Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Archiwum misji


Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

Pisanie 17.10.15 17:48  •  I think we're fucked up. [Growlithe] Empty I think we're fucked up. [Growlithe]

I think we're fucked up. [Growlithe] Mipng_shawere

✕ UCZESTNICY: Growlithe.
✕ MISTRZ GRY: Zero.
✕ MOŻLIWOŚĆ ŚMIERCI: Tak. Nie no, chyba jeszcze chce pożyć.
✕ POZIOM MISJI: Średni.
✕ LOKALIZACJA: Nieokreślona.
✕ WYNAGRODZENIE: Wstępnie próba zdobycia odporności na elektryczność.
✕ WAŻNE INFORMACJE: Postać nie ma przy sobie żadnej broni, za wyjątkiem artefaktu i mocy, z którymi jest nieodłącznie powiązana. Ma na sobie tylko brudną porozciąganą i poszarpaną koszulkę, sięgającą mu do połowy ud i wyglądającą, jakby wcześniej należała do mężczyzny o rozmiarze XXXL, oraz bieliznę. *ociera krew z nosa* To tylko ketchup. Na nadgarstku posiada szpitalną bransoletkę z zapisanym tam numerem PT5642 (nic ważnego w sumie, ale świadczy o tym, że nie był pierwszy). Na jego przedramionach znajduje się mnóstwo śladów po igłach, od niektórych odbiegają charakterystycznie, fioletowo-bordowe sieci. Piszę to dlatego, żeby tu nakreślić jego obecny wygląd, bo tak jest prościej.
O zdobyciu jakiejś broni czy innych rzeczy to ja zadecyduję. Chcę zobaczyć jak walczy łyżeczką. Nie no.

-----------------------------------

DZIEŃ PIERWSZY.
Pik pik pik pik pik...
Słaby dźwięk dochodził do jego uszu, jakby słyszał go spod wody. Powieki białowłosego zacisnęły się mocniej, automatycznie chroniąc się przed ostrym światłem, które próbowało przebić się nawet przez tę cienką warstwę skóry chroniącej oczy.
To słońce? Już rano?
Budzi się, zróbcie coś z tym.
Uczucie ukłucia ledwo przedarło się do niedobudzonej jeszcze świadomości chłopaka. Wystarczyło kilka sekund, by znów zapadł się w ciemność błogiego stanu nieświadomości.

DZIEŃ DRUGI.
Ledwo otworzył oczy. Rozmazane sylwetki pochylały się nad nim, przypominając jedynie jasne plamy. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa i zdawało się ważyć jakąś tonę, jakby obudził się po zbyt krótkiej drzemce, a jego motywacja do podniesienia się była na poziomie ujemnym.
Nie, nie. Wracaj do snu, trupie.
Ukłucie. Ciemność.

DZIEŃ TRZECI.
Papka, którą wpychano mu do ust była obrzydliwa, ale nie miał siły protestować, gdy kolejna porcja lądowała na jego języku i kiedy czyjaś ręka przylegała do jego warg i odchylała jego głowę, zmuszając go do przełknięcia. Miał związane oczy, skrępowano mu ręce i znów wstrzyknięto w niego jakieś gówno, od którego czuł się, jak jebane warzywo.
Co za ironia losu, że możecie zdychać z głodu, nie? Nie wiem po cholerę muszę to robić. I tak stąd nie wyjdziesz. Ostatecznie cię tu wykończą. Wszyscy prędzej czy później padacie na stole.
Kolejna łyżka.
Spróbuj to wyrzygać, a osobiście wbiję ci skalpel w gardło. Nazwę to wypadkiem przy pracy. Często się zdarzają. ― Paskudny śmiech wydarł się z gardła mężczyzny. Zaraz spoważniał. ― Powiedzieli, że mam na ciebie uważać. Zabawne, skoro wyglądasz tak żałośnie.
Kleista maź uderzyła w jego piegowaty policzek.
I zobacz co zrobiłeś. Więcej nie dostaniesz.
Poklepał go po twarzy, rozmazując na niej jedzenie.
Czas spać.
Narkoza znów wypełniła jego żyły.

✗ ✗ ✗

Wszystkie kolejne dni zdawały się niczym od siebie nie różnić. Stan, w jakim znajdował się Growlithe, sprawiał, że traciło się rachubę czasu. Wszystko zlewało się ze sobą, dając poczucie tego, że równie dobrze mógł spędzić tu zarówno kilka godzin, jak i tygodni. Jego procesy życiowe uzależniły się od nieznanych mu wrogów, którzy trzymali go u siebie, jak królika doświadczalnego. Nie wiedział nic, oprócz tego, że mógł znajdować się w jakimś szpitalu, co nie minęłoby się z prawdą, biorąc pod uwagę, jak paskudne i mdłe było żarcie tutaj. Z drugiej strony nie poznał jeszcze żadnej miłej pielęgniarki, a sposób traktowania nie był humanitarny.
Miał przejebane.

PRZYPUSZCZALNIE KILKA DNI PÓŹNIEJ.
Coś poszło nie tak. Musiało pójść, kiedy pomieszczenie wypełnił błysk czerwonego światła, a donośny dźwięk alarmu wgryzał się w uszy tak boleśnie, że obudziłby nawet trupa. Dosłownie. Był to właściwie pierwszy dzień z rzędu, kiedy brzmienie otoczenia wręcz pęczniało w jego uszach, przebijając się przez jakąś niewidzialną powłokę, która wcześniej sprawiała, że wszystkie dźwięki były niewyraźne. Musieli zapomnieć o kolejnej dawce narkotyku, chociaż nie można było powiedzieć, że dzięki temu jego życie stało się barwniejsze. Dudniło mu w głowie, jakby ból postanowił zadomowić się tam na stałe i właśnie urządzał sobie imprezę w rytmie dubstepu, jego ramiona ogarniało dziwne uczucie, jakby cała siła kompletnie je opuściła. Co jednak dziwne – dzisiaj był już zdolny do poruszenia palcami, chociaż jego kończyny zachowywały się, jakby były odrętwiałe. Zapewne to mnogość nakłuć doprowadziła je go tego kiepskiego stanu. Potrzebował trochę czasu, by powoli odzyskiwać przytomność i przypomnieć sobie, jakim cudem w ogóle się tu znalazł. Jednak przeszłość nie była na tyle ważna, co tu i teraz.
A tu i teraz siedział zamknięty w dość sporej klatce, jednak nie na tyle sporej, by mógł stanąć na równych nogach i wyciągnąć się na całej jej długości. Nie była jednak na tyle ciasna, by w każdym jej wymiarze musiał kulić się jak embrion w łonie matki. Nie zmieniało to faktu, że potraktowano go jak zwierzę, a pomieszczenie, w którym się znajdował, i tak przypominało gabinet weterynarza. Ten charakterystyczny zapach, stół operacyjny na środku, krew. Aktualnie jednak na ten widok sanepid złapałby się za głowę. Narzędzia operacyjne walały się po podłodze, przymocowana do stołu lampa ledwo trzymała się na kablach, porozrzucane, podarte dokumenty przysłoniły spory fragment podłogi. Wszystko prezentowało się, jakby przeszło tędy tornado.
Powietrze przesiąknęło ciężką aurą niepewności i nieprzyjemnym zapachem substancji, które wyciekły z roztrzaskanych na kafelkach fiolek. Nie wiadomo, czego można było się spodziewać, ale cokolwiek doprowadziło do tego zamieszania, mogło w każdej chwili wrócić albo błąkać się po nieznanym mu budynku.
Szkoda, że mógł nie mieć okazji go poznać.
Klatka, w której się znajdował była szczelnie zamknięta. Metalowe pręty nie wyglądały na takie, które ugięłyby się pod naporem siły. Nikt nie był też na tyle głupi, by zabezpieczyć ją tylko haczykiem, kiedy więzień miał możliwość wystawienia ręki przez pionowe kraty. Od zewnątrz znajdował się specjalny czytnik, który był główną przeszkodą stojącą na drodze Jace'a. Szlag trafiłby jebaną technologię.
Przylegając jeszcze policzkiem do chłodnego dna klatki, mógł dostrzec drobny ciąg znaków zapisanych na płaskiej powierzchni. Zakrzepła krew układała się w szereg zer i jedynek, które razem wzięte przypominały raczej bezsensowny wzorek, który za pociągnięciem ręki urwał się na końcu, jakby ktoś w ostatniej chwili usiłował zetrzeć go, jak uczeń na sprawdzianie chcący uchronić się przed karą nauczycielki.

01110000 01101001 11000100 10011001 11000100 10000111 00100000 01101111 01110011 01101001 01100101 01101101 00100000 01110011 01111010 01100101
*tu ślad się zacierał* 01100100 01100101 01101101

ZAG-ŻENIE. PR-IMY -DAĆ SIĘ DO SCH-ONU.
Automatyczny, urywany głos dobiegł z podniszczonego głośnika.

I think we're fucked up. [Growlithe] Mipng_shawapw

W kącie pomieszczenia, w osobnej klatce, siedział mały chłopiec. Mocno przytulał do siebie kolana podciągnięte pod brodę. Szeroko otwartymi, czerwonymi oczami wpatrywał się w leżącego na ziemi trupa, którego biały kitel przesiąknął krwią, która trysnęła z rozszarpanego gardła. Rana była paskudna i napełniała nieodpartym wrażeniem, że wystarczyłoby złapać martwego lekarza za kołnierz, podnieść, a jego głowa runęłaby na ziemię z głuchym łupnięciem.
To nie był odpowiedni widok dla dziecka, które już przyciskało drobne, rysie uszy do głowy, przez co z trudem dało się je zauważyć w burzy marchewkowych kłaków. Poruszał bezgłośnie ustami albo mówił na tyle cicho, że alarm skutecznie zagłuszał jego – co całkiem prawdopodobne – ciche prośby o pomoc. Jednak oprócz ich dwójki i trupa, nikogo więcej tu nie było.
Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się w ręce doktora dało się zauważyć jakieś niewielkie urządzenie, które musiał ściskać kurczowo jeszcze przed swoją śmiercią. Mała, niebieska dioda oznajmiała, że tajemniczy przedmiot wciąż był aktywny.

Prowizoryczny układ pomieszczenia: klik.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spoiler:

Zmrużył ślepia. Dopiero zdał sobie sprawę, że w ogóle miał je otwarte, przyjmując na zmęczone oczy nagły błysk czerwonego światła. Niebezpieczeństwo. Pierwsza myśl była jak startowe, lekkie uderzenie w błonę wytworzoną dookoła niego. Coś poza tą skorupą dobijało się pięściami, wysyłając masę intensywnych sygnałów i informacji, które przyćmiony dawkami narkotyków czy środków nasennych umysł wypierał wielkimi łopatami. Brwi ściągnęły się ku sobie, a powieki zatrzasnęły, gdy z marudnym syknięciem spróbował przekręcić głowę na drugi bok. Policzek szurnął po zimnym podłożu, a on sam z pomrukiem wtulił go w dół klatki, przez dłuższy moment starając się oddać raz jeszcze w ręce sił wyższych. Ale sen nie nadciągnął, a alarm nie umilkł, doprowadzając Wilczura do szewskiej pasji. Słabe palce z ledwością wsunęły się między biel kosmyków, a z gardła wydobył głośny warkot.
SPIERDALAĆ.
Szarpnął dłońmi – na tyle, na ile pozwalała mu na to licha siła – i raz jeszcze otworzył oczy. Wszystko przez moment wirowało, jakby znajdował się na otwartym morzu, ale wkrótce obraz ustał i wyostrzył się, przywdziewając głównie barwę ostrej czerwieni. Podniesienie się do siadu też wymagało od niego wysiłku, jakiego dawno nie zaznał. Luka w głowie wiała przeraźliwą pustką, jak smagający po twarzy wiatr wdzierający się przez dziurę w mroźną noc, a to wszystko naraz nie pozwalało mu się na niczym skupić. Bardzo ostrożnie uniósł się na drżącej ręce i rozejrzał po plenerze, marszcząc nos i powarkując, jak szczury kijem kundel.
I wtedy poczuł krew.
Wszystkie zmysły zaczęły wirować, przybierając tempa, a on sam umilkł, dyskretnie przebiegając spojrzeniem po zakratowanym widoku. Był w klatce. Stan organizmu? Jak na zawołanie poczuł dudnienie w czaszce. Podpodłogowy. Jak się tu znalazł? Co to za miejsce? Dlaczego tak wali krwią? Przełknął ślinę, gdy jego wzrok padł na napis. Usta poruszyły się lekko wypowiadając kolejne liczby – pięć, osiem – przysunął się bliżej krat, by dostrzec dalszą część zapisanej wiadomości, ale ślad rozmywał się w strategicznym miejscu, wykrzywiając twarz wymordowanego w marudnym wyrazie. Sze... dem.
5, 8, 6, 7?
Usiadł na piętach, wysuwając palce poza klatkę. Alarm wybijał rytm w jego czaszce, gdy dotykał palcami czytnika,  wpierw ostrożnie sprawdzając położenie klawiszy, a następnie wprowadzając zapisany na ziemi kod. Jeśli pojawi się błędny wydźwięk, spróbuje wystukać w innej kolejności – wpierw od najmniejszej, do największej, a potem (jeśli to nadal nie poskutkuje) odwrotnie.

Jeśli zaś czytnik zwolni zamknięcie i klatka Growlithe'a zburzy pierwszą ścianę między nim, a resztą tej kurewskiej organizacji, która go – był tego pewien – porwała i schrzaniła wewnętrznie, to pchnie kraty i wymknie się ze swojej zwierzęcej celi, od razu podnosząc się na nogi. Szybkie zlustrowanie spojrzeniem otoczenia i już w głowie zaczął wyrysowywać się plan. Idąc do ciała, odruchowo (wręcz mechanicznym, jakby wyuczonym ruchem) pochylił się jeszcze, by chwycić w palce metalowy uchwyt operacyjnego narzędzia. Zważył je w dłoni, zaciskając przy tym kły, ale gdy jego wzrok padł na ciele skąpanym we krwi, szczerze powątpiewał, że był sens szturchania jegomościa.
Bardziej martwy nie mógł być i wynikało to z autopsji samego wymordowanego. Szturchnął jednak bosą stopą biodro faceta, potem z impetem uniósł nogę i wepchnął piętę w jego brzuch. Zakładając, że trup nagle nie ożył, przypominając mu o wszystkich obejrzanych filmach o zombie, kucnie przy nim, łapiąc ostrze skalpela (?) w zęby i przeszukując jego ubrania. To, co przy nim znalazł (o ile cokolwiek było), a co wydawało mu się względnie przydatne, chwycił w dłoń i... w tym momencie się zachwiał, w ostatnim momencie łapiąc równowagę dzięki ręce. Oparł ją o ziemię, nabrał powietrza przez kły (i narzędzie), a potem ostrożnie podniósł się do pionu. Mokrą od krwi dłoń wytarł w biały materiał, w jaki go ubrano, złapał za nóż i już miał podejść do czytnika kart, by go zbadać, gdyby coś innego nie zwróciło jego uwagi.
Oczy wymordowanego przemknęły na bok, a wzrok dosłownie przeciął na pół kulącego się w klatce chłopca.
Nie było opcji.
Jakaś chora część nakazywała zostawić bachora i działać na własną rękę. Nie wiedział w końcu, czego może spodziewać się od czegoś takiego – nawet jeśli wyglądał niewinnie, niejednokrotnie rzeka rwała brzegi. Ale po dwóch krokach warknął pod nosem, okręcił się na pięcie i podszedł do prywatnej celi ściśniętego w niej dzieciaka. Nie było czasu na zabawę w bohatera, ale mimo tej świadomości opuszki palców wybadały teren.

Jeśli i tu pojawił się czytnik (choć na prowizorycznej mapce go nie ma), to wstukał wcześniej poznany kod. Jeśli nie, mimo reakcji nieznajomego chłopca (lub jej braku) przeszedł do szafek, by prędko je splądrować.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Każde naciśnięcie przycisku na czytniku potwierdzane było cichym, pojedynczym piknięciem, które w dużej mierze zagłuszał nieznośny sygnał alarmu. Pięć – pik, osiem – pik, sześć – pik, siedem – pik. Po serii krótkich tonów wcześniej czerwona dioda czytnika zapłonęła zielonym światłem, wprowadzając w ruch drobne mechanizmy wewnątrz elektronicznej blokady. Zamek rozsunął się, a drzwi klatki uchyliły się zachęcająco bez najmniejszego zgrzytu, tylko potwierdzając, w jak dobrym stanie była pułapka, w której się znajdował. Gdyby tylko spróbował użyć siły, na pewno skończyłby z niejednym siniakiem na i tak już osłabionym ciele. Na szczęście obyło się bez większych komplikacji.
Nawet jeśli nadal był zamknięty w pełnym hałasu pomieszczeniu.
Bosa stopa białowłosego z cichym chlupnięciem zanurzyła się w otwartym brzuchu laboranta. Trup zachowywał się, jak na trupa przystało – nawet nie drgnął, gdy bezczeszczono jego zwłoki. Niewidzące oczy nadal wpatrywały się w sufit, a klatka piersiowa już nie robiła miejsca dla kolejnych wdechów i nie pomagała wydechom opuszczać płuc mężczyzny. Przeszukanie ciała było teraz dziecinnie proste, skoro sam zainteresowany nawet nie protestował. Brutalnie zamordowany miał przy sobie kartę magnetyczną – niewątpliwie posiadał ją każdy pracownik tajemniczego laboratorium. Alexander Payne, jak głosiły dane na płaskim przedmiocie, nie był wyjątkiem. Do karty przytwierdzona była smycz, dzięki której łatwiej było uniknąć zgubienia tak ważnego przedmiotu, nawet jeśli ciemnowłosy nadal trzymał go w kieszeni, zamiast na szyi. Poza – prawdopodobnie – kluczem do wszystkiego, Growlithe mógł znaleźć paczkę papierosów, zapalniczkę, długopis, dwie strzykawki wypełnione przezroczystą substancją (możliwe, że były zabezpieczeniem w przypadku obchodzenia się z niebezpiecznymi pacjentami), z kolei błyskającym niebieskim światłem przedmiotem, który mężczyzna trzymał ręku, okazał się być dyktafon. Zegar na wyświetlaczu naliczał kolejne sekundy, oznajmiając, że nagrywanie wciąż było aktywne. Niemniej jednak odsłuchanie wiadomości wydawało się niewykonalne, a tak niewielkie urządzenie na pewno nie zagłuszyłoby alarmu.
Dzieciak w klatce wtulił się mocniej w ścianę za sobą, nieustannie przyglądając się poczynaniom wymordowanego. Nie rozumiał, jakim cudem z taką łatwością potrafił zbliżyć się do czyichś zwłok. Jak nie obrzydzało go martwe, zimne i zmasakrowane ciało. Drgnął nieznacznie, gdy nieznajomy zmienił obiekt swojego zainteresowania i zaczął kierować się w jego stronę.
Niczego im nie powiem, możesz uciekać ― wymamrotał pod nosem, przyciskając ręce do drobnych uszu ukrytych we włosach. Mimo tak młodego wyglądu wydawał się rozumieć, że dyskrecja była ważna. ― Naprawdę. Nie powiem im, że go okradłe--
Ucichł, gdy albinos znalazł się obok klatki. Wstrzymał oddech, a serce chyba zamarło ze strachu, który czuł w obecnej chwili. Wpisany na czytniku kod tym razem okazał się błędny. Czerwone światło zamigotało, by zaraz znów zacząć świecić się nieprzerwanie. Dzieciak przygryzł dolną wargę, jakby przez chwilę liczył, że uda się otworzyć klatkę, ale z drugiej strony nie znał intencji chłopaka.
Chwilę po tym, jak Wilczur odsunął się od pułapki alarm ucichł, czerwone światło zgasło, a pomieszczenie rozświetlił blask dogorywającej jarzeniówki. Gdzieś zza drzwi chronionych kolejnym czytnikiem dobiegł głośny huk, któremu zawtórował przerażony wrzask jakiejś kobiety. Rudzielec zacisnął powieki wraz z ciszą, która nastała zaraz po tym. Wiedział co się stało. Wiedział, że ta nieznajoma skończyła tak samo, jak leżący na ziemi doktor.
To nadal tam jest. Jest wściekłe, bo robili mu złe rzeczy. Tobie też je robili ― rzucił cicho, zaciskając drobne palce na prętach klatki. ― Nie będziesz tak robił? ― z dziecięcą naiwnością wyciągnął rękę na zewnątrz i wskazał palcem na zwłoki.
W szafkach, które Jace właśnie przeszukiwał, nie było nic poza lekami, strzykawkami, skalpelami i innym sprzętem i odzieniem medycznym. Gdzieś tam przewinęły się stosy opisanych akt, paralizator, a nawet nabita broń i zapasowy magazynek. Nic dziwnego – nie wszystko dało się załatwić w humanitarny sposób. Pomijając fakt, że póki co Growlithe miał do dyspozycji jedynie swoje ręce na przechowanie, to był jego szczęśliwy dzień.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Gdyby nie zdarte gardło, na pewno by parsknął. „Że go okradłeś”, co? Tak jakby była to największa z widocznych tu zbrodni; jakby niedaleko wcale nie leżał rozpłaszczony, śmierdzący trup z wybałuszonymi oczami i fioletowym językiem. Choć – jakby na to nie spojrzeć – dla Growlithe'a właśnie tak było. Nie interesowało go ciało, jako osoba sama w sobie. Nie patrzył na niego jak na kogoś, kto jeszcze jakiś czas temu mógł wrócić do domu, do swojej rodziny, kto miał własną godność, zainteresowania, umiejętności – ostatecznie wszyscy lądują w piachu. Przedtem stają się tylko pustą powłoką owioniętą fetorem. Tym razem nie było inaczej – tyle tylko, że ta pusta powłoka posiadała parę skarbów, które wymordowany skonfiskował.
Po tym, jak nie udało mu się odsłuchać wiadomości, odstawił póki co dyktafon na blat stołu operacyjnego, samemu podchodząc do klatki z przerażonym kociakiem. Dzieciak naprawdę był rozczulający w ten najgorszy, bo najniewinniejszy sposób, wykręcający innym wnętrzności i suszący gardło. Sam Growlithe odczuł dziwne mrowienie w skroniach, ale zwalił to natychmiast na fizyczny stan.
Pik pik pik.
Zmarszczył nos, gdy czytnik zaczął grymasić. Nie odpowiedział dzieciakowi – przeznaczył ten czas głównie na stawianiu nóg na tyle prosto, by nie iść jak gość po paru głębszych, dotarł finalnie do szafek i przetrząsnął je wzdłuż i wszerz, niektóre z papierów wyrzucając na podłogę. Parę z kartek przefrunęło, by opaść i wessać szkarłatną barwę z wielkiej plamy uciekającej spod martwego ciała, barwiąc zdjęcia pacjentów na najbardziej bolesny i zarazem żywy kolor ze wszystkich dostępnych.
─ … bie też je robili.
Hm? – mruknął, choć wszystko usłyszał. Wyrzucał akurat kolejny plik spiętych spinaczami papierów, by wreszcie zatrzasnąć z powrotem drzwiczki szafy i spojrzeć w kierunku opartego o kraty chłopca.
Nie znosił, gdy ciało ledwie się go słuchało. Miał zresztą dość wrażenia, że jakaś część jego życia została skradziona przez zachłanne łapska, upchnięta na laboratoryjnym stole i odebrana bezpowrotnie – bo szczerze wątpił, by udało mu się wyłuskać z zakamarków umysłu wszystkie puzzle układanki i stworzyć autentyczne wspomnienia ostatnich... właśnie... czego? Dni? Tygodni?
─ Nie będziesz tak robił?
Kucnął ostrożnie przed jego klatką, spoglądając dzieciakowi w oczy.
Nie, nie będę – przyznał chrypliwie, opierając dłonie o smukłe pręty.
Będę robił o wiele gorsze, młody.
Odsuń się trochę.
Dłonie wymordowanego nabrały temperatury – wyczuwalnej również przez rudowłosego chłopca, choć ten zdążył się już cofnąć na względnie bezpieczną odległość. Nie trzeba było zresztą długo czekać, by zastygłe w miejscu powietrze zaczęło drżeć. Dokładnie tak, jak zwykle faluje całe miasto w bardzo gorące, letnie dni, niemożliwe do wytrzymania nawet z wiatrakiem tuż przy twarzy i lodem Algida między wargami.
O czym mówisz? – Padło pytanie, w czasie którego starał się przetopić żelastwo odpowiednio wysokim gorącem. Języki ognia prześlizgiwały się między jego palcami jak żywiołowe węże, co rusz atakując twardy metal, próbując przeżreć się przez niego na wylot i udostępnić wreszcie dodatkową opcję ucieczki. ─ Co wiesz, młody? Jak jest duży? Ma słabe strony? A mocne? – Dłonie w końcu puściły. Jeśli zabieg mu się udał, chwycił za kraty i postawił na siłę przy ich wyrywaniu. Jeśli nie, zerknął raz jeszcze na czytnik, bo – być może – prócz klawiszy pojawiła się tam również ewentualność użycia karty, którą od razu przystawił.
Bez względu jednak na wynik wsparł się na udach i podniósł, podnosząc z ziemi również odłożony wcześniej lancet. Strzykawki wcześniej ułożył na brzegu blatu stołu, zaraz obok dyktafonu. Chciał mieć wolną rękę na wypadek, gdyby – zmrużył ślepia – jednak coś postanowiło się tu przedrzeć. Obejrzał drzwi, dotknął opuszkami ich zimnej struktury, nadstawił uszu ciekaw, czy przez ich grubość będzie miał możliwość wyłapania dźwięków cichszych niż kobiecy wrzask sprzed paru chwil (który - notabene - nadal huczał mu w czaszce).

|| EKWIPUNEK: na szyi zawieszona smycz z kartą magnetyczną (na nazwisko Alexandra Payne'a), lancet, wziął też ze sobą strzykawki.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dzieciak znów gwałtownie cofnął się pod ścianę, uprzedzając polecenie białowłosego, jakby wyczuł nutę podstępu w chęci wyciągnięcia go z klatki. Był pewien, że tamta bestia chętnie rozszarpałaby go, gdyby tylko udało jej się przedrzeć przez kraty, a albinos wcale nie musiał diametralnie się od niej różnić. Wielkie czerwone oczy wpatrywały się niepewnie w wymordowanego, lśniąc tak nienaturalnie, jakby chłopiec za moment miał się popłakać z tej bezsilności. Czekał jednak na odpowiedź na swoje pytanie i wyglądało na to, że niezależnie od tego, jaka ona będzie, potraktuje ją jak niepodważalne zapewnienie. Obietnicę nie do złamania.
„Nie, nie będę.”
Obiecujesz? ― rzucił cicho, przechylając nieznacznie głowę na bok. ― Na mały palec? Na słowo harcerza? Na mamę i tatę? ― Końcówka puszystego ogona lekko obiła się o spód klatki. Puścił jednak w niepamięć wszystkie te pytania, gdy niekontrolowany dreszcz przeciął jego ciało, zanim zesztywniał na widok płomieni, które rozświetliły jego migoczące tęczówki.
Płomienie zdołały jedynie rozgrzać pręty, którym niespieszno było do roztopienia się. Solidny materiał był wręcz idealnie stworzony do przetrzymywania w środku niebezpiecznych istot. Nic dziwnego, że podobna próba zakończyła się fiaskiem. Na szczęście przyłożona do czytnika karta faktycznie okazała się być kluczem do wszystkiego. Czerwona dioda nagle zapłonęła zielonym światłem, a mechanizm kliknął cicho, sprawiając, że zamknięcie ustąpiło, rozchylając nieco drzwi klatki. Chłopak nie ruszył się jednak z miejsca. Nie zamierzał tego robić, dopóki albinos nie tyle co zastawiał mu wyjście, ale zwyczajnie był za blisko.
O potworze, który uciekł ― odpowiedział w końcu, wciąż wyjaśniając tyle co nic. ― Myśleli, że spał, bo dali mu dużo us... us... uspokajacza, ale on nie spał ― zamilkł na chwilę, przyglądając się, jak młodzieniec odsuwa się od jego klatki. ― I było duże. ― Pokiwał poważnie głową i powoli przesunął się do przodu, ostrożnie trącając ręką drzwiczki. Niczym niepewne kocię, najpierw wychylił głowę poza bezpieczną strefę i rozejrzał się po pomieszczeniu. Dopiero po tych względnych oględzinach opuścił klatkę, przez moment tkwiąc w przykucniętej pozycji.
Zerknął niepewnie na Growlithe'a, tuląc uszy do czaszki, jednak zaraz postawił je na sztorc, podnosząc się na równe nogi. Wreszcie dało się zobaczyć, jak drobny był przy starszym wymordowanym, Metr dwadzieścia w kapeluszu – sięgał mu nieco poniżej biodra.
Taaaki duuuży ― przeciągnął, rozkładając ręce na boki, choć przy tym wzroście trudno było mu przedstawić ogrom opisywanej bestii. ― Większy od ciebie. ― To już powinno wystarczyć. ― Musiał przeciskać się przez drzwi. Ale dobrze, że wyszedł, bo strasznie śmierdział. ― Zmarszczył nieznacznie lekko zadarty nosek. ― W sumie nic więcej nie wiem ― rzucił ciszej, opuszczając wzrok na podłogę. ― Ale tamten pan coś mówił, choć dopiero się obudziłem i nie za bardzo się skupiłem. A potem ten potwór go... no ― miauknął, jakby nie chciał być zmuszany do mówienia tego na głos. ― Dlaczego mnie wypuściłeś?
Pewnie nie powinien przeszkadzać młodzieńcowi w nasłuchiwaniu, ale kiedy w budynku panowała już kompletna cisza, mógł usłyszeć w oddali jakieś szuranie, trzaski tłuczonego szkła, obijanie się o jakieś metalowe powierzchnie. Wszystko to stopniowo cichło, oznajmiając, że niewiadomy wróg oddalał się.
Ale wciąż tam był.
Nie myśli jak my. Po prostu atakuje.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

─ … otworze, który uciekł.
Co ty powiesz. Byłem przekonany, że to zwykły listonosz.
Mimo wszystko nie przerywał mu. Nawet na niego nie spoglądał, bardziej zajęty oglądaniem pomieszczenia ze wszystkich możliwych kątów, by nie przeoczyć żadnej potrzebnej rzeczy. Naukowiec nie miał przy sobie nic, prócz strzykawek – zakładał, że była to albo trucizna, albo „uspokajacz”, o jakim wspominał właśnie nieznajomy – więc w istocie był bez broni. Lancet w palcach ciążył, ale czuł się, jakby miał wyskoczyć na mur z wykałaczką. Moce też szwankowały. Co prawda mógł użyć pirokinezy i przetopić brzegi krat – nie było to jednak na tyle skuteczne, by poszło po jego myśli.
Osłabienie robi swoje, co?
Uniósł rękę i pstryknął palcami. Niewielki płomień pojawił się i zgasł na jego zawołanie. Zmarszczył lekko brwi, przemykając spojrzeniem na bok, w kierunku drzwi, przez które lada moment miał zamiar wyjść. Dotknął opuszkami gładkiej, metalowej struktury, która przyjęła ciepło. Nie. To nie tak, że osłabienie zniwelowało potęgę ognia. To te kraty. Musiały być na tyle solidne... Growlithe mimowolnie uśmiechnął się pod nosem z prychnięciem... że nie był w stanie ich spalić. Tak samo jak – zapewne – większości sprzętu, jaki się tu znajdował.
─ … aaaaaaaki duuuży!
Doprawdy? ─ Szorstki ton dotknął stulonych uszu chłopca, gdy wymordowany kierował na niego rozszerzone w źrenicach oczy. Przyglądał się uważnie, jak drobne dłonie nakreślają wielkość potwora – spore bydle, hm? - a potem dzieciak nawiązuje do faktycznych gabarytów. Więc Growlithe miał do czynienia z roślejszym i prawdopodobnie silniejszym osobnikiem. Kiwnął głową, przyjmując to do wiadomości z dziwną lekkością.
Śmierdział czymś konkretnym? Jak z jego zmysłami? Ślepy, głuchy, brak powonienia?
Nie zakładał, że to może mu pomóc, ale najwyżej przygotuje zmysły na przyjęcie nakreślonego fetoru. Wzniósł na moment spojrzenie na sufit, jakby przypomniał sobie, że to ostatnia z powierzchni, której dokładnie nie obejrzał, a do której mógł być przymocowany... no, na przykład jakiś egzemplarz karabinu samopowtarzalnego M1 Garand... ale gdy nie dostrzegł nic ciekawego, powrócił do przyglądania się twarzy chłopca, którego usta poruszyły się akurat w niewygodnym pytaniu.
Żebyś niósł rzeczy – sprostował bez ogródek, wskazując ruchem brody na poukładane obok siebie przedmioty – dyktafon i zabezpieczone strzykawki. ─ Jeśli przyjdzie co do czego – przeciągnął po nim spojrzeniem, odwracając się do drzwi ─ muszę mieć wolne ręce.
Wsłuchiwał się w cichnące chrzęszczenie, stłuczenia, huknięcia i kroki. Ucho wyłapywało te dźwięki z ledwością, bo nadal pulsowało mu w skroniach, uniemożliwiając wystarczające skupienie się. Pewny był tylko tego, że bestia oddaliła się wystarczająco, by pozwolić na stwierdzenie, że na najbliższe sekundy byli bezpieczni.
Odsunął się wtedy od wejścia, odczekał jeszcze kilka sekund, potem spojrzał na chłopca, kiwnął do niego głową – nie narób hałasu – i wreszcie wsunąwszy palce na kartę magnetyczną, przystawił ją do czytnika. W milczeniu przyglądał się diodzie, nadal uważnie nasłuchując – tak odgłosów, które mógłby wykonać nieznajomy chłopiec (mimo wszystko Growlithe nie żywił do niego ani zaufania, ani sympatii) lub cofnięty potwór. Zakładając, że słuch miał doskonały, nawet pierdoła pokroju piknięcia czy nawet szurnięcia drzwi po podłodze mogły przyspieszyć wszystkie trybiki i zmusić bestię do ataku.
Zawsze istniała opcja, żeby zatrzasnąć mu ciężkie wejście przed nosem i zyskać chwilę, przez którą by go zamroczyło. Growlithe nabrał wdechu, zważył ostatni raz metalowy lancet, a potem pchnął drzwi i wyszedł na korytarz, od razu łapiąc wszystkie zapachy, jak rasowy ogar, szukając znajomych i – przede wszystkim – świeżych woni, które zaprowadziłyby go do wyjścia na zewnątrz.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Hmmmm ― przeciągnął, ujmując palcami swój podbródek, jakby głęboko się nad tym zastanawiał. Trzeba przyznać, że całkiem szybko zapomniał o strachu przed nieznajomym, chociaż zapewne wkrótce będzie miał szansę sobie o nim przypomnieć. Tymczasem jednak mały chłopiec był w pełni pochłonięty swoim nowym zadaniem – pomocą w pierwszej w swoim życiu misji. ― Jak mokry pies, który wytarzał się w sikach albo sam się posikał. Chyba ― rzucił zaraz z widocznym zgorszeniem. Zaraz pokręcił energicznie głową na znak zaprzeczenia. ― Nie, nie wyglądał na ślepego ani na głuchego. Bardzo się zdenerwował, gdy dookoła zaczęło być głośno, ale nic dziwnego. Mnie też to bolało w uszy. Pewnie to on wyłączył alarm. ― Pokiwał głową, będąc pewien, że raczej nikt z załogi nie wyłączyłby alarmu, wiedząc, że zagrożenie nadal czai się gdzieś w pobliżu. ― Pewnie już sobie stąd poszedł. Nie możemy robić hałasu.
Mimowolnie zerknął w stronę wskazanych przez białowłosego rzeczy. Na początku z lekkim sceptycyzmem widział się w roli tragarza, ale kolejne słowa chłopaka, uświadomiły mu, że jego rola w tym wszystkim była w pewien sposób bardzo ważna. Był mały, słaby, ale zawsze mógł robić za mniejszy balast. Podszedł do rzeczy i część z nich wsunął do pojedynczej kieszeni na przodzie za dużej na siebie bluzy. Zważył dyktafon w małej rączce i zerknął z zaciekawieniem na albinosa, już chcąc ułożyć usta w słowa „Nie chcesz tego przesłuchać?”, ale dostrzegłszy niemy sygnał zachowania ciszy, wyprostował się gwałtownie, jak zawodowy żołnierz i wcisnął urządzenie do kieszeni. Wstrzymał oddech, gdy czytnik w drzwiach oznajmił, że zostały otwarte. Szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak stopniowo tracą bezpieczną barierę, oddzielającą ich od zagrożenia.

Cisza.

Korytarz wypełniało znacznie mocniejsze światło jarzeniówek, które w normalnych warunkach na pewno czyniło ten korytarz bielszym niż był w rzeczywistości. Dzisiaj ściany i podłoga przypominały obraz nieudanego remontu, za który postanowiło zabrać się dziecko, chwytając do ręki pędzel z czerwoną farbą. Każdy jednak doskonale wiedział, że to nie dziecko zawojowało dziś tajemniczym laboratorium i to nie farba zaburzyła idealnie jednolity kolor korytarza. Kilka ciał, leżących na środku korytarza, powyginanych i zmasakrowanych, wspominało obraz niedawnej tragedii. Poprzegryzane gardła, poobgryzane twarze, rozorane brzuchy, wnętrzności na wierzchu – wszystko to sprawiało, że zadarli z niewłaściwą osobą. A raczej z niewłaściwą bestią. Sądząc po śladach, które po sobie zostawiła, dzieciak musiał mieć rację – była sporych rozmiarów i najwidoczniej wcale nie tak łatwo było się jej pozbyć, czego próbował jeden z lekarzy, w którego ręce wciąż spoczywał pistolet. Długo nim nie powojował.
Może powinniśmy poczekać tu dłużej? ― spytał szeptem, prawie bezgłośnie, podchodząc do swojego rosłego towarzysza. Zatrzymał się tuż za jedną z jego nóg, wciskając ręce mocniej w kieszenie, jakby powstrzymywał się od objęcia jej rękami. Chłopcom tak nie przystało.
Długi przedsionek z obu stron otaczały drzwi, gdzieś w jego połowie, znajdowała się jedna odnoga, prowadząca w lewo. Wszystkie drzwi były opisane nazwiskami specjalistów lub nazwami sal, świadczącymi o tym, do czego służyło dane pomieszczenie. Sala operacyjna, rentgen, sala badań biologicznych... Niezależnie od tego, na pewno nie one były tym, czego szukali, by się stąd wydostać. Na samym końcu korytarza znajdowały się inne, rozsuwane drzwi z kolejnym czytnikiem obok. Z daleka wyglądały na windę, a jedyną przeszkodą na ich drodze były trupy.
Wystarczyło jednak, że przeszli kawałek i...
― Pomocy... ― rozbrzmiał rzężący męski głos.
Chłopiec aż podskoczył, przyciskając rękę do ust, byleby nie pisnąć ze strachu.
Mężczyzna z w połowie zmasakrowaną twarzą przekręcił głowę na bok, chcąc lepiej przyjrzeć się swoim wybawcom. Gdyby nie krew na jego twarzy, z łatwością mogliby dostrzec, że pobladł, gdy jego wzrok zawisł na twarzy Growlithe'a. To właśnie jego Wilczur widział za każdym razem, gdy odzyskiwał świadomość w porze karmienia. Parszywa morda, zmuszająca go do wpieprzania obrzydliwej papki i uwłaczająca jego dumie w każdy możliwy sposób. Laborant musiał mieć jednak nikłą nadzieję na to, że białowłosy go nie pamiętał, skoro niemalże płacząc, powtórzył to samo słowo:
― Pomocy. To mnie zabije. Ja nie chcę.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie odpowiedział – wystarczyło ledwo możliwe do wychwycenia przez cudze spojrzenie kiwnięcie głową, by zdać sobie sprawę, że to jedyna reakcja na słowa nieznajomego chłopca. Więc dewastator był silnym skurwysynem, prawdopodobnie o wiele większym i roślejszym od niego samego; bez dwóch zdań miał sporo energii, skoro zrobił wpierw zamieszanie, od którego Growlithe'owi na samą myśl znów podupadała równowaga, a potem poszedł szaleć gdzieś dalej. Wilczur nadal czuł się słabo po wybudzeniu, a narkotyki lub inne substancje, którym karmiono jego organizm, skutecznie się do tego przyczyniły. Nawet umysł pracował z nieświeżą żywotnością, przypominając mu, że każdy za pomocą paru gówien jest w stanie zmienić się w bezwładnego kalekę. W dodatku robiono tu przedmioty niepodatne na pirokinezę – a ogień to pierwsze, czego używał, gdy stawał przodem do przeszkód.
Był bezpieczniejszy od mar.

Cisza.

Wyszedł, rozglądając się za zagrożeniem, ale nic prócz ziemi usłanej trupami nie dostrzegł. Wokół unosił się intensywny zapach uryny - „... tóry wytarzał się w sikach albo sam się zesikał. Chyba.” - krwi, potu, cudzych perfum, zapewne z bardzo wysokiej półki, wszystko razem zebrane w paskudny zapach, wykrzywiający zmysły. Znalezienie wśród poskręcanych sylwetek takiej, która nie odpychałaby go samym fetorem, było zapewne awykonalne, ale mimo tego kilka pierwszych osobistości ominął z twarzą ściągniętą w brutalnie obojętnym wyrazie. Nie mrugnął nawet, gdy ciszę absolutną przerwało rzężenie, ale zatrzymał się i bez obracania głowy, przemknął spojrzeniem na bok. Kątem oka zlustrował powoli przekręcającą się twarz, upstrzoną większymi kroplami rozbryzganej krwi.
- Pomocy...
Przez oblicze białowłosego przemknął grymas bólu. Próbował sięgnąć pamięcią w przeszłość, ale żaden obraz, nawet najdrobniejszy fragment nie stawał mu wyraźnie przed oczami. Pozostały marne ochłapy świadomości i ostre światło lampy tuż nad nim, które rozlewało się bielą dookoła tak silnie, że dostrzegał tylko je. Utracił część swojej tożsamości. Okradziono go z czasu, który był w stanie wykorzystać inaczej. Czego się teraz spodziewano? Że pokiwa głową w wyrazie współczucia i wysunie do przodu rękę. „Złap się, pomogę ci”. A potem wszystko będzie klarownie, gdy zmusi się go do robienia za mięso armatnie, by ratować sczerniałą od grzechów skórę?
Growlithe odwrócił się powoli przodem do nieznajomego.
- Pomocy. To mnie zabije. Ja nie chcę.
Powieki wymordowanego drgnęły, gdy błysk świadomości przebił się przez czarną dziurę. To był marny świetlik w absolutnym mroku, ale nie pozostało nic innego, jak chwycenie się go i przytrzymanie na tyle mocno, by zrobić z niego pożytek. Syknął stłumienie, kiedy światło lampy wyciskające mu łzy z oczu, zostało zakryte przez cudzą twarz i tak solidnie zniekształconą. Nie potrzebował jednak jej rysów. Znał ten głos. Uniósł nagle dłoń i dotknął swojego policzka, jakby spodziewał się znaleźć tam zaschniętą porcję papki, którą w niego wpychano.
- Shhh! – Uciszył go gwałtownie, zerkając kątem oka na chłopca. - Bądź czujny, młody. – Z tymi słowami ruszył ku mężczyźnie, nogą odsunął ramię leżącej obok kobiety o wielkich, wybałuszonych oczach, które – zdawałoby się – lada moment, a wypadną i poturlają się po podłodze, zbierając na białka całą czerwień. Kucnął przy nim i spojrzał prosto w przekrwione oczy.
- Co za ironia losu, że możecie zdychać od tak marnych obrażeń, nie? – Jakby na potwierdzenie swoich słów wysunął rękę i dotknął opuszkami rany tuż pod linią jego żuchwy. Paznokcie zagłębiły się w otworze, gdy podpierał łokieć na kolanie i wsparł podbródek o dłoń. Wyglądał jak znudzony nastolatek, którego zmuszono do przeglądania jakichś beznadziejnie starych zdjęć rodziny, od których wolał dłubać palcem w ziemi, niż zagłębiać się w rewelacyjne powiązania familii sprzed dziesiątek lat. - Powiedziałeś, że chcesz pomocy. – Głos był bardzo cichy. Na tyle, by chłopiec stojący na swoim posterunku, nie był w stanie wyłapać dokładnych sylab – na tyle jednak dokładny, aby ciało tuż przed nim miało pewność, że pewne puzzle wróciły na swoje miejsce. Growlithe słyszał jego głos aż nazbyt wyraźnie – jakby na idealnie gładkiej, czarnej powierzchni, przesunięto pazurami, pozostawiając na niej białe, krzywe ślady. - Zabawne, skoro wyglądasz tak żałośnie. – Palcami przesunął aż na jego policzek, lekko przekręcając przy tym swoją głowę, jakby ciekaw, jak wygląda nowe arcydzieło ze zmienionej perspektywy. Nadal nasłuchiwał – tak dźwięków wydanych przez chłopca, jak i kroków, oddechów, nawet nieznaczących szurnięć. Choć przybrał rolę rozleniwionego małolata, wszystkie jego mięśnie były napięte do granic możliwości. Jeden nieostrożny ruch, a... Oderwał palce od warg mężczyzny, pozostawiając na nich metaliczny posmak jego własnej krwi. Wsparł się wtedy drugim łokciem o miejsce tuż nad kolanem, a jego głowa zjechała nieco na dół, by zaraz być przytrzymaną przez obie dłonie. - Co powiesz na ważną wymianę? Puszczę w niepamięć wszystkie kurewstwa, które mi robiłeś i pomogę ci się stąd wydostać, a ty powiesz wszystko, co wiesz na temat bestii, która zrobiła tu ten burdel... i podasz mi, jak się stąd wydostać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mężczyzna momentalnie zamilkł, choć jego podbródek nadal podrygiwał, kompletnie szargając wizję dorosłego faceta, który jeszcze jakiś czas temu swoim odważnym zachowaniem chciał dodać sobie kilku centymetrów w spodniach. Niestety – odwaga kończyła się tam, gdzie drapieżnik zamieniał się rolą z bezbronną ofiarą. Co prawda, prawdziwy drapieżnik nadal miał w sobie odrobinę dumy, ten laborant bardziej przypominał padlinożercę, który obrywał nędzne resztki z kości, a kiedy przychodziło co do czego, skomlał i podkulał swój ogon, licząc na akt litości.
Mały towarzysz Growlithe'a kiwnął głową, pozostając w miejscu. Chude nóżki jeszcze przez chwilę drżały z przerażenia. Rudzielec przycisnął do siebie trzymane przedmioty, obawiając się, że za moment coś może wyskoczyć z zza rogu i zabrać potrzebne im rzeczy. Postawił drobne uszy, nasłuchując wszelkich dźwięków i wodził wzrokiem po korytarzu, starając się nie zahaczać nim o białowłosego i rannego pracownika laboratorium.
J-j-ja n-nie... ― zaczął rzęzić drżąco i jękliwie. Pociągnął głośno nosem, ale nawet to nie zapobiegło późniejszemu wyciekowi śluzu z jego nosa. Wyglądał paskudnie, gdy łzy, ślina i lepka wydzielina z nosa mieszała się z krwią na jego twarzy, którą krzywił w paskudnie cierpiętniczym wyrazie. Nie dokończył wypowiedzi, która przerodziła się w syk, gdy paznokcie zagłębiły się w świeże rany. Uchylił zaciśnięte przed momentem powieki i wlepił przerażone spojrzenie w znudzoną twarz chłopaka. Prawdopodobnie już wtedy dostrzegł w nim prawdziwego potwora i żałował wszystkich dni, w które pastwił się nad nim, gdy ten był pod wpływem wstrzykiwanych w niego narkotyków.
Nie powinien niczego pamiętać. Coś musiało pójść nie tak.
„Powiedziałeś, że chcesz pomocy.”
Pokiwał głową na tyle energicznie, na ile pozwalał mu obecny stan. Tak właśnie wyglądali ci, u których desperacja osiągało swoje apogeum. Drgnął niecierpliwie, przygryzając nerwowo swoją wargę od wewnątrz, choć był to raczej efekt niepanowania nad drżącą z bólu i ze strachu szczęką. Szarpnął się lekko do tyłu, będąc przekonanym, że kolejnymi słowami albinos podpisał dla niego wyrok śmierci. Nie zdołał jednak uciec przed swoim oprawcą.
„Co powiesz na ważną wymianę?”
Zastygł w bezruchu. w takich chwilach nawet zawieranie umowy z wrogiem wydawało się być rozsądniejsze niż zdychanie pośród reszty trupów. Zaślepiony paniką zbliżającej się wielkimi krokami śmierci, znów pokiwał głową jak tresowane zwierzątko, które wykona każdą sztuczkę, jeśli miało to oznaczać nagrodę w postaci smakołyku.
D-dobrze. Powiem ci wszystko. Ale musisz mnie stąd zabrać ― zamilkł na ułamek sekundy, by zaczerpnąć głębszego oddechu i przy okazji zlustrować twarz wymordowanego w poszukiwaniu oznak kłamstwa. ― N-nie wiem o niej wiele. Osoby z naszym statusem dostają was tylko w stanie narkozy. Zajmujemy się karmieniem. Zazwyczaj wszystko szło po ich myśli. Do dzisiaj. Jeden z lekarzy... sam nie wiem. Chyba zapomniał o właściwiej dawce leków usypiających, przez co obiekt wymknął się spod kontroli. Przewyższa nas swoim wzrostem. W tej formie mierzy sobie ponad dwa metry wzrostu. Na niektórych piętrach może mieć problem z przemieszczaniem się. Część korytarzy jest niska i ciaśniejsza. Ten potwór w dużej mierze reaguje instynktownie ― kolejna pauza, wdech, wydech, wdech ― ale nadal posiada własną świadomość. Z tego co wiem zaklasyfikowano go jako opętanego. Nie wiem czy coś ci to mówi. Obiekty na ogół nie są świadome tego, jaki podział dla nich przyjęliśmy. Przypomina wilkołaka, ale z jego czaszki wystaje para... rogów, a kręgosłup przebijają wystające kości... ― Łapczywie zachłysnął się kolejnym haustem powietrza. ― N-nie mogę. ― Ale wiedział, że musi. Być może dlatego za wszelką cenę próbował kontynuować, nawet jeśli jego głos brzmiał coraz bardziej ochryple i niewyraźnie. ― Ma dość silne pazury i szczęki. Klasyczne naboje nie wyrządziły mu zbyt wielkiej krzywdy, jakby był gruboskórny. Ma dobry słuch. Pamiętam, że nawet pod narkozą potrafił reagować na różne dźwięki. Cholera. Nie wiem po co oni wszyscy to tu sprawdzali. Powinni zająć się bardziej ludzkimi wydaniami. A. Droga powrotna ― zreflektował się nagle, chcąc jak najszybciej odbębnić swoją część planu. ― Trzeba zjechać windą na parter. Mam kartę. Trzecie drzwi po lewej po wyjściu z windy prowadzą do pokoju strażników. Tylko stamtąd można otworzyć główne drzwi. Kod powinien być gdzieś w pomieszczeniu. O ile to cholerstwo się do niego nie dobrało. Czy m-możemy już iść?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pstryknął nagle, celując palcem wskazującym prosto w nieznajomego. Bang.
- Winda, parter, trzecie drzwi po lewej, potem główne drzwi i bingo - powtórzył za nim, trzymając się wcześniej wytyczonej roli niezbyt zadowolonego, ale zmuszonego nastolatka - tym razem ucznia próbującego zapamiętać i tak niezbyt skomplikowaną formułkę, którą nauczyciel obiecał dać na ostatecznym teście sprawdzającym umiejętności. - Mam nadzieję, że mnie nie wychujałeś. Nie lubię, gdy ktoś za wszelką cenę stara się zgrywać chojraka, mając w gaciach trzy kilo więcej. Bo wiesz... - Opuścił ręce, które zawisły między jego nogami, gdy pochylał się ku rzężącemu mężczyźnie. - Kłamałem. - Uśmiech. - Zrobię z ciebie gówno. Po zapachu sądząc, większość roboty odwaliłeś za mnie. - Ręka wystartowała. Nim z poharatanego gardła zdążyła wyrwać się jeszcze jakaś nuta, dłoń wymordowanego dosłownie wbiła się w jego usta, mocno napierając na zęby i wargi - jakby miał zamiar zmiażdżyć jego czaszkę, pozostawiając po sobie makabryczny fresk. Tym jednak razem postanowił zmagazynować energię na potwora, z którym zapoznał się odrobinę bardziej, niż potwór z nim. Uśmiechnął się lekko, może nawet ze zbyt zuchwałym prychnięciem. - Czas spać - zacytował mężczyznę, który mógł poczuć, jak języki ognia wpełzają niczym węże wprost na jego podniebienie i wnętrza policzków, przemykają zygzakami głębiej, bezlitośnie dotykając przełyku piekielnym gorącem. Nie tylko wkradały się do najbardziej zakurzonych zakamarków jego organizmu - one rozpychały się, jakby nabierały masy i kształtów, próbując rozerwać ciało mężczyzny od środka, zamieniając je w zwęgloną, bezwładną skorupę, otuloną nie bezpieczeństwem, którego tak usilnie pragnął, a fetorem, od którego każdy krzywił nos.
Dzieciak może to poczuć, Jace.
Wymordowany zmrużył zwierzęce ślepia, ściskając mocniej twarz oponenta. Być może zbyt naiwnie uwierzył, że szczeniak zajmie się powierzonej misji i nie zacznie poddawać się dziecięcej ciekawości, kiedy Wilczur w spokoju zajmie się ich wspólnym katem. Katem, który był głupi, zawierzając swoje życie komuś, w kogo jeszcze nie tak dawno wpychał narkotyki, już wtedy przecież spychając się na przegraną pozycję. Oczywiście - parsknął w myślach - palant pewnie nie zdawał sobie nawet sprawy, że los bywał kapryśny i czasami w jednej sekundzie zamieniał sielankę w piekło, przełamywał bariery lub naprowadzał niewidzialną dłonią na cegłę, która po pchnięciu uruchamiała cały mechanizm i otwierała wrota do skarbca. Nie przeszło mu przez głowę, że jego monotonne życie może przewrócić się do góry nogami, bo ktoś podał złą dawkę rozszalałemu huraganowi. A jednak wystarczyło jedno niedopatrzenie, by zniszczyć utopijne dni.
Growlithe naparł na niego mocniej. Paznokcie wbiły się w oba jego policzki tak intensywnie, że wszelakie możliwe kolory, jakie zdołało wywołać pchające się niestrudzenie gorąco odeszły; pozostały tylko wielkie, białe plamy tam, gdzie akurat wgryzały się palce Growlithe'a, czekającego, aż ciało przestanie stawiać opór. Był ciekaw, czy powieki ofiary otworzą się do granic możliwości, a białka w efekcie ze zbyt wysoką temperaturą zamienią się w suche balony i pękną, przebite niewidzialną igłą.
Zmęczenie. Zaraz za zaintrygowaniem - i tak wymuszonym - kryło się znużenie, którego nawet nie krył. To nie tak, że nie chciał się stąd wydostać, a świadomość balansowania na cienkiej jak nóż granicy między zachowaniem życia, a dyskusją z diabłem, była dla niego nierealna. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie ponosił decyzjami. Wiedział też, że nie czeka go lekki spacerek po stokrotkach zielonej łąki - na to było już zdecydowanie za późno.
W dodatku ten szczeniak. Po co go brał?
Mimo wszystko nie zawahał się na ułamek sekundy. Z wnętrza dłoni wymsknęło się jeszcze kilka długich wstęg ognia, nim Growlithe wreszcie puścił ciało. Zrobił to mając pewność, że już żadne słowo nie wydobędzie się z gardła wieprza, nie zacznie wrzeszczeć zanosząc się sopranem i - przede wszystkim - nie zwróci na siebie uwagi jakże dzielnie wykonującego swoje zadanie chłopca. Kimkolwiek był - Wilczur nabrał wobec niego garść dotychczas uśpionej głęboko sympatii. Bez przyznawania się, to jasne. Zachował podobne wzmianki dla siebie, przeszukując rozrzucone na ziemi poły ubrania mężczyzny, by wyciągnąć upragnioną kartę.
Dopiero, gdy wziął, co nie jego, obrócił identyfikator, by odszukać nazwisko - lubił mieć przewagę nad wrogiem, nawet jeśli ów wróg już dawno gryzł piach Otchłani.
- Strasznie smutne - powiedział nagle niskim szeptem, podnosząc się z klęczek. Jeszcze chwilę przyglądał się zakrwawionej twarzy, ale jej nieinteligentny wyraz prędko sprowadził go na ziemię. Czas działać. Poruszył dłonią uzbrojoną w kartę i obejrzał się na chłopca, mając nadzieję, że jego słowa skupią uwagę wystraszonego do ostatniego włoska dzieciaka w pełni na nim. - To był samozapłon. Na szczęście był tak miły, że powiedział nam, jak wyjść. Nawet dał nam swoją kartę. - Jakby na potwierdzenie swoich słów uniósł wyżej rękę i obrócił prostokąt w palcach. - Mówiłeś, że jak masz na imię? Billy? - rzucił, robiąc już pierwszy krok w kierunku windy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mężczyzna kiwnął słabo głową dla potwierdzenia informacji, które Growlithe mu powtórzył. W tej jednej chwili w jego oczach pojawił się błysk szansy na przeżycie, ale ten prędko został ugaszony przez białowłosego. Najwidoczniej Wilczur mimo wszystko nie chciał zobaczyć w nim pobratymca. Do umysłu laboranta już wtedy zaczęło docierać, jak głupio postąpił, powierzając informacje komuś, kto – jak sam zdążył zauważyć – pamiętał o wszystkich wyrządzonych mu krzywdach. Od zawsze miał wymordowanych za bandę potworów, więc nawet w obliczu tragedii, nie powinien wierzyć w to, że „proszę” czy „przepraszam” załatwią sprawę. Oboje dobrze wiedzieli, że gdyby sprawy nie wymknęły się spod kontroli, nadal byliby naturalnymi wrogami, nadal karmiłby go papką, wyzywając od najgorszych i nadal uważałby, że eksperymenty na tych samodzielnie myślących zwierzętach były słusznym działaniem.
Otworzył szeroko oczy, a cierpiętniczy jęk, który chciał wyrwać się z jego ust, został stłumiony uderzeniem dłoni. Chciał pokręcić przecząco głową, prosząc o to, by zrezygnował z tego pomysłu, ale siła, z jaką młodzieniec trzymał go za twarz była zbyt duża, by mógł wykonać jakiś ruch.
Zrobiło się gorąco.
Za gorąco.
Usta i przełyk paliły go bardziej niż po zjedzeniu całej gamy najostrzejszych potraw. Nie mógł powstrzymać wrzasku, który brzmiał jak niewyraźny bełkot. Wydawało się, że próbował nawet uciec się do ugryzienia ręki albinosa, ale czując na dziąsłach wysoką temperaturę ognia, nie był w stanie zmusić się do zaciśnięcia zębów.

Chłopczyk stojący nieopodal poruszył uchem, wychwytując przygłuszony dźwięk wyrywający się z ust pracownika laboratorium. Ukradkiem zerknął w tamtą stronę, szybko jednak wyprostował się jak struna, skupiając wzrok na jakimś innym punkcie, jakby celowo nie chciał być świadkiem czegoś, czego nie powinien zobaczyć. Skulił uszy, instynktownie odsuwając się o krok w bok i przylgnął do chłodnej ściany, czekając aż wszystko ucichnie. Miał szczerą ochotę wycofać się i zamknąć z powrotem w swojej klatce, czekając na jakiś cud. Z drugiej strony rozsądek podpowiadał mu, że pozostanie tu nie dawało mu żadnej gwarancji przetrwania, ale ten brak przekonania zaczął odczuwać również w stosunku do białowłosego, który wydawał się złamać daną mu obietnicę.

Kolejny płomyk życia zgasł bezpowrotnie.

Gdy było już po wszystkim, gruby mężczyzna w kitlu wreszcie zamarł bezwiednie na ziemi. Wyglądał jeszcze gorzej niż wtedy, gdy go znaleźli. Mimo że organizm został całkowicie zwęglony od środka, na zewnątrz pojawiło się kilka paskudnych bąbli i wypieków, które zdołały przebić się przez warstwy mięśni i tłuszczu. Skóra na jego twarzy kompletnie poczerniała, nadając sens słowom „Nawet matka cię nie pozna”.
„Strasznie smutne.”
Rudowłosy zwrócił twarz w kierunku, którego wcześniej unikał. Nie bez powodu. Zupełnie przypadkiem dostrzegł zwęgloną twarz martwego człowieka i prawie zachłysnął się powietrzem, momentalnie unosząc wzrok na piegowatą twarz starszego towarzysza. Ledwo zauważalnie przycisnął się mocnej do ściany, mimo że w gruncie rzeczy nie miał powodów do obaw. Gdyby chłopak chciał go zabić, zapewne zrobiłby to już teraz albo kilka minut wcześniej. Kiwnął głową w dziwnie mechanicznym odruchu, mocniej zaciskając palce na trzymanym dyktafonie. Postanowił przyjąć do siebie tę wersję wydarzeń, próbując przekonać samego siebie, że był to jedynie nieszczęśliwy wypadek. Czysty zbieg okoliczności.
Czymkolwiek był samozapłon – dzieciak wyglądał, jakby nie do końca pojmował to zjawisko.
Można zapalić się samemu? ― spytał, nie przywiązując szczególnej uwagi do karty. Skarcił się w duchu za to, że w porę nie ugryzł się w język i mógł zirytować nieznajomego tym głupim pytaniem. W głębi jednak chciał, żeby było to możliwe. ― Nie jestem Billy ― zaprzeczył niemalże od razu, ruszając niepewnie za wymordowanym. ― Kiedy nie byłem w klatce, mówili na mnie Rei. Tutaj byłem... nie wiem, to długa nazwa. I ma cyferki. Po co dają ci cyferki, skoro trudno je zapamiętać? ― Zmarszczył nieznacznie nos, zapominając na chwilę o tym, by mieć się na baczności, jednak swąd palonego ciała przypomniał mu o tym, co przed momentem miało tu miejsce. Przechodząc obok spalonego ciała, odskoczył na bok, niemalże wpadając na ścianę. Zaraz po tym ruszył truchtem przed siebie, chcąc dorównać Growowi kroku. Podświadomie czuł, że lepiej jest mieć go po swojej stronie.
A ty? ― rzucił, zadzierając głowę wyżej, by spojrzeć na profil poziomu E, gdy zatrzymali się przed windą. ― Jak się nazywasz? ― Zastrzygł uszami, przechylając jedno z nich w bok, gdy mechanizm windy ruszył, podciągając dźwig do góry, w stronę piętra, na którym się znajdowali.
Jakąś minutę później drzwi rozsunęły się, prezentując wnętrze klaustrofobicznego pomieszczenia. Chłopiec cofnął się do tyłu. Krew rozmazana na ścianach i podłodze, szkarłatne odciski masywnych łap – wszystko to momentalnie zniechęciło dzieciaka do krótkiej podróży na dół, nawet jeśli to, co narobiło tu bałaganu, mogło wydostać się już na zewnątrz.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Off :: Archiwum misji

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach