Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Go down




4 miesiące wcześniej – jesień


W tle huknął piorun na kilkanaście ułamków sekund będąc najjaśniejszą częścią nieba i ziemi. Białe światło odbiło się w czarnym jak sam ebonit ekranie telefonu, wykrzywiając usta – praktycznie jedyny widoczny spod kaptura element twarzy – w grymasie, który śmiało można nazwać rozpaczą. Nie wierzył w to, co się stało.
Od początku?
Kilkadziesiąt godzin temu wywlekł z domu wszystkie swoje rupiecie, odpowiednim palcem żegnając i jego, i . Niecały kwadrans później był już w podziemnym metrze, chuchając w skostniałe z zimna rękę. Nawet nie zauważył, w którym momencie lato przemieniło się w jesień, a temperatura gruntownie spadła na łeb na szyję do soczystych sześciu stopni na pełnym słońcu. Nic dziwnego, że umknął mu również inny, równie ważny, fakt. Pierwszym, co zarejestrował, był kolor oczu. Niebieski. Intensywnie, lodowato, przeszywająco niebieski kolor oczu, w których dostrzegł niekoniecznie zrozumiały, niekoniecznie chciany błysk wściekłości. Gdyby znalazł się w identycznej sytuacji raz jeszcze, pewnie zareagowałby inaczej. Jakkolwiek. Ale w tamtym momencie tylko zacisnął mocniej zęby. W porę. Trzask policzka zwrócił dziesiątki głów w ich kierunku. Patrzyła z żalem, smutkiem, tęsknotą, nienawiścią, irytacją, pretensją. Wpierw wrzeszczała, potem przyszedł czas na płacz. Przeklinała go i prosiła na przemian. Świnia. Dupek. Kurwa. Wynoś się stąd! Jazda! Jezu, mogłeś powiedzieć. Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Nienawidzę cię! Shawn, zostań tutaj!
Może – i tylko może – gdyby zdobył się na jakikolwiek gest, całe przedstawienie skończyłoby się inaczej. Może zostałaby aż do jego odjazdu albo przynajmniej pozwoliła się uspokoić. Może przestałaby tak zawzięcie wyzywać go od ŁAJDAKÓW, CHAMÓW, ŚCIERW, ZDRAJCÓW i pozwoliła sobie wszystko wytłumaczyć.
Ale został w miejscu, nie krztusząc żadnego słowa. Patrzył na nią niepewnie, z butami wbitymi w ziemię i ramionami opuszczonymi pod natłokiem wyrzutów sumienia. Miała rację we wszystkim, co mówiła. Najbardziej w chwili, w której mocno go odepchnęła i uciekła, ledwo wyszeptując: "to koniec".
Dokładnie tak.
To był koniec.
Shawn przez całą podróż z M2 do M3 chciał wierzyć, że to koniec jednego rozdziału. Początek nowego, lepszego, śmielszego życia. Ale nie. Przecież ona, ta furia o oczach skutych lodem, w niczym nie mogła się mylić. Więc koniec okazał się druzgoczący. Były obsuwy w czasie; jechali prawie dobę dłużej i Shawn wychodził już z siebie, nie mogąc wytrzymać. Brak kontaktu z ciotką, która miała go odebrać, przywoływał najczarniejsze scenariusze. Przez to zapomniał bagaży, bo jak huragan wypadł ze stacji, wylatując wprost w ścianę deszczu. Koniec lata. Jak mógł o tym zapomnieć? Ignorowanie deszczu nie było jego mocną stroną i wkrótce wszystkie ubrania przesiąknęły wodą, a ciotki jak nie było, tak nie ma. Z sykiem zawodu sięgnął za siebie łapiąc za powietrze. Moje rzeczy... – to jedyna myśl, która obróciła go o równe sto osiemdziesiąt stopni. Zawrócił, przepychając się przez dużą lawinę ludzi z Miasta-2. Musiał wrócić – oczywiście, bo jakże inaczej – na sam koniec, by dostać się do śmiesznego, małego ludzika targającego jego klamoty. Na końcu języka miał wszystkie słowa, które chciał mu wydukać, ale japoński wydawał się teraz kawałkami szkła. Każde słowo raniło język i niemal godzinę tłumaczył, że wszystkie bagaże są jego, a dowody na to ma w jednej z toreb. Gdyby tylko go do niej dopuścili...
Z jękiem oburzenia reagował na każde warknięcie liliputa i nieźle się nagimnastykował, by mały wreszcie zrozumiał, że nie sięga do tych bambetli po to, by coś zwinąć.
Bobas w mundurze pokiwał wreszcie głową, coś tam namarudził, nachińczykował mu przed nosem, a potem puścił. Shawn z ulgą zarzucił pas torby na ramię, złapał za uchwyt walizki i ruszył z powrotem do wyjścia. W tylnej kieszeni spodni miał telefon komórkowy, w którym zapisał numer ciotki. Tutaj, bezpośrednio w Mieście, zasięg na pewno był znakomity – mógł więc łatwo się z nią skontaktować.
W tym momencie huknął piorun, a Shawn ujrzał, jak bateria miga ostatni raz, a potem całe urządzenie wzięło szlag.
Po cholerę było mu to słuchanie muzyki?
Mniej więcej w tym momencie czas znów zaczął płynąć, wypychając go do realności.
- Nie wierzę – warknął bardziej zły, niż zaskoczony. W palcach ścisnął komórkę. Chciał nią rzucić. Rozwalić coś. Wpaść w szał. Zdemolować całe metro. Roztrzaskać krasnala od bagaży. Roztrzaskać ławki. I drzewa. I dziwny bilbord z naprzeciwka. Skoro jemu było źle, dlaczego innym miało być dobrze? Z zaciśniętymi zębami ruszył przed siebie ku przechodniom. POŻAŁUJĄ TEGO. Wszyscy. Dokładnie wszyscy!
- I ten... i ten tutaj... – wymamrotał cztery godziny później, kreśląc coś na mapie. Cudem dorwał się do jednego ze sklepów i na migi dogadał z kasjerką. Przyjemna kobieta, choć początkowo prawie jej nie zauważył. Ledwo wystawała ponad blat. Nie mógł sobie przypomnieć – rok temu w M3 też wszyscy byli tacy... malutcy? Skrzywił się lekko, gdy huknął kolejny piorun. Burza ustała jakiś czas temu, ale teraz znów szalała. Trzęsła całym drzewem, pod którym ulokowano ławkę. Ławkę, na której przysiadł Shawn, obwarowując się wszystkimi bagażami. Z jednej z toreb wydłubał marker, którym teraz kreślił jakieś zawijasy na zakupionej mapie. Ten, ten, ten i ten punkt już zobaczył. Ten tutaj nawet kilka razy, bo się nieco – odchrząknął – zamotał. Ciotka mówiła, że mieszka na ulicy... Jakiej? 2-7-2... Tokyo 100-8790 Marunouchi Chiyoda-ku... Do diabła, jak na nazwisko miała ciotka? Na imię Maria – Japończycy wymawiali to jakoś dziko – ale nazwisko zmieniła, gdy wyszła za mąż. K... K... Kyoda?
- Dobrze, że nie pada.
Lunęło.
Shawn przez kilka sekund wpatrywał się, jak papier z tryliardem krzaczków nasiąka wodą przeciskającą się przez gałęzie niemal nagiego drzewa, a potem jego głowa sama poleciała do przodu. Zwiesił ją tak nisko, aż ręka – z łokciem dociśniętym do uda – nie sięgnęła karku.
- To koniec.
Jasne, że to koniec. Zawsze miała rację. Teraz tego tylko brakowało, by rozpraszały go myśli o...

Ubranie: ocieplane, brązowe buty za kostkę, wytarte dżinsy, czarny podkoszulek z logo jakiegoś rockowego zespołu M2, na ramiona zarzucona ciemna bluza z kapturem i kurtka w kolorze zgniłej zieleni (z kapturem wyszywanym szaroburym futrem), na karku szare słuchawki nauszne.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

W tym roku jesień nie oszczędzała mieszkańców miasta. Przechodząc ulicami zauważało się całe mnóstwo ludzi z rękami powciskanymi w kieszenie kurtek albo rozgrzewających swoje ręce ciepłym oddechem. Do zimy zostało jeszcze trochę czasu, jednak tego dnia zdawało się, że była ona już coraz bliżej i zaskoczyła tych, którzy kompletnie się na to nie przygotowali.
Czarnowłosy był jednym z nich.
Naciągnął kaptur na głowę, gdy tylko pierwsze kilka kropel deszczu spadło na jego twarz. Wzniósł wzrok ku niebu, które dało mu pierwsze ostrzegawcze sygnały, z którymi łaskawie mogło zaczekać do momentu, gdy znalazłby się nieopodal swojej okolicy albo we własnym, ciepłym domu. To nie był dobry moment na  ulewę z prawdziwego zdarzenia, a do tego wniosku doszedł, gdy dokonał szybkich oględzin okolicy, w której się znajdował. Mimo wszystkich lat spędzonych w mieście, nadal miał problem z właściwym odnalezieniem się pośród wysokich budynków i zatłoczonych ulic, jednak szyld kawiarni „Pod radosną babeczką” zapamiętał już na dobre – możliwe, że była to zasługa wyszukanej nazwy. Znalezienie tam schronienia nie byłoby najgłupszym pomysłem, ale Shirane już przez wielkie szyby był w stanie zauważyć, że nie był jedyną osobą, której ta myśl przeszła przez głowę. Lokal był wypełniony po brzegi i wcale nie zdziwiłby się, gdyby niektórzy wpadli tam tylko po to, by postać przez jakiś czas w ciepłym miejscu i przeczekać burzę.
Mężczyzna przyspieszył kroku i wsunął rękę do kieszeni, sprawdzając, czy paczka papierosów znajdowała się na swoim miejscu w towarzystwie zapalniczki. Odnalazłszy opuszkami palców miejsce, w którym rozerwał kartonik, wysunął ze środka pojedynczego papierosa, który zaraz znalazł się między jego ustami, a w kolejnej sekundzie jego końcówka żarzyła się drobnymi, pomarańczowymi iskrami. Wielokrotnie słyszał już, że powinien znaleźć sobie inny nałóg, jak na przykład opychanie się słonymi paluszkami, ale – jak na nałogowca przystało – puszczał te uwagi mimo uszu. Nawet własna matka, która trzaskała go po rękach, ilekroć wyciągał rękę po swoją używkę, nie zdołała wybić mu tego z głowy. Ale dzisiaj sama Matka Natura postanowiła pokazać mu środkowy palec i gdy tylko pojedynczo zaciągnął się dymem, dosłownie naszczała na niego całym wodospadem deszczu, na który może i się zapowiadało, ale nikt nie spodziewał się, że będzie go aż tyle. Wystarczająco dużo, by wszystkie ubrania natychmiast przesiąkły wodą i zaczęły lepić się do ciała.
To nie był jego dzień.
Zerwał się do biegu i ruszył przed siebie, po drodze celując zgaszonym papierosem do ulicznego kosza, chociaż nie zwracał szczególnej uwagi na to, czy udało mu się trafić. Aktualnie jego priorytetem stało się znalezienie jakiegokolwiek zadaszenia. Rozciągnięty nad wejściem do hotelu parawan wyglądał na idealne miejsce, a kiedy tylko dostał się do celu, płuca zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, a zapuszczona kondycja dała się we znaki, kiedy to został zmuszony do pochylenia się do przodu i oparcia ręce o kolana, by odzyskać rezon.
Może kupi pan parasol?
Z początku nie wiedział, co za bóg postanowił do niego przemówić. Nie był też pewien, czy mówił akurat do niego. W końcu komuś, kto i tak był już przemoczony do suchej nitki, powinno być wszystko jedno. Wyprostowawszy się, zauważył jednak, że stojący w pobliżu mężczyzna mierzy wzrokiem właśnie w niego, przyglądając mu się, jakby właśnie trafiła mu się okazja życia.
Niezły interes ― parsknął i potarł nasadę nosa palcem wskazującym, czując pierwsze efekty zimna. Musiał przyznać, że mimo że aktualnie był frajerem skłonnym złapać się na ten trik marketingowy, czuł autentyczne rozbawienie i ulgę. Nie uśmiechało mu się stanie tu i czekanie nie wiadomo ile czasu, ale jednocześnie nie miał najmniejszego zamiaru znosić wściekle tnących kropel deszczu, przed którymi nie miał się jak obronić. I oto trafił się on – mężczyzna w mało gustownym kapelusiku, oferujący parasole. ― Za ile?
Powiedział, że sprzeda mu go tanio. Tylko dlatego, że był to ostatni parasol na stanie. Poprzedni klienci omijali go szerokim łukiem, a ujrzawszy go, Daiki nawet nie zdążył się zdziwić. Na widok ochronnego materiału, który przypominał shibę, a w dodatku został stworzony raczej z myślą o dzieciach, wybuchnął śmiechem, jednak jako jedyny nie pogardził nowym nabytkiem, a i nie żałował tych kilku wydanych jenów, gdy już bez większego pośpiechu mógł udać się dalej.

Dziesięć minut później.

Ej, ty tam! Żyjesz?
Nigdy nie miał większych problemów z zaczepianiem ludzi, choć większość z nich z pewnością życzyłaby sobie, by Daiki posiadał więcej ogłady. Tym razem jednak sytuacja wyglądała na kryzysową, a brunet nie był w stanie przejść obojętnie obok kogoś, kto w obecnej chwili wyglądał jakieś dziesięć razy gorzej od niego. Taki przygarbiony, ściskający przemoczoną mapę w dłoniach, a w dodatku z torbą u boku wyglądał na nastolatka, który w akcie buntu postanowił zwiać z domu, a teraz szukał sobie dogodnego miejsca, by zebrać się jak najdalej. To nie był widok, który spotykało się na co dzień, więc nic dziwnego, że w jasnych oczach Shirane pojawił się jakiś błysk niepokoju.
Przeziębisz się, jeśli będziesz tu tak siedział. Może powinieneś schronić się w jakimś miejscu? Dookoła jest pełno lokali. ― Wyciągnął do przodu rękę, w której trzymał swój obciachowy parasol, by choć na chwilę ochronić nieznajomego przed deszczem. Przez jego głowę przetaczało się multum przeróżnych teorii, wśród których znalazła się również ta, w której przypisał mu rolę przyszłego samobójcy, choć miał szczerą nadzieję, że nie miał styczności z kimś aż tak zdesperowanym.
Dobra, ogarnij się. Nie znasz go.

Ubiór: czarna bluza z kapturem i intensywnie zielono-niebieskim nadrukiem przypominającym jakieś artystyczne plamy; czarne jeansy z dziurami na kolanach; zwykłe, czarno-białe trampki za kostkę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ubranie lepiło mu się do ciała i po czasie przestał na to zwracać uwagę. Przemókł do ostatniego włókna. Czuł wodę dosłownie wszędzie i wkrótce nie miało znaczenia, czy krył twarz za rękawem, czy jednak nie. Czerwień nosa i policzków śmiało mógł zrzucić na zimno — nie, żeby udało mu się dorwać któregokolwiek z przechodniów. Raz tylko zaczepił jakąś kobietę, ale ledwo spojrzała na niego ciemnymi jak morze nocą oczami i tyle jej widział.
Czy przeszło mu przez myśl, żeby skryć się pod dachem stacji? Jasne. Tak samo jak rozważał udanie się w którąkolwiek ze stron — w końcu przecież gdzieś musiałby dojść.
Ale siły okazały się zwyrodniałe i opuszczały go z kolejnymi ściekającymi z ud i rąk kroplami deszczu smagającego go batem po plecach, karku i głowie. Czym sobie na to zasłużył? To ta cholerna karma przed którą ostrzegała go Ona?
Na samo wspomnienie zacisnął zęby, aż linia szczęki mocniej się wyostrzyła. Nie mógł zapomnieć zaciętości jej lodowatego spojrzenia, ust jak cienka linia i dłoni, gotowych go uderzyć. Mimo tej gotowości cofnęła się tylko bardziej, spuściła wzrok i uciekła.
O wiele bardziej usatysfakcjonowałoby go, gdyby na koniec zrobiła większe show. Tupnęła nogą. Zaczęła wrzeszczeć. Żeby ją odciągali inni ludzie. A tak po prostu zjebałeś, Shawn, syknął w myślach, wsuwając palce w posklejane od wody kosmyki, które postarał się odgarnąć z czoła do tyłu.
„Ej, ty tam!”
Wierzchem tej samej dłoni przesunął pod nosem, ściągając nieco brwi i marszcząc przy tym czoło. W jednej sekundzie był przekonany, że umysł płata figle, ale kolejne słowa, aż wreszcie ten nagły brak uderzeń po grzbiecie, mimo nieustającego szumu wokół, sprawiły, że w piersi poczuł ucisk.
To nazywają oczekiwaniem, tak? Podstępną nadzieją?
Papier pogniótł się pod naporem palców, gdy zwracał zaczerwienione oczy ku nieznajomemu. Parasol rzucał krzywy cień na jego twarz, ale nawet mimo tego miał wrażenie, że dostrzegł bóstwo zza którego pleców cisną się promienie chwały. Oto twój wybawca. Oto osoba, która — być może — zrozumie. Która...
Ja — usta poruszyły się drżąco, gdy wypowiadał początek zdania wpajanego jeszcze w metrze M2. „Ja – się – zgubić”. Nawet jeśli wyjdzie łamanie — co z tego? Grunt, żeby nieznajomy zrozumiał. Shawn trzymał się tej myśli tak mocno, że cały znieruchomiał. Pod palcami rozpływała mu się tak ważna mapa, czuł krople wciskające się za ubranie dawno przyległe do ciała, ale najgorsza w tym wszystkim była niemoc. Rozchylone przez kilka sekund usta wreszcie zamknęły się, a potem wygięły w łuk, wypychając na wierzch dolną wargę. Podbródek zadrgał mu niebezpiecznie. W chwilę później złapał w palce lewej ręki pasek nieznajomego mężczyzny i szarpnął go na tyle, by zdołał oprzeć twarz o jego brzuch, jednocześnie uzbrojoną w mapę ręką obejmując go mocno w pasie.
Plus był taki, że czarnowłosy i tak — mimo parasolki — przesiąknął do suchej nitki. Żadna dodatkowa ciecz nie była mu w stanie zagrozić, choć gorąco, jakie buchało od Shawna, na pewno nie uszło niczyjej uwadze. Tym bardziej kogoś, kto zmuszony był robić za przypadkowego pluszaka, w którego można się na przemian wyryczeć i go zwyzywać, bo już po chwili, głośno pociągając nosem, blondyn obrócił twarz i zaczął coś mamrotać na przemian po japońsku, na przemian po angielsku, łamiąc po drodze wszystkie możliwe zasady poprawnej gramatyki. I stylistyki.
Z całego tego lamentu dało się wyłapać tylko kilka konkretnych słówek — „pomoc”, „ciotka”, „zimno” i „nie” często w parze z „zostawiaj”.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Ja”
Czarnowłosy od razu nadstawił uszu. Zdawało się nawet, że jego ciało pochyliło się nieznacznie do przodu, jakby mężczyzna chciał mieć całkowitą pewność, że resztę zdania usłyszy wyraźniej niż jego początek. Może mylnie go oceniał, ale nie wyglądał na dzieciaka, któremu rodzice nie pozwalali rozmawiać z nieznajomymi, przez co Shirane nie rozumiał powodu nagłej ciszy, która zawisła między nimi. Może był nieśmiały? Może błękitnooki nie powinien stać aż tak blisko, użyczając mu swojego parasola?
Przechylił nieznacznie głowę na bok, unosząc brew w pytającym, a zarazem wyczekującym wyrazie, który miał ponaglić blondyna do jakiegokolwiek działania. To nie tak, że planował wywrzeć na nim presję, ale nawet on – mimo szczerych chęci pomocy – nie miał całego dnia na czekanie aż nieznajomy wreszcie zdecyduje się na wykrztuszenie z siebie czegoś więcej. Bylo mokro, zimno i nie był to najlepszy moment na sterczenie na zewnątrz. Może poszłoby szybciej, gdyby brunet potrafił wyczytać wszystko z ludzkiej duszy, ale zmarniała mina chłopaka mówiła mu zaledwie, że miał problem, ale jaki dokładnie – to pozostawało już zagadką.
Mam nadzieję, że nie zastanawiasz się, czy to do ciebie mów-- ― głos uwiązł mu w gardle, gdy gwałtowna reakcja chłopaka nieco zbiła go z tropu. Przestąpił z nogi na nogę, by uniknąć stracenia równowagi przez nagłe szarpnięcie, co rzeczywiście doprowadziło do tego, że znalazł się jeszcze bliżej młodzieńca. ― Łoł, łoł, poczekaj. Nawet się nie znamy ― rzucił, w pierwszym odruchu mylnie odbierając dobieranie się do jego paska. Z jego ust wyrwał się krótki śmiech, w który wkradła się nuta zażenowania, mimo że nie odczuł jako takiego wstydu. Sytuacja nie była na tyle krępująca, co kompletnie obca i nowa. Jeszcze nie zdarzyło mu się, by przypadkowa osoba z ulicy, do której ledwo otworzył gębę, od razu przechodziła do rzeczy.
No wariat.
Śmiech jednak szybko ucichł w momencie, gdy blondyn najzwyczajniej w świecie przykleił się do niego, jakby już od dawna nie miał okazji do czyjegoś towarzystwa. W jednej chwili pojęcie o wszystkich niecnych zamiarach uleciało ze świadomości ciemnowłosego, a zamiast tego miał przed oczami kompletnie zagubionego dzieciaka, który najwidoczniej nie potrafił się wysłowić. Aż nie mógł powstrzymać się od uniesienia wolnej ręki i poklepania go po głowie.
No już, już. Rozumiem cię, stary. ― Tak właściwie nie rozumiał, ale ludzie lubili słuchać, że są rozumiani. Nie wiedział jeszcze, że działało to w obie strony, dopóki z tego całego bełkotu nie wychwycił kilku słów z innego języka niż jego ojczysty. Momentalnie oparł rękę na ramieniu – jak zakładał – nastolatka i naparł na nie nieznacznie, chcąc zmusić go do odsunięcia się i spojrzenia na niego uważnie. ― Mówisz po angielsku? Nie jesteś stąd? ― zagadnął, nie zdając sobie sprawy, że w tej sytuacji jego umiejętności mogły okazać się zbawieniem. ― Musisz się uspokoić i wyjaśnić wszystko jeszcze raz, a wtedy spróbuję ci jakoś pomóc. Co ty na to? ― spytał, poprawiając parasol w dłoni – nie dało się ukryć, że ręka powoli odmawiała mu posłuszeństwa – i uśmiechnął się nieznacznie, chcąc nieco załagodzić sprawę. W końcu nie mogło być aż tak źle.
Prawdopodobnie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Słowa nieznajomego formowały się w długie, ostre szpikulce i z każdym kolejnym wypowiadanym wyrazem wbijały głębiej w serce Shawna, który sam nie wiedział, czy jest sens w kolejnych prośbach o pomoc, jakie przeciskały się przez gardło i z mocą rozganiały szum ulewy. Ciemnowłosy mówił w języku, który był dla niego niemalże w stu procentach obcy — nawet mimo lekcji zaciąganych w Świecie-2, japoński wciąż pozostawał czarną magią, dlatego ciężar zawodu wydawał się kilkakrotnie razy cięższy, bo oto uczepił się kogoś, kto i tak nie będzie w stanie zaprowadzić go do celu.
Gorzej.
Kogoś, kto już rozważał ucieczkę. Ta myśl zmusiła ramiona Dawersa do mocniejszego chwytu. Palce nieznajomego opadły na jego bark, żeby go odsunąć, a on — jak na złość — wcisnął się mocniej w jego ciało mamrocząc pod nosem marudne: „nie”, jak dziecko z podstawówki, które ojciec próbuje odesłać do przedszkola.
Bezskutecznie do czasu, aż rezygnacja nie sięgnęła zenitu. Właśnie wtedy coś w Shawnie pękło i pozwolił odkleić się od szatyna, przegryzając lekko dolną wargę w wyrazie zakłopotania i wstydu.
Co ty odwalasz, Dawers?
Dwie Niagary spływające mu po policzkach odznaczałyby się na skórze nawet, gdyby nie odcięto przepływu deszczu na linii chmury-Shawn. Potrzebował chwili, żeby ponownie zacisnąć szczęki i nabrać powietrza, jednocześnie próbując opanować wszystko, co teraz się w nim kłębiło. Był nieszczęśliwy, zagubiony, niezrozumiany i zdemotywowany, więc słowa w ojczystym języku na kilka krótkich uderzeń serca spowolniły czas rzeczywisty rozciągając sekundy do długości minut, w czasie których zaczerwienione oczy otworzyły się o wiele za szeroko. Cudem ich nie pogubił. Zamrugał zaraz gwałtownie, opierając dłoń na ręce przytrzymującej mu ramię i zacisnął usta, próbując wyostrzyć zaszklony wzrok i przyjrzeć się uważniej nieznajomemu mężczyźnie.
Czarne włosy wskazywały na powiązanie z kimś z M3, ale jasne tęczówki... czy to nie domena obcokrajowców?
Mówisz po angielsku? — Niedowierzanie przeplatało się z nutą energicznego szczęścia, mimo wszystko tłumionego przez dość sporą dozę niepewności. Jak wielkie było prawdopodobieństwo, że ze wszystkich skośnookich natrafi na takiego, który go zrozumie? Więc właśnie. Już choćby ta myśl nieco ostudziła jego sekundowy zapał. Nie miał jednak zamiaru się poddawać. Z palcem wskazującym wsuniętym w szlufkę spodni nieznajomego miał ten nikły cień przewagi — nie da mu więc zwiać tak łatwo. Mam twoje spodnie, nieznajomy. Bez nich nie uciekniesz. Zaśmiałby się sam z siebie, gdyby myśli nie przekierowały się na inny tor. To twoja szansa. Nie schrzań jej. — Też nie jesteś z M3? Muszę dojść tutaj. Wiesz gdzie to jest? — Plącząc się we własnych wypowiedziach zdarł rękę z dłoni czarnowłosego i pokazał mapę. Kartka wyglądała jak wyciągnięta ze ścieków — tusz powoli się rozmazywał i ciężko było dostrzec detale na tak mocno szczegółowym planie. Shawn był jednak skory wcisnąć papier w jego twarz, jeżeli miałoby to pomóc w dostaniu się do celu.
Jestem z M2. Nie znam okolicy — dukał dalej, najwidoczniej zapominając, że niegłupim pomysłem byłoby zawiązanie dialogu; może wtedy łatwiej byłoby się porozumieć.
Drżące z zimna ręce zacisnęły się mocniej — i na kartce, i na spodniach.
To ważne. Nie chcę umierać. Jeżeli mnie tam zaprowadzisz, to ci się jakoś odpłacę. Zgoda?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przez chwilę – tylko krótką i niewiele znaczącą – zastanawiał się, czy rzeczywiście dobrze zrobił, wyciągając rękę do nieznajomego, który nie chciał współpracować nawet w tak drobnej kwestii, jak zwrócenie mu odrobiny przestrzeni osobistej. Gdy chłopak naparł głową na jego brzuch, miał wrażenie, że już niebawem może doczekać się nieodwracalnego wgłębienia w swoim ciele, a przecież nawet nie próbował się szarpać. Wręcz przeciwnie – w delikatny sposób dał mu do zrozumienia, że trochę przesadził ze swoją wylewnością.
Wbrew pozorom Daiki nie miał w planach ucieczki. Nawet ktoś jego pokroju zdawał sobie sprawę, że głupio byłoby zwiać sprzed nosa komuś, komu dobrowolnie zaoferowało się pomoc. Może jeszcze nie odnaleźli ze sobą wspólnego języka, ale zawsze istniał cień szansy, że dogadają się poprzez gesty i próby pokazywania, co miało się na myśli. Trochę jak gra w kalambury, tyle że całkowicie na poważnie, bo nie sądził, że kogokolwiek z nich rozbawiłoby zbyt długotrwałe zgadywanie, a sam czarnowłosy nie był najlepszy w te klocki.
Odetchnął znacznie głębiej, gdy ściskane narządy przestały blokować jego przeponę, a zagubiona owieczka, którą przygarnął pod swoje skrzydła swój parasol postanowiła spełnić jego niemą prośbę. Błękitnooki myślał zresztą, że znacznie łatwiej będzie im się porozumieć, jeżeli ten nie będzie mamrotał kolejnych słów w jego bluzę, a przy okazji mógł dokładniej przyjrzeć się twarzy chłopaka, przez co kompletnie zignorował jego dotyk na swojej zziębniętej od deszczu dłoni.
Zdecydowanie nietutejszy.
Coś tam potrafię ― odpowiedział, co brzmiało dość skromnie jak na kogoś, kto bez zająknięcia wypowiadał pełne zdania. Nie wspominając już o tym, że nie towarzyszył mu ten paskudny, japoński akcent, który częściej odejmował niż dodawał uroku angielskiej mowie. Niemniej jednak w jasnych oczach Shirane pojawił się jakiś niekontrolowany ognik satysfakcji – w końcu wiedział, że znajomość języka była jedną z tych rzeczy, którymi naprawdę mógł się poszczycić i bynajmniej nie było to takie „coś tam”. ― Ale dla odmiany jestem z M3 ― wtrącił, usiłując jakoś przebić się przez nagły monolog chłopaka, który w magiczny sposób stał się bardziej rozmowny.
Brunet spojrzał na pokazaną mu mapę, zsuwając dłoń z ramienia nieznajomego. Zmrużył nieznacznie oczy w skupieniu, próbując rozczytać rozmazane wskazówki na mapie, jednak nie było łatwo. A kiedy przejął od niego przemoczony świstek papieru, chwytając go zaledwie palcem wskazującym i kciukiem za róg, jakby właśnie podnosił z ziemi brudną szmatę, nasiąknięty wodą papier podarł się, a oderwana część opadła z powrotem na kolana blondyna.
Obawiam się, że jesteśmy zgubieni ― mruknął grobowym tonem, uznając, że jego rozmówca nie był jeszcze wystarczająco przerażony. W pewnym sensie tekst o umieraniu rozbawił go na tyle, że wmówił samemu sobie, że młodzieniec nie powiedział tego na poważnie. Jakby tego było mało, postanowił uraczyć go kilkoma sekundami śmiertelnej ciszy, zanim zaśmiał się pod nosem, by na nowo rozluźnić atmosferę. ― Żartuję. Ale twoja mapa jest do niczego. ― To nie było zbyt pocieszające. ― Ale to nic. Może masz gdzieś adres albo znasz jakiś konkretniejszy punkt, który znajduje się niedaleko miejsca docelowego? Jestem pewien, że znajdziemy drogę i bez mapy. ― Kiwnął głową z przekonaniem, a to oznaczało tylko jedno – kłopoty. ― Ale może być ciężko się poruszać, jeśli nadal będziesz mnie trzymał ― dodał, sugestywnie opuszczając wzrok na jego rękę, która przyjęła dość dwuznaczne położenie. ― Poza tym skoro przyjechałeś z tak daleka, dlaczego nikt nie przyszedł cię odebrać? To miasto jest tak wielkie, że nietrudno się w nim zgubić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

O mieszkańcach M3 słyszał różne pogłoski; w M2 nie wypowiadali się zbyt pochlebnie o ich nienaturalnym sposobie wymawiania każdego angielskiego słówka, jakie tylko istniało w słowniku, stąd całodobowa czujność Shawna i jego dość krótkie, proste zdania. Liczył w duchu na to, że jeśli będzie mówić powoli i wyraźnie, nie używając do tego żadnych rozbudowanych zdań, to dogada się z każdym idiotą — na nieszczęście okazało się to nieprawdą, ale teraz, gdy spotkał jedyną osobę rozumiejącą jego ojczysty język, nie mógł wyplenić z siebie tej szczypty entuzjazmu. Usta ledwo utrzymywały bardziej tragiczny wyraz twarzy, ręce drżały z ekscytacji, a nie zimna, a oczy, w których jeszcze przed momentem kryły się tylko łzy, wreszcie nabrały blasku typowego dla poczytalnych.
Oto twoja brzytwa.
To nie tak — zaczął z przekąsem, mimowolnie opuszczając wzrok na wskazane miejsce. Palce zaciskały się kurczowo na szlufce spodni nieznajomego, ale już po chwili poluzował uchwyt i zerwał kontakt. Choć niechętnie. — Pociąg z M2 wyjechał punktualnie, ale po drodze były jakieś... — Przypomniał sobie, jak całym pojazdem wstrząsnęły torsje; przez kolejne kabiny zaczynały przetaczać się coraz głośniejsze okrzyki zaskoczenia i dezorientacji. Oczywiście, stalowe pociągi przemykające między jednym a drugim miastem były niemal niemożliwe do zepsucia, dlatego jakiekolwiek sytuacje zagrażające życiu nie wchodziły w grę — tak instruowano. Dla bezpieczeństwa pojazd nie posiadał okien, pomijając te na przodzie dzioba, jednocześnie uzbrojony w jedną parę drzwi tuż przy kierowcy oraz awaryjnych na samym tyle i trzech na dachu. Nikt nie spodziewał się nagłych wstrząsów; huków w ściany, jakby coś dobitnie próbowało przewrócić całość. A przecież konduktorzy zarzekali, że niebezpieczeństwo nie sięga nawet ułamka procentu. Usta Shawna nagle się zacisnęły w sekundowym zamyśleniu. — Sam nie wiem. Komplikacje. Może czas odnowić szyny albo sprawdzić dokładnie ich układ na niektórych odcinkach? Może oderwało się trochę sklepienia, opadło na tory... w zasadzie to mogło być wszystko.
Blondyn poruszył głową, jakby chciał z niej strzepnąć nadmiar wody.
Ciotka na pewno była na czas, ale opóźnienia sięgnęły kilkunastu godzin. W końcu musieli się zwinąć. I pytałeś o adres. Jasne, że mam!
Shawn wreszcie podniósł się z ławki — miał wrażenie, że ubranie jest mokre wszędzie, tylko nie w strefach, które przyciskał do drewna mebla, co wywołało na jego twarzy nikły, ironiczny uśmieszek.
Na sekundę.
Potem sięgnął po komórkę i pomachał nią demonstracyjnie.
Jest tutaj. — Kciuk uderzył lekko o ekran, cały czas zwrócony do twarzy nieznajomego. Pulpit nie pojaśniał. — Niestety, pacjent zdechł. — Dopiero teraz Shawn zdał sobie sprawę z powagi sytuacji: jego mapa była w strzępach i nawet nieznajomy uznał ją za śmiecia, a komórka, która mieściła w sobie adres ciotki, postanowiła wyzionąć ducha jeszcze przed tym, zanim zdążyła się na coś przydać.
Cholera. Cholera. Cholera.
Po co słuchał muzyki w pociągu?
Przegryzł dolną wargę, aż nie zostawił na niej chwilowego, czerwonego śladu i podniósł ponownie wzrok na nieznajomego, dopiero zauważając, że w zawstydzeniu wbił wzrok w swoje buty.
Zabrzmi bardzo źle, jak powiem, że kompletnie nie wiem co się dzieje?
W tle błysnęło i Shawn miał wrażenie, że rozpadało się jeszcze bardziej, choć jeszcze chwilę temu zakładał, że nie będzie to możliwe. Ulewa nie ustawała, krople dudniły o naciągnięty na druty materiał parasola, który nadal pozostawał jakoś poza zasięgiem Dawersa i wszystko wskazywało na to, że jeszcze kilka minut i miasto zaśnie topione przez litry chłodnej cieczy.
Ale chłopak widocznie za bardzo skupił się na twarzy nieznajomego, bo po dłuższej chwili milczenia coś go nagle tknęło, ściągnął brwi, zmarszczył czoło, uniósł ręce i ujął jego policzki w wychłodzone, mokre od deszczu dłonie, kciukami lekko naciskając na jasną skórę. Przybliżył się do niego jeszcze mocniej, na powrót mordując prawo do zachowania przestrzeni osobistej i spojrzał mu głęboko w oczy.
Znam ten kolor.
Tak, Shawn. To się nazywa „niebieski”.
Ale usta Dawersa poruszyły się w innym słowie, które ledwo mogło zostać wychwycone — nawet jeżeli znajdował się tak blisko, że lada moment a zetknęliby się nosami.
Zaraz potem uśmiechnął się, zsuwając palce na ramiona czarnowłosego.
Doskonale. — Wraz z tymi słowami odsunął się nieco i sięgnął po pierwszą z toreb, której pas przeciągnął sobie nad głową i przeciął nim pierś. — To nie może być przypadek — mamrotał bardziej do siebie, niż do nieznajomego, jednocześnie jednak podając mu uchwyt do jednej z większych walizek. — Oczywiście, że nie. — Złapał za plecak, zarzucając go sobie na grzbiet. — Trzymaj. — Wyciągnął rękę z mniejszą torbą. — I prowadź. Mam nadzieję, że nie mieszkasz daleko.
Co z mapą?
Shawn już dawno o niej zapomniał.
Rozklejała się na ławie tak samo, jak on jeszcze przed kilkoma minutami.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Shirane mimowolnie pokiwał głową w akcie zrozumienia – tym razem przynajmniej mógł szczerze przyznać, że był w stanie zrozumieć każde słowo, które opuszczało usta chłopaka. Nie pozostało mu też nic innego, jak tylko przyjąć przedstawioną przez chłopaka wersję wydarzeń, choć ta mogła być z grubsza inna od historii z zepsutym pociągiem. Chłopak mógł właśnie uciekać z domu, a Daiki swoim brakiem rozsądku mógł pomagać mu w stopniowym oddalaniu się od rodziny, jednak mężczyźnie o wiele łatwiej było nie snuć dodatkowych teorii na ten temat. Istniała nikła szansa tego, że w przyszłości miał ponieść jakiekolwiek konsekwencje związane z tym dobrym uczynkiem.
Pewnie  szyny mają już swoje lata. ― Pokiwał nieznacznie głową, odsuwając się kawałek dalej, gdy wreszcie dostał ku temu okazję. Wolną ręką poprawił pasek na swoich spodniach, odzyskując wcześniejszy komfort. Tak było znacznie lepiej i nie musiał martwić się tym, że w najgorszym wypadku zostanie wykastrowany, jeśli nagle odwidzi mu się tracenie czasu na jakiegoś zmarnowanego chłopaka, który wyglądał na kogoś, kto czuł się już znacznie lepiej.
„Jasne, że mam!”
Całe szczęście ― rzucił pod nosem w swoim ojczystym języku i odetchnął z ulgą, automatycznie wiodąc wzrokiem za twarzą chłopaka, który nagle zerwał się z ławki. Błękitnooki wycofał się o kolejny krok, dając więcej przestrzeni zarówno sobie, jak i jemu, choć kosztowało go to wyciągnięcie ramienia kawałek dalej, by jasnowłosy ponownie znalazł się pod parasolem, o którego deszcz zaczął dudnić tak wściekle, że odnosiło się wrażenie, że jakieś siły wyższe zaczęły ponaglać ich do szybszego podjęcia decyzji i ruszenia się z miejsca, jeśli mieli zamiar uniknąć jesiennego przeziębienia.
„Jest tutaj.”
Brunet przeskoczył wzrokiem na uniesiony telefon, nie kryjąc bardziej entuzjastycznego blasku w jasnych oczach. Ten jednak przygasł w równie krótkim czasie, co stuknięcie palca o wyświetlacz, który w żaden sposób nie zareagował na niemą komendę właściciela, tym samym rujnując cały plan działania. Nauczyciel wyraźnie załamał ręce, garbiąc się przy tym i ostentacyjnie wypuszczając powietrze ustami, jakby wraz z powietrzem miał wyzionąć ducha. Powinien przewidzieć to już wcześniej – gdyby nie rozładowana bateria, już dawno mógłby skontaktować się ze wspomnianą ciotką.
Dobra ― rzucił, nie wiedząc, czy próbuje pocieszyć samego siebie czy może jego. Wyprostował się, wplatając palce we włosy i przycisnął rękę do głowy, próbując poskładać myśli do kupy. Ich natłok sprawił jednak, że z ust Shirane wyrwał się krótki śmiech, do którego przyczyniła się cała ta ironia losu. ― Widzę, że pech musi cię bardzo lubić, skoro zdążył opóźnić twój pociąg o kilka godzin, rozładować ci telefon i jeszcze zmusić do czekania na deszczu ― wyliczył, mimo że te słowa wcale nie ratowały sytuacji, a już na pewno nie miały poprawić humoru ich odbiorcy. ― I nie martw się, nie tylko ty jeden nie wiesz, co się dzieje. Twoja ciocia nie podała ci żadnych wytycznych na wypadek
gdybyś się zgubił?
Zamrugał oczami, gdy chłodny dotyk dosięgnął jego policzków. Nie spotkał się jeszcze z aż taką wylewnością ze strony drugiej osoby, jednak miał szczerą nadzieję, że ten nie szykował dla niego soczystego podziękowania.
Masz dziwny sposób traktowania nieznajom--
„Znam ten kolor.”
No nie mów. To niebieski. U nas mówią na niego niebieski. Jeśli zamierzasz zostać tu na dłużej, chyba przyda ci się mała lekcja japońskiego, chociaż zakładam, że twoja rodzina o to zadba ― rzucił, unosząc brew w nieco niejasnym wyrazie. W życiu nie przypuszczałby, że ktoś będzie ograniczał jego przestrzeń do tego stopnia. Nawet jeśli nie czuł się z tym szczególnie nieswojo – na świecie istniało niewiele osób, które w taki sposób obchodziły się z ludźmi, których widziały po raz pierwszy.
Może jeszcze niewiele wiedział o mieszkańcach M2?
Poklepał go po jednej z rąk, która znalazła się na jego ramieniu, a drugą dłoń zacisnął mocniej na rączce parasola, gdy ten zaczął ciążyć mu jeszcze bardziej.
Oczywiście. Jestem twoim szczęśliwym darem od losu. ― Wskazał na siebie kciukiem, błyskając zębami w nieco szerszym uśmiechu. Choć trudno było wziąć te słowa na poważnie, nie dało się ukryć, że w pewnym sensie blondyn miał sporo szczęścia, że trafił akurat na niego.
Czarnowłosy bez zastanowienia chwycił za uchwyt torby, dopiero po chwili orientując się, że jego pomoc nie uwzględniała zabawy w tragarza, jednak z chwilą, gdy bez słowa sprzeciwu – czy jakiegokolwiek innego słowa – zgodził się na pomoc, głupio było nagle mu odmówić. Pokręcił głową w dość pobłażliwym geście, po czym skinieniem wskazał właściwy kierunek, a przynajmniej tak sądził, że ten kierunek taki był. Jednak pokonał może z pięć kroków, zanim zatrzymał się, wyłapując sens słów chłopaka:
Poczekaj. Dobrze słyszałem, że zamierzasz iść do mnie? Nie chcę być czepliwy, ale przez ten cały czas nawet nie zapytałeś mnie o imię. Co więcej – sam też się nie przedstawiłeś.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

— Widzę, że pech musi cię bardzo lubić.
Uwielbia mnie.
Usta Shawna jakoś same wykrzywiły się w uśmiechu – ciężko ustalić, czy z rozbawienia, czy z ironii, choć szczere spojrzenie zmuszało do skłonienia się ku pierwszej opcji.
Teoria kamyka – rzucił w końcu, majstrując coś przy pasie przecinającym mu pierś.
Torba wyglądała na bardzo ciężką – Shawn nie tylko lekko przechylił się w przeciwną stronę, zachowując większą równowagę i pozwalając całemu ciężarowi spocząć bardziej na biodrze, ale widać też było nacisk paska na materiał okrywający ramię: prawie tak, jakby kurtka była prostą powierzchnią, w którą ktoś wcisnął wyjątkowo duży paluch.
Nie można jednak uznać, że chłopak czuł się z tego powodu szczególnie poszkodowany, jakby targanie podobnych klamotów stanowiło dla niego codzienność.
Sam Shawn zresztą nie wyglądał na szczególnie przejętego również uwagą nieznajomego. Dziwne traktowanie? Zły japoński? Jakby słyszał to co chwila. Aż wreszcie ostateczne zawahanie. Blondyn zareagował jedynie na ostatnie słowa, będąc już w pół kroku, ale zatrzymując się, by zerknąć przez ramię na czarnowłosego, jakby ten palnął najgłupszą rzecz na świecie i Dawers musiał się przekonać, że mówił poważnie.
— Dobrze słyszałem, że zamierzasz iść do mnie?
Ciemne spojrzenie spoważniało, a usta, dotychczas uśmiechnięte, ściągnęły się w wyrazie dezaprobaty.
No tak. – Odpowiedź padła z ledwo wykrywalnym pytaniem w tonie.
Jak inaczej mieli poukładać wszystko do kupy? Bo chyba nie w tej ulewie, pod parasolką z shibą inu? Ani nie w całodobowym?
Dawers obrócił się odrobinę, stając teraz bokiem do swojego nowego towarzysza i przyglądając się mu z zaintrygowaniem.
— Co więcej – sam też się nie przedstawiłeś.
Wargi Shawna zacisnęły się bardzo mocno.
Shawn Dawers. – Po czym, z teatralnym uśmiechem dodał: A ty?
Jak dziecko z podstawówki, próbujące zdobyć nowych przyjaciół, tak on zdał sobie sprawę, że czeka na odpowiedź trochę się denerwując, choć nie mógł wymyślić żadnego argumentu, dla którego ta irracjonalna obawa nagle ścisnęła mu gardło. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że winę ponoszą okoliczności. Prawdopodobnie  w innych warunkach ich pierwsze spotkanie potoczyłoby się kompletnie inaczej.
Dawers nagle ścisnął pas torby w palcach.
Nie. W innych warunkach nie poznaliby się wcale.
Możemy już iść, mój darze od losu? – podjął potulniej, głową lekko wskazując wcześniej obrany kierunek. — Jeżeli nie tam, to chociaż do najbliższego hotelu, w którym będę mógł podłączyć telefon.
Słowa wypowiedział z nutą, która jasno mówiła, że pierwsza opcja zdecydowanie bardziej mu odpowiada i wolałby spędzić resztę nocy w towarzystwie Daikiego, niż w pustym pokoju wyglądającym na nieużywany od lat.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Daiki przyglądał mu się w milczeniu, w duchu ciesząc się, że to nie cięższa torba wylądowała w jego rękach, gdy tylko opuścił wzrok na pasek wgniatający się w jego ramię. Właśnie dlatego uznawał wyższość walizek na kółkach nad materiałowymi torbami, a biorąc pod uwagę, że miasta często wyposażone były w wygodne schody ruchome lub specjalne ruchome taśmy, nie należało przejmować się ich wnoszeniem i dodatkowym ciężarem często plastikowej obudowy. Chociaż korciło go, żeby zapytać go, czy jednak nie chce się zamienić, w porę ugryzł się w język i cofnął nieznacznie głowę – Bez szans – w bliżej nieokreślonym odruchu.
Nie czas na takie przysługi.
Niebo rozbeczało się na dobre, shibarasol – jak pieszczotliwie nazwał go w myślach – ciążył mu w jednej dłoni, a torba blondyna w drugiej. Gdyby przyszło im się bronić, miałby do dyspozycji tylko te dwie rzeczy, a i tak wątpił, że obolałe ramiona włożyłyby odpowiednio dużo siły w wymierzane przez niego ciosy. Nie wiedział, dlaczego akurat o tym pomyślał, gdy miasto na ogół było tak spokojne, że aż nudne, ale padało i ktoś bez parasola chętnie przywłaszczyłby sobie ten jego. Przecież był taki świetny.
„No tak.”
Mimowolnie zarechotał pod nosem, pochylając się do przodu, jakby zawczasu chciał zapobiec bólowi brzucha. To wcale nie było tak śmieszne, jak mu się wydawało, jednak bawiło go tak lekkie podejście do sprawy, choć nie dało się ukryć, że Daiki swoim młodym wyglądem mógł wzbudzać zaufanie, jednak to on powinien obawiać się chłopaka, który za szczyt kulturalnego powitania obierał sobie wsuwanie palców za pasek.
Shirane Daiki ― rzucił, w gruncie rzeczy samemu przyłapując się na błędzie – skoro już sam do niego zagadał, powinien wcześniej rozważyć przedstawienie się. Czarnowłosy był jednak znany z tego, że robił wiele rzeczy, zanim w ogóle pomyślał. Nic dziwnego, że ostatecznie przeprosiny i tak nie miały paść z jego ust. Zresztą jego jasnowłosy znajomy nie wyglądał na urażonego. Jedynie na dość niecierpliwego. ― Możemy. Jednak bez urazy, ale gdybym zostawił cię samego w hotelu, pewnie nie byłbyś w stanie zakomunikować, że chciałbyś dostać jakieś wyżywienie. Obcokrajowcy są tu na tyle rzadko, że nie zawsze zawracają sobie głowę obsługą, która zna język obcy. Moim zdaniem to duży błąd ― odparł, ruszając na znak i dotrzymując młodzieńcowi kroku, żeby nie musiał znosić na sobie wściekle łupiących kropel deszczu.
Poprawił wygodnie torbę w ręce, choć miał ochotę schować zmarznięte palce do kieszeni. Tym razem jednak musiał znieść tę niewygodę. Rozejrzał się mimowolnie po okolicy, by móc zdać Dawersowi raport:
Mieszkam jakieś piętnaście minut stąd, więc już niedługo będziesz mógł się ogrzać i przebrać w jakieś suche rzeczy.

36 minut później.

Dudnienie deszczu nadal towarzyszyło ich dwójce i wcale nie było dudnieniem kropel uderzających o szybę okna czy parapet zewnętrzny. Wciąż znajdowali się na zewnątrz, a wersja „piętnastu minut drogi” coraz bardziej przypominała jedynie optymistyczną ocenę dystansu. Gdyby tylko Shirane miał wolne ręce, już teraz podrapałby się po głowie, zastanawiając się, co poszło nie tak, ale z drugiej strony przywykł już do tego, że zupełnym przypadkiem obierał sobie dłuższe drogi do jakiegoś celu, nawet jeśli powinien mieć je w małym palcu.
Tak ― rzucił, zerkając z ukosa na blondyna, jakby chciał ocenić, jak bardzo był już zmęczony.  ― Jestem pewien, że to już niedaleko. ― To samo mówił pięć minut temu. ― Domy w naszych stronach lubią zmieniać miejsce położenia. Magia. Słyszałeś kiedyś o takich zjawiskach?
On też nie słyszał, ale trzeba było jakoś rozluźnić atmosferę i zająć czas bezsensowną paplaniną, gdy błękitne oczy próbowały namierzyć jakiś charakterystyczny punkt zaczepienia, którego nie pomyliłby z żadnym innym. I wtedy...
Ha! Wiedziałem, że to już blisko. Ale zanim tam dojdziemy, lubisz słodycze? Mamy tu najlepszą piekarnię w mieście. Aż szkoda byłoby niczego z niej nie spróbować, skoro już tu jesteś.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Shirane miał może zajęte obie dłonie, ale jedna z rąk Shawna była wolna i wylądowała właśnie na jego kark, żeby przesunąć po spiętych mięśniach w wyrazie zakłopotania. „Piętnaście minut”, co? Wierzył w to przez ostatnie pół godziny, ale kiedy mijali zamkniętego na cztery spusty zegarmistrza, dostrzegł przez szybę setki urządzeń wskazujących porę, od której nogi w kolanach mu się załamywały.
Chciał spać. Jeść. Wykąpać się.
Obojętnie w jakiej kolejności. W tym momencie śmiał nawet twierdzić, że którekolwiek opcje mogą zostać ze sobą połączone w pary albo nawet w trójkę, byle mógł się wyłączyć ze świata rzeczywistego. Jednak mimo coraz bardziej ciążącego na barkach zmęczenia, na ustach wciąż widniał rozweselony uśmiech, jakby perspektywa podwojonej drogi nie wydawała się Dawersowi w żadnym stopniu zła czy problematyczna.
— Tak.
Tak? – Shawn wciągnął powietrze, z nadzieją rozglądając się po plenerze. — To tutaj?
— Jestem pewien, że to już niedaleko.
Oh. Dobra.
Przytaknął ochoczo, jakby wcale nie słyszał tego średnio co trzy minuty, bo przecież niemożliwością było, żeby jego prywatny dar od losu, przewodnik, ten szalony barierołamacz z parasolką w shibę inu, mógł mieć słabą orientację w terenie. Nawet nie biorąc takiej opcji pod uwagę, poprawił trzymaną w dłoni rączkę walizki i ruszył w ślad za Daikim, kątem oka zerkając na jego twarz.
Skąd wiesz, że bym się nie dogadał z takim hotelowym? – zagadnął w pół kroku, rozciągając usta w szerszym uśmiechu kogoś, kto potwierdza, że wcale nie zapomniał o poprzednim temacie. — Przecież po japońsku mruknąłem ledwie słowo. Już po tym wyczułeś we mnie antylingwistę, Daiki?
Wsłuchując się w chaotyczne dudnienie deszczu o płachtę parasola nawet nie spodziewał się tego nagłego „ha!” ze strony Shirane. Ramiona od razu drgnęły, a on sam poczuł, jak coś podrywa go do góry i tylko ostatkiem silnej woli powstrzymał się przed podskokiem. Od razu odciągnął wzrok od jednego z szarych budynków poprzecinanego kroplami i spojrzał na towarzysza.
Co? Co jest? – rzucił, z napiętymi do granic mięśniami, jakby już przygotował się na odparcie ataku ze strony jakiegoś komiksowego wroga, ale zamiast oprycha w śmiechu wartym stroju, zaserwowano mu coś zgoła innego. Opuścił wtedy, mimowolnie uniesione, barki i przechylił lekko głowę w bok. Szybko jednak podjął temat, z uśmiechem przytakując na propozycję. — Ale weźmy na wynos. Jak podładuję komórkę, to muszę ci coś pokazać. Chociaż słyszałeś pewnie o tej nowej grze, nie? W m3 też jest popularna?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach