Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 14 z 19 Previous  1 ... 8 ... 13, 14, 15 ... 19  Next

Go down

Zmrużył z przekąsem oczy.
- Może jeszcze zaczniesz uważać się za mojego księcia? – rzucił twardszym tonem, wymywając z niego jawne rozbawienie. Zadzierał łeb z niezmienną pewnością, ani na chwilę nie spuszczając Wilczura z czujnych oczu. – Z tego co słyszałem, ciebie też zamknęli w wieży, jak księżniczkę.
Słyszał.
Gówno słyszał.
Może nigdy nie wiedział wszystkiego o wszystkim, ale zawsze obijały mu się o uszy przynajmniej te ważniejsze informacje. W obecnej chwili miał mętlik. Sekretarz był przy nim obecny już od pierwszych minut po jego powrocie i zapoznawał go z ważniejszymi faktami. Parę dni później przez mózg przewijało mu się jeszcze więcej informacji i w zasadzie nie powinien narzekać na stan niedoinformowania. Jednak trudno jest operować wiadomościami, które wpierw zostały ci wtłoczone do łba, gdy ścierałeś sobie zęby, żeby nie zawyć z bólu. Alkohol wkrapiany do gardła miał wedle zaleceń lekarskich pomóc. Czy pomógł? Chyba tylko doktorowi, bo od tamtego momentu był tak skołowany, że o ile pamiętał, nawet nie chciało mu się tak głośno szczekać. To, co zasłyszał przed upojeniem się trunkiem, zatarło się jak świeży ślad na śniegu, przyprószony nowymi płatkami spadającymi z nieba. Nierealne informacje w dalszym ciągu wydawały się Ailenowi zwykłą bujdą. Lub inaczej… czymś zbyt obcym, żeby móc się od razu oswoić.
Znowu ta niemoc, co, Ai?
Frustrujące.
Po prostu, kurwa, frustrujące.
Ich nosy wcale nie były niedalekie od zetknięcia. One się po prostu zetknęły, gdy Kurt z premedytacją wychylił łeb do przodu. Porwała go ta kocia słabość, która zamiast się dystansować, chciała poczuć skórę dawno niewidzianej osoby. Zawsze lgnął do ciepła, a o ile nie zawodziła go pamięć, dzierżąca te starsze wspomnienia, niż dwa tygodnie wstecz, Growlithe miał najcieplejszą skórę ze wszystkich znanych mu indywiduum. Szybko doszedł do wniosku, że wcale nie musiał być taki łapczywy, bo Wilczur okazał się hojniejszy w dzieleniu się dotykiem.
Drewno trzasnęło mu tuż przy uchu. Głowa opętanego drgnęła i zwróciła się ku drugiej stronie, próbując uciec od źródła dźwięku. Na ten jeden, krótki moment ich spojrzenie się przerwało, by za moment znowu przeciąć się z nową mieszaniną emocji, przyprawioną delikatną pretensją, ale nawet ona była niezbyt przekonująca. Nie rób hałasu.
Sam chciałeś robić hałas, Ai. Tak krótką masz pamięć?
„Gdzieś ty się szlajał?”
- Na pustyni jest pewien budynek. – zaczął beznamiętnie – Nie znam jego dokładnej lokalizacji. Nie wiem również jak wygląda z zewnątrz. Za to jestem pewny, że tam. Przez cały czas. – dystansował się od tego, co mówił. Uciekał od wszelkich obrazów, które mogłyby zaświecić mu się przed oczami, gdy wypowiadał podobne słowa. Specjalnie darował sobie kwiecistych opisów. Stylizował wypowiedź na dawany raport, a jego raporty zwykle były krótkie i konkretne. Nie, żeby nie miał złudzeń, że wyśpiewanie wszystkiego jak skazaniec go nie czeka. Doczekało już raz, doczekało drugi… kto go zawoła o ten trzeci?
Zmrużył oczy, czując ból napierającej na niego szorstkiej dłoni.
- Żałuję, że minęło tyle czasu. – brakowało mi ciebie. Tęskniłem. Myślałem o was wszystkich przez cały czas. Wasze twarze były głównym motywatorem, dla których w ogóle tutaj stoję. Chcę cię objąć. Chcę cię słuchać, o czymkolwiek będziesz mówił.
To jedno zdanie miało znaczyć więcej, ale czuł, że przez gardło nie przejdą mu podobne ckliwości, jakkolwiek prawdziwe by nie były. Nie chciał unosić się emocjami i chyba pierwszy raz od długiego czasu powstrzymywał się od wyszczekania wszystkiego, co chodziło mu po głowie. Łatwo było powiedzieć komuś, że był brzydki. Że był idiotą, śmierdział i nie szczycił się szacunkiem w jego oczach. Łatwo było mówić, że było się znudzonym, głodnym, zmarzniętym od siekającego deszczu. Ale mówienie o czymś tak osobistym? Obnażenie się z własnej słabości i tęsknoty? Ten świat miał w nosie jego uczucia, więc bez sensu było o nich mówić. Za to nikt nie bronił mu nadziei, że Wilczur odczyta te wszystkie zdania bez żadnych słów. Kto ich w końcu potrzebował, gdy miał jego oczy? Twarde spojrzenie nie było jednolicie pozbawione przekazu.
- Chcę posłuchać od Ciebie co się działo. Głównie z Tobą. – odkleił rękę od posiniaczonej szczęki i delikatnie nawinął sobie na palec długi kosmyk jego włosów, na chwilę skupiając uwagę wyłącznie na nim. Uśmiechnął się kwaśno. Jeszcze przed paroma godzinami mógł to samo robić ze swoimi. – Więcej nie nazywaj mnie księżniczką. Szczególnie, kiedy bardziej ją przypominasz. – wrócił do niego spojrzeniem i obrzucił zaczepnym spojrzeniem. Poczuł się rozbawiony. – Nie chcesz usiąść?
On chciał usiąść.
Bose, zmarznięte stopy nieubłaganie piekły go na całej długości. Przewędrował dziś spory kawał drogi. W ciemnościach nie był w stanie tego stwierdzić – lub też mało go to obchodziło – ale czuł, że chyba znowu pootwierały mu się rany na piętach i palcach.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Od kiedy jesteś taki...
Górna warga Growa drgnęła, ale nie warknął. Pokazał tylko zęby i skrawek różowych dziąseł, nim nie zmusił twarzy do przybrania mniej agresywnej postawy, jakby za wszelką cenę próbował pokazać, że nie jest zły.
A był wściekły.
I żadne żarty nie były w stanie ugasić płomienia, jaki powoli zaczynał palić go od środka, wykręcając żołądek, zaciskając gardło, wykrzywiając usta w niesmaku. Jeżeli takim księciem miał być, Kurt z pewnością uciekłby z balu jeszcze zanim zegar wybiłby północ, choć niewątpliwie korona niedługo utrzymałaby się na głowie tak narwanego szlachcica – nawet teraz tylko ostatkiem sił trzymał się tej części siebie, która nakazywała mu zachowywać się spokojnie.
Jak na pierdolonego władcę przystało.
Wpatrywał się w niego, licząc w duchu na to, że nie pojawi się żaden zapalnik, mający spowodować wybuch. Głos Kurta, nawet jeśli zachrypnięty i rzężący, sprawiał mu irracjonalną satysfakcję. Grow co prawda nie tak wyobrażał sobie ich ponowne spotkanie, ale Sullivan przynajmniej był żywy, a to też mieściło się w większość perspektyw, jakie brał pod uwagę – w większości pozytywnych perspektyw. Mógłby być tylko trochę bardziej energiczny, mniej szary, mniej...
„Żałuję, że minęło tyle czasu”.
Tama pękła. Twarz, dotychczas rozdrażniona i pełna gromadzącej się furii, wreszcie zmieniła swoje oblicze. Usta rozchyliły się, ukazując przy tym podłużne kły, a ramiona drgnęły w pierwszym spazmie. Chwilę potem naprawdę się zaśmiał.
Dlaczego? – Z rozbawieniem pokręcił głową, odchylając wolną rękę na bok jak ktoś, kto nie ma już nic do stracenia i odsłania zapraszająco pierś. — Bo ominęła cię cała zabawa? – Ale zaraz wesołość go opuściła; oklapł jak balon, z którego spuszczono powietrze. Dłoń opadła ponownie na ścianę i choć utrzymał uśmiech, to mina katalogowała się co najmniej do wymuszonych. — Czy dlatego, że te dwa lata zabiły w tobie więcej, niż twoje ręce przez całe życie?
„Kurt, widzę to spierdolenie”.
A jednak nie tylko Sullivan trzymał język za zębami, choć szczęki Growa były o wiele bardziej zaciśnięte. Mięśnie aż bolały.
Potrafił się jednak dostosować na tyle, by nie ciągnąć tematów, od których obaj zaczęliby się jeżyć. Starczy, że już teraz ledwo panowali nad całą rozmową, która z kroku na krok zmierzała ku katastrofie. Poluzował, dla lepszego efektu, uchwyt, wpierw przestając ściskać drobne ramię Ailena, a potem ściągając rękę z jego barku, choć zrobił to niechętnie i z widocznym ociągnięciem. Palce zahaczyły o klamkę rozchwierutanych drzwi.
Nie za spore wymagania? – A jednak, mimo postawy, która mogła świadczyć o awersji do mówienia, głowa Wilczura nieco się pochyliła; w przytaknięciu, choć równie dobrze można uznać, że zrobił to po to, by Kurt nie musiał podnosić swojej dłoni zbyt wysoko. Białe włosy pokrywał kurz i zakrzepła krew. — Wpierw daj mi więcej od siebie, młody. – Nos dotknął nadgarstka Ailena w lekkim szturchnięciu. Przemilczał kwestię księżniczki. Daleko mu było do żądnej luksusów panienki, choć nie ulegało wątpliwościom, że w tym momencie tłamsił pewne żądze. Z trudem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby.
Chcę odpocząć – mruknął, niemal wchodząc mu w słowo.
Ale nie tutaj. Tutaj nie masz szans.
I jak na pstryknięcie palcami, głowa Wilczura wypełniła się obowiązkami, wykrzykiwanymi, wyszeptywanymi i wystękanymi przez mary. Odchylił ją i syknął stłamszenie, przytykając zaczerwienioną rękę do twarzy, pocierając dudniące skronie i kujące kąciki oczu, choć zdawał sobie sprawę, że żaden zabieg nie odciągnie go od tego, co nieuniknione. Jeżeli nie wykończą go myśli, to wykończy go Christopher.
Mam pewnie bardzo – urwał na moment, jak ktoś, kto stracił wątek, ale zaraz pociągnął dalej, przecząc tej teorii: — mało czasu, zanim ktoś mnie dorwie. – Zachrypnięty głos zszedł do szeptu, jakby za sprawą cichszych dźwięków był mniej widoczny dla otaczającego go świata, co w tym momencie było aż zbyt wielką ironią, skoro niedaleko coś zaszurało, jeszcze bardziej wzmagając czujność.
Kroki.
Wchodź.
To nie była prośba, ale – ze względu na wciąż ciche tony – nie dało się tego do końca nazwać rozkazem. Grow był jednak w stanie wepchnąć ciemnowłosego choćby siłą, gdyby miał zamiar się gramolić, bo odległe kroki zaczęły być coraz wyraźniejsze. Gdyby hol wyłożono kamieniem, na pewno odbijałyby się przerażającym echem.
I siadaj. – Wraz z tymi słowami domknął drzwi, przez chwilę po prostu nasłuchując.
Korytarz nagle wydawał się zbyt cichy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Żałował, że minęło tyle czasu.
Żałował, że powiedział to zdanie.
Z niejasnym wyrazem twarzy obserwował stopniowo narastające rozbawienie Wilczura, nie do końca wiedząc, co sobie o nim pomyśleć. Idąc za przeczuciami, powinien się zirytować. Poprzestał jednak na zdystansowaniu, zdecydowanie chłodząc swoje i tak nieprzekonujące spojrzenie. Growlithe nie był jedyną osobą, która inaczej wyobrażała sobie to spotkanie. Sullivan widział tę scenę tysiące razy we własnej głowie, ale jakby pisaną pod inny scenariusz. Jeżeli ten przebieg miał zależeć wyłącznie od niego, powinien zacząć uważać się za marnego reżysera. Nie porywał się jednak na kolejne wypomnienia, że znowu coś mu nie wyszło. Tych reżyserów było więcej. Więcej, niż ich dwójka w pokoju.
Czy ominęła go cała zabawa? Miał sporo własnej, o czym chciał ponownie zakomunikować w wymijającym słowie Wilczurowi, gdy z jego spierzchniętych ust wylała się kolejna prawda. Twarz bruneta drgnęła, na ułamek sekundy unosząc jeden z kącików ust, tym razem odsłaniając kieł. To nie był uśmiech. To była irytacja. To było podobne skrzywienie, które przybierał na twarzy ranny człowiek, którego dźgnie się palcem w brużdżącą krwią ranę. Growlithe zdecydowanie trafił w dziesiątkę; w sam środek zalanej posoką prawdy. Nawet jeśli cudem stłumił w sobie ostrzegawcze, kocie rzężenie, a wyraz twarzy uspokoił szybko, nie pozostawiając po grymasie ani śladu, spojrzenie chłopaka, jakkolwiek chłodne i nabrzmiałe dystansem… mimowolnie rozjaśniało. Zdziczało, przywdziewając pojedyncze nitki żółtych smug, powoli przytłaczając ciepły, czekoladowy odcień. W pokoju było zbyt ciemno, by mogło zrobić to kuriozalne wrażenie. Niemniej, było widoczne.
Kotłował się od środka.
Czuł, że pieką go dłonie. Natychmiast zabrał rękę od kosmyków Wilczura, nie chcąc, by pokój wypełnił się zapachem palonej keratyny czy swądem rozgrzanej krwi, która oblegała jasne włosy. Tłumienie emocji nie leżało w jego naturze, więc poczuł kolejną dawkę tej cholernej frustracji. Nie, nie będziesz mu krzyczał o wszystkim, co czujesz, Kurt. Masz być silny, a silni nie mówią, co ich boli.
Jak pieprzony pies na łańcuchu, który nie potrafił się zerwać.
- Te dwa lata już minęły. – ton był lodowaty – Ręce dalej mam.
Każdą szalę dało się przechylić.
Oboje ucięli temat.
Kurt wydarł z siebie cięższe westchnięcie, postanawiając z równym impetem wywalić całą złość z głowy, z jakim postanowiła do niego przyjść. Myśl o pozytywach, Ai. Jakby nie patrzeć, mimo wszystko jednak tu jesteś. Stoisz przed piegowatą twarzą. Dzisiaj nawet poruszałeś się trochę żwawiej, niż przez ostatnie tygodnie. Ryj bolał cię od śmiechu… cholera, zjadłeś coś, co nareszcie wyglądało, jak mięso!
„Wpierw daj mi więcej od siebie, młody.”
- A co chcesz, żebym ci dał? – zagadnął, przekrzywiając nieznacznie łeb. – Sekretarz był już u ciebie i wszystko ci powiedział czy nie słyszałeś jeszcze niczego? – zapytał mniej żywo, stopniowo gasząc w spojrzeniu jadowitą żółć. Przymierzał się do zdania kolejnego raportu. Fakty, fakty, fakty… spowiadał się już Hitoshiemu, wyżalił Skoczkowi... nie było dla niego problemem, by opowiedzieć w szczegółach co go spotkało. Problemem było, co to po sobie pozostawiło. Jakie miało dla niego znaczenie.
„Chcę odpocząć.”
„Mało czasu.”
- Mogłeś mnie do siebie nie wzywać, a po prostu do mnie przyjść. – zaczął, wedle słów Wilczura, wchodząc w głąb maleńkiego pokoiku przywódcy. Nie ociągał się, choć przestąpienie z jednego miejsca w drugie zajęło mu zdecydowanie więcej czasu, niż powinno. Rwały go mięśnie. – Do mnie zagląda zdecydowanie mniej osób. – sekretarz już mu powiedział, że domysły Charta z kompletnym olaniem jego osoby były zwykłą bujdą, choć i tak cierpiał na brak gości we własnych progach. Co jakiś czas zaglądały do niego te same osoby. Chris i Matylda. Co prawda mógł to sobie tłumaczyć tym, że lekarz zalecił mu odpoczynek, a jak tu odpoczywać, gdy ktoś co chwila zawraca ci głowę…? No właśnie… - No, i myślisz, że moja wizyta będzie wpisywała się w twoją definicję odpoczynku? Schlebiasz mi.
Pokracznie, bo pokracznie, ale jakoś usadowił tyłek na skrzyni. Ulga dla rozciętych stóp.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Myślę, że jeśli spuścisz z tonu i przestaniesz się zachowywać, jakby ktoś ci włożył ciężki pręt w dupę aż po samo gardło, to będziemy mogli rozluźnić się obaj, mój ty uroczy szaszłyku.
Nie odchodził od drzwi, aż nie nabrał pewności, że korytarz milczy. Zero kroków. Zero szurnięć. Zero oddechów. Nawet zapachu nie dało się wyczuć. Wydawało mi się? Ta myśl bywała frustrująca – tyle nagłych reakcji, tyle gwałtownych środków, a to wszystko po to, by nagle się zaśmiać i machnąć lekceważąco nadgarstkiem?
Majaczysz, Jace?
Shatarai zachichotała.
Biedactwo.
Białe włosy Wilczura uległy pod naporem jego palców. Przeczesał je niedbale, zaciągając większość kosmyków do tyłu, dzięki czemu rejestr terenu nie wydawał się już taki trudny. Nawet mimo lichej świecy, będącej na pograniczu życia i śmierci.
Czego chcę? – podjął nagle przerwany wcześniej temat, dopiero zauważając, że przemilczał w zasadzie wszystko, co powiedział Ailen, a na co mógłby odpowiedzieć. Jeszcze raz, ostatni, wziął głębszy, spokojniejszy wdech, by załagodzić prędkość przewijanych przed oczami obrazów, a potem odwrócił się – tyłem do drzwi, przodem do siadającego ciemnowłosego. Uchylił powieki. Uważniej mu się przyjrzał. Już nie tylko samej twarzy z siną plamą na szczęce, ale całej sylwetce.
Capił krwią.
W tym momencie wzrok wymordowanego trafił z powrotem na twarz rozmówcy.
Informacji. Trochę więcej świata zewnętrznego. – Usta drgnęły, ale nie wypowiedział słów, które przyszły mu na myśl. Odsunął je na bok machnięciem ręki. Shat również cofnęła się na ten gest, a wraz z nią oddaliły się przeklęte szepty. — Nikogo jeszcze nie było, Kurt. – Zaznaczenie tego było dla niego niemal kwestią honoru, jakby uświadomienie dzieciaka leżało w jego obowiązkach, choć w rzeczywistości chciał po prostu postawić sprawę jasno. — Nikogo istotnego – uściślił zaraz, przypominając sobie dotyk ust tego cholernego – CHOLERNEGO, MAŁEGO, SŁABEGO GNOJA – na swoim karku.
Nie będę liczył marudzącej gęby Ourella. Nie wiem, czy po tych wszystkich tygodniach wciąż mogę nazwać go „kimś”. To maszyna.
Nastąpiła pauza, po której miało się wrażenie, że już, zaraz, za moment jego ramiona drgną w kolejnym parsknięciu, ale barki trzymały się sztywno, a szczęka Wilczura mocno się zaciskała, nie dopuszczając śmiechu do racji bytu.
Ale – oparł się o drzwi, aż deski skrzypnęły pod naporem tego nagłego, zbyt dużego jak na ich wytrzymałość ciężaru — jeżeli chcesz, możemy po prostu wymienić się służbowymi bzdetami. Zdasz mi resztę raportów, ja ci zlecę kolejne zadanie i pójdziesz być beznamiętny gdzie indziej. Może tam, gdzie się tak niesamowicie... – Kącik ust ponownie prawie się uniósł, jednak Grow powstrzymał skrzywienie w ostatniej sekundzie. — Wymęczyłeś.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

To był ten moment, kiedy wydaje ci się, że za sprawą jakiegoś felernego zaklęcia, ktoś nagle przeniósł cię do innego, komediowego uniwersum. Ochrzczony nowym imieniem bohater o krótkich nogach i wyjątkowo niewygodnym charakterze, natychmiast wskakuje na ekrany i zaczyna pajacować przed widzem! Jak inaczej mógłby się widzieć, jak nie zwykłego błazna, gdy ktoś nazywał go…
- Uroczy szaszłyczku? – pociągnął po nim wpierw zaskoczonym, później pobłażliwym spojrzeniem. Nie, nie przesłyszał się. Z jego ust naprawdę padła taka uwaga. – Ze wszystkich wyzwisk, które przychodziły ci do głowy, wybrałeś akurat „uroczego szaszłyczka”? ja pierdolę, nawet „szaszłyk” musiał zdrobnić? Naprawdę? Chyba wolał być księżniczką. Pod nią przynajmniej potrafił podciągnąć jakiś komentarz, może nawet ripostę. W tym momencie przegrał z głupią uwagą, stwierdzając, że nawet brakowało mu słów, żeby to jakoś… określić w słowach. Parsknął pod nosem, choć niekoniecznie czuł się rozbawiony. Wciąż bolała go poprzednia uwaga, ale Growlithe na ten moment zajął jego myśli czymś innym. Atmosfera trochę zelżała.
Rozsiadł się na skrzyni, opierając plecy o zimną ścianę. Odchylił delikatnie łeb, przyglądając mu się z uwagą. Nie przeszkadzało mu, że przywódca zawiesza swój wzrok na każdym elemencie jego sylwetki. Czuł się z nią dość pewnie, a przynajmniej teraz, gdy nie musiał demonstrować co potrafił z nią zrobić. Prędzej było mu nie w smak, że poziom E nie odpowiadał mu na zarzucane tematy.
- Świat zewnętrzny? – powtórzył trochę ochryple, unosząc delikatnie brew do góry. Widział tak cholernie „dużo” tego świata, że aż nie potrafił odmówić sobie sceptycznego podejścia do sprawy. Twarz mu złagodniała dopiero na potwierdzenie przypuszczenia, że Wilczur nie miał kontaktu z absolutnie nikim. Ailenowi poszczęściło się chociaż przy tej Alphie czy Chrisie.
Ourell był maszyną, co?
- Jeżeli tak, to sprawdziłbym resztę medyków. – zaczął, bez żadnego wahania wcinając się w uwagę przywódcy. – Coś jest z nimi poważnie nie tak. Martwię się o Jekylla. Kiedy widziałem go ostatni raz, wyglądał jakby za chwilę miała mu pęknąć żyłka na czole. Lepiej go pilnować, bo jeszcze zejdzie gdzieś na wylew. – powiedział, ociekając ironią. Wciąż miał w pamięci czerwoną od złości facjatę medyka, do której szczekał przez blisko dwadzieścia minut, nim nie wlano w niego alkoholu i nareszcie pozostawiono samego. Może powinien okazać trochę wdzięczności za odratowanie ręki/życia, ale nie cierpiał takiego „królewskiego” zachowania.
„(…) i pójdziesz być beznamiętny gdzie indziej. (…)”
Odkleił plecy od ściany i nieznacznie się pochylił. Ułożył łokieć na własnym kolanie i podparłszy dłonią łeb, wbił w Wilczura lżejsze, choć wciąż dość nieoswojone z jego widokiem spojrzenie.
- To się źle zaczęło. – rzucił, choć już bez żadnego wykrzywienia na twarzy. Nieszczególnie czuł ważność tej chwili, zdecydowanie łapiąc się na tym, że przez cały czas ginął we własnych rozważaniach. Wilczur wciąż i wciąż pakował go w te same myśli. Zabawne, że najpewniej świadomie, skoro przed chwilą sam mu to wytknął. Być może to właśnie Ai powinien trzeźwiej patrzeć na sytuację. Już nie był odosobniony, zdany na własną głowę i jednoosobowe dyskusje. Nie zmieniało to faktu, że wciąż pozostawał ponury. A minutę, pięć temu stał tu przed nim uśmiechnięty… - Chyba oduczyłem się z tobą rozmawiać, Grow. – dodał, wciąż podtrzymując łeb – W ramach praktyk chcę porozmawiać też o bardziej przyziemnych sprawach, niż to, ile razy dostałem w tyłek, czy też jak głupio jest obecnie wędrować samemu po Desperacji. – nagle wyprostował się, wsparłszy dłoń o kolano. – Bo jest głupio. Kilkanaście dni temu Hitoshi przeprowadzał mnie przez pustynię. Natknęliśmy się tam na ciała nabite na pal. Dwoje ciał kobiecych, jedno ciało dziecka i trzech mężczyzn. Wyglądali na Desperatów. – skonkretyzował, machając nieznacznie ręką, przy wyliczaniu ofiar. – Zakładam, że była to akcja osoby (lub osób), które nie były Zdziczałymi. Żaden Zdziczały nie będzie fatygował się o nabijanie ofiar na pale. Po co, skoro wystarczy po prostu rozszarpać im gardło? Można uznać to za wymierzenie jakiejś kary na tle osobistych zatargów, ale po drodze przewinęła się chusta. Kundel. To ją przyniosłem z powrotem do siedziby. Nie mam pojęcia w czyich teraz jest rękach. W twarzach nabitych nie rozpoznałem żadnego z Psów. – odchrząknął, czując, jak w miarę mówienia zaczyna chrypieć. – No, i jest jeszcze budynek, o którym wspomniałem ci wcześniej. – przymrużył oczy, znowu lekko się garbiąc. – Myślę, że było to coś… na podobieństwo ośrodka. Zamknięty obszar, po którym więźniowie mogli poruszać się wyłącznie za pomocą kodów. – w tym momencie pochylił łeb znacznie do przodu, odgarniając włosy w dół. Światło było słabe, ale na bladej skórze Charta dało się zauważyć wytatuowany kod. Powtórnie podniósł głowę. – Nie rozumiem dlaczego pozwalano nam chodzić swobodnie po korytarzach. Niemniej nie był to jedynie spacer po budynku. Przechadzali się po nim jacyś… żołnierze? Trudno podłączyć ich pod S.SPEC. Oni tak nie działają. Szczególnie, że poza mundurowymi po ścianach łaziły jakieś bestie… - w tym momencie się zaciął, mimowolnie czując ucisk w lewym ramieniu. – Pieprzony absurd. Wieczna zabawa w chowanego. - wyrażał się pewnie, ale zaczynał trochę odlatywać spojrzeniem. - Podejrzewam, że obie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Niemniej nie wysyłaj ludzi samotnie na pustynię.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Widzę, że ironia nie jest twoją mocną stroną. – Brew uniosła się, znikając za poszarpaną, przydługą linią grzywki. Wolał jednak nie komentować zdrobnienia albo – co gorsza – marnego słuchu drugiego wymordowanego, choć nie był osobą, która pozwoli wciskać w usta nieswoje słowa.
Wróć.
Nieswoje określenia. Nie w takiej formie.
Pewnie gdyby nie nagłe parsknięcie ze strony ciemnowłosego, mina Wilczura pozostałaby pochmurna i zirytowana, a wtedy, gdy Ailen wyszedłby wreszcie z tej zatęchłej nory, opowiadałby o pękającej żyłce nie tylko w kontekście Jekylla.
Ale atmosfera zelżała i nie musiał ani naprostowywać sprawy z szaszłykiem, ani, tym bardziej, zaciskać zębów w zdenerwowaniu. Zaskakujące, jak szybko zmieniało się otoczenie, gdy nie było wypełnione po brzegi elektryzującą energią niecierpliwości i rozdrażnienia. Nawet wzrok przywódcy jakby złagodniał.
To nie dzieci, żeby ich pilnować. Będą czegoś chcieli, to przyjdą.
Nie będzie prowadził nikogo za rączkę tylko dlatego, że usłyszał plotkę o „marnym” samopoczuciu. Bo tutaj, w gwoli ścisłości, wszyscy mieli marne samopoczucia. Mieszkali na wygwizdowie, świadomi grasujących wokół potworów – czy była jakakolwiek opcja, żeby poczuć się spokojnie, bezpiecznie i szczęśliwie?
Szczęście nie gra tutaj żadnej roli, Jace.
Shatarai syczała jak wąż, choć jej wilczy pysk z nierównymi zębami i lepkim językiem uniemożliwiał podobny zabieg.
Szczęście zostawiłeś za drzwiami. Wiesz przecież którymi.
Uśmiechnął się, odbijając od drzwi i ruszając w stronę opętanego, już bardziej uważny i czujny, jakby ten jeden krok sprawił, że znalazł się bliżej świata realnego. Choć, w obecnej sytuacji, wolał słowa Shatarai, niż Sullivana. Żołądek ściskał się na sam dźwięk jego tonu.
Tylko ze mną?
Walnął się tuż obok niego, niemal hacząc swoim biodrem o jego, jakby pojęcie – tak konkretnie wyrysowanej – linii przestrzeni osobistej Ailena nie miało prawa bytu w słowniku Wilczura. Poniekąd rozumiał niepewność młodszego wymordowanego, którego stopy kaleczyły się o nierówności Desperacji o wiele krócej niż jego własne, ale jednocześnie było to dla niego coś mało pojętego. Coś, co istniało tylko w pewnej definicji, nie w rzeczywistości. W końcu sam nie odczuwał tak wielkiego oddalenia, mimo lat, które mijały w ślamazarnym tempie.
Pamiętał każde spojrzenie przechodzących przez lochy aniołów, dostrzegał szaleńcze, nerwowe ruchy rąk wszystkich więźniów pozamykanych w klatkach, niemal wrył się w niego zapach drewna, jakim wypełniono salę sądową i musiał przez to przyznać, choć niechętnie, że cały proces wydawał się teraz bardzo żmudny, długi i niepotrzebny. Jakby harował dzień i noc, przesiąknięty tym bezgranicznym zmęczeniem, które nie dawało żadnych owoców.
Pełen cykl, od porwania, po bezczelne oskarżenia, na ucieczce kończąc trwał niemal dwa lata. A jednak nie czuł się obco w towarzystwie osoby, która za nic nie chciała podnieść swojej leniwej dupy i odwiedzić go choćby dla świętego spokoju.
Musiał się, do jasnej cholery, wysługiwać rozkazami, żeby przyciągnąć do siebie tę marudę. I to tylko po to, by słuchać z niedowierzaniem krótkich zdań, pełnych beznamiętności robota i zimna góry.
Przejmujesz się tym? – zagadnął dopiero wtedy, gdy między nimi zapanowała wręcz namacalna cisza. Już gdzieś w połowie opowiadania oparł się plecami o zimną, suchą ścianę bez żadnego wyłożenia i zaczął się bawić znalezioną na skrzyni gałązką.
Skąd, u diaska, to małe, drewniane cholerstwo się tu znalazło?
Odegnał przelotną myśl, łapiąc w palce jedną z odnóg i ułamując ją bez problemu.
Dokładnie tak samo łamał anielskie kości.
I w czasie całej historii tylko raz spojrzał na Sullivana; idealnie w chwili, w której głowa Kurta opadła bardziej naprzód, a włosy rozchyliły się, ukazując czarne kreski. Potem zainteresowanie spadło na maltretowaną w palcach gałązkę.
Tymi ciałami. – Wiedział, że nie trzeba było konkretyzować, bo całość wydawała się nazbyt oczywista, ale czuł się w obowiązku, żeby tę oczywistość dodatkowo podkreślić. — To pewnie rola przypadku. Znalazłeś chustę Psa, bo Psy się wszędzie szwendają. Nawet ja nie jestem w stanie utrzymać na smyczy całej tej hałastry. – Usta wreszcie wygięły się w lekki uśmiech; jak niemal zawsze, gdy wspominał o członkach gangu.
Byli nieokrzesani, hałaśliwi, agresywni i brudni, ale nigdy się nie wahali, gdy nadchodził czas obrony i rewanżu. Cenili honor, lojalność i siłę – trzy cechy, za którymi nieprzerwanie podążał sam Grow.
Pstryknął połamany patyk na sam środek pokoju.
Jeżeli cię to denerwuje, wyślę patrole. – Usta drgnęły. — Sam tam pójdę.
Będziesz wtedy spokojniejszy?
Wybadamy teren, znajdziemy pale, budynek, sprawdzimy... – Jak to ująć w słowa, gdy wszystko brzmi jak absurd? Z trudem odkleił język od podniebienia, gdy wypowiadał ostateczne określenie: — Niebezpieczeństwo.
Nie lekceważył, wbrew temu, jaki ton przybrał przy rozmowie. Nie mógł co prawda w pełni wybronić stwierdzenia, że podszedł poważnie i z należytym zaangażowaniem do spraw, jakie przedstawiał mu Ailen, ale jednocześnie nie było to coś, co z kpiarskim błyskiem w oku i ironicznym śmiechem odegnał machnięciem nadgarstka.
Znał Desperację i wiedział, że bywała suką.
Patrząc na stan swojego... na moment zmarszczył brwi... swojego podopiecznego – tak, Jace, on jest tylko podopiecznym, zwykłym, marudnym, niewartym zachodu pionkiem na wielkiej planszy gry, dokładnie tak – jednoznacznie stwierdził, że spotkało go coś paskudnego.
Mantykora. Może puma królewska. Może cały oddział tych przeklętych wymordowanych, którzy z jękiem rzucali się na szyje i łydki – jak filmowi nieumarli.
Ale jednocześnie nie było to czymś, co go zaskoczyło.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Tylko ze mną?”
Westchnął, stwierdzając, że zanim wyciągnie z gardła odpowiedź, wysili się na odrobinę zastanowienia. Nieważne jednak czego by sobie nie układał w głowie przez te kilka, niezbyt uporczywych sekund milczenia, wskazywało na jasną odpowiedź.
- Tak. – miał go okłamywać, skoro pytał tak bezpośrednio? – Widocznie mnie onieśmielasz. – rzucił z przekąsem, niespecjalnie wyglądając na ogarniętego nagłym zmieszaniem. Nawet przymusowa bliskość, którą Growlithe zapewnił mu, niemal wadząc o niego własnym biodrem, została przyjęta przez młodszego wymordowanego z obojętnością. Lubił czuć czyjeś ciepło, więc nie widział powodów, by z napięciem zacząć się odsuwać. Prędzej przysunąłby się bliżej, gdyby akurat nie roztrząsali tematu o tym, jak bardzo wyobcowany czuł się Sullivan w towarzystwie przywódcy. Czyżby przestał być mu takim bratem, za jakiego go uważał?
Nie, to przez czas.
Przyzwyczai się.
Musi…
„Przejmujesz się tym?”
- To się nie zdarza, Grow. – odparł z odrobinę większym zaangażowaniem, niż o jakie pokusił się, gdy opowiadał samą historię. Pytanie wydało mu się bowiem dość głupie. Oczywiście, że trochę go to zaniepokoiło. Nigdy nie widział podobnych cudów, będąc przyzwyczajonym do tych prymitywniejszych form uśmiercania. Trudno mówić tu o jakimkolwiek lęku, choć z pewnością rodziło się w nim szczere zainteresowanie do całej sprawy. – Gdyby to chociaż byli aniołowie, zawsze można by podpiąć ten widok pod tą popieprzoną sektę… nie pamiętam, jak oni się zwali. Aoiści? Ale nie zauważyłem żadnych piór czy tam samych znaków, które dałoby się podpiąć pod religijne. wzruszył ramionami, odkasłując co chwila zalegająca na gardle chrypę.
Skrzywił się.
- Szwędają się, to fakt. Ale gubią chusty? – zauważył, delikatnie marszcząc nos. Dla niego żółty kolor był niemal świętością… a przynajmniej czymś, czego nie wypadało gubić, psiamać. Każdy materiał był po prostu drogi. Poza tym w tych czasach owa barwa była pewnym istotnym wyznacznikiem, który nie raz mógł uratować tyłek z samej obawy przed zemstą Psiarni. – I to jeszcze w tak osobliwym miejscu? Zainteresowałbym się tym, Grow. Szczególnie, że Chris napomniał mi, że nie byłem jedynym zaginionym. Policzyłbym pieski w budzie.
„Sam tam pójdę.”
- Ze mną. Raz, że wskażę wam gdzie to miejsce było, dwa… dostanę w końcu pierdolca przez to ciągłe nicnierobienie. – splunął z lekką irytacją na ziemię, by zaraz znowu wrócić do tematu – Chociaż nie sądzę, żeby wiele się tam jeszcze ostało. Nabite na pal mięso... to są prawdziwe szaszłyki. Który zdziczały, by się nie pokusił? – podrażnione gardło w końcu zaczynało subtelnie podsuwać mu myśl, że nawijał jak katarynka. Zaczynał zauważać, że chyba przybrał na rozmowności przez ostatni czas. Co prawda nigdy nie miał oporów, żeby z kimkolwiek o czymś podyskutować, ale w tej chwili kusił się o słowa i określenia, które niegdyś po prostu by ominął. Z drugiej strony, kogo nie piekłby język, gdy spędzało się całe tygodnie w zamkniętym pokoju z przerwami na jedzenie od Matyldy czy jakiegoś Jack Russela? Żałował tylko, że obecnie łatwiej rozmawiało mu się z Wilczurem o raportach ze świata. – Rób co uważasz za słuszne. – rzucił, wyczuwając niskie zainteresowanie w tonie, którym przywódca malował swoje wypowiedzi. Inaczej, czuł, że było ono niższe, niż sam by tego oczekiwał; a to wystarczyło, by skończył dysputy. – Ja tylko przedstawiłem ci trochę świata zewnętrznego. Teraz chcę posłuchać cze-…
Zamarł i wyprostował się, automatycznie przekręcając głowę na bok.
Coś usłyszał.
Growlithe, tak wyczulony na wszelkie dźwięki, mógł wyłapać szybkie, ciężkie stąpania po podłożu już dobry kawał czasu temu. Ktoś zbliżał się szybko. Niemiarowo. Krok… krok, krok…
Buchnął chrzęst otwieranych drzwi.
Do pokoju wpadł Bernardyn w dość osobliwym jak na siebie wydaniu. Zaskoczony Kurt, natychmiast się zdystansował, powłócząc po na wpół nagiej sylwetce wzrokiem. Zdyszany blondyn, próbował rozpaczliwie złapać dech, wspierając się ręką o chropowatą ścianę. Tors był odsłonięty z wywaloną na wierzch paskudną blizną po poparzeniu. Klatka piersiowa unosiła i opadała dość panicznie, próbując zagarnąć dla siebie jak najwięcej tlenu. Sam Ourell natomiast drżał. Z zimna.
Anioł wyraźnie nie spodziewał się zastać młodego Charta u Wilczura, aczkolwiek zaniechał wszelkich komentarzy, uprzejmie kiwając ku niemu głową w ramach przywitania. Byłby coś stosownego powiedział, gdyby słowa nie wydawały mu się teraz zalimitowane.
- Kirin został uprowadzony. – zakomunikował przerywanym od mimowolnego drżenia głosem. W tym momencie Ailen zauważalnie spiął się po raz drugi. – Dwóch uzbrojonych napastników. Jeden miał rude włosy i bliznę przy ustach, drugi przysłonięte oko lub oczy. Najprawdopodobniej zmierzają do kasyna. – wydarł z siebie w końcu, wyraźnie mając motywację, by dodać coś jeszcze. Niemniej najważniejsze na pewno powiedział.
Tymczasem Ai nie mógł odmówić sobie spojrzenia na Wilczura, chociaż kątem oka.
A propos zaginięć…
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Tak”.
Teraz Grow się śmiał, ale nie ulegało wątpliwościom, że gdy dotrze do niego prawdziwość tego jednego słowa, zostanie okaleczony emocjonalnie. Obecnie jednak nic sobie z tego nie robił. Kurt nie chciał z nim rozmawiać? To nie. Przecież nie chwyci go za krtań i nie zacznie dusić, łudząc się, że wyżyma ze szczeniaka wszystko to, co sam chciałby usłyszeć.
Chociaż..?
Kusząca wizja, temu nie przeczył.
Oderwał zaraz wzrok od Sullivana, wreszcie uświadamiając sobie, jak gruby i niemożliwy do przeskoczenia mur ich oddzielał.
Zdał sobie również sprawę, że jeszcze dwa lata temu właśnie chwytałby za łom, gotów skruszyć każdy kamień bariery. Teraz ręce mu nawet nie drgnęły.
Po prostu siedział i słuchał trajkotania.
— To się nie zdarza, Grow.
Ailen się upierał, ale jego głos, zamiast interesować, bardziej rozdrażniał. Miał mu mówić o świecie zewnętrznym, a nie, do diabła, o jakichś ciałach powbijanych na pale i chustach Psów. Czego w tym nie rozumiał? Ich obecny świat to DOGS, to niezliczone zamieszki, bluzgi i brudny seks na stole pełnym drzazg. Nic, co można nazwać przyjemnym, jeśli nie było się przyzwyczajonym do obskurnych klimatów i ciągłego niebezpieczeństwa. Grow przywykł. Nie mógł jednak uwierzyć, że Kurt nie miał mu nic ciekawego do powiedzenia. Nic, co nie tyczyłoby się raportów i masy informacji, które lada moment będzie musiał przetworzyć i przerobić na następne misje, kolejne zlecenia, a to wszystko przełoży się na setki raportów, tak samo sztywnych i mdłych, jak sam Sullivan.
Grow przylgnął mocniej do ściany.
Nie myśl o tym. Znajdź inną perspektywę. Coś, na co nie zwróciłeś wcześniej uwagi.
Przyjmij za pozytyw sam grunt, że młody przytachał to anorektyczne siedzenie i wykrztusił z siebie coś bardziej emocjonalnego. Nie mógłeś przecież spodziewać się cudów po kimś, kogo więziono dwa lata w, jeśli wierzyć Kurtowi, jakiejś starej, opuszczonej bazie wariatów.
A skoro o wariatach mowa, to nie pierwszy raz, gdy Psy wszczęły burdę, w trakcie której z ich gardeł i rąk zszarpywano materiały. Przyzwyczajenie nakazywało bronić żółtych chust, ale Desperacja połykała ważniejsze rzeczy, niż kawałek szmaty, którą można podrobić.
Tak, czasami gubią chusty. To może być dla ciebie ciężki szok, więc trzymaj się mocno skrzyni, ale nie wszywamy ich w ciała, nie przybijamy gwoździami, ani nie przyspawamy na chama, żeby, nie daj Boże, nie zgubić na samym środku cholernej pustyni. Prawdę mówiąc, połowa nie umie ich nawet dobrze zawiązać, a ty płaczesz i stękasz, bo znalazłeś jedną chustę na jakimś wygwizdowie? Do kurwy nędzy,  nie było cię pieprzone dwa lata. Świat nie stał w miejscu. Przez ten malutki skraweczek ziemi, na który się uparłeś, przewalały się setki moich kundli, Kurt, bo zlaliśmy więcej mord, niż byłbyś w stanie policzyć. Wyobraź sobie, że podczas konfrontacji na linii twoja pięść – parszywa gęba jakiegoś palanta, nie myślisz o tym, czy kawałek starej szmaty się nie poluzował i nie odwiązał od szlufki spodni. W takich chwilach myślisz przede wszystkim o tym, aby zostało ci więcej zębów, niż twojemu wrogowi i żadne wyszywanki tego świata nie są warte bólu, jaki niesie przegrana. Lepiej stracić chustę, niż życie. Po prostu wyluzuj, bo masz moje słowo. Sprawdzę to. Dla świętego spokoju osobiście pogadam z każdym brzydkim i podstępnym badylem, który mi się napatoczy. Czy teraz jesteś spokojniejszy, czy wciąż cię coś uwiera?
Nie ulegało wątpliwościom, że skończyła mu się cierpliwość, jaką początkowo starał się zachować na każdy możliwy sposób. Ailen miał u niego szczególne względy i chociażby dlatego Grow początkowo zaciskał zęby, starając się udowodnić, jak wiele jest w stanie wytrzymać ciosów, byle uspokoić swojego podopiecznego.
Czara się jednak przelała.
Tym bardziej po tym, jak usłyszał splunięcie.
Do reszty cię pojebało. – Nawet nie wyglądał na złego. Był wyczerpany. — Chyba się rozumiemy, że jeśli twoja śliczna gęba nie zliże tego gówna z podłogi, to możesz mieć małe kłopoty, prawda?
W tym jednak momencie zamarł, wytężając słuch i próbując wyłapać cienką nić dudniącej melodii, jaką, jak mu się zdawało, usłyszał. Nie patrzył teraz na Sullivana, bardziej pochłonięty chęcią udowodnienia sobie, że nie ma omamów.
Jace, kochanie, dobrze wiesz, że jest za późno.
Ale wtedy kolejne uderzenie buta o glebę uciszyło marę. Ktoś tu biegł. I był blisko. Był bardzo...
Trzask!
Kiedy drzwi wpadły do środka niemal wylatując z zawiasów, Grow wzniósł oczy ku górze jak ktoś, komu odebrano wszystkie siły witalne i tylko w bogach mógł znaleźć dodatkowe pokłady.
Do diabła, chciał sobie po ludzku pogadać ze swoim tchórzliwym, marudnym braciszkiem – za wiele wymagał od życia?
Mina prędko mu jednak zrzedła, gdy głos wreszcie wyplątał się ze strun Ourella i prześlizgnął między jego wargami; niepewny, drżący i przerażony. Jeszcze chwila, a lęk medyka przerzuciłby się nawet na Wilczura, gdyby nie nagłe spięcie mięśni i automatyczna reakcja, która nie pozwoliła na zbyt wiele myśli.
Grow nie wstał ze skrzyni.
On się z niej niemal poderwał. Sprawiał wrażenie nerwowego i rozzłoszczonego. U Wilczura była to śmiercionośna kombinacja, o jakiej wielu miało okazję się przekonać.
Zbierz Psy. I to w podskokach. – Wzrokiem omotał całe pomieszczenie, aż w końcu nie natrafił nim na Ailena. — No jazda. Spierdalaj na rękach, Sullivan, póki ich też ktoś ci nie połamał. Ourell, wyglądasz paskudnie. Więc, z łaski swojej, suń dupę i zachrzaniaj wyglądać paskudnie gdzie indziej. HEJ!
Ostatnie słowo wykrzyczał, ale na pewno nie do Ourella, a już tym bardziej do zostawionego na skrzyni Kurta.
Rainbow, która szła akurat korytarzem, zatrzymała się na głos przywódcy i obejrzała za siebie, otwierając oczy szerzej, gdy poczuła nagłe szarpnięcie za ramię. Miała imię i na pewno nie brzmiało ono jak „hej”, ale czując mocny chwyt Growa nie odważyła się, by tę uwagę wypowiedzieć na głos.
Musiało coś się stać.

z tematu
Daj znać, czy wyjść również za ciebie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Powinieneś był go uderzyć.
Wilczyca siedziała w rogu pokoju. Jak zawsze znikała, gdy tylko spoglądał w tamtym kierunku. Mógł godzinami bawić się w jej durną grę, ale wyjątkowo nie miał ochoty na ciągłe porażki. Ich smak był zbyt gorzki, a już teraz wspomnienie przegranej wykrzywiało popękane, pełne suchej skóry usta Growa.
Gdybyś go uderzył — ciągnęła — zrozumiałby, gdzie jego miejsce.
Wiem. — Ta dosadność nim wstrząsnęła. To faktycznie byłoby proste. Jeżeli nie wbił mu priorytetów słowami, czego miał użyć, jak nie siły? Jedynej broni, która łamała psychikę? Która niszczyła całe narody?
Wilczur przymknął powieki. Leżał na skrzyni, z ranną ręką zwieszoną ku nagiej ziemi. Dłoń dotykała niepokrytego żadnymi drewnianymi panelami podłoża; nieruchoma, czerwona od świeżej, tłustej krwi. Czekał, choć zdawał sobie sprawę, że Jekyll nie był naiwnym jeleniem. Jego się tropiło. Polowało się na niego. Zdobywało.
Lub nie — szepnął głos. To nie była Shatarai. Ona wciąż siedziała nieruchomo w kącie pomieszczenia, wyczuwalna jakimś szóstym zmysłem. Kto to był, do jasnej cholery?
Przyjdzie — odpowiedział Wilczur, choć chrypa skutecznie raniła gardło. Był jednak pewien, że Bernardyn spełni polecenie. Chcąc nie chcąc był Psem. Chcąc nie chcąc nie mógł sobie pozwolić, aby jawnie stawiać opór przywódcy — w dodatku na oczach wiernych mu towarzyszy.
Chcąc nie chcąc jego gra aktorska wymagała poświęceń.
Tutaj jednak będą sami.
Sądzisz, że straci gardę? — szept dotknął jego skroni jak letni wiatr w skwarny dzień.
Grow pozostawił to bez odpowiedzi. Czuły słuch wyłapywał wszystkie dźwięki, aż wreszcie w którym momencie but uderzył o wybitą ziemię holu. Blisko. Powieki uchyliły się w tej samej chwili, w której uchyliły się drzwi do pokoju.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

W drodze do segmentu mieszkalnego nie natknął się na połamane zwłoki mężczyzny. Korytarze były pusty,  a w uszach doktora pobrzmiewała pogrzebowa cisza, przerywana przez stukot podeszw jego traperów o podłoże i świszczący oddech, który systematycznie ulatywał spomiędzy jego zębów. Musiał z nich skorzystać, póki nie zostały wybite w wyniku konsultacji grubych knykci z kością policzkową. Zbieranie zębów z podłogi to ostatnia rzecz na jaką miał ochotę w swoim obecnym stanie, ale nie miał wątpliwości, że tym razem oberwie, kiedy do uszu mężczyzny dotrą złe wiadomości, które Bernardyn miał mu do przekazania.
 Natarczywy ból pulsujący w skroniach zaatakował z dwojoną siłą. Był niczym cienkie, ale ostre igle wbijane pod skórę. Zawył bezgłośnie. Spokojny oddech zmienił się spazmatyczny. Nogi uginały się w kolanach za każdym postawionym krokiem, które stawiał ostrożnie, by się nie potoknąć i potoczyć kolan. Zniewolony przez towarzyszące zawroty głowy, czuł się jak na kolejce górskiej. Wagon posuwał się po torach z zawrotną prędkością. Jekyll nie wytrzymał tego tępa.
 Znieruchomiał i wsparł się ręką o ścianę, by nie upaść, aż w końcu skonsumowane szczątki pokarmu podeszły mu do gardła i stanęły w przełyku. Pochyli głowę do przodu i zwrócił treści żołądkowe na posadzkę. Wolał rzygać tutaj, w samotności, bez świadków. Przetarł wierzchem dłoni zaflegmione usta, czując pod językiem posmak wymiocin. Skrzywił się i zerknął przez ramię, by określić jaka odległości dzieliła go od pokoju, który był jego własnością. Dziesięć, może jedenaście kroków. Pokonał ten dystans. Wyciągnął drżącymi palcami klucze i wepchnął je w sypiący się zamek, przekręcając mały przedmiot. Pchnął ramieniem drzwi, ale nie drgnęły. Z jego ust poleciała wiązanka przekleństw. Akurat teraz musiały odmówić mu posłuszeństwa. Ponowił próbę, bez skutku. Musiał pogodzić się z brakiem współpracy z nimi. Przycisnął do nich czoło, chcąc uspokoić oddech. Nikt nie mógł widzieć go w takim stanie. NIKT. Usłyszał za nim szmer i skrzywił się. Ten mały, rudy gryzoń musiał się obudzić ze snu. Bezużyteczna poczwara.
 W końcu zabrakło mu argumentów, by przedłużać swoją drogę przez mękę i podjął decyzje, by wypełnić polecenie herszta. Otarł po z czoła i ruszył wydłuż korytarza. Stanął przed właściwymi drzwiami i szarpnął za klamkę. Wychylił głowę za framugę, ale wszechobecna ciemność nie pomogła w zlokalizowania położenia Wilczura.
Wszedł do środka, zostawiając uchylone drzwi. W powietrzu powoli zaczęła tworzyć się nieprzyjemne atmosfera, napięcie, które nie wywarło na nim żadnego znaczenia. Kwestia przyzwyczajenia.
 Zamrugał, by przyzwyczaić wzrok do mroku.
 — Gavran nie przeżyje nocy — poinformował go, prześlizgując wzrok po krzywiźnie jego szczęki, po czym złapał za nim kontakt wzrokowy. Zaczął z grubej rury. Odpalił zapalnik i czekał na wybuch, ale nie był bierny w tych oczekiwaniach. Podszedł do alfy.
 — Masz jakieś świeczki, lampę, cokolwiek?
 Przyszedł tutaj w konkretnym celu i tym razem liczył na współpracę.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Poczuł poruszenie tego zatęchłego, mokrego powietrza. Woni podziemi, starych piwnic, spróchniałego drewna. Starczyło, że Jekyll uchylił drzwi, a atmosfera zadrżała, jakby wpuścił do środka przeciąg, choć wentylacja w DOGS była znikoma.
Długo kazałeś mi na siebie czekać — Grow miał to zdanie na końcu języka, ale odrzucił docinki na później. Może niechęć do drażnienia się z nim była spowodowana ciągłym upływem krwi. Gęste krople wsiąkały w nagą ziemię, zapewne docierając do samego piekła i pojąc diabły.
— Gavran nie przeżyje nocy.
Ile razy słyszał podobne informacje? Stawano przed nim ze świadomością, że może źle zareagować. Ubierano to w słowa mniej lub bardziej subtelne — zawsze jednak dobitne na tyle, aby przekaz był oczywisty. „Nie żyje”, „Nie było szans”, „Przykro mi, walczył do końca”. Wbrew całej opinii Wilczur rzadko reagował gniewem. Bywało, że furia przybierała miano wirusa, który gwałtownie rozrasta się na cały organizm, zatruwając wszystkie komórki w szale i bezsensownej wściekłości. Ale zwykle emocje opadały. Oczy herszta gasły, a twarz bladła.
Patrząc prosto w sufit Grow zastanawiał się, czy teraz również jest tak blady.
— Masz jakieś świeczki, lampę...
Zaczął się podnosić. Gdyby wiadomość o stanie Gavrana przyniósł mu ktoś inny, pewnie padłyby słowa, że „było warto”. Że może Kundel czuje się dumny, bo walczył za ich idee do ostatniej minuty. Nie dał się złamać wrogom, nie pozwolił na zdradę.
Ale Grow wiedział też, że Gavran był przede wszystkim indywidualną osobą. Miał cele, w których kierunku parł bez opamiętania. Miał talenty, które szlifował po nocach. Wady, przez które z niego szydzono. Miał przede wszystkim cholerną nadzieję, że jego trud się opłaci, że zdążą, że uratują go wcześniej.
A przecież starczyłoby tylko kilka dni. Może nawet parę godzin.
Kwadrans.
Po twojej prawej.
Chrypa przecisnęła się przez zdarte gardło. W rogu pomieszczenia zawsze trzymał kilka starych świec, nad którymi zamocował metalową lampkę. Rzadko tego używał, w pomieszczeniu czuł się lepiej otoczony przez ciemność. Tym razem sam nie wiedział, czy liche światło płomienia odegna wystarczająco dużo cieni.
Wilczur opuścił nogi na podłogę, siadając w lekkim rozkroku. Łokieć rannej ręki oparł o lewe udo, dłoń zwisała luźno. Między stopami tworzyła się nowa „kałuża”. Kiedy Jekyll uporał się ze świecą, źródło jasności zabarwiło wcześniej czarną krew na czerwień. Grow wpatrywał się w palce, na których widać było kilka grubych linii wyrysowanych szkarłatnym płynem. Rozdrażnienie sięgnęło jednak tylko jego oczu — twarz pozostała obojętna. Apatia, jaką się odznaczał, kompletnie nie pasowała do tego, co sobą reprezentował w salonie.
Tam emocje brały górę.
Tutaj był w stanie się wyciszyć.
Przyjąć fakty takimi jakimi naprawdę były.
Ciągle kogoś tracimy. — Banalność tych słów zacisnęła mu gardło. Ale nie tak było? Kiedy ostatnim razem widział Diego? Miyu? Karę? Hemofilia nie żyła, niezbity dowód miał przed oczami pół doby temu. Gavran umierał na oczach wszystkich, którzy zebrali się w salonie. A Vess? Poprzednia sekretarz Psów? To jak pokładał nadzieję w zdolnościach, których nie posiadała? Wysłał ją w trasę, z której nigdy nie wróciła.
Popełniasz błędy — przez zamroczenie przebił się jakiś kpiący głos. A za błędy się p ł a c i.
Kręciło mu się w głowie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 14 z 19 Previous  1 ... 8 ... 13, 14, 15 ... 19  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach