakt z szara, parszywa rzeczywistością.
  Uchylił szpetne usta i oblizał wargi, jak dziki kot podczas popołudniowej sjesty. Zapach padliny był dla niego niczym strzał z dubeltówki prosto w twarz. Z półmroku wyłonił się Lachie — nagi i pewny siebie rzucił ciało zwierzęcia na zbrukana ziemie. Tuman kurzu uniósł się na wysokość kolan. Takahiro obserwował parszywca z niesamowitym, chłodnym spokojem. Oczy miał świadome, ale przymrużone, trudno było wywnioskować o czym myśli.
  Poruszył palcami, które zesztywniały mu z zimna. Nieznane zmienił pozycje wydając z siebie niemrawy warkot.
  Zasnął z głową oparta o ścianę, na skrzyni, na której ostatecznie stracił siły. Miał rozpięty rozporek i niezapięty pasek — najwidoczniej znużenie zabrało go zbyt szybko, aby pomyśleć o swoich prywatnych sferach, które ostatnie czasy wydawały się prowadzić własną, zwierzęcą rządzą.
  Ból po ucisku w sercu zniknął, ale pozostawił po sobie cień nieprzyjemnych szponów śmierci. Czuł je przy każdym najmniejszym ruchu. Znajome uczucie.
  Wykrzywił bezczelnie wargi, a kieł podstępnie wyłonił się po prawej stronie tego sardonicznego uśmiechu. Bliskość Lachlana spowodowała, że oczy stały się czujniejsze. Błysk jaki wytworzył się w jego oku niósł ze sobą rozbawienie, które nie zostało wykrztuszone na głos.
  — Zuch z ciebie — zaakcentował ochryple odpowiadając mu w twarz. Przysunął się lekko, dokładnie na ostatnie sekundy, nim drugi zdecydował odsunąć się na bezpieczną odległość. Klamra zatrzeszczała w czterech ścianach kiedy sięgnął do niej dłońmi. — Nie jadam surowego mięsa.
  Nie uśmiechnął się już. Patrzał mu w oczy i zapinał spodnie. Nigdy nie mówił na głos o swoich słabościach i może właśnie dlatego chrząknął i spojrzał na szafkę, na której zostawił swoją paczkę fajek.
  Podniósł się kiedy jaguar zainteresował się dzieciakiem. Opatrzona wcześniej noga bolała jak skurwysyn, ale nie wydusił z siebie nawet słowa. Zacisnął tylko zęby, a białe ścięgna podkreślił silnie zaciśniętą szczękę.
  Zgarnął papierosa i odpalił, dłonią osłaniając wytworzony z zapałki ogień. Spoglądnął jeszcze raz na leżące na ziemi truchło. Ślina podeszła mu do ust, a żołądek ścisnął się po same gardło — jakby wywracało go na nice.
  Śmiech — to on wyrwał go z wewnętrznego rozdarcia. Drapieżne ślepia wystrzeliły w kierunku dzieciaka, który machał rękami jak plastykowymi łopatami, mając nadzieję, że zabije nimi człowieka. Cała ta sceneria wyglądała na tyle irracjonalnie i niedorzecznie, że chwilę wpatrywał się, próbując nie wybuchnąć śmiechem. Dzieciak oszalał. Demony w końcu po niego przyszły.
  Przybliżył się. Okrutny cień wymordowego objął jego ciało. But Takahiro wymierzył cios w klatkę piersiową. Nacisnął podeszwą na żebra, niemal łamiąc je pod naporem swojego ciężaru. Bachor był ruchy jak lód. Szybko udało mu się złapać go za prawą dłoń. Z jadowitym uśmiechem zaciskał papierosa w ustach i wykręcał mu nadgarstek, przyglądając się arogancko brązowym tęczówkom.
  — Wiesz co mnie wkurwia, Lachie? — rzucił do kota, sięgając drugą dłonią do skręta, wciąż patrząc w ciało poobijanego dzieciaka. Uszy położyły się na jego czarnych włosach. — Wciąż się gapi. Gapi się tym tępym spojrzeniem, zbitego zwierzęcia. To wkurwiające.
  Wypuścił dym i sugestywnie spoglądnął w stronę jaguara. W jego głowie zaległ się demon i kiedy tak wpijał się w zwierzęce tęczówki swojego biznezowego partnera, wydawało mu się, że zauważa w nich ten sam szatański błysk.
  — Shion — Twarz Takahiro przypominała obliczę drapieżnika, ale głos był miły i uprzejmy; fałszywie spokojny. Naparł na niego siłą. Silniej wykręcił małolatowi nadgarstek —  poczuł przyjemną blokadę w stawie. Jeszcze trochę i usłyszy zadowalający gruchot. Pochylił się nad dzieciakiem. — Może zagramy w pewną, prostą grę?
  Zagrajmy w ciuciubabkę.
  Szarpnął nim i podniósł z ziemi. Złapał go za obie dłonie i wykręcił do tyłu. Spalona skóra na plecach musiała teraz palić go równie mocno co w tamtej chwili. Powalił go na kolana tuż przed postacią Lachlana. Nos młodego dotknął jego uda.
  — Powinienem kazać ci lizać jego stopy w ramach przeprosin.
  Jakby się nad tym zastanowić... miał wielką ochotę to zobaczyć.

...................
UŻYCIE MOCY:
Kontrola umysłu (3/3), odpoczynek (4/4)
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ręce wreszcie opadły wzdłuż ciała, kiedy pod palcami nie był w stanie wyczuć ani jednej więcej pozornej broni, którą mógł rzucić w mężczyznę. Podświadomie wiedział, że ten czyn z boku może wydawać się co najmniej żałosny, ale szczerze? Nie dbał o to. O nic już nie dbał. Pogodził się ze swoim losem, i tylko czekał aż zimne szczęki śmierci zacisną się na nim. To była kwestia krótkiej chwili, oczekiwania. Ale chciał do końca uprzykrzyć im egzystencje. Odcisnąć swoją osobą na nich piętno. W jakikolwiek, nawet ten najbardziej absurdalny sposób.
Przesunął zmęczonym spojrzeniem w bok, gdy drugi z mężczyzn wreszcie się przebudził niczym królewna wyciągnięta z głębokiego snu. Nim Shion zdążył poruszyć poparzonymi ustami, poczuł silne uderzenie w bok, na co mimowolnie się skulił. Ale ramiona ponownie poruszyły się w cichym chichocie. Śmiał się. Z niego. Że pomimo tego, co mu zrobili, nadal go nie złamał. Nadal nie łkał o litość. Nie błagał, by przestali. Nie dostanie tego. Ani jeden, ani drugi. A chuj wam w dupę.
Zaparł się resztkami siły, gdy ten złapał go za nadgarstek, ale jego siły były jedynie iluzją, która prysnęła w momencie wykręcenia dłoni. Bolało. Bolało jak ostatni skurwysyn, dlatego też szarpnął się, bezlitośnie próbując się wyswobodzić, prowadzony zwierzęcym instynktem. I chyba tylko i wyłącznie dlatego, że zaczął się szarpać i walczyć z górą, drobny i osłabiony nadgarstek niw wytrzymał, wreszcie puszczając czemu towarzyszył charakterystyczny dźwięk łamania. Z gardła, mimowolnie, wyrwał się stłumiony wrzask bólu, który przenikał wgłąb jego ciała, drażniąc wrażliwe nerwy. Zawiesił lekko głowę, ale nie stracił przytomności, łapczywie łapiąc każdy oddech. Nie reagował więcej, gdy ciemnowłosy odwrócił go wykręcając obie ręce, ani też w momencie gdy siłą został ściągnięty do parteru. Uchylił lekko powieki, gdy nosem dotknął szorstkiej powierzchni ubrania drugiego mężczyzny.
I co zamierzasz? Co zrobisz? Nie zabijesz ich.
Usta lekko wygięły się w uśmiechu, ale szybko porzucił ten pomysł, gdyż kolejne strupy zaczęły pękać.
Pokaż im. Pokaż mu. Co masz do stracenia? No co? Życie? I tak już je straciłeś. W chwili, gdy cię złapali.
Tak, nie miał nic do stracenia.
To był impuls, który przeszył jego ciało. Mężczyzna był taki blisko, że sam się o to prosił. Rudowłosy przekręcił głowę i resztkami sił wgryzł się boleśnie w udo jasnowłosego, niebezpiecznie blisko miejsca, które służyło głównie do reprodukcji. Wystarczyło zaledwie parę milimetrów, by...
Zacisnął jeszcze mocniej szczęki, nie zamierzając puszczać, chociaż tak naprawdę wystarczyło jedno, solidniejsze szarpnięcie, by odkleić go od ciała mężczyzny. Z gardła ponownie przetoczył się warkotliwy rechot, teraz jednak o wiele mniej silniejszy, o wiele mniej pewny. Uniósł spojrzenie pełne nienawiści na mężczyznę. Lepiej, żeby go zabili. Bo jeżeli przeżyje.... odnajdzie ich. Na wszystko co ma jakąś wartość. Odnajdzie ich.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Złapał w palce szluga, który zwisał spomiędzy ust Shaya. Zaciągnął się nim, przez okres paru chwili śledząc lot dymu.
A niby jak ma się gapić? — zainteresował się po tym, z rozbawieniem zerkając na zmęczone oblicze Lisa. Niebieskie, bezbiałkowe ślepia błysnęły niezdrowo; wówczas jedna z dłoni mężczyzny pochwyciła drobny nadgarstek. Zaciągnął się ponownie, czując przyjemne mrowienie w płucach. Przytrzymał w nich opary papierosa, zerkając na wykrzywioną w bólu twarz korniszona.
Nie odsunął się, kiedy Shion, szarpany przez Shaya, przejechał na kolanach parę centymetrów, zdzierając kusz z podłogi. Uderzył pogrzebaczem w otwartą dłoni, w zamiarze konfrontacji pręta z sztywnymi plecami, by jeszcze bardziej pokiereszować ich spaloną powierzchnie. Wtem zęby dzieciaka zakleszczyły się na materiale spodni Lachlana i docisnęły do się  skóry, ale nie zagryzły się niej boleśnie, gdyż tropiciel – w ramach samosatysfakcji i pogłębiającego się na ustach rozbawienia - szybko zwieńczył tę marną próbę samoobrony. Odsunąwszy się, wsunął między rozwarte usta pogrzebacz, czując jednocześnie krew częściowo ściekającą pod nodze, częściowo przyklejającą się do materiału luźno trzymających się na biodrach portek.
Żryj. Połam sobie zęby. — Palce u stóp chlasnęły zdradzieckiego pomiota w policzek. Przykucnął przy nim, pochylając kark, a pręt został przez niego zabrany, nim wylądował w gardle. — Lubisz mieć pełno w ustach? — wymruczał mu prosto w wilgotną od łez i potu skórę na policzku. Złapał ją w palce i naciągnął, boleśnie wbijając do niej paznokcie. — Każdy zasługuje na trochę rozrywki przed śmiercią. — Wydmuchał tytoniowy kłęb dymu w niemal dziecięce oblicze, po czym obnażył zęby, krzywiąc wargi w uśmiechu. Pochwycił w dłoń papierosa, obracając go w palcach z wyraźnym znużeniem błąkającym się w ślepiach, lecz ten pozorny spokój był tylko przysłowiową ciszą przed burzą. Poklepał dzieciaka po rozsypanym piegami policzku; czule, niemalże po ojcowsku, chociaż nawet własnemu dziecku nie okazał nigdy czułości podobnym gestem. Rozszarpał go na kawałki, nie mogąc słuchać pobrzmiewającego w uszach szlochu. Doprowadzał go do kurwicy.
Trzymaj go mocno i nie puszczaj.
Z ust Jaguara padł rozkaz, ale nie zerknął w kierunku Lisa, zbyt zaoferowany widokiem piegusa. Druga dłoń, wyposażona w pazury, przejechała wzdłuż prawej połowy twarzy, pozostawiając na jej powierzchni płytkie rozcięcia, po których – o dziwo! – nie pozostaną długoterminowa bądź stałe pamiątki w postaci oszpecających blizn. Wreszcie zatrzymał ich podróż na wysokość ślepia. Rozszerzył powiekę dzieciaka, niczym lekarz, w celu zbadania reakcji źrenicy na światło, chociaż oświetlenie w pomieszczeniu było minimalne, prawie nieistniejące. Świeca dogorywa, tląc się bladym blaskiem.
Patrz i zapamiętaj ten widok na zawsze — szepnął, ale najprawdopodobniej sens wypowiedzianych przez niego słów był dla Shiona niezrozumiały. Między nim zabłąkał się szkocki akcent, który zniekształcił ich znaczenie, ale zrozumienie przyszło chwilę później, wraz z kolejnym wykonanym przez Jaguara krokiem.
Rozżarzona końcówka papierosa wylądowała w oko dzieciaka. Docisnął ją do gałki, czekając chwilę, aż wygaśnie, a gdy w końcu nastąpił ten niezbyt długo wyczekiwany moment, wyrzucił niedopałek i przygniótł go gołą stopą.
Kocik pomruk odbił się od ścian i niemalże w tym samym momencie mrok spowił piwnicę, pogrążając ją w egipskich ciemnościach. Rudzielec nie był w stanie wyczuć w swoim najbliższym otoczeniu gorąco bijającego od Wymordowanego. Lachlan przemieścił się z gracją przedstawiciela swojego gatunku. Zgarnął z otulonej tumanem kurzu podłogi niezawodne nakrycie głowy. Założył je; było jedyną w swoim rodzaju ochroną przed drażniącymi go promieniami słońca, które budziły się od życia wraz z kolejnym dniem. Noc była pracowita, gwarantowała stuprocentową satysfakcję, niemniej jednak brak informacji na temat kryjówki psów powinna przynajmniej w minimalny stopniu zniżyć samopoczucie kocura. Zamiauczał przeciągle, wracając zainteresowaniem do łani. Przestała zawodzić, najwyraźniej zabrakło jej siły. Nie była tak żywotna, jak ten mały, zdradziecki pies. Zarzucił ją sobie za kark, jak baranka ofiarnego, łapiąc za niedopitą przez Shaya butelkę, ułożoną balacie zdewastowanego przez upływ czasu i złe traktowanie mebla. Wysiorbał parę łyków, aby nawilżyć gardło.
Musimy uczcić nasz niewielki sukces — podsunął zaczepnie. Ogon zahaczył po raz kolejny o ramię mężczyzny, kiedy jego właściciel go minął, kierując się w stronę schodów. Ziewnął przeciągle. Zmęczenie stopniowo zaczęło zalewać jego ciało, ale jak tu zasnąć, gdy w powietrzu wisiała perspektywa spotkania się z Nobu? Nadal podskórnie wyczuwał jego zapach.

___zt (Lachlan + Shay)
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Minął jakiś czas. Początkowo dni przelatywały szybko i bezproblemowo. Później zaczęły się dłużyć, przypominać zbyt mocno rozciągniętą, zaschniętą pastę. Im bardziej rozkładało się jej końce na boki, tym więcej luk pojawiało się w brudnej fakturze pośrodku. W końcu przypominała szwajcarski ser i Grow wyszedł z siedziby, uprzednio trzaskając ledwo dychającymi drzwiami swojej nory. Miał dość czekania, aż ta ruda zakała  się zjawi.
  Nie było go zbyt długo i „wzięcie spraw w swoje ręce” nie miało żadnego związku z tęsknotą lub pustką, jaką zwykle odczuwa się, gdy znika ważna osoba. Choć należał do grupy już kilka lat, Wilczur wciąż spoglądał na niego z pogardą. Mimo żółtej chusty i oddania, dostrzegał na nim brud pozostawiony przez Koty. Kilka przyzwyczajeń, parę nerwowych odruchów niepodobnych do żadnego innego Psa. Jednak przede wszystkim wyczuwał w nim inną aurę.
  To przypominało oglądanie koloru przypisanego do danej jednostki. Grow wpatrywał się w Psy i widział dookoła nich lśniącą, złotą poświatę. Koty okalało czerwonawe światło, w odcieniu, które najczęściej widuje się na podgniłych skórach jabłek (dawniej soczystych, teraz strawionych chorobą). Shion emanował czymś pomiędzy, co nie pozwalało go zakwalifikować ani do jednego, ani do drugiego odcienia. Pomarańczowa otoczka mogła oznaczać powolny proces jaśnienia — w tym przypadku przenikania w żółty kolor — albo być symbolem ciągłego przynależenia do poprzedniej organizacji. Wszyscy w końcu wiedzą, że żadna jasna kredka nie nadkoloruje miejsca zaznaczonego ciemniejszym odpowiednikiem.
  Wilczur uśmiechnął się do własnych myśli. Wychodząc uzbroił się po zęby. Za pasem trzymał dwa noże, do porozciąganego, materiałowego plecaka wrzucił butlę z wodą, obwiązane szarawą szmatą dwie kanapki, które na szybko przygotowała mu Evendell i kastety — na wypadek, gdyby przyszło mu się zmierzyć z czymś gorszym niż widok wyszeptującego sekrety Shiona (jemu wolał ukręcić łeb gołymi rękoma).
  Prawą dłoń przewiązał — bardzo mocno — chustką, którą kilkakrotnie nosił na nadgarstku Kundel DOGS. Ciemny materiał stanowił źródło woni, dzięki któremu miał szansę podjąć właściwy trop. Słońce powoli kryło się za horyzontem, ale wielkie, białe oko miało spoglądać znad linii ziemi jeszcze kilkanaście minut. Musiał się pospieszyć.

Noc zapadła na dobre, kiedy Wilczur znalazł się na schodach. Stawiał kroki ostrożnie, w obawie przed tym, że zdradzieckie drewno zaskrzypi pod jego ciężarem. Trzymał się blisko ściany, ręką sprawdzając kierunek, w jakim podążał. Zapach Shiona był tutaj bardzo intensywny; z każdym kolejnym krokiem wypełniał ciaśniej przestrzenie między cząsteczkami powietrza.
  Był tutaj, to nie ulegało wątpliwościom. Poza nim Growlithe wyłapał jednak inne wonie i to wzmogło jego skupienie. Wywietrzały, ale nie na tyle, by postawił cały swój dobytek na to, że w budynku znajduje się tylko on i wymordowany, którego poszukiwał. Wrogowie wciąż mogli czaić się w zakamarkach, trzymać parę asów w rękawie. Obserwować go. To ich terytorium, a skoro tak — mieli automatyczną przewagę. Naraz Wilczur wykrzywił gębę. Dotarło do niego, że przyszedł tu sam, w dodatku naiwnie sądząc, że dwie wykałaczki i metal, którego pewnie nie zdąży wydłubać z plecaka, nim padnie ogłuszający cios, wystarczą.
  Mógł wziąć ze sobą Ryana lub Jericho, zwerbować Eijiego albo Arthura. Zamiast tego dał się ponieść nerwom i zanim się obejrzał, znalazł się naprzeciwko drzwi do piwnicy. Jeżeli go otoczą... co wtedy? Rzuci w nich kanapką z salami w nadziei, że są bardziej głodni niż żądni zemsty? Nonsens. Cokolwiek się stanie, nie miał już odwrotu, dlatego złapał za klamkę i szarpnął do siebie; skrzypnięcie obróciłoby w grobie trupa, ale czy jego pozycja mogła być gorsza?
  Pozycja trupa czy twoja? — zaszczebiotała Shatarai.
  Było ciemno jak w dupie, ale nie potrzebował wzroku. Smród krwi i kilkudniowego kiszenia się, stęchlizny i charakterystyczny odór wilgoci przełożyły się na wszystkie obrazy, które mogłoby mu zaserwować to miejsce. Przez kilka sekund stał, głównie nasłuchiwał. To pozwoliło wyłapać odgłos szurania. W mroku absolutnym przekierował głowę w kierunku czegoś, co przypominało przesuwający się naprzód wór po brzegi wypełniony solą.
  Był dorosłym facetem, ale nie mógł wypędzić z umysłu wizji zombie. Nie zabrakło postękiwań i zachrypniętych mruknięć — to na ich podstawie zlokalizował leżącą na ziemi postać. I to na ich podstawie wiedział jak bardzo mógł się przybliżyć, by trup nie zdołał chwycić go za kostkę i ugryźć.
  Oparł dłonie na udach i pochylił się. Krew. Dużo jątrzącej się krwi, śliny i ropy. Bez wykwalifikowanego lekarza poradził sobie z diagnozą — bateria Shiona była na wyczerpaniu, ale jeszcze dychała. To wciąż nie jest trup, zawyrokował, postępując parę kroków naprzód. Kiedy uderzył czubkiem w buta w coś, co zagrodziło mu dotychczas bezproblemową drogę, ukucnął i wyciągnął rękę. Zatopił palce w czymś mokrym i lepkim, nieświadom, że położył je na głębokiej ranie na plecach.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Umieram
Zupełnie zatracił się w świadomości. Balansował między jawą, a snem, gdzie rzeczywistości chwytał się rozpaczliwie skostniałymi palcami, nie chcąc pozwolić Śmierci na ścięcie jego głowy za pomocą kosy. Nie wiedział jak długo tutaj leży. Nie wiedział czy jest dzień czy też noc. Nie czuł głodu. Jakby jego żołądek postanowił w końcu się zbuntować i przestać funkcjonować. Paliło go w gardle, każdy oddech brzmiał jak niebezpieczny świst wgryzający się w skórę.
Tym razem naprawdę.
Nie miał pojęcia czy leży tutaj godziny, czy dni. Ale wiedział jedno. Nie przychodzili. Zostawili go? Zostawili go, aby albo się wykrwawił, albo zdechł z głodu. Albo obserwują go z ukrycia, czekają. Jak cierpliwe drapieżniki, aby zaatakować, gdy nadzieja będzie rosnąć.
Nie chcę umierać.
Poruszył się lekko, ale każdy ruch, nawet ten najmniejszy niósł ze sobą piekielny ból. Miał wrażenie, że ktoś rozgrzanymi obcęgami wyrywa jego ciało. Kawałek po kawałku. Rozchylił usta, a popękane strupy rozwarły się jeszcze mocniej. Wydał z siebie zduszony dźwięk. Dźwięk, którego żadne żywe stworzenie zapewne nie byłoby w stanie zidentyfikować.
Nie, nie mógł się poddać. Musiał walczyć.
Podparł się na zdrowej ręce i wytężył wszystkie możliwe siły, by przesunąć się o parę milimetrów na przód. A potem kolejne, i jeszcze kolejne. Płakał i śmiał się naprzemiennie, kiedy pokonywał nic nie znaczące odległości.
Już dość Shion, już dość. Odpuść.
Opadł na brzuch, a oddech niebezpiecznie przyspieszył.
Tak, już dość.
Skrzyp
Serce na moment zamarło. Wydawało mu się? Może mu się przesłyszało. Dom zapewne był stary, a jak wiadomo, stare domy żyją własnym życiem. Tak, to na pewno.
Kroki.
Cholerne kroki. Wrócili. Cholera. Nie, zostawcie mnie.
Palce drgnęły niespokojnie.
Czekał. Czekał na rękę kata, która znów do sięgnie jego karku.
Dotknięcie pleców wywołało w nim falę obrzydzenia i torsji. Zwróciłby wszystko, co jadł, gdyby tylko miał pełny żołądek. Ale nie jadł od.... nie pamiętał.
Zostaw mnie. Zostaw, zostaw, zostaw.
Sapnął i jęknął jednocześnie, na oślep sięgając ręką przed siebie. Zostaw. Chciał go odepchnąć, odsunąć, cokolwiek.
Zamierzasz dalej walczyć?
Opuszki prześlizgnęły się po czymś. Chyba materiale ubrania. Palce słabo zsunęły się niżej, na twardszy materiał spodni. Pazury, teraz połamane, drapały krzywo po udzie agresora, kolanie. Tutaj spoczęły, gdy ciało drgnęło, chcąc się przysunąć. Jeszcze trochę. Parę chwil.
Rozchylił z trudem pysk i wgryzł się z całej siły, rozrywając tkankę w ciele porywacza.
A przynajmniej tak mu umysł podpowiadał, w głowie rozgrywając prawdziwą batalię.
W rzeczywistości dłoń bezlitośnie zsunęła się, usta rozchyliły się nieznacznie a zęby trzasnęły o siebie, zagryzając jedynie powietrze. Palce zacisnęły się w pięść, by zacząć go okładać. Spróbować.
Zawalcz, ostatni raz.
Nie da im się, prawda?
Ciało zaczęło chichotać. Śmiech, zachrypnięty i zdarty, rozerwał ciszę.
Daj mi umrzeć.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Zabawne, że po jakimś czasie dotyk przestaje zaliczać się do jednego ze zmysłów. Stwardniałe opuszki palców ledwie rejestrowały fakt, że wtopiły się w coś miękkiego i mokrego, zanurzyły się w gęstej zupie. Mimo postękiwań, warknięć i drżenia, Wilczur nie odsunął ręki. Przeciągnął nią leniwie wzdłuż kręgosłupa, aż wreszcie nie natrafił na szyję młodego wymordowanego jakby jednocześnie czytał myśli Kundla i wyławiał z nich wszystkie atakującego go obawy. Minął jednak zesztywniały kark i wsunął rękę między kosmyki. Rude pasma były posklejane, twarde od zaschniętych płynów — prawdopodobnie krwi, ale także potu i być może innych substancji.
  Co tu się wydarzyło?
  Paznokcie zaszurały o piegowaty polik Shiona, kiedy Grow odsuwał od niego rękę. Przenikliwy smród krwi wydawał się przesiąknąć przez ściany tego miejsca; powietrze było tu wystarczająco ciężkie i chłodne, by zapach unosił się dwa razy dłużej niż standardowo. Nawet po tym, jak ofiara dawno zniknie z miejsca.
  — Siedź cicho.
  Warkot przetoczył się po pomieszczeniu; był cichy, ale wystarczający, aby wybić się ponad mamrotanie konającego. Zatkał mu buzię dłonią, kiedy tylko wstrząsnęły nim pierwsze spazmy śmiechu. Nie miał ochoty tego słuchać. Tak samo jak nie miał ochoty stawać oko w oko z tymi, którzy doprowadzili go do tego stanu.
  Bo choć wzrok prawie wcale nie przebijał się przez mrok wypełniający te cztery ściany, Wilczur zdawał się wyczuwać zmiany, jakie zaszły w podopiecznym. Inna była przede wszystkim aura. Nie tyle zmienił się jej kolor co natężenie. Słabła.
  Umierał.
  W wykonywanych ruchach Growa nie zawieruszył się pośpiech. Traktował całą procedurę jak standardową rozpiskę krok-po-kroku, którą trzeba odhaczyć zgodnie z przyjętymi normami. Ściągnął plecak i położył go obok lewego buta. Potem przewrócił Shiona na plecy. W rzeczywistości nie powinien go w ogóle ruszać; liczne złamania i rany powinny trafić pod oczy wprawionego medyka, jednak stając przed wyborem — wynosić się stąd i opcjonalnie przeżyć lub zostać i umrzeć — podjęcie opcji nie stanowiło problemu.
  Wilczur zdjął z siebie bluzę i przykrył jej materiałem wyziębnięte ciało. Na zewnątrz panowała noc, czarna jak sama śmierć, i mimo pory roku temperatura spadła do siedmiu stopni — niewielu, patrząc na to, ile krwi wytoczono z ofiary.
  Odrętwienie ramienia dało się Growowi we znaki gdzieś w połowie schodów. Shion nie stanowił wyzwania, był lekki i chudy, jednak kilka ostatnich tygodni to niemal nieprzerwana praca mięśni. Ciało nie odmawiało posłuszeństwa. Bardziej marudziło.
  Parł jednak naprzód; tak długo, aż wreszcie nie znalazł się na pustej przestrzeni. Dookoła nie było nikogo ani niczego. Żadnej sylwetki majaczącej na horyzoncie, ani nawet drzewa rosnącego ostatkiem sił na jałowych ziemiach. Dopiero wtedy spojrzał na trzymanego na rękach chłopca.  
  Wyglądał jakby coś go zaczęło przeżuwać i w połowie zabiegu jednak się rozmyśliło.
  Niechętnie przyspieszył kroku.

zt + Shion
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kryjówka pod gruzowiskiem  [Piwnica Shaya] - Page 4 Zaraza-1539959232
Stara piwnica, do której zwykł się nikt nie zapuszczać z obawy, że sufit się zawali. Stopnie schodów oznaczone krwią. Jedna z zakurzonych ścian pokryta regałem, na którym figurowały puste słoje i do połowy opróżnione butelki z częściowo zdartymi etykietami. Jedna świeca oświetlająca całe pomieszczenie. Woń benzyny i spalenizny unosząca się w powietrzu sukcesywnie wyżerana przez najprawdziwszy smród zgnilizny, przez którą ciężko było złapać tchu. Zaschnięta krew w betonowym podłożu. Wywietrzały do końca zapach konsumowanego wcześniej alkoholu. Duchota, brud i ani śladu dawnego właściciela. Pozostało zaledwie echo odegranego przed niespełna rokiem aktu przemocy. Idealne kryjówka dla kogoś, kto przesiąkł fetorem rozkładu na wskroś. I dla niej. Tej, która dyszała ciężko, płakała i zgrzytała zębami za każdym razem, gdy pozostawała sama. By zabić czas, zagłuszyć drażniącą ciszę, zapomnieć o bólu, chwytała w dłoń nóż i ryła jego ostrzem po ścianie. Kreśliła nimi obrazki, litery, wszystko, co przyszło jej do głowy, a towarzyszył temu charakterystyczny dźwięk, przeraźliwy metaliczny zgrzyt, jakby ktoś z całej siły dociskał pazury do ściany. Czasem, nie czując rąk od wysiłku, odkładała nóż i zakrywała twarz w dłoniach. Bała się, tak bardzo się bała. Bała się, że on nie wróci, że jego ciało zgniją do reszty i zostanie sama. Tylko ona i ciemność. A potem znowu brała do ręki nóż. I tak w kółko. Do śmierci, bo nie ma już dla niej ratunku i wcale go nie potrzebowała.
                                         
Apokalipsa
Apokalipsa
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kryjówka pod gruzowiskiem  [Piwnica Shaya] - Page 4 BcBUAYU

Od jakiegoś czasu już nie miała tej przyjemności podróżowania w pojedynkę, przemieszczając się po obszarach szanownej Desperacji wraz ze swoim cudownym, energicznym kompanem imieniem Arashi. Może i był on ptaszyskiem, nie zaś człowiekiem i nie posługiwał się on ludzką mową, tylko swoją własną i dla jego rasy unikatową, jednakże wędrowanie z nim u boku było o wiele przyjemniejsze, lżejsze, pozytywniejsze. Nie dało się nie uśmiechnąć na widok Gawraka próbującego wytargać niewzruszony koniec korzenia z ziemi albo wpadającego do brudnej wody, bo wychylił się za bardzo do przodu, albo też kiedy towarzysz jej przynosił jej soczyste robaki z wyraźnym przekazem, iż powinna się nimi posilić, bo nic jeszcze nie jadła i chucherko z niej jest generalnie, i jeszcze mu zemrze po drodze z głodu i co wtedy będzie? Przełknęła nagłą tęsknotę i melancholię stającą jej uporczywie w gardle, opatulając się szczelniej swoim ciężkim, magicznym płaszczem podróżnym i zerkając zza cienia kaptura na swoja niezbyt sympatyczną, obiecującą ścieżkę prowadzącą ku najprawdopodobniej niewyobrażalnemu, gigantycznemu zagrożeniu. Podróż ciągnęła jej się niemiłosiernie w milczeniu ją otaczającym, nieprzerwanym kraknięciami i jej słowami skierowanymi do Arashi'ego - ciężko jej było, jako że przyzwyczaiła się do jego raźnej, orzeźwiającej obecności i trudno jej było przestawić się z powrotem na całkowicie samotne działanie. Jak raz zakosztuje się w czymś dobrym i podnoszącym na duchu, to potem naprawdę trudno jest z tym zerwać, odciąć się od tego, nie łaknąć tego odzyskać. Odetchnęła raz i drugi, i trzeci, zaciskając trzęsące się lekko palce na ciemnym materiale wierzchniego okrycia i zmuszając się do kroczenia naprzód oraz zepchnięcia myśli tych negatywnych, bolących i słonych na odległe, zapchane już porządnie krańce umysłu.

Wielka, czerwona skała niewiele się zmieniła, dalej oferując zbawienny cień i potencjalnie piękne - przy dobrej pogodzie - widoki, lecz Karyuu nie zamierzała wspinać się dzisiaj na jej wysoki, imponujący szczyt. Miast tego obeszła ją tak, aby znaleźć się po jej wschodniej stronie i ruszyła do przodu, zmierzając ku laboratorium, na terenie którego nie zamierzała nigdy postawić stopy - i na szczęście nie musiała dzisiaj też tego czynić, za co było bardzo A'tar wdzięczna. Te dwa kilometry z hakiem dłużyły jej się jeszcze bardziej, wciskając w jej mięśnie igiełki zmęczenia, a oddech zabarwiając gorzkim wycieńczeniem. Przystanąć musiała gdzieś w połowie, ażeby odsapnąć i pozbierać te cenne, droższe od diamentów siły, co wcale nie było takie łatwe i proste. Tym bardziej, że upał wżerał się namiętnie w jej wnętrzności, buszował w płucach i ściskał serce stalowymi łańcuchami - miała gorączkę, a kropelki potu jawiące się na skroniach i czole tylko utwierdzały ją w tym przekonaniu - a stawy nawiedzany były zjawami oraz marami na razie lekkiego, acz dostrzegalnego bólu. Wrecie - wreszcie - odpoczęła i ruszyła dalej, skręcając tuż po ujrzeniu zarysu znajomych, zdewastowanych i skrywających w sobie zło budynków. Obeszła ruiny tak, jak pokazał jej na mapce Satoru, zatrzymując się w punkcie, z którego dostrzec już powinna wejście do podziemi. Tutaj przystanęła raz jeszcze - a raczej przysiadła - łapiąc oddech i pozbywając się - a przynajmniej starając się to uczynić - tego lepkiego, upartego wyczerpania. Zastanawiała się nawet, czy nie znaleźć sobie jakiegoś dobrze skrytego, odizolowanego miejsca na małą, zbawienną drzemkę, ale ostatecznie odrzuciła ten pomysł na bok i postanowiła brnąć dalej.

Poruszała się ostrożnie, powoli, stopniowo i bezszelestnie, rozglądając się uważnie, paranoidalnie wręcz na boki i prawą dłoń trzymając na rękojeści przypiętej do krzyża łopaty. Do samych drzwi nie podeszła od frontu, a od możliwie bezpieczniejszego boku, tuż przed otworzeniem ich - po chwilowym, maluteńkim zawahaniu się - aktywując swój artefakt w celu zapewnienia sobie dodatkowej ochrony przed wykryciem. Wślizgnęła się do środka przez jak najmniejszą tylko mogła szparę i zamknęła za sobą cichutko wrota, moment dobry poświęcając na rozglądnięcie się dookoła i przyzwyczajenie się do panującego tu, okropnego smrodu - benzyna i spalenizna, i zgnilizna, i wywietrzały alkohol drapały w nos i gardło, i oskrzela, nie wróżąc niczego dobrego. Oj, nie. Oddychając płytko i wolno, (ex)Łowczyni postanowiła przemieszczać się wzdłuż ścian prowadzących w dół, ostrożnie stawiając kroki na starych, poplamionych posoką stopniach i nerwy mając tak napięte, że aż bolały. Zamarła, usłyszawszy z dołu echo szlochu i metalicznego, niepokojącego zgrzytu, które stawiały skutecznie włoski na jej karku i dokładały niepokoju do jej serca. Mimo miękkich kolan i bijącego prędko serca brnęła naprzód kroczek za kroczkiem, schodek za schodkiem, chcąc sprawdzić to, kto znajduje się na dole i... czy nie potrzebuje pomocy. Calutki czas skryta była w przyjaznych cieniach, zamierzając wpierw wybadać sytuację, a nie od razu rzucać się do akcji. Informacje najpierw, działanie potem. Tak.

Płaszcz cienia: 1/3 (użycie)

Przepraszam ;-;
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 4 z 7 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach