Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 2 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

Był pewien, że dostrzeże w nieznajomym strach przypisany nowicjuszom lub ślepą furię, którą odznaczali się doświadczeni wymordowani. Czekanie było najgorszą możliwością, na jaką go więc skazano — choć nie szczędził sobie nieczystych zagrywek i nierzadko stosował podstępy, nadal czuł niesmak przed atakowaniem kogoś inaczej niż od frontu. Stanie i przypatrywanie się, jak postać przed nim nieruchomieje i zastyga na wiele, wiele, wiele (GODZIN GODZIN GODZIN) sekund go niecierpliwiło. Wpatrywał się w jego przygarbione plecy, sunął po nierównej linii barków, zahaczał coraz bardziej rozdrażnionym spojrzeniem o mokre od śniegu kosmyki włosów czarniejszych od nieba nad ich głowami, ale się nie poruszył.
Nie wykonał kroku tak długo, jak długo nieznajomy stał do niego tyłem.
A to trwało kurwa wieki.
Grow już zgrzytał zębami, liczył płatki śniegu, z nudów zamarzał. Czuł się jak w czarno-białym filmie, gdzie klatki nie mają jeszcze odpowiedniej ilości przejść. W pierwszej nieznajomy wciąż trwał w swojej pozie; nagle rozbłysnęła biel; sekunda; stał już przodem do niego.
Wilczur przesunął językiem po spierzchniętych, zlodowaciałych wargach. I ruszył dalej przed siebie, mimo jego słów, jego spojrzenia, całej jego sylwetki.

Nie jestem mordercą.

Uśmiechnął się.
Oczywiście, że nie.
Mówili tak wszyscy.
Nie jestem mordercą. Kłamcą. Cudzołóżcą. Nie jestem zły. To nie moja wina. Nie byłem za to odpowiedzialny. Nie chciałem. Nie...
Podszedł już do niego na tyle blisko, by czuć oddech na własnej szyi. Głupotą było obnażać gardło przed wrogiem, jednak w obecnej sytuacji nie wydawał się tym faktem zaniepokojony. Uniósł uzbrojoną rękę i skierował ją ku jego twarzy; powoli, niemal ostrożnie. Wciąż trzymał broń, z ostrzem skierowanym do dołu, choć napięte mięśnie świadczyły o jego czujności. Gotów był zadrzeć nadgarstek i zaatakować, gdyby śnieg pod stopami nieznajomego chrupnął o pół tonu za głośno albo gdyby w jego oczach pojawił się błysk oszustwa, ale na chwilę obecną nie wyrządzał mu żadnej krzywdy — nie wyglądało też na to, że miał ten stan rzeczy zmienić, jeśli nie będzie do tego zmuszony.  Odgiął wszystkie palce prócz kciuka, którym przytrzymał rękojeść przy wnętrzu dłoni. Ręka znieruchomiała. Zatrzymał się o milimetr od skóry — prawie czuł pod szorstkimi palcami miękkość pobrużdżonego policzka. Wpatrywał się w niego tylko; w oczach błyszczało coś na pograniczu bezwzględnego rozbawienia — kogoś, kto wie, że ma przewagę nad szkolnym popychadłem tylko dlatego, że za plecami stoi cała banda łachmaniarzy gotowa wszcząć bójkę na jego pstryknięcie — a rozwścieczenia, będącego już standardową cechą jego postaci. Oba te warianty walczyły ze sobą o miejsce na podium.
W lśniących — dosłownie żarzących się — ślepiach nagle pojawiło się ostrzeżenie, którego nie sposób było nie zrozumieć. Nie ruszaj się; nie drgnij. Nie jesteś mordercą, więc tego nie zrobisz.
Nie zdejmując z niego spojrzenia opuścił ramię.
Tyrell mógł poczuć, jak w skamieniałe od zimna palce wsuwana jest rękojeść, tak mocno odznaczająca się gorącem w kontakcie z jego skórą. Broń została podana powoli, choć ta sama niecierpliwość zaogniała spojrzenie stojącego przed ciemnowłosym mężczyzny. Grow był skory nawet do tego, by zamknąć rękę nieznajomego na oddanym orężu, tym samym zmuszając go do przyjęcia w swój uchwyt.
Kropla krwi skapnęła na but anioła.
Jak piasek w klepsydrze.
Wilczur wypuścił powietrze, krzywiąc się — może z bólu. Wolną już dłoń uniósł z powrotem i oparł na twardej powierzchni ściany, do której przyciskał się jego nowy... towarzysz. Ręka przylgnęła płasko po boku głowy czarnowłosego, gdy Grow jeszcze bardziej się nad nim pochylił.
Nie odsunął się od niego, nie wyglądało też na to, że rozumiał pojęcie słowa „natręt” albo „przestrzeń osobista”. Będąc tak nieprzyzwoicie blisko ich oddechy niemal się ze sobą mieszały.
Jeszcze raz, ostatni, zwilżył wargi.
Jesteś mordercą.
Mówił opornie; chrypa szarpała za jego struny i bardziej warczał, niż rozmawiał. Kącik ust lekko drgnął.
To zwierzę jest martwe przez ciebie. Intencje nie odwrócą biegu wydarzeń. Nie sprawią też, że staniesz się... — Słowa zawisły między nimi, gdy nowy impuls bólu przeszył całe ramię. Chciało mu się wyć, krzyczeć, WRZESZCZEĆ, ale nie mógł. Nie w tym momencie. Stłamsił w sobie okrzyk desperacji, choć na twarzy widać już było czerwieniejące wypieki będące efektem tej nierównej walki. — Nie sprawią, że staniesz się niewinny. — Uśmiechnął się. Gdyby nie drapieżny wzrok wwiercający się w turkusowe spojrzenie, można by nawet pomyśleć, że faktycznie był wesoły. — Tak samo, jak zgwałcona kobieta nie stanie się dziewicą tylko dlatego, że nie chciała zostać przerżnięta. — Wraz z tym akcentem uśmiech zbladł, jakby jednym ruchem zszarpano z jego twarzy kartkę papieru. — Ale jeśli wierzysz w swoje słowa, nóż w twojej ręce nie powinien ciążyć. Jestem tym samym wilkiem. — Pochylił się mocniej, przystawiając usta do jego ucha. Głos zszedł do szeptu. — Uratuj mnie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trzask.
  Kilka kroków.
  Gdzieś z góry znów posypał się śnieg, oszraniając ich włosy delikatnym, srebrnym pyłem.
  Ściana, której nierówne kamienie wybijały się w wątłe plecy anioła były ostatnią kropką, niechybnie postawioną nad ‘i’; uświadomiła mu, że droga wyjścia została zabarykowana. Obie ścieżki zasypała wielka zaspa wyimaginowanego lodu spod której nie mógł już  dojrzeć choćby kawałka łysego gruntu — ewentualnej drogi ucieczki. Wszystko czekało na wyjaśnienia. A osoba odpowiedzialna za uzyskiwanie odpowiedzi była już blisko.
  Kolejny dźwięk gniecionego żwiru.
  Cień mężczyzny powoli przesuwał się po ścianach, jakby jego właściciel urządzał sobie wycieczkę krajoznawczą.  Nikle światło jakie tu wpadało powodowało, że  niemal w jednej sekundzie, czarnowłosemu wydawać się mogło, że zamiast wysokiej ciemnej mary na grafitowych murach widzi, nierówny kształt czegoś co mogło być wydłużonym pyskiem, o parze sterczącej na czubku głowy uszach.
  Tyrell jeszcze wyraźniej oparł się o zimną skamielinę. Jakby czekał na cios. Wyczuwał jej wilgoć. Twarz miał uniesioną, ale ani na sekundę nie postanowił jednak opuścić oczu z nieznajomego, jakby prześwietlał go spojrzeniem. Ostrze mignęło lekko, kiedy mężczyzna znalazł się nad wielką wyrwą wiszącą tuż nad ich głowami. Więc co mu pozostawało? Nie miał żadnego powodu, by myśleć, że pójście w prawo będzie lepsze od pójścia w lewo albo od stania i liczenia kamieni krzemowych na najbliższej ścianie. Wyrok zapadł. Trwał w impasie.
  Trzask. Jeden z pałętających się drobnych kamieni odbił się od buta białowłosego i upadł gdzieś w okolicach martwego zwierzęcia. Tyrell  na krótką chwilę spojrzał w tamtą stronę, jakby ten mały dźwięk miał uwolnić go od natarczywego spojrzenia Wilczura, którego oczy znalazły się już zbyt blisko aby udać, że się ich nie widzi.  Dwukolorowe tęczówki wpatrywały się w niego, kiedy ponownie odważył się na niego spojrzeć. Dominowało w nich coś co podburzało głębię jego zdecydowania. Tak pewnie czuje się ktoś w pełnym blasku. Ktoś, kto jest pewny, że posiadając odpowiednie umiejętności jest w stanie zapanować nad sytuacją.
  Kiedy uniósł ostry nóż, chłopak nie zareagował, choć oddech na krótką chwilę utknął mu w gardle. Ten facet budził w nim niepokój, ale również zaciekawienie, którego nie postanawiał po sobie pokazywać. Spoglądał na niego tępo i poważnie, z równie obojętnym zainteresowaniem co wykazują szóstoklasiści na zajęciach z plastyki. Jego twarz rzadko kiedy wyrażała inne emocje. Zdał sobie szybko sprawę, że nie ma żadnego sensownego planu. Będzie musiał improwizować. Jak zawsze.
  Uniesione ostrze zamigotało. Wciąż w spokoju śledził rysy twarzy Wilcuzra, jakby miały one zdradzić, to co zamierzał zrobić — nic bardziej mylnego. Szorstkie palce dotknęły jego policzka. Kolejny niemy wyraz, który nie poruszy na jego twarzy nawet warg.
  Gdzieś z góry zadął zimny wiatr.
  Dotyk mężczyzny był dla niego tym irracjonalnym odruchem, do którego nie był nigdy przyzwyczajony. Zesztywniał, Growlithe mógł to wyraźnie wyczuć nawet pod warstwą tak nieczułych palców. Wtedy chłopak po raz pierwszy spojrzał na ostrze, jakby miało być ono ostatnią rzeczą jaką zdoła zapamiętać. Pomimo iż nigdy nie cierpiał na aichmofobie, teraz jego błyszczące brzegi wydawały się wystarczająco stresujące. Krew zapulsowała mu w skroni. Na moment zamknął powieki, w pierwszej chwili gotowy na ziszczenie się czarnego scenariusza. Chciał odwrócić głowę, kiedy ręka zniżyła się. Oddech, który owiał go w twarz, a powietrze w postaci unoszących się par z ich ust mieszały się naprzemiennie, spowodowało, że zrobiło mu się duszno. Małe jak główka szpilki krople potu ozdobiły jego czoło na granicy włosów.
  — Jesteś mordercą.
  Palce chłopaka wyczuwając zimną rękojeść broni, zesztywniały jak u manekina. Nie poruszały się. Ich sina, skonała skóra ledwie współpracowała z dłonią Growlithe’a, ale zdrowy rozsądek kazał mu zacisnąć na nim palce, nawet jeśli miałoby to oznaczać ostatnią rzecz jaką miał zdążyć zrobić.
  Ostry, sparszywiały ton mężczyzny dźwięczał mu w uszach. Czuł jak każda sylaba wyrzucana z jego warg odbijała się od jego ust. Ręka którą trzymał broń opadła bezwiednie, ciężar ostrza wydawał się mrozić nie tylko krew ale i serce.
  Słuchał jego słów nie spuszczając z niego wzorku, pomimo skrywanego napięcia spoglądał na wymordowanego spokojnie, ledwo przytomnie. Musiał zrobić wszystko, byle nie ukazać własnych słabości. Byle nie zdradzić się obawą i brakiem jakichkolwiek umiejętności bojowych. Widział na twarzy wilka ból; przedostawał się nie tylko zza wypowiadanych mocna chrypą głosem. Był też w oczach, zarejestrował to czujnym i wprawionym okiem anioła, który ucieka od bardzo dawna.
  — Naprawdę jesteś świrem — Ugryzł się w język. Czarne kosmyki zahaczały o ostre kamienie ściany.
  Nie był na tyle głupi, aby rzucać w stronę nieznajomych obelgami. Ten facet nie był normalny. To despota, musiał  się opanować, aby móc wyjść z tego z głową na karku.
  — Nie ufałem ci. Nie chciałem aby to zwierzę cierpiało. Ani minuty dłużej. — Wzrok opadł mu gdzieś w dół, prawdopodobnie skupił się na krwi skraplającej ze zranienia. — Nie. To zwierzę jest martwe tylko, dlatego, że trzęsienie nie oszczędziło jego łap. Dobrze o tym wiesz. Próbujesz mnie zniszczyć.
  Nie potrafił przełknąć prawy?
"Uratuj mnie."
  Ciepło wezbrało się w nim.  Ucho zrobiło mu się czerwone od parzącego oddechu. Nie mógł się tak po prostu odwrócić. Przyszpilony był do muru z każdej możliwej strony. Szczupłe place anioła unieruchomiły mu rękę kilkanaście centymetrów powyżej zranienia. Jego dotyk był lodowaty, ale delikatny — ból w jego ramieniu najwidoczniej nadal powodował ograniczenia w tej części ciała. Brzęk jaki rozległ się chwile później, mógł uświadomić wilczego szefa, że broń, którą wręczył chłopakowi upadła na lekko oprószoną ziemię.
  Nie odezwał się słowem. Ukucnął zjeżdżając plecakiem po ścianie. Wyswobodził jedno ramie torby i otworzył zamek.  Miał ochotę odezwać się, aby ten odsunął się trochę, ale zamiast tego...:
  — Mogę uratować cię tylko w jeden sposób. I nie potrzebuje do tego ostrza.
  Nie odważył się spojrzeć mu w twarz. Pochylał się nad swoim ekwipunkiem.
  — Mam nadzieję, że nie pożałuję swojej decyzji.
  Oczom Growlithe’a mógł ukazać się bandaż i jakieś pudełko, które postawione na nierównej powierzchni wydało głuchy, zgrzytliwy odgłos. Coś w środku intensywnie się przewalało.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

— Naprawdę jesteś świrem.
Patrzył na niego tępo, jakby nie znał znaczenia tych słów i, nie chcąc się do tego przyznać, próbował nadać im znaczenie według intuicji. Ślepia miał wbite w jego oczy, ale go nie widział. Wzrok był niemal zamglony, jakby ciało dawno przestało mieścić w sobie duszę i pozostało pustą skorupą.
A potem parsknął śmiechem.
Gorąco oddechu buchnęło w szyję i ramię czarnowłosego.
Tak, chyba tak — przyznał rozbawiony. Ton nie pasował do osoby, która właśnie włożyła komuś nóż do ręki. — Chyba muszę być.
Muszę być, by ludzie tacy jak ty nie czuli się mordercami. Mogli ukręcić komuś łeb albo udusić gołymi rękoma, a potem wmawiać głupim gapiom, że nie było innego wyjścia. Działam niczego nie tłumacząc, bo tłumaczą się winni i tacy, którzy nie potrafią pokazać, jak proste i klarowne są ich ruchy.
Grow pokręcił głową, jakby pytał go po co ta cała szopka. Warto umierać za przekonania, których nie obronisz? Warto pokazywać mi — MI! — że jesteś święty?
Uniósł nagle spojrzenie. Wyglądało, jakby ściany nad nimi pochylały się, nie mogąc złączyć w miejscu, gdzie była dziura. Śnieg sypał nieprzerwanie.
Kiedy ustanie burza?
Przejmujący ból wbił się w jego skroń — gorąca igła zatapiająca się w twardym jak lód posągu.
Może wtedy, gdy nóż wreszcie
(szczęk)
Broda opadła. Oczy na powrót zobaczyły twarz czarnowłosego. Dopiero potem zjechały wzdłuż jego ramienia. Ujrzał pustą dłoń i naraz cała jego wesołość się ulotniła. Przez krótki ułamek sekundy wydawał się normalnym dzieciakiem, który nie zrozumiał czegoś istotnego w życiu. Na ułamek sekundy jego wzrok stał się sceptyczny i pytający, a usta nie drwiły, bo jedyne, co mógł zrobić, to wpatrywać się w odrzuconą na bok broń.
— … ylko jeden sposób. I nie potrzebuję...
Śnieg chrupnął jak łamana kość. Grow cofnął się do tyłu, wracając do poprzedniej maski. Wykrzywił się cały i przeciął nieznajomego wściekłym, nienazwanym spojrzeniem kogoś, kto rzuca wyzwanie całemu światu.
Stał jednak na granicy, przeżywając wewnętrzną walkę. To przypominało siedzenie w pomieszczeniu, którego ściany powoli zaczynały się łamać pod ciężarem wrzasków z zewnątrz. Choć znajdował się w środku, błona dźwiękoszczelności pękała, a do niego powoli, ale nieubłaganie docierały pierwsze podszepty. Z sekundy na sekundę stawały się wyraźniejsze i głośniejsze. Mówione tysiącami różnych tonów i głosów.
Wykrzywił się bardziej.
Za jego ramieniem ktoś się czaił — czuł niemal ten lodowaty oddech na skórze. Ten ktoś bez cienia wstydu pochylał się nad nim i mamrotał coś do ucha. Szybki bełkot, jak uderzanie mysich stóp o deski podłogi. Ledwo wyławiał słowa.
Możesz to zrobić
terazterazteraz
szybko póki nie patrzy
póki grzebie w tobie póki jest
głupigłupigłupi
nieświadom wszystkiego co możesz mu
Powieki przymrużyły się nagle, jakby został oślepiony białym światłem. Palce zdrowej ręki zadrżały. Zacisnął je w pięść.
Do mamroczącego głosu doszedł drugi. Brzmiał jak sygnał karetki. Podnosił się i opadał. Podnosił i opadał.
MASZ CORAZ MNIEJ
coraz mniej
czasu
JACE
musisz natychmiast

A potem trzeci. Tubalny. Powolny. Jakby każda literka rozjeżdżała się w jego ustach; jakby jedna sekunda rozciągała się w nieskończoność. Pytał, czy widzi tego tchórza. Oczywiście, widział. Ale jak przez grube, pomarszczone szkło. W głowie wirowało i nic nie mógł poradzić na to, że obraz mu się rozjeżdżał.
Grow wykrzywił się bardziej; teraz na jego usta powrócił uśmieszek kogoś, kto poklepywany jest po ramieniu przez grupkę śmiejących się kumpli. Kogoś, kto skopał szkolne popychadło i miał na bucie krew z jego pękniętej wargi.
Gdy nie mógł już zliczyć głosów, Tyrell wyciągał bandaż.
— … eję, że nie pożałuję swoj...
Dudniło mu w czaszce.
Wypierdalajcie wszyscy!
Pudełko, które postawione zostało na podłożu, nagle wystrzeliło w bok i wbiło się w zaspę. But białowłosego opadł ciężko z powrotem na śnieg. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, unosiła i opadała
(jak ten cholerny głos, ten przeklęty głos, który stale mówił)
a on sam wydawał się przebiec maraton. Wciągnął nagle powietrze i cofnął się o jeszcze jeden krok, nagle zniesmaczony (albo przerażony? Boisz się miłych ludzi, Jace?) nieznajomym.
Zamknąć mordę! — charknął ponad świstem wiatru, który wypełnił wnętrze jaskini. Mówił do niego, czy... — Do kurwy nędzy, dość! — Nagle wcisnął palce we włosy. Odciągnął je do tyłu. — Czy twój ptasi móżdżek wyleciał, gdy upadałeś i wyrżnąłeś łbem w głaz? Miałeś szansę uciec. Może nawet byś przeżył. Nie sądzę, ale może. Może nie doznałbyś obrażeń. Albo tylko niewielkie. Ale nie. Wpierw ukręcasz łeb wilkowi, a potem siadasz przed świrem i grzebiesz w torebce. Laleczko, jak ty przeżyłaś przez te wszystkie lata?
Mamrot nad jego uchem brzmiał jak pszczeli rój.
Szczęka Wilczura nagle się napięła.
Kończy ci się czas.
Brzmiał jak ktoś, kto chciałby dodać: „nie należę do cierpliwych”.
W rzeczywistości dudnienie w czaszce nabrało sekundowego rytmu – jak tykanie zegara odmierzające do włączenia...


                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Tyrell zdążył już prawie zapomnieć to uczucie tuż przed popadnięciem w strach: jego zmysły stały się wyostrzone, zupełnie jakby jakaś nieznana dłoń przesunęła przełącznik i uruchomiła wszystkie nerwy w równej zgodności; jakby ciemny korytarz jego sparszałego umysłu został rozpalony płomieniem, tak gorącym, że wszelkie wyskakujące języki ognia muskały ścian, pieszcząc i każąc zwracać na siebie szczególną uwagę.
  Coś upadło.
  Brzęk toczącego się pojemnika rozległ się tak gwałtownie, że ledwie stłumił w sobie zaskoczenie. Dłonie zawisły w powietrzu, jakby w ostrożności, że każdy kolejny ruch może spowodować, że to nie pudełko odbije się od ściany i wpadnie w głęboką zaspę. Że to może być jego głowa.
  Chłopak nie poruszył się. Wydawać się mogło, że chwila ta przedłuża się, tak jak szalejąca zamieć nad ich głowami; że miała w sobie coś z oczekiwania, ale za nic nie pragnęła przyspieszyć czasu. Czarnowłosy klęczał na wilgotnej ziemi — jedynym skrawku głazu, który nie pokryty był śniegiem. Wyżłobienia w szarych odmętach, jaśniły jak oblane wodą. Dłonie anioła bardzo powoli spoczęły na kolanach, nie miały wywołać w nieznajomym odruchu frustracji. Smoliste włosy osłaniały oczy.
  Kroki.
  Białowłosy cofał się, zdawał sobie z tego sprawę. Wychwycił dźwięk jego słów, które zaczęły przeradzać się w echo, odbijane od ścian pułapki, w której utknęli; od murów grobowca, w którym oboje mieli umrzeć. Uwięzieni na zawsze.
  Śnieg posypał się z góry. Przyozdobił ciemne włosy chłopaka o delikatny biały pył. Śnieżne cząstki roztapiały się na jego skórze, jakby natrafiły na wyjątkowo płomienny głaz. Emanujący ciepłem i bezgranicznym ogniem.
  Czas ucieka.
  Niemal słyszał jak echa mieszkających tu mar szepczą po ścianach. Jak skraplająca się woda odmierza sekundy jak dźwięk bijącej w filiżankę pałeczki. Tajemne miejsce, zakopane, skąpane w niekończącym się mroku. Spojrzał w bok prosto na sylwetkę martwego wilka. Krew wokół jego szczupłej sylwetki rozlała się w wyraźnym okręgu, otaczała go jak pentagram. Znów poczuł ten gorzki posmak w ustach. Obrócił głowę i ponownie skierował wzrok w ziemię. Klęczał przez Growlithe’m jak młody chłopiec przed Bogiem w katedrze. Wyjący wiatr nadawał temu miejscu iście mitycznego charakteru, niemal duchowemu. Czym teraz był? Bez broni, słaby pozbawiony planu?  Zacisnął pięści na swoich udach, gniotąc mokry materiał spodni. Chłód jaki przebijał się przez jego ciało przypominał wschód słońca wyjątkowo mroźnej zimy. Gdzieś tam, czuł ogrzewający płomień własnej logiki, ale reszta, razem z ciałem została zamrożona. Serce przyspieszyło. Przez chwilę nawet przemknęła mu przez głowę myśl czy mężczyzna jest w stanie wyczuć pożerający go strach.
  Uniósł powoli głowę i wycelował w niego zadkowe spojrzenie. Nie wyrażało nic co mógłby teraz oczekiwać Wilczur. Była tak samo obojętna i pusta jak wcześniej. Pozbawiona barwy i cienia. Nie wystraszona. Nie agresywna. Twarz człowieka, który poza okrywającą jego twarz maską nie posiada w sobie nic, nawet części bijącego serca.
  Wsłuchiwał się w jego słowa nie spuszczając z niego wzorku. Jakby wpatrywał się w kapłana z kielichem Ciała Bożego w dłoni, gotowy wyznać żal za grzechy i odmówić pokutę. Zaciskane pięści uzmysłowił mu, że trzyma w dłoni kąsek bandażu — musiał zdążyć wyciągnąć go przed zaserwowanym kopniakiem Growlithe’a. Zmierzwił go już tak mocno, że pojedynce pożółkle nici zostały na jego spodniach jak gubiąca się sierść kota.
  Przez moment jego umysł nasunął mu pewną wizję. Wilk. Chudy, wygłodniały. O czarnym furze, z nisko zawieszonym łbem. Stał na kamieniu pośrodku padającego światła, z lśniącymi dwukolorowymi ślepiami wbitymi w mrok. Stał i jeżył sierść. Jego łapy były spięte jak do ucieczki. Parszywy pysk osłonił ostre białe kły. Ciemna skóra tuż przy szczęce zadrżała. Chłopak z większym zaciekawieniem wpatrywał się w mężczyznę. Chwilowa wizja wisząca przed jego oczyma rozpłynęła się z kolejnym powiewem mrozu, który spowodował, że dłonie zatrząsły się, a do nosa podszedł katar. Policzki miał już sine. Patrząc tak na niego, w tym ostatecznym ujawnionym akcie obronnym, podniósł się  z ziemi. Uzmysłowił sobie coś czego wcześniej nie pojął. Czego nie był w stanie pojąć.
  — Nie jestem twoim wrogiem.
  Jego głos zaszedł chrypą. Musiał odkaszleć, bo chłód wydawał się zamrozić mu struny głosowe. Odetchnął i ponownie na niego spojrzał. Ręką objął swoją skaleczoną rękę.
  (on jest wilkiem)
  — Utknęliśmy w tym razem.
  Tyk. Tyk.
  Serce zabiło wyraźniej. Zrobił krok naprzód. Zacisną zęby, a ścięgna podkreśliły jego policzki.
  — Nie wyjdziemy stąd. Nie wydostaniemy się. Śnieg zasypie tę dziurę szybciej niż sądzisz. Nikt nas nie znajdzie. Pomyśl racjonalnie.
  Kolejny krok.
  — We dwójkę możemy coś zdziałać. Istnieje jakaś szansa na wyjście z tego bagna.
  Zaufaj mi.
  (kończy ci się czas)
  — Przetrwałem dzięki rozsądkowi i osobom, których spotkałem na swojej drodze. Nie dałbym sobie rady, gdyby nie oni. Może już wcześniej znalazłbym się w tej dziurze. — Spojrzał po ziemi. — Dokładnie w tej samej, w której teraz jesteśmy. Umarłbym z pragnienia i głodu. A może bym zamarzł. Znalazłbyś teraz moje przegniłe szczątki. Zaryzykowałem. — urwał tę myśl, by znów na niego spojrzeć. Nie przekroczył granicy dzielącego ich muru, był ostrożny. Obchodził się z nim jak z dzikiem stworzeniem. — Chce stąd wyjść. Ty również. Walka nic nie da--
  Nie był dobrym mówcą. I najprawdopodobniej wygłosił własnie najdłuższą wypowiedź w swoim życiu. Przesunął dłoń wyżej, palce zacisnęły ranie. Kaszlnął i pociągnął nosem. Krew poplamiła jego bladą skórę; ból w ramieniu był niewyczuwalny, jakby chłód umiejętnie pozbawił go czucia.
  — Jak cenna dla ciebie jest ta ręka?
  Ciemnowłosy wyciągnął nogę przed siebie. Żwir zatrzeszczał mu pod stopą, ale nie ruszył. Wpatrywał się zawzięcie w twarz mężczyzny, jakby miała odpowiedzieć mu na te wszystkie słowa jednym gestem.
  (czas się kończy czas się kończy kończykończy)
  Czas się. SKOŃCZYŁ.
  — Nie baczę na to.
  Jakiś nagły ruch kazał mu spojrzeć na ścianę gdzieś trzy metry od wylotu nad którym szalała burza. Mięśnie jego twarzy drgnęły. Źrenice rozszerzyły się. Dłonie skamieniały. Głaz u samej szarej formacji zatrzasnął się i osunął z szarego muru. Usta Tyrella  zacisnęły się jak przy szczękościsku. Spojrzał na Growlithe’a — ale miał wrażenie, że trwa to zdecydowanie zbyt długo. Czas się wydłużał. Wyciągnął przed siebie rękę, puszczając szkarłatną plamę. Czerwone palce ubrudzone krwią wyglądały jak dłonie niewinnego chłopca, który własnoręcznie zarżnął świnię; jakby ona miała zatrzymać spadający głaz. Ale wtedy czas przyspieszył.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 — Nie jestem twoim wrogiem.
 Co za ironia losu. „Nie jestem twoim wrogiem” było najczęstszymi słowami w Desperacji zaraz po „Rozjebię cię na fresk” i „Oddawaj wszystko co masz, łącznie z godnością i zdjęciem matki”. Grow miał ochotę roześmiać się i ten szaleńczy rechot próbował przedostać się przez gardło, ale krtań była zbyt ściśnięta, bo wbrew sobie musiał przyznać, że czuł się niepewnie. Przynajmniej na tyle, aby mieć się na baczności i przy jak najrzadszym mruganiu rejestrować jak najwięcej ruchów swojego teoretycznego sprzymierzeńca. Nie przypuszczał, by kiedykolwiek złapały go takie blokady, a jednak same dłonie ważyły po kilka ton każda, a nogi wydawały się lżejsze od bioder — jakby uniesienie ich było jedyną dobrą opcją.
 Ale uniesienie stopy oznaczałoby zrobienie kolejnego kroku do tyłu. A na to przecież nie mógł sobie pozwolić.
 — Utknęliśmy w tym razem.
 Źrenice zwęziły się do płaskich linii, a wargi wymordowanego niespodziewanie się rozchyliły, ukazując zaciśnięte zęby i róż dziąseł tam, gdzie lewy kącik ust uniósł się zbyt wysoko.
 — Nie wyjdziemy stąd.
 Właśnie. Nie ma tu żadnej drabiny, żadnych helikopterów. Żadnej straży ratowniczej, pnączy, tajemnych przejść, teleportów. Białowłosy zmarszczył nieco nos, palce dłoni zacisnęły się w twardą pięść — tymi rękoma wybijał durne teksty, takie jak te, z łbów równie głupich owiec.
 — We dwójkę możemy coś zdziałać.
 Zamrugał szybko; obraz mu się chwiał.
 — Przed chwilą mówiłeś co innego — syknął wściekle, nawet nie kryjąc tego, jak bardzo jest niezadowolony z herezji nieznajomego.
 (kończy ci się czas)
 Wiedział o tym doskonale. Brał głębokie wdechy, ale na niewiele się zdawały. Potrzebny byłby tu inny zapalnik; choć w obecnej sytuacji najlepiej kubeł z lodowatą wodą. Coś, co wstrząsnęłoby ciałem, co zaskoczyłoby cały układ nerwowy, który otępiałby i zresetował dotychczasowo wprowadzone komendy. Miał wrażenie, jakby stał okrakiem nad murem; jedną stopą będąc w świecie, który nie należał do niego, a drugą w świecie, do którego nie chciał należeć. W świecie, w którym wszystkie myśli zagłuszane były przez niskie warczenie i szczęk uderzających o siebie kłów, i zgrzyt pazurów, i...
 — … alka nic ci nie da.
 Teraz wybuchnął śmiechem.
 I ścisk w gardle nie miał tu nic do rzeczy.
 Walką wygrywałem jedzenie. I wodę. I życie, które ty zawdzięczasz obcym. Oczy Wilczura na powrót rozbłysły w politowaniu, gdy ściągał usta w grymasie. Gdzie teraz są twoi wybawiciele? Gdzie są te życzliwe osoby, o których tak ładnie się wypowiadasz? Gdzie zrzucane przez nich liny, gdzie paczki z żywnością, gdzie ta zakichana pomoc? Żyjemy w czasach, w których trzeba radzić sobie samemu.
 (nie wyjdziemy stąd)
 — Jak cenna jest dla ciebie ta ręka?
 Pytanie sprawiło, że cofnął ranne ramię do tyłu, jakby nieznajomy co najmniej miał  zamiar siłą zmusić go
 (siłą. naprawdę pomyślałeś o tym, że to chuchro ma siłę!)
 do pokazania konsekwencji upadku. To nie było konieczne. Więcej nawet — nie miał zamiaru się na to godzić nawet, gdyby miało to przytłumić ból. Bo
 (kończy się czas)
 za moment nie będzie to miało żadnego znaczenia; za moment zostanie jeden z nich i z pewnością...
 Chrupnięcie.
 Grow warknął ostrzegawczo. Cofnął się o krok. Pękła kolejna nić Ludzkiej Maski. W oczach płonął ogień pełen płomieni, których nie ugaszą żadne ładne słówka, żadne uspokajające frazy. Głowa pochyliła się nieco w dół, aby zakryć gardło, które nie tak dawno sam podstawiał nieznajomemu pod zęby.
 — Nie baczę na to.
 Patrzył tylko na niego. Koncentrował się tylko na nim. W czaszce huczało i buczało od myśli, rozkazów. Ramiona się przygarbiły. Wyłączała się samoświadomość; to prawie jak ze snem. Wpierw leżysz w łóżku i czekasz, czekasz, czekasz, a potem zasypiasz. Nagle. Tutaj było identycznie. Wpierw stał przed nim. A potem przegrał. Równie nagle.
 Wtedy nieznajomy wyciągnął do niego rękę i to był znak, by Maska odsłoniła wilka. Grow niewiele myśląc, może nawet w ogóle nie myśląc, może tylko działając według instynktu, chwycił ciemnowłosego za przegub, wżynając za długie paznokcie w jego jasną skórę. W każdych innych okolicznościach dawkowałby użycie siły, starając się, by nie uszkodzić nadgarstka, jeżeli nie było to konieczne — bo wolał, gdy ofiara wyrywała się do samego końca. Kopanie kadłubka z połamanymi kończynami nie było już takie zabawne.
 Ale teraz?
 Teraz po prostu go szarpnął. Wszystko trwało może ułamek sekundy. Wystarczająco jednak, by kawałek skały nad ich głowami się nadłamał. By zachrzęściły o siebie ścianki odłamka.
 (reakcja)
 Wilk uniósł uszy. Słyszał świst powietrza.
 Czas zwolnił.

 Grow ocknął się kilka sekund później. Leżał na ziemi, niemal gołej; otaczał go bezśnieżny okrąg, choć płatki zlatujące z góry w niedługim czasie z pewnością przykryją glebę nową warstwą bieli. Teraz jednak czuć było dym i wspomnienie ciepła. Tu i ówdzie ostatnie płomienie dogasały, kończąc żywot białym obłokiem. Grow dyszał, ściskając coś w dłoni, ślepo wpatrując się w zaśnieżone niebo.
 (zapalnik)
 Puzzle wskakiwały na swoje miejsca; nie pamiętał niczego, co działo się przez ostatnie... ile? Dwie minuty? Trzy? Pięć? Dwadzieścia? Kojarzył jedynie tyle, że
 (kończył się czas)
 był wściekły. Roztrzęsiony i przerażony. Przede wszystkim jednak obolały. Później w umyśle pojawiały się pojedyncze kadry, przeskakujące między sobą jak seria klatek w niskobudżetowym filmie. Wpierw obraz, w którym dostrzegał swoją rękę łapiącą szczupły nadgarstek. Potem zamazane plamy, bo rejestr rozmył się przy zbyt prędkim podnoszeniu głowy.
 Wtedy czas na moment zamarł. Stanął w miejscu. Pozwolił mu wyłowić stwierdzenie, że z góry odłamał się kawał skały. Że ta skała za ułamek sekundy na niego runie. Że go zmiażdży.
 („rozjebię cię na fresk”)
 Że zakończy ten cyrk, co obecnie nie bardzo go interesowało, jakby taki stan rzeczy był łatwy do zaakceptowania. Skała cię zabija. A ty umierasz. Proste? Proste.
 A jednak nogi same się poruszyły. Wola przetrwania, ta sama, która przez wieki prowadziła go przez polowania, pchnęła jego nogi do tyłu; wtedy czas na nowo przyspieszył.
 Kolejny kadr.
 Upadł boleśnie na podłoże. Dookoła buchnęły płomienie. Wysokie języki ognia; musiały mieć trzy metry. Śnieg topił się w trymiga przy tak wysokiej temperaturze; przez te kilka uderzeń serca całe powietrze drgało od gorąca i zdawało się, że lada moment nie pozostanie nic, prócz czerwieni i żółci.
 Następny kadr.
 Palce wciąż wczepione w przegub nieznajomego. Trzymał
 (HERETYKA)
 nieznajomego bardzo mocno. Musiał to zrobić machinalnie; bo przecież nie pociągnąłby go za sobą, gdyby miał świadomość, że głaz huknie w jego
 (HERETYCZNY)
 łeb, nie? A jednak nie poluzował wtedy chwytu i kiedy chciał odskoczyć do tyłu, kiedy tracił równowagę, zaczepiając podeszwą buta o zbyt wysoką zaspę śniegu, pociągnął czarnowłosego ze sobą.
 Te obrazy były bardzo ubogie. Bardzo nijakie, bo nie dawały mu stuprocentowej pewności, że miały swoje odzwierciedlenie w świecie realnym — Grow równie dobrze mógł tak leżeć od kiedy tylko zarwała się pod nimi ziemia.
 (śnieg stopniał. ziemia została wypalona)
 Paznokcie białowłosego wysunęły się ze skóry; oparł rękę płasko na ziemi i podniósł się na łokciu.
 Głaz leżał niespełna kilkanaście centymetrów od jego stóp. Może nawet tylko kilka. Może minął ich o włos?
 — O... o kurwa — wykrztusił oszołomiony, choć w jego głosie dało się wyczuć — paradoksalnie — o wiele więcej przytomności niż wcześniej. (co was uratowało? co was uratowało, Jace?) Źrenice były rozszerzone, gdy spojrzenie spoczęło na walającym się w połowie na nim, w połowie na glebie, nieznajomym. — Nie wiem, co boli bardziej — ochrypł. — To, że cię nie zmiażdżyło i, niestety, nadal żyjesz... czy to, że teraz miażdżysz mi rękę... przez co ja umieram. Jeżeli za dwie sekundy nie opuścisz mojego złamania, przysięgam, zacznę wrzeszczeć, a to może spowodować kolejny nalot głazów wielkości przeciętnego żarłacza białego.
 I wcale nie będę tego robił z powodu bólu, który jak skurwysyn ciśnie do mózgu jawne alarmy: BOLI. BOLI. BOLI. RWIE. Jeszcze chwila, A UMRZESZ. Jeszcze moment, a ZDECHNIESZ PRZEZ RĘKĘ. PRZEZ GŁUPIĄ ŁAPĘ.
 Szczęki zacisnęły się.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spadający głaz nie był odpowiedzią. On był wykrzyknikiem jak strzał z bliskiej odległości prosto w twarz. Upadający żwir sypał się jak konfetti na diabelskiej paradzie i co gorsza — nie miał zamiaru przestać. Teraz w tych kilku chwilach, tak długich jak ciągi nie obliczonych równań, wydawał się być piaskiem przesypującym się w klepsydrze. Cóż za trafne porównanie. Ściany jakie ich otaczały może i granitowe i łyse były jak pułapka. Ile czasu im zostało? Ile zostało do przesyłania się całego piasku?
  (Czas się kończy skończył)
  W chwilach takich jak te czas zwalnia, a sekundy wydają się ciągnąć jak minuty. Ale pomimo tego rozum nie pozwala się ruszyć. Mózg nie rejestruje tego czasu. Głowa spętana grubymi pnączami obejmującymi za kark, wydaje się być głową człowieka zaklętego w marmur. Gdzie był głaz? Gdzie się znajdował? Wisiał już nad ich czaszkami na niewidzialnych linach; kilka centymetrów od roztrzaskania ich mózgów?
  Tyrell próbował coś zrobić, ale dłoń miał zawieszona w czasoprzestrzeni. Palce nie poruszały się. Tak jak i usta aby ostrzec o niebezpieczeństwie. Były sztywne jak serce, które na moment przestało bić. Wtedy właśnie spoglądnął wstecz. Na te wszystkie chwilę oślepiające jak śnieg. Na możliwości, które piętrzą się od namiaru informacji jak gałęzie drzewka bansai. Widział ścieżki, które porzucił, które zasypywał lód i których najpewniej już nikt nie odkopie. Ale prawda jest taka, że nie ma wyborów. One pojawiają się potem kiedy zadajemy sobie pytanie: "co mogłem zrobić?', 'co by się stało, gdybym tego dnia postąpił inaczej?'. Gdyby postąpiło się inaczej, wtedy najpewniej na jego miejscu znalazłby się ktoś inny. I serwował podobny zestaw pytań.
  Silna dłoń pochwyciła go. Ledwie zarejestrował ten gwałtowny ruch, który złapał go jak nieboraka za ramie. Przez chwile wydawało się mu, że leci na twarz. Na czarna ziemie, wilgotna i brudna od sadzy. W głowie brzmiała zduszona myśl: ‘Nie dotykaj”, ale umarła tak szybko jak się pojawiła. Nogi oderwały się od śliskiej powierzchni. Poczuł ciepło. Ale nie równało się ono z żadnym innym ciepłem, które wcześniej znał. Było niebezpiecznie nadgorliwe.
  Coś huknęło za jego plecami. Ziemia zatrzęsła się. Obraz rozmazał się chłopakowi przed oczami; zdołał zarejestrować tylko kawałek buta białowłosego i jego rękę. Potem rozjechane tło. I ciemność gdy zaciskał powieki. Potem białą zaspę, która bardzo szybko z majaczącej wizji stała się rzeczywistym reliktem, który objął i tak wcześniej jego posiniaczone ciało. Ból w ramieniu odezwał się.
  Upadł na mężczyznę, a kanonada trzasków jaka rozległa się chwile potem wydawała się nie kończyć. W umyśle chłopaka tkwiła tylko jedna myśl — zgniotło. Złamany kręgosłup i przerwane rdzenie kręgowe pozbawiły czucia jego ciało. Umarł, a teraz patrzy na to wszystko jak widz, który wcześniej został upchnięty w fotelu, i któremu wciśnięto paczkę popcornu za darmo.
  Powoli poruszył głową, leniwie jak kocur dopiero budzący się ze snu. Poczuł, że śnieg odkleja się od jego prawego policzka. Nosem przesunął po czymś ciepłym, ale dopiero kiedy się podniósł zdał sobie sprawę, że tą częścią ciała była szyja Wilczura. Podparł się na rękach i wlepił w niego wzrok. Nieruchomy, prześwietlający na wskroś. I choć można było doszukać się w nim zaskoczenia, emocje znów zduszone były pod tajemniczym obliczem zwanym znakiem zapytania.
  Głos, twardy i chrapliwy przerwał martwa ciszę, jaka rozległa się chwile potem. Chłopak instynktownie spojrzał w bok, na stertę gruzu, który zalegał na miejscu gdzie do niedawna stali. Nie był to jeden głaz. Na ziemi piętrzyły się skały różnej wielkości. Ten mały uszczerbek popchnął za sobą kolejne, a spadająca lawina miała pochłonąć ich i uwięzić na zawsze. To był w końcu racjonalny pomysł od stwórcy. Chciał aby znaleźli się tu i zawiesili broń. Martwi czy nie. Ale Tyrell nie wiedział nic o powodach. Znał się na łańcuchach. Jak powstają i co ze sobą niosą. Nie raz taki łańcuch był wstanie wyciągnąć z grobu nie jednego nieszczęśnika, o ile miał szczęście, jeśli nie — zapętlał się na jego szyi i dusił.
  Niebieskie spojrzenie szybko wróciło na swoje miejsce. Wbiło swoja obojętna pustkę w twarz delikwenta i cierpienie wykrzywiające jego wargi. Gwałtownie się podniósł, jakby bliskość, która przez moment ich dzieliła, odezwała się porażającym impulsem. Poderwał się na równe nogi, ocierając rękawem nos, który wcześniej przekroczył granice obcej skory. Wydawał się mu odmarznąć w jedną chwilę. Zasłaniając nadal przedramieniem usta, stojąc na lekko ugiętych nogach, z wciąż zwisającym wilgotnym plecakiem spoglądnął na jego rękę. Grow nie mógł zauważyć rozpalonych policzków i niewyraźnego zmieszania, które i tak były na codzienność czarnowłosego wręcz nieznanym wyrazem.
  (Po co nosić maskę, gdy nie ma się już twarzy?)
  Krew barwiła śnieg, w którym wylądowali, kości odznaczała się w zaczerwienieniu jak perła w muszli. Nie wyglądało to dobrze. Opuścił dłoń.
  Zdał sobie sprawę, że opętańczo zagryza wargi, i zmusił się, aby przestać. Czy właśnie tak wyglądało popadanie w obłęd?
  — Uratowałeś mnie.
  Odezwał się po chwili na przekór jego negatywnych słów; jakby ich nie słyszał. Cień jego ciała osłonił Growlithe’owi twarz, kiedy postanowił się zbliżyć. Spojrzał na niego z góry jak chłopiec przyglądający się fascynującemu kamieniowi znalezionemu w rzece.
  — Do tego czasu wydawałeś się być masochistą — skomentował ostatnie zdanie Wilczura.
  Obrócił  głowę, jakby dłuższe przypatrywanie się mu miało zaboleć go bardziej. Jego dusze.
  — Masz mnie za mordercę, ale to czas jest skuteczniejszym mordercą — odezwał się swoim najbardziej kojącym tonem. — Nie musisz się tym wcale przejmować, nie zbliżę się do ciebie. Tylko wstań.
  Podniósł wzrok ostrożnie na jego oblicze, wyciągnął zdrową rękę… i znów się zawahał. Biała skóra jak całun. Palce wyciągnęły się długie i szczupłe w jego kierunku.
  — Jestem ci winien przysługę.
  Głos jaki potoczył się po ścianach krypty był inny. Przemieszczał się i lawirował pomiędzy skałami niosąc za sobą większe echo.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Ciężar zniknął. Tego chciałeś? Tej nagłej pustki, która pozostała?
Bingo.
 Serce wybijało miarowy rytm; naturalny, nieprędki, spokojny. Nie popędzany adrenaliną, która powinna buzować w żyłach. Uniknęli zmiażdżenia i był to cud, nic mniej, nic więcej. Wcześniej uniknęli roztrzaskania się na twardym podłożu — i to również był cud. Teraz cudem wydawał się dla niego też fakt, że nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Dwukolorowe ślepia, jeszcze przed momentem błyszczące i zadziorne, zmatowiały, przekierowując się w górę — na niebo przecinane lawirującymi płatkami śniegu.
 — Uratowałeś mnie.
 Czym on kurwa podpadł Bogu, że teraz go tak karano? Miał wrażenie, że z sekundy na sekundę Zaginiony Ojciec postanawia podrzucić mu pod nogi o kilka kłód za dużo — a potem rozsiada się na swoim tronie i wybucha śmiechem za każdym razem, gdy stopa nadeptuje na pień i ciągnie całe ciało mordą na podłogę. Tak właśnie wyglądała złośliwość losu? Tak właśnie wygląda kara za grzechy? Bóg podstawia ci pod nos jakiegoś dzieciaka, którego chcesz zajebać... i który uważa cię przez to za wybawiciela?
 Kącik ust zadrgał mu, hamowany jednak przez rozdrażnienie. Był na granicy. Miał ochotę zacząć się śmiać, chociaż „śmiech” to złe określenia. Rozsadzał go chichot, rechot, wrzask i kasłanie. A jednocześnie wszystko w nim było zaciśnięte z gniewu, bo napatoczył się na szaleńca większego od siebie. Na samobójcę, który podchodził zbyt blisko, zbyt łatwo, zbyt niewymuszenie. Który wyglądał, jakby nigdy nie podniósł na nikogo ręki, jakby nie znał zasad panujących na Desperacji. Albo jakby nie chciał się im podporządkować, a przecież to niemożliwe.
 Powieki Wilczura nieco opadły, gdy przyglądał się czarnemu nieboskłonowi. Gwiazdy zostały przysłonięte przez zawieruchę; teraz świat składał się tylko ze śniegu, z bieli i tylko z bieli.
 Już wkrótce zasypie wszystko — ciebie, samobójce, głazy, ziemię. A wtedy świat stanie się bielą. Stanie się kartką. Nowym rozdziałem do zapisania. Stanie się tabula rasa — i ta rzeczywistość nie będzie obejmowała twojego istnienia. Całkiem niezła perspektywa, nie?
 Nagle przed oczami pokazała mu się twarz, a on od razu się skrzywił. Wzrok zdawał się wyostrzyć, gdy w kadrze pojawił się ciemnowłosy. Ślepia, wciąż przymrużone, przekierowały się na jego oczy, a usta jeszcze bardziej wygięły w niezadowoleniu.
 — Czas nie jest mordercą — wychrypiał po tym, jak wypuścił powietrze w długim, zmęczonym westchnięciu. Przesunął rękę, którą trzymał na ziemi, na brzuch, a potem na pierś; w miejsce, gdzie jeszcze parę chwil temu czuł ciepło drugiego ciała. — Czas nie zabija. Już nie. — Ponieważ się nie starzejemy, ponieważ mijają wieki, a nasze serca dalej biją. Rozumiesz? Ponieważ czegokolwiek nie zrobisz, czas nie gra roli. — Jest katem. Zadaje obrażenia. Nagle daje ci w twarz i podtyka ci pod nos jakieś zdjęcie. Na przykład twojej siostry, która umarła. Albo przyjaciela, który cię zdradził. Albo którego ty zdradziłeś. Albo jakiekolwiek inne wspomnienie, przez które dostajesz w dekiel.
 Od kiedy jesteś taki poetycki, Grow? I sentymentalny?
 Przymknął powieki, pod którymi cienie wyryły się niemal czernią. Od czterech minut? Albo dwóch? Sam nie wiedział ile minęło od kiedy głazy postanowiły zatrząść całą jaskinią, choć był pewien, że teraz przestawało mieć to znaczenie. Nie ruszał ręką, ale przecież wciąż go bolała — wciąż tracił krew, wciąż słabł, wciąż kręciło mu się w głowie. Wciąż mógł w pewnym momencie źle postawić stopę i nadepnąć na aktywator. Mógł włączyć pułapkę, która zadziała jak marchew na kiju na osła — zwolni wtedy wszelakie blokady i wbrew swoim racjonalnym myślom, wbrew temu ludzkiemu „ja”, znów zacznie warczeć, pluć śliną, szczerzyć zęby. Jakby był
 (jesteś zwierzęciem. wy, wymordowani, to zwykłe bestie. woof. woof.)
 Głos Yuu, łowczyni. Wydawał się o wiele wyraźniejszy niż wtedy, gdy faktycznie wypowiadała te słowa — w równych ciemnościach, również w jaskini. Koniec końców wszystko sprowadzało się do tego samego, nie? Zostajesz uwięziony w czarnej dupie z kimś, kto udaje miłego, kto chce zawiązać z tobą współprace, ale potem nagle zaczyna przedrzeźniać szczekanie, pokazuje przypadkiem co o tobie myśli. No? Więc kiedy mały samobójca ułoży usta w ironicznym: „hau”?
 — Obawiam się, że doszedłem do pewnego wniosku. — Otworzył oczy i spojrzał na niego poważnie. — Jesteś walnięty.
 Na końcu języka miał resztę słów.
 Boję się ciebie.
 Gdybyś był potworem spod łóżka, wyprowadziłbym się na hamak.
 Rozumiesz, dzieciaku?
 — Jestem ci winny przysługę.
 Nie rozumiesz.
 Wilczur jakby ostatkiem sił uniósł ramię i zakrył nim sobie oczy, aby nie patrzeć więcej w to pełne... czego? Współczucia? Zrozumienia? Ulgi? Nienawiści? W spojrzenie, którego nie pojmował i którego pojmować nie miał prawa, bo już wcześniej wyczuł przepaść, jaka znajdowała się między nimi. Tym jednym ruchem odgrodził się jednak od śmiesznie nierealnego obrazka, w którym nieznajomy wyciąga do niego rękę, żeby...
 — Nie mam siły — przyznał niechętnie, utrzymując jednak obojętny ton głosu. Ale przynajmniej pierwszy raz przez jego gardło nie przecisnęło się kłamstwo — miał gorączkę i czuł to gorąco przedzierające się przez materiał kurtki, przez skórę i mięśnie — aż do kości. Tracił krew i już teraz wirowało mu w głowie. A jednocześnie, aby umysł był rozdarty, prawie drżał z zimna od przemoczonych ubrań i padających płatków w kształcie finezyjnych gwiazdeczek.
Idź stąd.
 Póki upadek wybił ci z głowy wszystkie pomysły na rozszarpanie go?
Tak. Do licha, dokładnie tak.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wzrok Tyrella przemykał przez mrok, który z każdą chwila zdawał się pochłaniać ich grobowiec śmierci. Śnieg przestawał padać; coraz rzadziej oszraniał się na popielatej mogile. Niebo nabrało koloru głębokiego ołowiu, a widok na wyższą partię terenu był już znacznie ograniczony przez szarzyznę, która zupełnie zdominowała wysokie sklepienie. Czy to możliwe, że dochodziło już późne południe? Nie wiedział, ile czasu dokładnie minęło od momentu kiedy tu wpadli. Jedyne co wiedział to, że jest zmarznięty i wypluty. Ściany krypty pożerała ciemna czeluść.
  Chłopak nadal stał przy mężczyźnie. Suche i pokryte zmarzliną dłonie drgnęły lekko.
  NIE ZBLIŻYSZ SIĘ DO NIEGO. TO OBIECAŁEŚ. TO DLA CIEBIE WYGODNE. NIE UKRYWAJ.
  Błysk w jego turkusowym oku przywiódł na myśl bardzo stary posąg o żywym, młodym spojrzeniu. Wsłuchiwał się w wyrzucane słowa wymordowanego, ale wydawać się mogło, że jego umysł w ogóle ich nie przyswaja, tak jakby obrzucany obelgami w obcym języku człowiek patrzał na drugiego w niesamowitym skupieniu zamieszkującym zaciśnięte usta. Czy te słowa nie robiły na nim żadnego wrażenia? Robiły. Był pełen podziwu, że ten nadal jest w stanie tyle gadać. Wzrok dlatego też szybko znów zsunął się na jego rękę, która teraz leżała zakopana pod pierzyną jasnego śniegu — powoli czerwieniejącego, notabene.
  — Więc jak ćwiczyć pamięć, by umieć zapominać?
  Wspomnienia były niczym ostre kawałki szkła rozsypane na ścieżce życia każdego podróżnego godnego do przejścia ich zawiłymi drogami. Każdy próbuje podnieść rozsypane zwierciadło — i każdy się przy tym rani. Uparcie jednak wciąż podejmuje się tej próby, aby móc utworzyć z nich całość — większy ból. Irracjonalizm ludzkiego postępowania i naiwność było czymś, co nigdy nie miało zostać rozszyfrowane. Nie przez postacie niższego rzędu. Chłopak nie tak wcale dawno miał wrażenie, że otaczające go postaci znają go za poprzedniego życia. A przecież nikt nie żałuje nikczemników. Ktoś o tym zdawał się jednak wiedzieć, dlatego obdarzył jego umysł czystym jak płótno początkującego malarza. Myśli Tyrella pognały gdzieś w dal, a kiedy wróciły, jakieś trzy minuty później, poczuł ukłucie atawistycznego leku, że znów próbował powrócić do tego co zagradzała gruba, żelazna brama. Wszystkie myśli o echach głosów sprzed lat wyparowały z głowy Tyrella, co nie oznaczało, że poczuł się lepiej; najbardziej obnażony czuł się właśnie teraz, kiedy zacierała się różnica pomiędzy tym, kim jest, a, kim wydawał się być.
  — Walnięty — powtórzył. Patrzył na niego bez wyrazu. Trudno było rozumieć czy powiedział to na głos, bo pogodził się z jego opinią czy był na tyle zaskoczony, że musiał zastanowić się nad sensem tego słowa. Mężczyzna w tym czasie osłonił zdrowym przedramieniem oczy, a Tyrell znów spojrzał na zranienie. Widok plam na śniegu obudził w nim nowe uczucie. Było porównywalne niemal do głodu, ale nieumiejscowione w żołądku. Miał wrażenie, że sama zagnieżdżona w czaszce myśl aby mu pomóc wierci mu dziurę w mózgu.
  Niebieski wzrok potoczył się po wąskiej klitce. W oddali zauważył ciemny cień pudełka, które wcześniej udało mu się wyciągnąć z plecaka (i samą torbę), a gdzieś przy rozwalonym wieczku spoczywa obszerna czarna plama. Tak dobrze mu znana, że znów spiął zmarznięte mięśnie.
  W końcu ruszył. Podszedł do pojemnika i pochylił się aby zabrać go zdrową ręką (zabrał też torbę). Ranne ramie nadal wydawało się być bezużyteczne. Nie zamierzał je obciążać. Kiedy się wyprostował, spojrzał krótko na leżące martwe zwierzę. Krew nadal zalegała w miejscu gdzie ostre skały przebiły wilkowi żołądek i płuca. I choć powinien poczuć się lepiej patrząc na jego spokojne ciało niestrawione bólem, czuł niepokój.
  ZROBIŁEM DOBRY UCZYNEK, WIĘC DLACZEGO TO WYDAJE SIĘ TAKIE ZŁE?
  Podszedł do psa i zarzucił na jego głowę szmatę. Nie mógł znieść jego wzroku. Gdzieś w głowie krążyła mu myśl: płacz, błagaj Boga o zrozumienie i wyznaj mu swój strach. Ale nie zamierzał tego robić. Nawet jeśli tylko on znałby odpowiedzi na jego pytania. Wszystkie. Był niespokojny. Obrócił się i wrócił z zaginionym asortymentem i ukucnął przy wymordowanym. Podniósł łeb i przyjrzał się jego osłoniętemu obliczu.
  — Weź je. Powinny pomóc.
  Położył na ziemi, tuż przy jego biodrze dwie pastylki ibuprofenu. Nie zamierzał się do niego zbliżać. To obiecał — ta myśl krążyła mu w głowie. Odsunął się po chwili ostrożnie, jak przy agresywnym stworzeniu, o którego nie jest pewien nawet właściciel.
  Wyciągnął z plecaka parę starych szmat i chrustu, które udało mu się zebrać wcześniej, jednak nie było ich zbyt wiele. Chciał dać im choć odrobinę ciepła.
  — Potrzebujesz nastawienia i unieruchomienia. Chyba, że chcesz to zrobić sam. Albo poczekać, aż kości zrosną się i utworzą z twojej ręki bezużyteczna, powykrzywianą gałązkę. — Pstryknął palcami, a ogień podpalił zebrane przez niego rzeczy. Spojrzał w skwierczące patyki.
  Jakie to zabawne, że niektóre pajęczyny dostrzega się dopiero wtedy kiedy się w nie wpadnie. To chyba wtedy odzywa się coś takiego jak ‘zdrowy rozsądek’.
  Usiadł na ziemi i dotknął swojego ramienia. Skrzywił się tylko, ale nawet nie syknął. Znów wymierzył w stronę nieznajomego zagadkowe spojrzenie. Twarz oświetlana językami ognia, widoczna nad czarną, ciepłą bluzą była maską człowieka zmęczonego walką.
  — Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu.Już mam jedno stworzenie.
  Odwrócił wzrok, jakby naprawdę było mu wstyd, że tak się na niego gapi.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 „Więc jak ćwiczyć pamięć, by umieć zapomnieć?”
 (nie wiesz a chciałbyś o mnie zapomnieć prawda?)
 Mięśnie Growa spięły się jak struna — jakby ktoś przejechał zimnym palcem wzdłuż rozgrzanej linii kręgosłupa, a on ze wszystkich sił starał się nie wyprężyć pod nieprzyjemnym dotykiem. Dlaczego miał wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, aby umysł zaczął płatać figle? Miał tak za każdym razem, gdy wreszcie kładł się na posłanie. Przymykał powieki. Naciągał koc na pierś. Kładł ręce wzdłuż ciała. Widział tylko ciemność. Normował oddech. Czemu akurat wtedy?
Bo kiedy nie pracuje nic prócz serca i mózgu...
 Szczęki zacisnęły się mocniej, a on sam prawie się roześmiał; był o krok od kaszlnięcia w pierwszym spazmie rechotu. Jasne, mógł się tego spodziewać. Był przecież na to przygotowany od samego początku i od tego momentu czekał cierpliwie, aż wreszcie wydarzy się nieuniknione.
 Z jakiej więc racji teraz był tak zdenerwowany?
 (z jakiej racji każesz mu tak długo czekać?)
(jeżeli wciąż i wciąż i wciąż będziesz to przeciągał wszystko skończy się jak wtedy. pamiętasz przecież szorstki mur pod dłonią ciemne niebo zapach...)
 Wypuścił powietrze przez zęby zagłuszając myśli. Nieznajomy był bardzo podobny, chociaż nie z aparycji. Kontrastowali ze sobą wyglądem, ale ten styl mowy, ta wyzierająca z głębi obojętność, to powolne wdzieranie się do umysłu ofiary, synapsa po synapsie — to wszystko było identyczne. Wkurwiające. Tak przede wszystkim.
 A teraz miał tutaj ich obu.
 Co miał mu jednak powiedzieć?
 Że znał miliony sposobów na zabicie czasu i ani jednego, aby go wskrzesić?
 Że mógłby mu pierdolnąć w łeb kamieniem i zapomniałby wszystko bez żadnych ćwiczeń?
 Że lada moment, a zwariuje, jeżeli ten głos, ten kurewski głos, wypowie choć jedno dodatkowe słowo?
 Aż do teraz Grow nie wierzył, że kiedykolwiek nadejdzie chwila, w której tak długo będzie milczał, choć najwyraźniej cuda zdarzają się nawet w tak zatęchłych dziurach jak ta. Nic nie wskazywało na to, że lekko rozchylone usta, przez które prześlizgiwał się świszczący oddech, poruszą się w następnych cynicznych wstawkach, nawet jeżeli kusiło go, aby przerwać ciszę, która stawała się coraz cięższa.
 Poruszył się dopiero, kiedy usłyszał kroki. Doszło nowe zaskoczenie — ramię, które nie tak dawno oparł o czoło, ważyło teraz trzy razy więcej; musiał słabnąć o wiele prędzej niż podejrzewał, jednak mimo tego opuścił je i pozwolił dłoni opaść na brudną ziemię. Podążył wtedy wzrokiem za chłopakiem, który był już coraz bliżej i...
 — Weź je.
 Mały palec u bezwładnie położonej przy biodrze ręki odgiął się i przesunął lekko po ziemi. Szturchnął jedną z kapsułek. Brwi od razu ściągnęły się ku sobie, ale to jedyna reakcja, jaką zafundował — przez chwilę po prostu leżał. Nie znał się przecież na lekach i nie mógł mieć pewności, że nieznajomy naprawdę nie jest walnięty. Że nie podał mu jakichś pastylek z trutką, po których zacznie brakować tchu. Może nawet gardło się zapadnie do środka, gdy jego nowy towarzysz zdecyduje się przyspieszyć proces biegnięcia ku białemu światłu postanawiając przez przypadek zakleszczyć palce na jego przełyku, chwilę po tym, jak grdyka poruszy się przy połykaniu rzekomego leku. Zresztą, istniały teraz tak zaawansowane techniki, że pewnie nawet nie musiałby się trudzić, aby przewrócić Growa na drugi bok. Świat się zmienił od kiedy święty Jan spisywał ostatnie wersety własnego dzieła. Apokalipsa nadeszła, ale ludzi było zbyt wielu, zdecydowanie zbyt wielu, aby pochłonąć wszystkie grzeszne dusze. Pozostali przy życiu sięgali po wszystkie środki, które umożliwiały przetrwanie. Technologia poszła tak naprzód, że teraz przed rydwanem jeźdźca Apokalipsy można było uciec pedałując na rowerze. Skąd miał mieć pewność, że w tym małym gównie nie kryje się śmiercionośna broń?
 Spojrzał na ciemnowłosego; pod zmęczonymi oczami wyryły się wystarczająco głębokie cienie, aby uznać je za co najmniej poważne. Jednak wpatrywał się w niego uważnie, przytomnie. Piksel po pikselu. Sondował błysk, jaki przemknął przez turkusowe tęczówki i lekkie drgnięcie ręki, kiedy ten sięgał po chrust. Zapach lasu pobudził zmysły; przypomniał te nieliczne chwile wolności, gdy pod łapami słychać było trzask gałęzi, a w uszach świszczał wiatr. Gdy wokół pachniało zielenią i czuć było przebijające przez korony drzew gorące promienie słońca. Teraz wspomnienie było żywe jak nigdy i na sekundę przyćmiło ból złamanej ręki.
 Zaraz potem wargi się wykrzywiły.
 Kolejny dreszcz wstrząsnął ramieniem. Palce leżały bez ruchu, choć Grow czuł dudnienie w ich opuszkach prawie tak, jakby położył rękę na głośniku przy pokrętle przekręconym na fulla.
 (zwariujesz prawda? zawsze wariujesz kiedy pojawia się coś czego nie możesz zmienić i tym razem ci nie pomogę Jace bo tym razem jestem bardzo daleko stąd. oh daj spokój – to przecież żadna tajemnica i zdawałeś sobie sprawę od samego początku że na razie mogę co najwyżej... powiedzmy – dać dobrą radę których tak nienawidzisz słuchać a jeszcze bardziej nie znosisz ich realizować; po prostu powinieneś patrzeć na to co tu i teraz; a tu i teraz jest osoba której bardzo chcesz zaufać; oboje wiemy dlaczego prawda?)
 Jezu Chryste, czego ode mnie chcesz? Wciąż ci mało? WCIĄŻ CIĘ TO BAWI?
(jaki masz wybór?)
 — Chyba, że chcesz to zrobić sam.
 W oczach Growa rozbłysnął płomień, gdy chrust zajął się ogniem. Musisz nastawić rękę, aby była zdatna do użytku, masz swój cholerny wybór — chcesz to zrobić sam?
 Przez chwilę wsłuchiwał się w trzask ogniska i dudnienie w skroniach. I usłyszał szelest ubrań, gdy nieznajomy siadał na ziemi. Gdzie w takich momentach pojawiał się ten kurewski cwaniaczek, który dotychczas tak bardzo był pewien, co jest dla niego dobre, ha? Dlaczego nie odezwie się teraz – gdy pojawił się prawdziwy dylemat?
 — … mieć cię na sumieniu.
 — Musisz mi je podać. — mówił ze wzrokiem wbitym prosto w jego twarz.
 Odczekał chwilę, nadal nasłuchując. Nic. Żadnego szeptu tuż przy uchu. Żadnego krzyku z oddali — chociaż czy on kiedykolwiek krzyczał? Patrząc na to z perspektywy czasu – raczej nie. Grow nie mógł być za to pewny, czy nieznajomy nie postanowi zrobić czegoś, czego on nigdy by nie uczynił — bo koniec końców nie byli tą samą osobą, nie? Koniec końców to wciąż nieznajomy. Morderca. Być może osobisty kat. Mógł zacząć wrzeszczeć albo zanieść się głośnym śmiechem. Mógł lada moment nie wytrzymać i pozwolić łzom spływać po policzkach: naprawdę pozwoliłeś mi to zrobić? TY, który uważasz się za najmądrzejszego? Alfa stada? Wieczny wygrany?
 Duma niemal rozsadzała mu gardło, jakby próbowała zatamować swoim ogromem wszystkie słowa, które miał zamiar wypowiedzieć.
 — Nie zrobię żadnej głupoty — zaczął, chrypiąc. — Chciałbym. — Uśmiechnął się ironicznie i była to najszczersza rzecz, jaką dzisiaj zrobił. — Ale prędzej zdechniesz ze śmiechu przy próbach, niż z mojej ręki.
 Zresztą, jest połamana. To jak naparzać w perkusję złamanymi pałeczkami. Niby napierdalasz, ale dźwięk już nie ten sam. Rozumiesz?
 Grow przesunął językiem po dolnej wardze, a potem lekko je rozchylił.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dwie, jasne tabletki leżały na skamieniałej podsadzce jak dwa punkty, które swoim położeniem lokalizowały ich marne położenie. Gdyby miały jaśnieć niezidentyfikowanym, radioaktywnym blaskiem, może byłoby je również widać w ciemnościach galaktyki. Choć wątpił, aby ta okoliczność mogła pomóc im w sytuacji, zsyłając patrolujących strażników galaktyki na rydwanach meteorów. Takie rzeczy pozostają zakopane pod głęboką mgłą i popiołem. Na zawsze.
 Ciepły płomień sięgał swoimi zawiłymi ramionami otulając nogi i brzuch Growlithe'a jak magiczny, rozgrzewający kompres na chłód. Zapewne i bez tego niewielkiego dodatku ciało Wilczura oblewał wrzątek, a buchające ciepło wewnątrz jego ciała przypominało nadchodzące fale. Odpływ, który wraz z nadejściem spienionych kołowrotków był przyjemniejszym momentem oczekiwania — a potem pojawiał się on, przypływ rozrywający tkanki i wiercący dziurę w głowie niczym przedzierający się młot pneumatyczny. Irracjonalne ciepło i ból jakie ze sobą nosił mogło wirować w jego ciele jak oszalałe, niczym natrętna mucha, która uparła się na to samo ciastko co konsument.
 Tyrell złączonymi rękoma starał się pochwycić trochę ciepła. Trzymał je jak najbliżej płomieni, czekając do ostatniej chwili i ryzykując oparzenia skóry, po czym przycisnął obie gorące dłonie do ramion i ud. Przez krótką chwile czuł sączące się ciepło, któremu jednak nie udawało się pokonać zimna lodowatej krypty Desperacji tkwiącego w głębi jego ciała. Nie musiał spoglądać na białowłosego, aby wytworzyć sobie obraz układających się zimnych ust w jego głowie. I choć nie potrafił wyczuć w slowach ironii, bardzo ostrożnie skierował przykurzoną twarz w jego kierunku. Czarne pasma mokrych włosów opadały mu na oczy, prawie zasłaniając pole widzenie; przedramieniem zdrowej ręki odgarnął je, a szary brud ubrania rozmazał się na skórze niczym znak plemion Indian.
 Umieranie ze śmiechu — ta opcja wydawała się dla niego niemal niemożliwa. I choć chciał przez chwilę wypowiedzieć to na głos zwątpił w ostatniej chwili, uznając tę wypowiedz za niepotrzebną.
 Przyjrzał się twarzy Growlithe’a; na jasnym odsłoniętym przez kosmyki czole zauważył zbierające się krople cierpienia.
 Na początku zaczął ściągać z siebie bluzę. Była tak mokra i ciężka — a do tego lodowata — że kiedy odrywał jej materiał od bladych ramion, ciało zdrętwiało mu i wpadło w niepohamowaną serię dzikich drgawek. To, że zaczął tak nagle pozbywać się górnej części garderoby, mogło wydawać się niemal komiczne, bowiem w zimnym dole wciąż panował potworny, niewyobrażalny mróz. Ciepło pary jego oddechu, nadal unosiło się ponad tańczące płomienie rozpalonego paleniska. Położył bluzę na kamieniu, blisko ognia.
 Spod długich rękawów ukazały się szczupłe ręce i szyja, która do niedawna osłonięta była szarą chustą spętaną na węzeł na karku. Skóra. Choć sucha i skostniała, nie wydawała się być biała tak jak twarz, która teraz obrócona w kierunku Wilczura oznaczała się tylko jasnymi, obojętnymi oczami w których mknął enigmatyczny blask. Chłopak miał na sobie tylko wilgotny, luźny t-shirt, który i tak w Desperackich warunkach nabiegł plamami i szarością; biel jaką kiedyś onieśmielał mogła być tylko wspomnieniem za życia w dostatkach i luksusie.
 Wytatuowane dłonie wyciągnęły się w kierunku własnego zranionego baku. Koszulka w tym miejscu była rozerwana, a krwawiąca rana plamiła szkarłatem cały rękaw. Jednak w porównaniu z tym, co mógł przejść, chłopak przyjął swą sytuację niemalże z ulgą. Miał co prawda parę siniaków i otarć powstałych podczas walki i upadku. W zimnym powietrzu bolały go stare rany, ale nie sprawiały wrażenia zainfekowanych ani jątrzących. Wyszedł z tego niemal bez szwanku, co nie oznaczało, że niebezpieczeństwo minęło. Te nowe, i do tego całkowicie realne — spoczywające na posłanej mokrym śniegiem ziemi, wymierzające mu choć zmęczone, to pełne siły spojrzenie.
 Długo wpatrywał się w leżące cielsko jakby oczekując dodatkowych słów, które miały wypłynąć dopiero po określonej długości pauzie. Nic się takiego nie stało. Podniósł się z brudnej ziemi i przyklęknął przy jego boku. Spojrzał na leżące dwie pastylki, jak na złoto, które ktoś nieumyślnie stracił.
 Był przekonany, że nieznajomy najchętniej wyrwałby go z ziemi jak chwast. Nie był głupi. Tylko gorączka i złamana ręka prawie całkowicie oddzielała go od walki grubym murem. A czemu? Mógł przecież zaatakować nawet teraz, ale czy byłoby to mądre, nie wiedząc jak zareaguje chore ciało? Decyzje jakie stanęły teraz przed oczami Tyrella były niejednoznaczne. Ratunek za… Właściwie za co?
 Wyciągnął rękę w kierunku tabletek. Czarne jak smoła ślady na ciele pożerały jego przezroczysta skórę. Wyglądał jak kryminalista, któremu udało cię uciec z oddziału zamkniętego pod przykryciem. Wzory były tak gęste i niejasne, że niektóre (zwłaszcza w tak ciemnym otoczeniu) były nierozszyfrowanie; wszystkie jednak ginęły za białą koszulką.
 Ciało zdrętwiało mu z zimna. Palce sztywno pochwyciły lek. Płomienie tańczyły za jego plecami jak żywe korony drzew. Przybliżył się i pochylił nad jego ciałem. Dziwne wrażenie, że przekroczył niewidzialną barykadę ciepła i wkroczył nieświadomie na jej teren.
 — Mało komu ufasz.
 Rzucił okiem na jego rękę. Upadek porządnie sponiewierał jego kość, widać też było oznaki niedawnego krwawienia. Obawiał się, że niebawem — dziś, a może jutro — żółta ropa zbierze się w środkowej części, a krawędź rany stanie się czerwona i ostra od zapalenia. Zastanawiając się nad skutkami ze zdziwieniem stwierdził, że Growlithe wciąż się na niego gapi, a on sam wyłapał to spojrzenie niemal podkreślone drgnięciem skóry na twarzy. Oczy wilka spoglądały z intensywnością i przytomnością. Przez chwilę (nim nie postanowił urwać tego niecielesnego kontaktu) Tyrell wpatrywał się w nie próbując odczytać wiadomość, którą ranny miał mu najwyraźniej do przekazania. Nie udało mu się jej rozszyfrować.
 Wyciągnął palce z zaciśniętymi tabletkami w kierunku jego ust. Coś go kusiło, żeby to zrobić. Możliwe, że to ‘coś’ zamieszkało w jego ciele po upadku, a nawet jeśli nie, to z całą pewnością przyczepiło się do niego w momencie ich pierwszego spotkania. Nie opierał się pokusie. Nie sądził nawet, aby mógł się jej oprzeć. Nawet gdyby spróbował.
 Ale on nie próbował.
 Jeden z palców zahaczył o spieczone i suche wargi. Buchający w jego wytatuowaną skórę oddech Wilczura przywodził na myśl terkot poluzowanej części jakiejś maszyny. Nadal nie opuszczało go wrażenie, że lada chwila rzuci mu się do ręki miażdżąc kości i przegryzając żyły.
 — Jesteś w stanie mi zaufać?
  Gdyby nie to ponure spojrzenie, przyjemność płynąca jego głosu byłaby o wiele bardziej atrakcyjna.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 To dziwne, nienaturalne połączenie dwóch umysłów, które nigdy nie powinno zaistnieć, wprawiało Wilczura w roztargnienie. Wiedział, że informacje, jakie starał się przekazać nie są odczytywane, ale d o c i e r a j ą do ciemnowłosego. Jak listy wręczone prosto do dłoni, ale wciąż nieodpakowane. Po samej kopercie można się jednak domyślić jaki charakter będzie miała treść – nieznajomy musiał rozróżniać aury, skoro podchodził z takim zawahaniem, co z jakiegoś powodu bawiło Wilczura. Przyglądał się niemal cierpliwie, jak nieznajomy stawia kolejne kroki, przybliżając się do niego coraz bardziej z każdą kolejną sekundą. Nie ruszał się. Przecież nawet małe drgnięcie powodowało impuls bólu, który wykrzywiał i naprężał mu ciało – a to okazywało się błędnym kołem. Musiał więc zaciskać zęby. Robił to do czasu, aż ciemnowłosy nie znalazł się tuż obok.
 Tak blisko, co? Mógłby podnieść rękę i go dotknąć... gdyby miał na tyle energii. Zamiast tego jednak czekał. W ustach czuł już suchy popiół – dobijała się do niego podświadomość, że to nie zwykłe pragnienie. Było to coś na przełomie psychicznego wręcz cierpienia, którego nie da się ugasić żadnymi lekarstwami. Zimno wślizgiwało się przez przemoczone ubranie i chłostało lekko drżącą skórę; był pewien, że nawet ciemnowłosy dostrzegał to idiotyczne dygotanie. W głowie miał pustkę. Jeszcze przed momentem wsłuchiwał się w głos, który wyrył się w jego pamięci do ostatniej nuty – a teraz grała tam cisza, przerywania co jakiś czas cichym świstem wiatru i, co najwyżej, jakimś otarciem się ubrania o ubranie, gdy „towarzysz” postanowił się poruszyć.
 A ruszał się zaskakująco mało.
 Wszystko więc ograniczyło się tylko do tej jednej, jedynej postaci. Tego przycupniętego tuż obok chłopaka o zmierzwionych, wilgotnych od zimna włosach i oczach barwy jasnego morza. Do tego, jak chwycił obie tabletki położone ledwie kilka milimetrów od nieruchomej dłoni Wilczura. Do tego, jak padły słowa, które zdawały się być jedynym dźwiękiem w całej przestrzeni. Do tego, jak przybliżył pigułki, a usta same się rozchyliły; posłusznie i bezproblemowo.
 „Jesteś w stanie mi zaufać?”.
 Nie odpowiedział. Patrzył tylko na niego – przytomnie i ponaglająco, dysząc charczącym oddechem prosto w jego rękę. Zza warg wychylały się przydługie zęby, ostre jak diabli. Jak każdy drapieżnik cechował się konkretnymi szczegółami – drobnymi, ale nie ulegającymi wątpliwościom. W tym przypadku były to kły, same w sobie będące ostrzeżeniem. Jeszcze kilka milimetrów, a upierdolę ci łapę – taki napis powinien nosić na koszulce. Zamiast tego jednak nadal trwał w bezruchu i nic nie zapowiadało na to, że stan rzeczy miał się zmienić.
 Wszystko zależało od nieznajomego. Cały pierdolony wszechświat w jego rękach, które znajdowały się dwa cen-kurwa-tymetry od ust Wilczura. Odchodził od zmysłów przy ślimaczym tempie swojego lekarza. Nie dziwił się, że mimo tak wielu medyków na Desperacji, wskaźnik śmierci nie maleje – nim zdecydują się podać lekarstwo, ich pacjent zostaje potrójnym denatem.
 Odetchnął głośniej, przymykając ślepia. Ile jeszcze? Przecież leżał, po prostu leżał. Czego jeszcze oczekiwano? Grow był tak skupiony na rozciągniętym w nieskończoność czasie, że niemal nie zarejestrował momentu, w którym tabletki faktycznie dotknęły jego warg.
 Wtedy huknęło.
 Słyszał ten nieistniejący huk tuż przy uchu – jak broń wyznaczająca start do biegu. Urojenie zszarganego zmęczeniem umysłu napiąło mu ciało. Szarpnął się, zagryzając zęby na cofających się palcach. Poderwał się nagle na łokciu, zdrową ręką sięgając po nieznajomego. Twardy materiał ubrań wywołał u niego skrzywienie, ale ciało reagowało jakby samo, bez wyszczególniania informacji przez mózg. Złapał ciemnowłosego za kark, szorstką jak papier ścierny dłonią przyciągając go do siebie. Rozchylił wtedy wargi, w których kącikach zdążyła zebrać się ślina. Czuł na języku dwie owalne tabletki. Takie nijakie. Przerzucił jedną na bok, a drugą wypluł na swoje uda. Proces trwał może chwilę, ale prawdopodobnie jeszcze mniej – Grow w jednej sekundzie leżał nieruchomo, sapiąc jak po maratonie; w drugiej wspierał się już na łokciu, z ręką na karku ciemnowłosego, przyciąganego jak najbliżej. Dziesięć centymetrów. Pięć. Dwa. Pół.
 Zdawało się, jakby jego spojrzenie mówiło: miałeś szansę uciec, głupia, GŁUPIA OWCO, nim nie przywarł wargami do jego warg, językiem wciskając ostałą tabletkę między jego usta. Z gardła wytaczał się przeciągły warkot. Naprawdę. Jak terkot poluzowanej części jakiejś maszyny. Wciąż drżał od zimna, ale rękę na karku trzymał zaskakująco stabilnie, jakby tylko ona nie czuła przeszywających lodowych igieł wbijających się aż pod mięśnie, wciskających w kości i szpik. Utrzymywał kontakt wzrokowy, prawie wyzywająco.
 Połknij.
U F A S Z M I?
 Wtedy puszczę.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 2 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach