Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Czuł jak spełnienie i satysfakcja rozpierają go od środka. Pierwsze miejsce zostało oznaczone przez nich. A to dopiero początek. Dopiero wierzchołek góry lodowej. Oczywiście wiedział, że wnet skrzydlaci zaczną węszyć, zaczną ich szukać. Ale wtedy najlepiej jak już się ulotnią z Edenu do tego czasu.
Przynajmniej te skrzydlate kurwy dostaną nauczkę.
Spojrzał na swoją towarzyszkę, mając nadzieję, że i ona dobrze się bawi. Czekało ich naprawdę sporo roboty i nie mogli marnować żadnej minuty na odpoczynek czy też lenistwo. Gdy na horyzoncie ujrzeli kolejny malowniczy dom, Akela wyszczerzył się jeszcze bardziej. I tym razem dom sprawiał wrażenie, jakby nikogo nie było w środku. Dla Akeli to był plus. Przynajmniej nie był zmuszony do użerania się ze skrzydlatymi i mógł działać w spokoju. Oczywiście gdyby zaistniała sytuacja, gdyby na ich drodze pojawił się ktoś niechciany, wymordowany był gotowy do obrony zarówno samego siebie, jak i dziewczynki.
Zatrzymał się przed domem, przyglądając mu się przez dłuższą chwilę. Piękne i stabilne. Czemu takich nie postawiono na Desperacji? Ile takich domów mogłoby ocalić bezbronnych i niewinnych? Splunął. Wszystko było dobrze, dopóki u aniołów nie było problemów, prawda?
Spojrzał na Heikalę i skinął głową w stronę domu, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że może robić co chce. Może wejść do środka i splądrować go, zabrać co tylko i wyłącznie przypadnie jej do gustu i że nie zamierza jej powstrzymywać. Cóż, dziewczynka momentami była niczym szarańcza, niszcząc wszystko co napotka na swojej. Ale to był jej urok.
Powoli ściągnął prowizoryczny bandaż z rannej dłoni i poruszył nią, ściskając palce i prostując, w ten sposób na powrót otwierając wcześniej powstałą ranę. Podszedł do ściany, gdzie i tu rozpoczął kreślenie znaku Kościoła Nowej Wiary.
                                         
Akela
Prorok     Opętany
Akela
Prorok     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Noah Caleb O'Harleyh


Powrót do góry Go down

 Naturalnym było, że nie chcieli trzymać się samego centrum anielskiego miasta. Pomimo swojego przekonania o sile, żadne z nich nie było idiotą, który bez mrugnięcia okiem wpakowałby się w sam środek twierdzy skrzydlatych. Działali ostrożnie, schodząc z głównych dróg i szklaków, by nie natrafić na osoby takie jak druid ze swoim stadem ożywionych drzew. Poza tym, aniołom również ciężej będzie namierzyć napastników, jeśli będą sprytni.
 Natychmiast, gdy dotarli w okolicę kolejnego domostwa, zabrała się za ocenianie sąsiadujących z murami upraw. Ku swojemu niezadowoleniu, tym razem nie znalazła niczego, co mogłaby śmiało wpakować sobie do ust. Mieszkańcy tej konkretnej budowli najwyraźniej nie parali się rolnictwem
 — Akela! Wchodzę do środka! — poinformowała proroka w obawie, że mógłby zacząć bawić się ogniem, zanim jej uda się znaleźć w bezpiecznej odległości.
 Nie była ani trochę delikatna. Rozbiła zebranym z ziemi dużym kamieniem najbliższą siebie szybę, a potem kilkoma ruchami oczyściła dolną część ramy z mniejszych odłamków. Wślizgnęła się do środka, szorując brzuchem po desce wydając z siebie przy tym jęki dyskomfortu.
 Wnętrze było nieoświetlone, ale Heika nie zamierzała podziwiać umeblowania. Kierowała się nosem, który niezwłocznie zaprowadził ją do najbliższego jedzenia. Wsunęła rękę do wnętrza chlebaka i pierwsze co w nim znalazła, bułkę nie pierwszej świeżości, wpakowała sobie do ust.
 — Nue fce my se dauey suukkac — oznajmiła, nie wyjmując zdobytego pieczywa z ust. Okręciła się dookoła, ale nic nie zaciekawiło ją szczególnie mocno, by zdecydowała się buszować dalej. Ręką wygarnęła całą resztę chleba, a potem złapała w ramiona tyle, ile była w stanie i wydostała się na zewnątrz dokładnie tą samą drogą, którą się tutaj wślizgnęła.
 Była pewna, że a międzyczasie, gdy ona szperała w środku, Akela zajął się już ozdabianiem ścian domostwa. Podeszła do niego i machnięciem ręki, gdyż usta w dalszym ciągu miała zajęte, pokazała, że jest cała i zdrowa. Teraz drewnianą konstrukcję mógł strawić ogień. Skoro budynek był z tak łatwopalnego materiału, to czy zachowa się ten fragment, który zdobiła krew jasnowłosego?
 Zniżyła brwi zastanawiając się nad tym. Najpewniej nie, odpowiedziała samej sobie, a potem odsunęła się na bezpieczną odległość.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Miał sprawę do Jahleela. Niezbyt ważną, priorytet tak niski, że właściwie mógłby nawet wysłać wiadomość, ale lubił spotkania z nim twarzą w twarz. Był jedną z niewielu osób, z którymi mógł w spokoju obrabiać tyłki anielskiej społeczności, od zwykłych aniołów służebnych po samą górę, komentując zachowania każdego z osobna. Ale oprócz plotkowania rozwijali również wątki filozoficzne, rozpamiętywali czasy Królestwa, momenty, w których Stwórca przebywał wśród nich i wszyscy dobrze bawili się przy tworzeniu kolejnych światów. Akurat był w nastroju, który wymagał konsultacji z drugą Zwierzchnością. Zaczynał być na skraju szaleństwa i depresji, w tym dziwnym stanie, w którym ściskało go na myśl o opuszczającym ich Panu, o Jego światłości powoli zanikającej z nieba. Jeden nieostrożny ruch, jedna nie taka myśl, a byłby w stanie puścić z dymem najbliższą osobę, która go wkurzy, bo straciłby panowanie nad zdrowym rozsądkiem. Nie powinien w tym momencie w ogóle wychodzić poza dom, ale zamknięty w czterech ścianach czuł się nieswojo.
Przyjaciela nie było jednak w jego domu, a jedyny trop wskazany przez jednego ze skrzydlatych mieszkających w pobliżu skazał Mal'akha na dłuższą wędrówkę. Może dzięki tej chwili kontemplacji w ciszy sam się uspokoi zanim dojdzie do celu. Choć co drugi anioł miałby robić w lesie? Nie posądzał go o dokarmianie saren czy szukanie kolejnego wilka do kolekcji.
Mijając dom na tym totalnym odludziu uniósł głowę, dostrzegając niemal natychmiast jakąś osobę przy ścianie. Zmrużył oczy, patrząc na czerwony symbol odcinający się na tle. Świeży, jeszcze nie dokończony. Z trudem powstrzymał warknięcie, a w bezdennych czarnych ślepiach zapłonęła wściekłość. Trzy pary skrzydeł poruszyły się, rozłożyły delikatnie. Miał w spokoju wejść dalej między drzewa, ale najwyraźniej nie będzie mu to dane.
Nie kojarzę, byśmy zamawiali malarza-artystę – odezwał się siląc na ton pozbawiony emocji. Zatrzymał się kilka metrów od nieznajomego, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Był gotowy do natychmiastowego działania w obronie własnej i tego tu niewinnego domu. Jak ktoś rysował znak tej popieprzonej sekty to raczej nie dla niewinnej zabawy. Nie w Edenie.
Cholerny zastęp, siedzieli na zadkach i zaniedbywali obowiązki.
Zaraz też przeniósł wzrok na dziewczynę, która pojawiła się tuż obok. Oj przydałaby się garść odpowiedzi, nie ma co.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

To jagody. Przynoszą pecha.
Ta myśl mimowolnie przemknęła przez umysł wymordowanego, który właśnie zmierzał w kierunku dobrze znanej sobie chatki. Chociaż nie był w stanie w pełni nazwać Edenu swoim domem – krzywo patrzono tu na wymordowanych – zdążył odpowiednio dobrze rozeznać się w terenie. Na tyle, że gdyby ktoś poprosił go o to, by związał sobie oczy i wrócił do chatki, jak po sznurku, zrobiłby to bez większego trudu. Prawdopodobnie byłoby to największym dokonanym przez niego przekrętem, odkąd rozeznał się w zapachach otoczenia i odkąd był w stanie wykorzystywać inne zmysły w zastępstwie swojego wzroku. Rzecz w tym, że tym razem wszystko pachniało inaczej. Mógłby nawet przyznać, że złowrogo, choć nikt nie był w stanie jasno stwierdzić, czym dokładnie pachniało zło.
Ciężki but dosięgnął drewnianego pomostu, który wyznaczał wstęp na ich teren. Rudowłosy zatrzymał się na chwilę, zaciskając palce na uchwycie niewielkiego koszyka, który dziś tylko w połowie został wypełniony owocami. Zdążył zauważyć, że wysyłanie go na eskapady do lasu było wyłącznie sposobem na zajęcie czasu, choć samotne wędrówki, którym tylko dla przekory nadawano jakiś cel, nie przyprawiały go o satysfakcję. Wracał tu ze znużonym wyrazem twarzy, licząc na to, że po powrocie spotka Liriella, jednak o ile słaba woń anioła niezmiennie przywarła do tego miejsca, tak był w stanie stwierdzić, że nie stanowił on elementu śmietanki towarzyskiej.
Zamiast radości, rysy jego twarzy wykrzywił czujny wyraz. Ściągnięte brwi, między którymi pojawiły się wyraźne rowki, świadczyły o tym, że jego nastawienie do nieznajomych – i zapewne nieproszonych – gości było dalekie od pozytywnego. Chociaż nie wiedział, z czym się mierzy, jego umysł nie przyswoił nawet miligrama strachu – w tym momencie był po prostu wściekły. Wściekły na to, że ktoś wdarł się tam, gdzie nie powinien. Wściekły, bo dobrze wiedział, że gdyby Lir miał w planach zapraszanie swoich znajomych, na pewno dla ich dobra, poinformowałby go o ich przybyciu.
Właśnie.
Dobrze wiedział, że w takich chwilach Sawyers miał ambiwalentny stosunek do zupełnie nowych twarzy. To sprawiło, że bez zastanowienia zerwał się do biegu, by pokonać ostatni odcinek drogi. Nawet nie usiłował prześlizgnąć się tam dyskretnie. Mijane przez niego zarośla szeleściły wściekle, jakby poruszała nimi rozjuszona bestia, którą sprowokowano do ataku. Było to zresztą całkiem słusznie porównanie, zważywszy na to, że kiedy znalazł się wystarczająco blisko, z jego gardła wydobył się ostrzegawczy, przeciągły warkot. Ledwo wyhamował, unikając spotkania pierwszego stopnia z plecami anioła, który pojawił się na miejscu wcześniej. I chociaż wydawało się, że za moment to właśnie on stanie się ofiarą ataku, Ian prześlizgnął się na bok, stając z nim ramię w ramię z mimowolnie wyeksponowanymi kłami.
Dziwne połączenie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jego dzieło, choć z pewnością nie było idealne, satysfakcjonowało. Spojrzał z odchyloną głową na krzywy znak i na powrót zawinął dłoń w już i tak brudną od krwi szmatkę. Nie zamierzał marnować drogocennych kropli krwi na tej przeklętej ziemi. Chciał wykorzystać jej tyle, ile było potrzeba. Nie więcej, nie mniej. W tym samym czasie jej towarzyszka zdążyła obrobić dom z jedzenia, no bo czegóż to innego mogła tam szukać? Z pewnością nie kosztowności.
Spojrzał na nią kątem oka, ale powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy. Czasami w jej przypadku lepiej było zachować ciszę. Przechylił lekko głowę w bok, ostatni raz podziwiając swoje dzieło i już zamierzał rozejrzeć się za najlepszym miejscem na podłożenie ognia, kiedy pojawił się niespodziewany gość. Akela powoli, wręcz niespiesznie odwrócił się i spojrzał na niego z głupim uśmiechem na ustach. No proszę, już zaczęli się zlatywać. W sumie nie zakładał, że zrobią to tak szybko, no ale cóż. Jakby nie patrzeć, byli na ich terenie.
Jak on ich nienawidził.
Miał ochotę splunąć w bok słysząc słowa anioła. Was też nikt nie zapraszał na Desperację. Pomimo obrzydzenia w stosunku do anioła, zachował względny spokój, ba! Nawet pogodę ducha jak na kogoś, kto został przyłapany na rysowaniu brzydkich rzeczach w publicznym miejscu.
- Ups. - wyrwało się z jego gardła, choć nie było w tym ani krzty poczucia winy. Wręcz przeciwnie.
- Zostaliśmy przyłapani. - zamierzał coś jeszcze dodać, ale w tej samej chwili na scenę wkroczył kolejny aktor. No proszę, pojawiają się jak karaluchy. Akela niemalże nie klasnął w dłonie, a potem nie wybuchnął głośnym śmiechem, i chyba tylko sam Ao wiedział czemu nadal powstrzymywał tak sprzeczne emocje na krótkiej wodzy, na zewnątrz wciąż pozostając spokojnym, z delikatnym uśmiechem.
- Cóż, możecie uznać, że przybyliśmy się z wami przywitać. - pochylił się na powitanie, choć w jego ruchach było coś z drwiny skierowanej w ich stronę.
- Przybywamy na wasze tereny tak samo, jak wy licznie przybywacie na nasze, choć nie należą do was, tak jak te nie należą do nas. - i w jednej sekundzie cały urok i rozbawienie zniknęło. Prysło niczym mydlana bańka, pozostawiając uczucie chłodu.
Hipokryzja. Pieprzona hipokryzja. Kiedy anioły tak zażarcie strzegły swoich granic, w tym samym momencie ich bracia chodzili bez problemu po Desperacji, która już od wielu setek lat należała do wymordowanych.
Akela wyprostował się i ze stalowym spokojem wpatrywał się w nieznajomych, gotowy w każdej chwili podjąć obronę w razie ewentualnego ataku. W bliskiej okolicy zamajaczyły sylwetki sługów Akeli również przygotowanych na każdą ewentualność. I choć byli niewidoczni, z pewnością można było wyczuć, że Akela nie jest sam.

UWAGA. WĄTEK TYMCZASOWO ZAMROŻONY NA CZAS NIEOBECNOŚCI YUU, ABY NIKOGO NIE BLOKOWAĆ. WRÓCIMY DO NIEGO c:
                                         
Akela
Prorok     Opętany
Akela
Prorok     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Noah Caleb O'Harleyh


Powrót do góry Go down

Co tu się- Wynocha z naszej lwiej ziemi.
______________


 Szedł za szybko, przedzierając się między twardymi gałęziami, odgarniając dłońmi chaszcze i przechodząc pod nisko zwieszonymi pnączami. Jeżeli zwalniał kroku, to tylko po to, aby obejrzeć się za siebie i ocenić kondycję mężczyzny.
O Boże, przemycam go...
 Próbował sobie wmówić, że robi to ze szczytnych celów. Znalazł nad strumieniem wybiedzonego chłopaka; brudnego, głodnego i rannego jak zbite psisko. Zostawienie go samopas nie wchodziło w grę, a odprowadzenie na skraj Edenu i wyrzucenie z powrotem na Desperację było szablonowym przykładem okrucieństwa. Jeżeli miał stanąć przed pozostałymi członkami Zastępu, to przynajmniej z czystym sumieniem, tak?
 Brzmiało to bardzo ładnie dopóki nie dopuścił kolejnego, bardziej subiektywnego wariantu: znał go. Było to jak próba rozczytania swojego dawnego, wyblakniętego już pisma z podstawówki na starym, cienkim papierze. Długie godziny spędzone na wpatrywaniu się i rozgryzaniu pojedynczych literek, które wyglądały bardziej jak przypadkowo machnięte parafki przez rząd lekarzy; dawniej stanowiły być może sensowne kształty, ale obecnie? Liriell przegryzł wargę niemal do krwi, starając się rozkopać wspomnienia i znaleźć wśród nich takie, które wreszcie uśmierzyłoby ból nieświadomości.
 Zajęty grzebaniem w twardym, zastygłym podłożu, prawie się nie odzywał. Jeżeli już, to tylko po to, aby poinstruować, gdzie lub jak powinni się teraz przedrzeć przez niemal baśniowy gąszcz. Zakątek, w którym Liriell postanowił się zaszyć, był jednym z najbardziej odludnych miejsc w całym Edenie. Ponieważ przestępczość była tutaj żadna, nie musiał obawiać się ani chuliganów, ani złodziei — a życie w samotności wydawało się idealnym kąskiem dla każdego, kto przymykał oko na zapiski w Dekalogu.  
 — Ach — mruknął nagle, kiedy spomiędzy zielonego, bujnego listowia wychynęły drewniane belki podtrzymujące ścianę w pionie. Mroźne, choć wyjątkowo łagodne spojrzenie osiadło na wymordowanym. — Mieszkam z przyjacielem, więc jeśli będzie w środku, na pewno nam pomoże.
 Uspokajający ton kazał sądzić, że faktycznie wierzył w niezawodność lokatora, choć w rzeczywistości próżno doszukiwać się w Ianie jakichkolwiek oznak gościnności; mieli za mało szans na to, aby pochwalić się zebranymi dobrami, oferując je pod własnym dachem. Anioły zgrupowały się w samym centrum Raju; tam ich było najwięcej, tam ze sobą handlowały, tam umawiały się na transport potrzebnych dla Desperatów przedmiotów. Wychodziło na to, że przekroczenie progu tej niewielkiej chaty było wkraczaniem w równie dzikie i nieznane tereny, co przechodzenie się po głębiach lasu.
 — Proszę — zachęcił Liriell, wskazując ruchem głowy drzwi chwilę po tym, jak wspiął się po pięciu schodkach na ganek i chwytając za klamkę, naparł na wejście. — Opowiedz mi, co dokładnie stało się z twoją ręką. Nie jestem lekarzem, ale kto wie... może coś zaradzę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Krok za krokiem, stawiał najpierw jedną, potem długą stopę. W czasie ich drogi starał się wypowiedzieć poprawnie imię swego wybawcy — między opcjami przewijały się Ririri, Ririeru, Rilier — i za każdym razem pytał, czy teraz jest dobrze, prawie jak uczeń, który wykuwał na pamięć wierszyk przy pomocy nauczyciela. Sam, oczywiście, również odwdzięczył się przedstawieniem, jednak użył pseudonimu, a nie pełnego imienia. Nieczęsto wymawiał głoski nietypowe dla języka japońskiego. Zwykle trafiał na istoty, które za życia mieszkały i wychowywały się na tych terenach bądź posługiwały się imionami typowymi dla tych stron.
  Gospodarz mieszkał chyba daleko od innych upierzonych. W umyśle Kiraia pojawiła się myśl, że może powinien to wykorzystać i zeżreć wcale nie aż tak nieznajomego. Krzyk może poniesie się między drzewami, ale czy ktoś poza wymordowanym go usłyszy? Ta samotność wydawała się bardzo, bardzo znajoma, a naraz... Tak inna od tego, do czego przywykł. Obskurny, zdemolowany blok, którego klatka schodowa pokryta została ogromną ilością pajęczyny, drastycznie wręcz różnił się od drewnianej chatki. Jirō mógłby pomyśleć, że znalazł się w bajce. Kiedy pojawi się czarownica? Zły olbrzym? Fasola? Fasola byłaby najgorsza.
  Mogłoby się zdawać, że na wzmiankę o przyjacielu wymordowany speszył się. Może to krzyżowało jego plany? Dwóch zje? Dwóch powali? Nie wiedział, do czego zdolny jest już jeden, a drugiego na oczy nie widział. Nawet jeśli w pierwszej chwili nie miał większych powodów do ataku i możliwe, że nie przechodziło mu to zbyt wiele razy przez myśl, tak teraz w pewnym stopniu się obawiał.
Nie zje nas, prawda? Ty nas nie zjadłeś, a widzisz, że jesteśmy tacy słabi, och, tak słabi... – opowiadał głosem smutnym i zmęczonym jak przeklęta dusza znajdująca się w czyśćcu. Nie różnił się wszak tak bardzo od podobnych temu opisowi duchów. Dręczony szałem, głodem, zwierzęcym instynktem. Nic więc dziwnego, że szaleństwo go omotało tak, jak jego sieć przyszły obiad.
Dawniej nie musieliśmy się obawiać, że coś nas zje. Kiedy byliśmy dzieckiem, baliśmy się, że koń, który odgryzł guzik od kurteczki, odgryzie nam rękę. Bardzo płakaliśmy. Miasto było dużo bezpieczniejsze, nawet mimo koni... – westchnął, wzruszywszy zdrowym ramieniem. Dobrze wiedział, że nie powinno się ufać wierzchowcom ani innym pokrakom, a przeżycia z dzieciństwa tylko to potwierdziły. Chwilę odczekał zanim odpowiedział na wypowiedź dotyczącą ręki. Ruszał się trochę jak leniwie poruszana przez lalkarza kukiełka. Wszedł do środka i obrócił się do gospodarza, robiąc kilka kroków w tył. Wciąż nie założył maski, wciąż był właściwie bezbronny. Spuścił wzrok jak zawstydzone dziecko, które coś przeskrobało i musiało spowiadać się z tego mamie.
Niedawno prawie odgryzła nam rękę. Wymordowana, która wróżyła nam z kart. Obiecała nam, że nadejdzie deszcz i będziemy mieć wiele przygód. Ale zgłodnieliśmy. Nie panujemy nad sobą, kiedy jesteśmy głodni. Głodujemy od wielu lat. Odkąd jesteśmy martwi. Nigdy nie możemy się najeść. Podobno dlatego, że nie jedliśmy tyle chleba, a samym mięsem się nie najesz. – Spojrzał na gospodarza tak, jakby oczekiwał potwierdzenia lub zaprzeczenia. Może wiedział więcej o sprawach głodu niż sam Kirai.
... Zaatakowaliśmy ją – powiedział po chwili wahania, jakby obawiał się, że zostanie za to ukarany – ... a ona pokazała nam, jak wielkie ma zęby. Miała konia, jednak nie miała takich zębów jak koń. Miała zęby jak dinozaur. Ugryzła nas, więc puściliśmy. Bardzo się baliśmy. Jak o nasz guzik. Nie pamiętamy, czy koń się nim udławił, ale powinien. Byłoby więcej na obiad. Trzymała nas za ramię i szarpnęła parę razy. Trochę się już zagoiło, ale boli. Pewnie brudne od piasku. Uciekła nam. Uciekła daleko, ale tropiliśmy ją. Tropy urwały się na skraju lasu. I jej nie było w lesie. Wiedziałbyś, gdyby była? Znalazłbyś ją jak nas? Pewnie byś jej pomógł. Anioły takie są. Jeśli nie jesteś aniołem, pewnie nas zjesz.
                                         
Kirai
Poziom E
Kirai
Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Jirō Hirai.


Powrót do góry Go down

  Nie zastanawiał się nad tym, jak nierealnie brzmią kwestie wypowiadane przez Kiraia. Z cierpliwością betonu tłumaczył mu zresztą wymowę swojego imienia i choć nie do końca zgrywała się z poprawną formą to „Ririeru” brzmiało ze wszystkich wariantów najlepiej; żeby przypieczętować wygraną w językowych łamańcach posłał mu krótki, rozbawiony uśmiech. Tak naprawdę, choć w Edenie także używano japońskiego, większość aniołów nosiła miana typowo hebrajskie. Wielu z jego pobratymców potrafiło posługiwać się kilkoma, kilkunastoma, a kto wie — może nawet kilkoma setkami języków, tych obecnych i dawno wymarłych.
  To, co zmarło, często było pielęgnowane ze zdwojoną ambicją.
  Nie zje nas, prawda?
  Skrzywił się.
  — Nie, Ian nas nie zje. Nikogo nie zje.
  Tacy słabi...
  Współczuł mu. Być może było to największą naiwnością pobliskich galaktyk, ale Liriell nie potrafił patrzeć na chłopaka inaczej niż jak na poszkodowanego; ofiarę, która z trudem przeżyła niebezpieczeństwo, może nawet samo spotkanie ze śmiercią. Może, przeszło mu przez myśl, on również natrafił na kogoś pokroju tego jeźdźca? Liriella zaatakował mężczyzna, ale było to przecież stworzenie nadprzyrodzone. Także miało konia. Ilu tutaj tak naprawdę siodła zwierzynę? Ilu mogło mieć siłę równą wymordowanemu? Wzdrygnął się, mimowolnie krzyżując ramiona na piersi, jakby nagle zrobiło mu się zbyt zimno. Nie mógł mieć pewności co do rasy swojego nowego towarzysza, ale kiedy ten wspomniał o Mieście-3, czarne źrenice anioła na powrót skierowały się ku twarzy Kiraia, jakby przywołane kolejnym istotnym szczegółem.
  Miasto było dużo bezpieczniejsze...
  — Nigdy nie byłem w mieście — przyznał, najwidoczniej starając się pociągnąć rozmowę, mimo dotychczasowych fatalnych wyników w obyciu. Dyskusje nie były jego atutem; dało się zauważyć po niepohamowanych tikach. Tym, jak uciekał spojrzeniem, jak zaciskał usta albo jak cichł mu głos. Nie panował nad swoją beznadziejną nieumiejętnością. Nawet fakt, że wkrótce znaleźli się w przedsionku, który sam wybudował, nie stanowił żadnej pomocy dla jego zszarpanych nerwów. Omiótł wzrokiem drewniane ściany.
  Chata nie była duża, ale od środka wydawała się obszerniejsza. Nagi hol rozwidlał się i Liriell, zdejmując buty, wskazał ruchem dłoni na lewe odgałęzienie.
  — Tam mamy salon. Odpoczniemy.
  Zaszurało, kiedy anioł rozsunął drzwi do pierwszego pomieszczenia. Wewnątrz panował przyjemny, popołudniowy półmrok. Ostatnie promienie słońca wślizgiwały się przez okno, ocieplając kolory tkanin, z których anielskie dłonie uszyły poduszki; dziesiątki poduszek porozsypywanych na podłodze, zapewne będących rekompensatą braku mebli do siedzenia. Prócz tego pod ścianą stały dwie szafki bez drzwiczek; na półkach poustawiane były książki i porcelanowe naczynia. Wszędzie czuć było zapach kwiatów, które pokrywały nie tylko zewnętrzne konstrukcje domu, ale znajdowały się także wewnątrz; niekoniecznie w doniczkach.
  Liriell słuchał go, patrząc w skupieniu na (znajome — podszepnął głos — bardzo znajome) oblicze, jednocześnie dotykając klamki od wybudowanego naprzeciw pokoju gościnnego pomieszczenia. Spichlerz był pełen; nie pękał w szwach, ale prowiantu spokojnie wystarczyłoby na wyżywienie dodatkowej osoby — choćby przez kolejne tygodnie. Nie bądź głupi, zganił się, sięgając po zawinięty w szmaty chleb, który z samego rana odebrał od Hirael. Nie zostanie tutaj. Nie może. Anioły źle patrzą na Iana. Zdajesz sobie z tego sprawę? Szczupłe palce sięgnęły po jedną z butelek, którą wsunął sobie pod ramię. Złapał jeszcze talerz i dwie czarki.
  Chwilę po tym, jak biodrem domknął komorę, znalazł się wreszcie w salonie. Stuknęły spodki naczyń, które ułożył na nierównej podłodze; zaraz potem na płaskiej powierzchni porcelany wylądował chleb.
  Wiedziałbyś, gdyby była?
  — Nie... nie do końca. To tak nie działa — wymamrotał zażenowany; prawie tak, jakby zakładał, że Kirai zna jego możliwości. — Musiałaby zrobić coś szczególnego. Las na ogół nie jest zbyt rozmowny. Gdyby było inaczej, zapewne bym oszalał. Samotność każdemu jest potrzebna. Częstuj się. Pieczywa mamy pod dostatkiem.
  Usiadł na piętach, jak grzeczny uczeń kładąc ręce na kolanach. Wiele w nim krzyczało, wręcz WRZESZCZAŁO, aby wtrącił się w monolog Kiraia. Tłamsił to w sumie skutecznie. Nie chciał go spłoszyć. Bał się wypaść na kogoś, kto się mądrzy. Kogoś, kto uważa, że „jest u siebie, więc dyktuje warunki”. Z jakichś powodów Liriell miał przeświadczenie, że jest mu to wszystko winien.
  — I jestem aniołem. — wskazał brodą jego ranne ramię. — Ale nie mam w tym zbytniego obycia. Możesz zdjąć z siebie ubranie? Spróbuję to chociaż usztywnić... jestem pewien, że Ian niedługo wróci. On ma większe doświadczenie w medycynie... w pierwszej pomocy... — i zanim zdążył się ugryźć w język, przez pomieszczenie przetoczyły się następne, o wiele za głośne jak na niskie nuty, których używał aż do teraz: — Dlaczego nie zostałeś w mieście?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Więc drugi gospodarz miał go nie zjeść, podobno. Całkiem optymistyczna wersja wydarzeń, bo Kirai póki co też nie miał większego nastroju do robienia żadnych problemów czy psot. Pokiwał słabo głową, jakby był zamyślony albo zmęczony, jednak w istocie czuł zadowolenie. Nie sprzeciwiał się idei odpoczynku w salonie, choć nazwy pomieszczeń już dawno zatarły się w jego głowie. Pamiętał dobrze tylko kuchnię, z kolei wszelkim wypoczynkowym lokacjom nadał miano „legowiska”. Pobyt w normalnym domostwie był dla niego niecodzienny, pochodzący z ledwo widocznych wspomnień dawnych dni.
  Czuł zapach jedzenia w chwili, gdy anioł otworzył kolejne pomieszczenie, sam jednak nie drgnął nawet. Stał jak ten debil ledwo za progiem salonu i nie wiedział co ze sobą zrobić. Brudny, ranny, dziki — w czym różnił się od tylu zwierząt, które żyły na tym świecie? Nie było jednak w jego wahaniu absolutnie żadnych podstaw znajdujących się gdzieś koło poczucia winy czy wrażenia, że jest się problemem. On po prostu nie wiedział co robić. Nie pytał czy pomóc, nie wyrywał się do tego. Mimo to znał rolę gospodarza, który karmi swoich gości. Bardzo ją lubił zresztą, tylko mało kto chciał zostawać u niego po przekroczeniu progu. Kirai nie był w stanie tego pojąć.
  Nie trzeba było powtarzać dwa razy; na niezbyt przystojnym obliczu Jirō pojawił się niemalże błogi wyraz, a ślina niemal momentalnie wezbrała w jego ustach. Zaraz przeknął ją głośno, jakby obawiał się, że wyjdzie przy grzecznym aniele na buraka, plując wszędzie gdzie popadnie. Przysiadł nie tradycyjnie, a niby po turecku, choć długo w tej pozycji nie wytrzymał, wyciągając jedną nogę po skosie.
Biegłeś – zauważył, poniekąd nawiązując do wypowiedzi o lesie. – ... Do nas. Nie zrobiliśmy nic złego. Ani szczególnego. Byliśmy. Nie można było tam być? Tam była woda. Potrzebowaliśmy jej – zupełnie tak, jakby potrzeba była tłumaczeniem dla wszystkich nielegalnych czynów. Potrzebował pić, więc pił z nielegalnych źródeł, bo były czyste. Potrzebował ubrań, więc je kradł. Potrzebował jedzenia, więc...
  Sięgnął po pieczywo, wgryzł się w nie tak, jakby nie jadł od wielu dni, choć prawda była zupełnie inna. Jadł zaledwie wczoraj, więc nie zaznał tym razem prawdziwego głodu. Był nienażarty, niezaspokojony i po prostu lubił żreć. Musiał wyglądać komicznie, przy pięknym aniele, w uroczym domku, na wygodnej podusi. Obdarte ubrania, tyle krwi, niewyjściowa twarz, w dodatku napychający usta nawet i samym pieczywem. Tak dawno nie jadł prawdziwego chleba, tak dawno nie widział nawet głupiej mąki, z której mógłby zrobić sobie choćby głupiego podpłomyka. Poczuł ucisk w gardle, jednak nie spowodowany tym, ile się przez nie przeciskało. Tęsknił za dawnym życiem.
Zdjąć... – Przycisnął do siebie obie dłonie w obronnym geście, tak jakby był kobietą próbującą ukryć kształty przed napastliwym spojrzeniem. Na twarzy zmartwieniu miejsca ustąpiło rozbawienie, ale też pewnego rodzaju zaczepka.
To już ten etap...? – nie do końca rozumiał o czym mówił, ale kilka razy słyszał, jak ktoś używał tego tekstu i uznawał go za zabawny. Może tak właśnie robili ludzie. Mimo, jak mniemał, żartów, przerwał na moment jedzenie i faktycznie zrzucił z siebie bluzę, sycząc w chwili, gdy materiał odrywał się od ran pokrytych zaschniętą już krwią. Spojrzał zbolały na anioła i w pierwszym odruchu zakrył ranę dłonią, jakby obawiał się, że ten jednak postanowi się na niego rzucić, po czym jednak odkrył ją powoli i bez większego zaufania.
  Ramię było poszarpane, prawie jak za sprawą jakiegoś zwierzęcia, bez ładu i składu. Rany, mimo wpływu regeneracji typowej dla wymordowanych, w dalszym ciągu nie wyglądały najlepiej. Faktycznie wydawać się mogło, że takie obrażenia sugerowały prawie ludzkie szczęki jako sprawcę, jednak zęby były dużo, dużo większe.
  Kolejne pytanie nieco zbiło go z tropu, wytrąciło z rytmu. Czyżby anioł nie wiedział, jakie jest miasto, jak ono przyjmuje obce, choć samo je wychowało i zmieniło w niemożliwą do rozpoznania bestię.
W mieście nas nie chcieli. W mieście zrobili z nas królika. Nie lubimy królikoludzi. Prosiliśmy... Nie chcieliśmy, żeby nam to robili... – Wymordowany raz jeszcze się skulił, czując, jak nieprzyjemny wpływ mają na niego te wszystkie wspomnienia. Poruszył się tak, jakby chciał zwrócić to, co właśnie zjadł, jednak nic takiego się nie stało. Wziął kilka łapczywych oddechów.
Ale, ale. Braciszek powiedział, że weźmie nas do miasta. Na sernik. Ale mówi, że tylko z rodzynkami. Nie lubimy rodzynek, są jak grube muchy, kiedy uderzysz je na tyle mocno, że umierają, ale na tyle słabo, że nie wszystko z nich wypłynęło. A fe.
                                         
Kirai
Poziom E
Kirai
Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Jirō Hirai.


Powrót do góry Go down

„Biegłeś”.
To jedno słowo odetkało kanał, dopuściło do jego uszu świst wiatru i szelest liści oraz gałęzi, o które się ocierał, kiedy parł naprzód.
Masz rację — wymamrotał skruszony, przypominając sobie już nie tylko dźwięk, ale także zapach podszycia i szare, brązowe i zielone smugi, jakie wytwarzały się po bokach otoczenia, gdy szaleńczo przedzierał się przez las. Nie tyle biegł, co gnał niczym zając, jakby umykał przed najgorszym złem świata. — Nie zrobiłeś nic złego, ja... uciekałem przed czymś. Myślę, że to coś zagoniło mnie do wodopoju z jakiegoś konkretnego powodu. Może chodziło o ciebie?
Nie sądził. Jednocześnie nie potrafił sobie wmówić, że spotkanie Kiraia było wyłącznie rolą przypadku. Coś w jego twarzy było znajomego; coś w tych oczach i tonie głosu. Coś w drgnięciu kącika jego ust i w kształcie dłoni. Liriell nie mógł obronić opcji, że nie zna tego mężczyzny. Nie dawał rady z tym, aby przestań odbierać go bardzo... osobiście. Niemal tak, jakby od teraz MUSIAŁ się nim zająć.
Właśnie to przeświadczenie kazało mu odkorkować butelkę i napełnić czarkę krwistym winem. Podpierając spodnią część dłonią, zniżył szyjkę, a potem, kiedy naczynie napełniło się niemal po brzegi, uniósł ją nie roniąc ani kropli.
Sobie także nalał.
Wszystko spokojnie, wyważenie; zupełnie inaczej niż to, jak szybko, gwałtownie i dziko działał drugi mężczyzna, pochłaniając chleb kęs za kęsem.
— To już ten etap..?
Tak — przyznał poważnie, odkładając domowej roboty trunek na ziemię. Kiedy denko stuknęło o podłogę, jasne spojrzenie Liriella wbiło się w Kiraia. — Muszę cię wreszcie zobaczyć.
Nieświadom idiotyzmu sytuacji — i tego, jak opacznie można było zrozumieć jego w pełni niewinne słowa — przysunął się bliżej Kiraia, z wzrokiem nieruchomo utkwionym w odsłonięte mięso.
Sam Liriell rzadko kiedy miewał choćby głupie zadraśnięcia, a Ian równie nieczęsto obnażał własne rany. Wargi anioła zacisnęły się, a brwi ściągnęły; zachował odległość kilkunastu centymetrów, ale wciąż znajdował się na tyle blisko, że Kirai mógł poczuć ciepły oddech, kiedy żołnierz Zastępu wreszcie odetchnął.
Nie wygląda to zbyt dobrze. Powinieneś uważać. — Powinieneś zamieszkać tutaj, ze mną. — Przemyję ci to i nałożę opatrunek, ale lepszą pomoc uzyskasz od Iana. Poczekaj na moment.
Skrzypienie desek towarzyszyło jego krokom, kiedy Liriell chodził po domu. Zostawił gościa na zaledwie pół minuty; wystarczająco, by zadziało się dosłownie wszystko. Za oknem ostatnie promienie słońca niknęły za horyzontem.
Anioł wrócił, w dłoniach przytrzymując ciężką, drewnianą miskę. Wewnątrz chlupotała woda, której barwa wkrótce miała się zmienić na róż, czerwień, a w końcu brąz i czerń. Tafla cieczy nie zdążyła się wyrównać, bo chwilę po tym, jak Liriell ukląkł obok Kiraia, powierzchnię wzburzyła pięść zaciśnięta na szmacie.
Czarnowłosy wyżymał materiał za długo; to słowa nieznajomego tak go zatrzymały.
Masz brata? — podjął automatycznie, naraz dochodząc do najbardziej oczywistego z wniosków. No przecież! Nie znał postaci, z którą dzielił teraz salon... ale znał kogoś do niego szalenie podobnego. To przecież takie PROSTE. Dlaczego nie wpadł na to OD RAZU? — Jak się nazywa? I nie dotykaj rany, proszę. Wda się zakażenie.
Wreszcie poruszył ramieniem. Wilgotna ścierka zbliżyła się do ciemnych od zakrzepłej krwi krawędzi rany.
Opowiedz mi o twoim bracie i staraj się nie myśleć o tym, co robię. Jaki on jest?
Jaki jest teraz Jirō Hirai?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mimo zapewnień, niespokojna dusza wymordowanego dalej taką pozostała. Żył już raczej długo — choć staż na tle innych wymordowanych nie był imponujący — a jednak Eden był dla niego wielką tajemnicą. Żywy las? Las, który pamięta wszystko? A może po prostu normalny las, któremu przypisuje się cudowne właściwości z racji tego, że pasuje na miejsce akcji wszelkich legend?
  Wymordowany tępo skinął łbem, wpatrując się w anioła jak w malowanego woła — którego swoją drogą by zeżarł — i chłonął jego słowa jak gąbka. Uwielbiał, kochał, jak ktoś mu przekazywał informacje nowe bądź ukazane w nowy sposób. Ciężko było nazywać je jednak wiedzą dla samego Jirō; niemądry, zwierzęcy móżdżek średnio sobie radził z pracą na wyższych obrotach.
Hoooh – wydał z siebie rozbawiony odgłos, kiedy anioł postanowił przenieść znajomość na wyższy etap, cokolwiek by to znaczyło. Ludzie zwykle jednak śmiali się z takich rzeczy, więc Kirai postanowił iść za ciosem. Zmrużył czujnie ślepia, wyrażając jednak zainteresowanie, a usta wykrzywiał w uśmiechu. Czy był to uśmiech rekina, lisa, czy wręcz przeciwnie, po prostu niewinnie naiwny — ciężko do końca określić.
  Obaj byli w podobnej sytuacji; nie widzieli niczego faktycznie niejednoznacznego w tym momencie. Kirai był bliższy zwierzętom, nie łapał szczególnie aluzji, nawet jeśli sam ich używał. Po prostu naśladował. Ciało wymordowanego się spięło, automatycznie w bliskości odnajdując raczej niemą groźbę niż coś pozytywnie nieprzyzwoitego. Struny głosowe zadrżały za sprawą warknięcia, jakie nie do końca świadomie zagrał na nich Kirai. Ostrzeżenie, niepewność, strach?
Uważaliśmy... – mruknął jak upomniane dziecko. Wydął policzki, jednak z rozbawienia w jego oczach została tylko czujność. Nie podobało mu się, kiedy ktoś dotykał jego ran. Miał ochotę uciec, uprzednio upiększając anioła o kilka śladów po zębach i szarpaniu.
  Skrzyp, skrzyp, skrzyp, skrzyp. Krok za krokiem. Woda odbijająca się od ścianek naczynia, ciemniejące niebo. Kirai wpatrywał się z groźbą, ale i zniecierpliwieniem w szmatkę. Wiedział, co się kroi i niekoniecznie mu się to podobało. Stęknął, wykrzywiając usta w grymasie pytającym, czy na pewno musi się na to godzić. Kiwnął głową w pierwszej reakcji na pytanie o brata.
Tak... Brata. Jest malutki. Ale się o nas troszczy, choć jest młodszy. Nazywa się Boris – syknął, gdy materiał dotknął rany i ruszył się gwałtownie, jednak nie wyraził tym samym żadnej agresji. Dużo bardziej wolałby teraz dalej jeść, zamiast tego jęczał i marudził, kiedy obcy Pan Ririru go dotykał.
Ha... Eh... Huh. Wpada w kłopoty. Przypomina nam o tym, jak było, zanim mamę zabrali... Upolował robaka pustynnego – oznajmił z dumą wręcz wypływającą z ostatnich trzech słów. Uśmiechnął się, choć w połączeniu z wykrzywiającym usta bólem i lękiem przed dotykaniem tej rany, wyszło to raczej nędznie.
Radzi sobie, ma samochód i psa. I nie ufa królikoludziom. Uważaj na nich. Och, oni są tacy źli, wiesz? Wychodzą spod ziemi, wysyłają swoich posłańców, a potem nas szukają. Nie lubimy ich, o nie. Ale Boris umie się ich pozbywać. Zrobiliśmy mu wypełnione sianem pluszowe króliczki. Bardzo je lubi. Tobie też możemy... Ale w upale trochę śmierdzą.
                                         
Kirai
Poziom E
Kirai
Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Jirō Hirai.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach