Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Pisanie 25.07.19 15:57  •  If not now, when? [Jarema & Major] Empty If not now, when? [Jarema & Major]
MIASTO, 2999 rok, połowa czerwca;

Dziwne, jak bardzo kolor sierści utożsami z jedną, konkretną emocją. Jak śmiejący się pysk psa oznaczać będzie radość i w jego głowie. Nie spodziewa się, że już wkrótce stanie się neurotyczny i gwałtowny jak w okresie nastoletniego buntu. Teraz idyllicznie wyleguje się na kanapie, z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, drugą skrzyżowaną na wysokości kostki. Powieki na wpół przymknięte, oczy przysłonięte daszkiem bejsbolówki.
Zbliżają się upały. Otwarte okna powodują przyjemny przeciąg, który od czas do czasu zamyka z trzaskiem drzwi przejściowe — te z salonu do kuchni. Chłód powiewu osiada na jego skórze. Czuje, jak ciało sprzeciwia się sytuacji, na nogach widoczna jest gęsia skórka. Widzi zmierzwione włoski, które od połowy ud ukryte zostały pod krótkimi, białymi spodenkami. Koszula tego samego koloru lekko opada na klatkę piersiową, jest przyjemna — gładka, bawełniana, pozapinana na brązowe guziki. Uwielbiając monochrom, i jego nowa bejsbolówka jaśnieje bielą. Szczególnie wtedy, gdy od materiału odbija się jarzące słońce.
Jest południe, temperatura zbyt wysoka jak na środek czerwca. Chciałby zdechnąć pod promieniami słońca, które już niedługo będą mu się kojarzyć tylko z tym dniem. Czerwcowym czwartkiem zapowiadającym nie tylko najgorętsze lato, jakiego miał doświadczyć do momentu ucieczki z miasta, ale i emocji rozdzierającej każdą jego komórkę. Powoli, od podstaw, bez zapowiedzi. A to wszystko doprowadzi do najważniejszego i najstraszniejszego momentu w jego życiu.
Ale teraz leży. Bez konkretnej emocji ukrytej w neutralnym wyrazie twarzy. Leży i wie, że wkrótce spokój ten minie. Czwartek — dzień, w którym wcześniejsze powroty ojca stały się zapowiedzią monotonnych rozmów i rozrywek. Od momentu śmierci Cecila, Cashmir wychowywał swoje dzieciaki z jeszcze większą rezerwą. Stawiał na słuszną bezduszność opartą na zrytualizowanych zasadach — słuchaj, ucz się, zjedz i zajeb.
— Raz — szepce; drzwi wejściowe otwierają się z hukiem, klamka uderza w to samo miejsce, rzeźbi niewielkie wgniecenie w ścianie.
— Dwa — odlicza; buty ojca delikatnie ocierają się o wycieraczkę, mężczyzna dyszy, a dyszenie to przerywane jak charkliwym chichotem.
— Trzy — kończy, gdy słyszy głośne „mamy gościa”.
To pierwsza rzecz, którą będzie pamiętał — ciche, rozbawione parsknięcie, które może z ironią, może ze zwyczajną życzliwością skomentowało wtargnięcie do obcego mieszkania. Żadnych słów na dzień dobry, na cześć i na spierdalaj. Jedynie ten śmiech ukryty w gardle, gdzieś głęboko, nieśmiały i pełen wdzięku.
Dzisiejszy gość. Kolejny problem. Wstaje więc, wstawia wodę na kawę bądź herbatę. Słyszy, jak mężczyźni zdejmują wierzchnią część munduru. „Gorąco, nie?”, „dał nam dzisiaj popalić”, „służba nie drużba” — ojciec peroruje. Nie słyszy bliźniaków. Może szlajają się wokół domu, może pojechali do centrum, a może zdechli tak, jak zdechł Cecil, a on dowie się o tym ostatni. Stoi nad czajnikiem, elektronicznym, jeszcze po matce. Ten dyszy cicho, woda zaczyna bulgotać, urządzenie zmienia kolory, gdy zgaśnie będzie mógł zalać coś, cokolwiek — kawę czy herbatę. Sam wypije mleko.
Wchodzą do salonu. Ojciec i młodszy od niego mężczyzna. Pomimo widocznej różnicy wieku nieznajonmy jest znacznie wyższy od skołtunionego Cashmira. Hałda białych włosów ojca — tych pokrywających ręce, klatkę piersiową i nogi — wybrzusza fragmenty ubrań. Obrzydliwe. Towarzysząca mu sylwetka jest smuklejsza. Powiedziałby, że estetyczna. Szuka na twarzy obcego pozostałości po gardłowym śmiechu. Nie znajduje ich. Mimo to ściera się ze ścianą nieprzystępności i oschłości. Aż niewygodna gula utyka za jego językiem. Sklejona z niewytłumaczalnych nerwów powoduje chwilowe zawieszenie. Budzi go gorące powietrze uderzające podbródek.
Ojciec zaprasza gościa na jeden z czerwonych, wzorzystych foteli.
— Na miłość boską, wyłącz ten czajnik! — krzyczy. — Znowu się zacięło kurewstwo. Kawa, herbata, a może whisky? He, he. Wiadomo, że whisky. Jarema, przynieś no z ojcowego barku ten bourbon od ciotki!
Wyłącza czajnik, mija ich, przechodzi przez korytarz do biura Cashmira. Sięga zakurzoną butelkę i wraca do salonu. Stawia ją z niewielkim hukiem pośrodku stołu. Prostuje się i wyciąga dłoń w kierunku obcego mężczyzny:
— Jarema.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dziwne, jak pod naporem surowego spojrzenia asertywność trafia szlag. Ilekroć Aurich rozmawia z siwiejącym mężczyzną, tylekroć czuje się niezręcznie, jednak nie może przeciwstawić się manierze rozkazu rozbrzmiewającym w tonie głosu przełożonego. Akceptuje jego zaproszenie, lecz brak w nim entuzjazmu. Wątpliwości dobijają się za każdym postawionym krokiem, a spiekota niczego nie ułatwia, choć to zaledwie przedsmak tego, co ich czeka. W prognozie zapowiadali desperackie upały, ponad trzydzieści stopni na termometrach. Co ten dyktator miał w głowie, że tak ich doświadczał? Chce wyeliminować ze społeczeństwa starców, zapełnić szpitalne łóżka, jeszcze bardziej ograniczyć dostępność wody pitnej, której i tak z roku na rok ubywało coraz bardziej?
Duchota zakrada się do dróg oddechowych, a ubrania kleją się do spoconego ciała, radzi sobie jednak o wiele lepiej niż idący przodem wojskowy. Stary dyszy i raz za razem przeciera spocone czoło rękawem munduru. Czasem coś mówi, ale chyba poruszanie ustami jest ponad jego siły, bo zdecydowanie częściej milczy. Rokuro nie ślij się na podtrzymanie rozmowy. Nie jest gadułą, poza tym nawet nie wie, co mówić, więc jego rola ogranicza się do kontemplacji otoczenia; równo przystrzyżonych trawników, kunsztownych zdobień przy ogródkach, schodach i dachach. Rzadko bywa w tej części miasta. Jest bogatsza od innych dzielnic. Nosi na sobie ślady drogich inwestycji, europejskiej architektury. Aurich odczuwa dyskomfort, jest wręcz przytłoczony przepychem.
Ładny dom — komplementuje, kiedy mężczyzna, sapiąc, informuje że są na miejscu. Zerka wpierw na jego zaczerwienioną od wysiłku twarz, a potem dłuższą uwagę poświęca okazałej budowli. Na białej elewacji przylegającej do ścian trudno doszukać się znamion czasu w postaci brudu czy choćby pajęczyn, jakby odmalowano je raptem kilka godzin przed ich przebyciem. Na ustach Rokuro kształtuje się litera „o”, ale szybko przekształca się w oszczędny, wymuszony uśmiech.
Waha się przed przekroczeniem progu domu. Zerka krytycznie na stan swojego obuwia. Są brudne, ubłocone. Nic w tym dziwnego, kilka godzin temu patrolował niewielką szczelinę powstałą w murze na wskutek pęknięcia gruntu. Słysząc ponaglający ton starego, wchodzi zanim do środka. Jakkolwiek chłodniejsze wnętrze pomieszczenia ma zbawienny wpływ na sponiewierany dniem służby organizm, to i tak od razu pozbywa się wierzchniej części munduru. Odwiesza ubranie, wymusza na sobie krótki, kontrolowany śmiech, kiedy wojskowy coś do niego mówi i idzie się w ślad za nim. Nadal nie popisuje się elokwencją, pozwala przełożonemu się wygadać, wysłuchuje więc tyrady na temat pogody z wbitym spojrzeniem w jego plecy, a konkretnie plamę potu odciśniętej na koszuli mężczyzny. Pociesza go, że jutro będzie jeszcze gorzej. Gdy wchodzi do pokoju, dostrzega w nim jeszcze jedną osobę. Młodszą od siebie. Syn starego?
Przygląda mu się przez chwilę, odwdzięczają zainteresowanie, które otrzymuje od młodzieńca, jednak kontakt wzrokowy nie trwa długo. Po niespełna paru sekundach siada fotelu wskazanym przez mężczyznę. Czerwony. Okropny, myśli, bo nie przepada za tym kolorem. Kojarzy mu się pogardzanymi przezeń skłonnościami - ze wściekłością i agresją.
Mamy powód do świętowania? — Ściąga brwi. Nie przepada za smakiem burbona. Zwykle staje mu w przełyku, pali w gardle, pozostawia nieprzyjemny posmak w ustach. Myśli o czteropaku taniego piwa przechowanego przezeń w lodówce i żałuje, że dał się namówić na te odwiedziny. Czuje się nieswojo w nowym, obcym otoczeniu, w przestrzeni wypełnionej swego rodzaju burżuazją, której sam nigdy nie posmakował.
Ojciec zmarł, kiedy Aurich borykał się z trudami dorastania. Udał się z oddziałem zza mur i tyle go widział. Trumna na pogrzebie była pusta. Nigdy nie dostarczono jego ciała, a ceremonia miała wymiar symboliczny. Nie udzielił mu się jednak żałobny nastrój, smutek nie przedarł się do trzeźwy, nie zaglądnął do umysłu, nie uronił ani jednej z łzy. Był emocjonalnie wybrakowany. Natomiast matka przeżyła rozstanie z mężem najgorzej jak się dało. Pamiętał jej opuchniętą, zapłakaną twarz, pamiętał jak ściskała w drżącym ręku chusteczkę, jak szeptała mu do ucha „co teraz poczniemy, Rokuro?" oraz jej przepełnione rozpaczą spojrzenie wbite w zimną płytę nagrobka. Pobrzmiewające z obcych ust kondolencje, które nie uchroniły drobnej kobiety przed procesem wyniszczenia. Rokuro przyglądał się jak podupada na zdrowiu. Mało jadła. Chudła w oczach. Stawała się cieniem dawnej siebie. Nie rozumiał czemu się tak przejęła. Ojciec nigdy nie poświęcał im zbyt dużo uwagi. Większość czasu spędzał w pracy, w barze lub na jego zapleczu uprawiając nielegalny hazard, który stopniowo uszczuplał ich domowy budżet. Prawda zakradła się niespodziewanie, gdzieś między jednym a drugim chłodnym listopadowym wieczorem. Mężczyzna w spadku pozostawił same długi. Matka ledwo wiązała koniec z końcem, ale nigdy nie żebrała o zapomogę u krewnych. Nawet jemu nic nie powiedziała. Gdyby nie przypadek, do dziś żyłby w błogiej nieświadomości.
Przestaje bujać w obłokach, kiedy czuje na swoim karku te same natarczywe spojrzenie. „Jarema” słyszy tuż nad swoimi uchem i reaguje instynktownie.
Aurich — przedstawia się, jak zwykle po nazwisku. Odwzajemnia gest; ujmuje żylastymi palcami kościstą dłoń, krzywiąc usta w parszywym uśmiechu, który w pierwotnym zamierzeniu miał przybrać wymiar łagodności, jednak nic z tego. Zdezelowane przez niemieckie geny rysy twarzy ograniczają jego mimikę do zbędnego minimum, okalają ją pochmurnością, odbierają atrakcyjność. — Jesteś synem pana Børge? — pyta jeszcze przejawiając fałszywe zaciekawienie stopniem ich pokrewieństwa, mimo iż prześwieca mu zgoła inny cel. Nie chce pozostać z wojskowym sam w obcej dla siebie przestrzeni. Obecność młodzieńca jest mu na rękę. Przygląda się zatem jego twarzy, doszukując się w niej choćby minimalnego podobieństwa do starego ale Jarema nie wdał się w Cashmira, nie z wierzchu, nie na pierwszy rzut oka.
Przekierowuje spojrzenie na właściciela tegoż imienia. Obserwuje jak ten zapełnia bursztynową substancją dwie szklanki, a kiedy kończy, Aurich nie sięga po naczynie. Pomimo odczuwalnego przezeń pragnienia wcale mu się nie śpieszy na konsultacji przełyku z trunkiem.
Nadal nie wiem w jakim celu pan mnie tutaj zaprosił — zwraca się bezpośredniego do przełożonego; stara się zabrzmieć grzecznie, ale do głosu zakrada się zniecierpliwienie. Ta niewiedza go uwiera jak drzazga w palcu. Zagląda mu prosto w oczy i nadal czuje w stosunku do niego zalążek obrzydzenia, który nie blaknie mimo upływu czasu. Jest aktualny jak plama na śnieżnobiałym obrusie powstająca zawsze podczas niedzielnego obiadu w rodzinnym gronie.
                                         
Aurich.
Generał Eliminatorów
Aurich.
Generał Eliminatorów
 
 
 

GODNOŚĆ :
Rokuro Aurich


Powrót do góry Go down

Zachodnie części Miasta, które pierwotnie poświęcone były uprawom roślin, wykształciły ciekawy twór wpierw domków letnich, później pokaźnych rezydencji. Drugie z wymienionych, będące kilkunastoma ulicami na styku centrum a zachodu, obecnie przypominają więc pokaźne budynki wzorowane na filmach sprzed lat. Nostalgia do europejskiego bogactwa opiera się na włoskich, prowansalskich willach. Przeważa tutaj prostota, ciepło i estetyka klasyczna; taka, która świadczy o wyrafinowanym przepychu. Prócz dwu- i trzykondygnacyjnych domów, każdy z budynek posiada odpowiednio dużo przestrzeni wokół. Aby oswoić puste horyzonty, wcześniej pokryte pszenicą bądź innymi roślinami uprawnymi, sadzi się świerki i magnolie. Zwarte, murowane bryły z nachylonymi dachami kryją się więc za pokaźną, wysoką zielenią. Przy tarasach i podcieniach widoczne są dekoracyjne, zazwyczaj stworzone w porządku doryckim, kolumny. Delikatne naciągnięcie włoskich standardów, ale wciąż podtrzymujące fason aktualnego mieszkańca. Nieopodal alei, na której mieszka rodzina Børge, rozciąga się średniej wielkości las. Przy jego linii, która jest granicą obszaru ucywilizowanego i zwierzęcego, usłyszeć można strumyk, które parę kilometrów dalej rozgałęzia się w rzekę i niewielkie, skryte za urwiskiem jezioro. Matka mówiła, że miejsce to jest rajem. Nie wiedziała jednak, że pozorna sielanka to recepta na wykształcenie się opozycji — krwawych zabaw.
— Jesteś synem pana Børge? — Słowa kisną w chmurze niedomówienia.
— Tak, to mój drugi z kolei! — Za Jaremę odpowiada ojciec, którego dłonie trzęsą się, gdy sięga po karafkę z alkoholem. — Ach! Musiałeś słyszeć, że pierwszy zginął przeszło osiem lat temu. Dwa lata później umarła moja żona. Zostałem sam z trójką, ale dobre z nich chłopaki. Ale dość o mnie, opowiedz o swojej rodzinie.
Mężczyzna bierze do ręki grubo ciosany tumbler, alkohol przelewa się z jednej ścianki na drugą. W tym samym czasie Jarema podchodzi do lodówki, wyciąga przeźroczystą butlę z mlekiem. Wlewa napój do wysokiej szklanki. Zanim zrobi pierwszy łyk, uważnie przygląda się płynowi. Chwilę później wzrok skupia na rozmawiających.
Wyglądają poważnie na tle starych, drewnianych mebli z mahoniu. Ale jest jeszcze coś. Siedząc na wyprofilowanych fotelach zdają się za mali na to wszystko — na wielkie lustro zawieszone tuż za ich sylwetkami, na obrazy, które we wściekle złotych ramach zostały przyniesione przez matkę, gdy dorabiała sprzątając mieszkania po zmarłych. Nie były to oleje, a zwykłe płótna pokryte akrylową farbą. Choć nie można podziwiać ich kunsztu, bo krajobrazy kuleją w proporcjach i kompozycji, to stosownie wpasowują się w estetykę salonu. Prócz tego elementu nie znajdowało się w pomieszczeniu nic, co byłoby inwencją rodziny Børge.
— Bo widzi pan, oficerze Aurich, jestem niezwykle zainteresowany niemiecką kulturą i historią. Myślę, że mógłby mi pan poopowiadać ciekawe historie z pana rodowodem, he he. — Choć ostatnie zdanie zaokrągla się w rozbawieniu, to i ton mężczyzny traci na wcześniejszej jarmarczności, i ciało staje się bardziej spięte.
W tle rozbrzmiewa ostra, kująca uszy muzyka. Telefon. Cashmir zbiera się, szepce „chwila” i z cichym przekleństwem sunie ku własnemu gabinetowi. Tak, wciąż korzysta z telefonu stacjonarnego. Mimo to marki Bell Telephone. „Rarytas” — komentuje przy najmniejszej okazji.
Jarema podchodzi do fotela, na którym siedziało ciężkie cielsko ojca, i zajmuje miejsce na oparciu.
— Ojciec emocjonuje się zbrodniami wojennymi okresu III Rzeszy — zaczyna wolno, nie spuszcza wzroku z rozmówcy. — Jest chorobliwie zafascynowany ideą wojny i ludobójstwa. Z narodowego archiwum wygrzebał pozostałości w postaci filmów z osobami, które przeżyły terror getta. Wydaje mi się, że możesz być jego kolejną rozrywką.
Nie przejmuje się uprzejmościami. „Pan”, „pani”, „państwo”. Kulturalne idiotyzmy, które kończą się, gdy do szyi drugiej osoby przyłożymy ostry przedmiot. Jarema uśmiecha się. Nieco szelmowsko, ale i z czystą ciekawością na tę relację.
— Musi być twoim przełożonym. Ojciec. Trudno się wyrwać spod wojennej tresury, hm? — rzuca i już widocznie oddaje się własnemu rozbawieniu. — Gdy zacznie cię męczyć, poszukaj mnie na parterze, coś ci pokażę.
Wstaje, dopija mleko i odstawia o ociekającą szklankę na stół przed nim.
— Poza tym pamiętaj, że najpierw musisz go upić. Inaczej nie dasz rady. — Milknie na moment. — I musisz pić. Nienawidzi, i tutaj cytuję, słabeuszy.
Znika w wejściu do salonu, jego bose stopy pozostawiają za sobą głuchy odgłos szybkich kroków.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Tak, obiło mi się o uszy – przytakuje tylko, rzucając ukradkowe spojrzenie na drżącą ręką starego. Po północnym rewirze krąży wiele plotek na temat Cashmira Børge. Duża część z nich to wyssane z palca brednie, ale młodszy wojskowy jest skłonny uwierzyć w to, że ten mężczyzna był zdolny zadusić własnego syna gołymi rękoma i wpędzić żonę do grobu.
Ujmuje w dłoń szklankę. Wącha dyskretnie jej zawartość. Cuchnie. Ma wrażenie, że to świństwo nie przejdzie mu przez gardło, ale już wcześniej strzela na chybił-trafił, że upicie starego to jedyna szansa na ucieczkę z tego domu. Nie chce tutaj spędzić więcej niż godziny w porywach do dwóch. Musi zatem dać z siebie wszystko, by przełożony jak najszybciej opadł z siły i zasnął w hotelu. To stary wyga, ale Rokuro ma wrażenie, że wojskowy jest tak wycieńczony, ze wystarczy ledwie pięć góra sześć kieliszków, aby odechciało mu się dalszej libacji.
Przerywa swoje rozważanie, kiedy do ucha znowu zakrada się zachrypnięty głos wyższego stopniem. Nie od razu udziela mu odpowiedzi. Decyduje się na radykalny krok. Dociska usta do brzegu naczynia i jednym haustem opróżnia połowę zawartości szklanki. Przełyka, czując ciepło w gardle. Przez chwile ma wrażenie, że alkohol wyżera mu przełyk jak kwas, ale po chwili takowe mija. Pozostaje tylko nieprzyjemny posmak w ustach i mrowienie w przełyku.  
Obawiam się, że moja rodzina nie jest ciekawym materiałem na rozmowę przy tak pierwszorzędnym trunku – mówi. Nie wie czemu starego to interesuje. Im dłużej tutaj siedzi, tym zniechęcenie do jego osoby jedynie się pogłębia. Nawet oddycha mu się ciężej przez świadomość, że wdycha te same powietrze, co rozmówca. – Ale pewnie kojarzy pan mojego ojca. Carl Aurich. Hycel. – Pijak i hazardzista, dodaje z przekąsem w myślach. – Zmarł piętnaście lat temu.
Zmarł albo i nie... Nie ma gwarancji, są za to wątpliwości, które nie zniknęły na przestrzeni minionej dekady. Narosły w Rokuro jak osad na zębach po zaniedbywaniu ich higieny. Nie widział martwego ciała należącego do wyniszczonego przez gorzałę czterdziestolatka, który u schyłku swoich dni wyglądał na sześćdziesiąt, ale pamiętał jego rozradowaną gębę, kiedy w końcu przełożeni się nad nimi zlitowali i puścili płazem to, jak się zachował podczas wojskowej uroczystości, przydzielając mu ważniejszą robotę niżeli patrole po spokojnych ulicach miasta.
Major zerka ukradkowe ku Jaremie. Mimo iż chłopak milczy, wyraźnie wyczuwa jego obecność.
Nie ma w zanadrzu żadnych zapierających dech w piersiach anegdot. Wie o Niemczech tylko, ile wyczytał w podręcznikach do historii, czyli niewiele.
Rozczaruję pana, ale Niemiec ze mnie żaden. Po germańskich przodkach odziedziczyłem tylko nazwisko i widoczną gołym okiem pulę genów. Urodziłem się i wychowałem tu. Moja matka to w połowie japonka. W domu nie mówiło się po niemiecku, więc znam raptem kilka słów na krzyż. Dziadkowie przyjechali tutaj z m-5. Ledwie ich znałem. Pomarli jeden po drugim zanim skończyłem dziesięć lat. Ojciec rzadko bywał w domu, toteż niewiele mówił o przodkach – tłumaczy, ale nie jest mu przykro. W zasadzie tli się w nim zalążek nadziei, że mężczyzna, nie usatysfakcjonowany wyznaniem podwładnego i rozczarowany małym zasobem jego wiedzy wyrzuci go ze swojego domu na zbity pysk.
Tak się jednak nie stanie. Telefon wtrąca się w ich rozmowę. Po tym, jak stary odchodzi, Rokuro rozluźnia się trochę. Odkłada na blat opróżnioną w trakcie szklankę i przymyka na chwile powieki. Bolą go oczy. Otwiera je dopiero, gdy podchodzi ku niemu syn wojskowego. Słowa Jarema utwierdzają Auricha w przekonaniu, że położony ma nie po kolei w głowie. Nawet się z tym nie kryje. W jego spojrzeniu widać zalążek pogardy.
Tylko co ja mogę wiedzieć o holocauście, Hitlerze i wojnie? Tyle co on, a nawet mniej. – Wzrusza ramionami.
„Możesz być jego kolejną rozrywką" brzmi złowieszczo. Ma ochotę wstać, powiedzieć chłopakowi, aby przekazał ojcu, że nie może zostać, bo ma coś do załatwienia, ale nadal siedzi w tym badziewnym fotelu. Siedzi i patrzy młodszemu prosto w ślepia, nawet na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego. Panuje nad swoimi powiekami, które ani razu nie opadają. Dopiero teraz, z tej odległości widzi cechę wspólną łączącą ojca i syna. Podobnie układają wargi, kiedy mówią. Aurich nawet nie zauważa, że Jarema nie używa zwrotów grzecznościowych.
Bywa różnie, ale nie narzekam. Ciebie nie ciągnie, jak to ująłeś, do wojennej tresury?] – odpowiada pytaniem na pytanie. Nie ulega jego prowokacji. Mało, co go rusza. Jest odporny na wszelkie docinki pod swoim adresem. Słyszał wiele okropności z ust rodziców, nawykł do nich. Chce nawet dodać, że stary męczy go samą swoją obecności, ale gryzie się w język. Nie chce wdawać się niepotrzebne dyskusje. Obrażenie gospodarza pod jego własnym dachem to też żadne rozwiązanie. Mężczyzna mimo wszystko zasługuje na szacunek. Ma więcej na liczniku, jest wyższy stopniem i opiewa w zasługi. Żadna z niego płotka. – Ilość wypitego alkoholu to u niego wyznacznik siły? – Na czole Auricha pojawia się bruzda. Matka kłamliwie zapewniała go, że ojciec zaczął pić niedługo po tym, jak złożył mundur. Łudziła się, że tym argumentem przekona syna do zmiany decyzji o swojej przyszłej karierze zawodowej. Mawiała, że służba go przerosła, że to co zobaczył zza murami miasta zrujnowało mu psychikę. Krzyczała, że jak i ojciec, tak i syn. Rokuro nie słuchał. Zarzucał jej łgarstwo. Wypominał, że ojciec Carla umarł na marskość wątroby, bo też tankował do pełna, a przez całe swoje życie nie miał pistoletu w ręku. Był kustoszem w muzeum i niespełnionym malarzem-amatorem. Przeprowadził się do M-3, by zacząć swoją karierę od nowa, po tym, jak został zmieszany z błotem przez tamtejszych krytyków, ale sławy tutaj nie zyskał. Zyskał natomiast reputacje damskiego boksera, bo nie raz tknął babkę, kiedy wracał zalany w trupy. Ledwo trzymał się na nogach, ale wiedział, gdzie trafić, by zabolało. Ojciec był od niego odrobinę lepszy. Agresji nie zabierał do domu. Pozostawiał ją na strzelnicy, siłowni.
Zanim Rokuro się orientuje, młodzieniec wstaje, odstawia szklane po mleku i odchodzi. Patrzy za jego oddalającymi się plecami. Chce powiedzieć zostań, nie zostawiaj mnie samego, ale słowa nie kształtują się na wargach. Zostaje na swoim miejscu i czeka, ale  Børge długo nie wraca.  Aurich jest znudzony. Potrzebuje znaleźć sobie zajęcie. Rozgląda się po pokoju. Patrzy na swoje odbicie w lustrze. Trudy pokonania kilkunastu kilometrów zniknęły z jego twarzy, jak ręką odjął. Tylko w spojrzeniu odbija się zmęczenie. Nie spał dobrze tamtejszej nocy.
Znowu kieruje spojrzenie na drugi fotel, kiedy słyszały zbliżające się kroki. Po chwili w drzwiach pojawia się zaczerwieniona gębą przełożonego. Ma nietęgą minę, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk. Rokuro nie chce wiedzieć, co wyprowadziło go z równowagi. Podnosi ze stołu karafkę i zapełnia szklankę swoją i mężczyzny.
W kręgu pana zainteresowań znajduje się malarstwo? – pyta, chcąc pozbyć się niezręcznej ciszy. Gołym okiem widać, że obrazy przybite do ścian to żadne dzieła sztuki, ale idealnie komponują się z wystrojem pokoju. Wątpi, że to zasługa starego. On nie ma gustu, zauważa to za każdym razem, kiedy przekracza próg jego gabinetu w budynku  S.SPEC. W tej kompozycji widać wyraźnie kobiecą rękę.
                                         
Aurich.
Generał Eliminatorów
Aurich.
Generał Eliminatorów
 
 
 

GODNOŚĆ :
Rokuro Aurich


Powrót do góry Go down

Ojciec mruczy coś niewyraźnie, słuchawka przyklejona do ciepłego, zaczerwienionego ucha. Nie dość, że rozeźlony wcześniejszymi słowami gościa — znowu pudło!, to i ciągną go do pracy zaraz po tym, jak ją opuścił. Mozolnie tarmosi się więc marynarką, którą pozostawił tuż przy drzwiach wejściowych. Syn mija go obojętnie, ale nim ten wejdzie na szczyt schodów, słyszy:
— Muszę wyjść, masz go zatrzymać — szepce, gdy Jarema staje przy jego boku; chłopak parska z poczucia niepotrzebnego obowiązku. — Ale to chwila.
Mężczyzna wtacza się do pokoju, z jedną ręką wtłoczoną w rękaw munduru, drugą leniwie dyndającą poza ubraniem. Śpieszy się. Zapewne do mało ważnej sprawy, która docelowo ma go wznieść na wyższe stanowisko. Jest przecież młody. Może nie tak sprawny jak kiedyś, ale zdecydowanie mądrzejszy. Doceniają jego wiedzę, chcą go na miejscu, nie mogłoby być lepiej. Rysuje się przed nim wiele lat dobrej kariery, którą na emeryturze zbierze w pociągającą powieść. Najlepiej tę dla znudzonych gospodyń domowych będących skorymi do wskoczenia w jego silne ramiona.
— Malarstwo? A, to badziewie. Małżonki — odpowiada naprędce, częściowo zły, ale i skory do wojskowych manewrów. — Przepraszam pana, panie Aurich, ale muszę wrócić do jednostki. Powiedzieli, że na godzinę. Poczeka pan na mnie, co? Syn pokaże mieszkanie, opowie co nieco. Więc tak, będę leciał, ale to chyba do zobaczenia?
Nie czeka na odpowiedź. Zostawiając błotniste ślady w salonie, później korytarzu, ląduje przed domem i pędzi do odstawionego dalej auta. W międzyczasie skonfundowany Jarema stoi jak stał w przejściu, z lekkim niedowierzaniem, choć przyzwyczajony do nonszalanckich zrywów ojca. Zero u niego kultury, obycia, jako takiego brylowania w towarzystwie. A jeśli już stara się być to robi to pokracznie.
Chłopak wsuwa się ponownie do pomieszczenia. I chuj, chciał kokieteryjnie zagrać filmową sceną — znajdź mnie na górze, hej, czekam, a pozostał sam na sam ze swoim zdezorientowaniem i gościem, którego mina zdradzała wszystko, co sądził o jego ojcu. I dobrze. Utożsamiał mundurowych ze ślepym serwilizmem. Mylił się, i świetnie, bo nie ma nic lepszego, niż mylić się przyjemnie.
— Ta agonia trwała krócej, niż się spodziewałem — rzuca do siebie, trochę do niego i z kieszeni białych spodenek wyciąga niewielką kopertę. — Cecil znalazł to na krótko przed śmiercią matki. Dość zabawne.
Chłopak nie zna podstawowych granic pierwszych znajomości. Być może po śmierci brata wpadł w relacyjny marazm. Brak mu towarzysza zbrodni; kogoś, kto z równą satysfakcją podkopie autorytet ojca, zmiesza go z błotem w tak wyrafinowany sposób, że ten nie orientuje się o własnym upadku. W marzeniach synów Cashmir ginął na wiele rożnych, podłych sposobów. Zamordowany przez podwładnych, przez kochankę, przez jednego z nich. Wszystko jedno, byleby ukrócić rodzinne szaleństwo, które doprowadziło matkę do obłędu, brata do opozycji.
Siada na miejscu, które zajmował przed chwilą. Pewnym ruchem dłoni sięga do wnętrza koperty, by wyjąć z niej plik lśniących zdjęć:
— Wywołał je Cecil. Podobno zdobył kartę z aparatu.
Na pierwszej fotografii widnieje kobieta ubrana w długą, białą suknię w czarne kropki. Jej włosy upięte zostały w dopracowany kok, którego otacza burza luźniej rozłożonych loków. Tuż obok stoi jego ojciec. Umundurowany w Dienstrock M-1932, strój SS-Gruppenführera. Na głowie nieodpowiadająca ani czasom, ani samej garderobie pierwsze SS-mańskie nakrycie głowy — czapka nazywana przez Niemców „Krätzchen” — „gryząca” (ze względu na materiał, szorstki i nieprzyjemny w zetknięciu ze skórą). Pokazane fotografie przedstawiają zwyczajowe sceny rodzinne, jednak w domu, którego nie można utożsamić z tutejszymi przestrzeniami. Są to małe, blokowe klitki, umiejscowione zapewne w centrum miasta. Prócz scenografii zmienia się również wizerunek matki. Raz gra dumną z męża żonę, innym razem lekarkę, gdzieniegdzie roznegliżowaną kochankę. Wizerunki są rozmazane, prawdopodobnie tworzone ze statywu na samowyzwalaczu. Amatorskie, z których płynie doza erotycznej nuty.
— Obrzydliwe, hm? — rzuca z rozbawieniem, choć wie, że działa bez większego namysłu.
Chce jedynie podkopać osobę ojca, sprzeciwić się narzucanej przez niego wizji świata. Fascynacja Cashmira stanowiła fundamenty ich rodziny. Niecelowy humor ukryty w sesji zdjęciowej był więc częściowo porywający, częściowo odpychający (jeśli nie ohydny).
— Przykro mi, że wpadłeś w jego łapy — mówi poważnie, ze spojrzeniem skaczącym z fotografii na rozmówcę. — Co ciekawe, to hobby wznosi go coraz wyżej.
I jakiś chłopięcy smutek przebija się przez jego nerwowe słowa. Trwoga nadpisana sytuacji, bo to zwykłe fotografie, zdjęcia z amatorskiej rekonstrukcji, ale z przypisem w postaci zjebanego dzieciństwa. Nie oczekuje ratunku, a szerzy informację tak, jak mówił o niej Cecil. Z nadzieją na, sam nie wie na co.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Miarowe buczenie klimatyzacji i odgłos kroków zlewają się ze sobą. Aurich unosi brwi, ale zdziwienie nie zamiera na jego twarzy, raczej pojawia się ulga. Szkoda, burbon się zmarnuje, złośliwa myśl kształtuje się w jego głowie, gdy zerka na zapełnione bursztynowym trunkiem szklanki.
Poczekam, oczywiście, że poczekam, ale maksymalnie godzinę. Jestem umówiony na wieczór — odpowiada podnosząc głos, choć nie ma pewności, czy do ubierającego się w pośpiechu wojskowego docierają te kłamliwe słowa. Wieczór ma wolny, ale każdy pretekst jest dobry, by się stąd ulotnić jak najszybciej.
Nadal siedzi tam, gdzie siedział wcześniej. Przygląda się swojej prawej dłoni, w której odzywa się ból reumatyczny. Choroba genetyczna, a przynajmniej taką diagnozę stawia lekarz po konsultacji. Rokuro uwierzy mu na słowo. Nie zna się na genetyce i nie wie, na co chorowali jego dziadkowie z obu stron. Pamięta, że matka miała sporadyczne ataki migreny. Jęczała wtedy i narzekała. Mówiła, że umiera, że ból zaraz rozsadzi jej czaszkę. Rokuro myślał, że głuptactwa opowiada, ale teraz miał porównanie - nie przesadzała. Porusza wskazującym i środkowym, ale ból się pogłębia. Cholera jasna, prochy przeciwbólowe zostawił rano w domu.
Nie słyszy, kiedy do pokoju wślizguje się Jarema, więc mimowolnie się wzdryga słysząc jego głos w pobliżu, ale i też krzywi usta w uśmiechu. Jest oszczędny, jak zawsze, ale przynajmniej iskra zadowolenia sięga wyjątkowo oczu. W towarzystwie chłopaka czuje się zdecydowanie swobodniej, niż w obecności jego ojca. Pewnie głównie dlatego, że wcześniej wyczuł jego niechęć do starego i się z nim solidaryzuje.
Krócej? Żartujesz sobie? Na rok mi starczy. Prowadzi do drzwi – mówi utrzymując swoją wypowiedź w żartobliwym tonie. – Cecil? Twój brat?
Przechyla się odrobinę do przodu, by lepiej widzieć to, co Jarema chce mu pokazać. Plik zdjęć jednak wywołuje u niego mieszane uczucia. Ojciec emocjonuje się zbrodniami wojennymi okresu III Rzeszy, słyszy w głowie. Kolacje, to pewnie kolekcja zdjęć starego pryka, myśli, z bestialstwem wysuwającym się na pierwszy plan!
Jakże jest zdziwiony, kiedy na pierwszym zdjęciu dostrzega elegancko ubraną kobietę i przełożonego wciśniętego w strój stylizowany na dawną epoką.
Twój ojciec naprawdę ma hopla na punkcie III Rzeszy, a myślałem, że badziewny wystrój jego gabinetu to zasługa fatalnego gustu i ograniczonego budżetu.
Patrzy dalej, ale im więcej fotografii Jarema mu pokazuje tym darzy wojskowego jeszcze większym obrzydzeniem. Plotki plotkami, ale rzeczywistości okazuje się o stokroć gorsza. Przekracza najśmielsze oczekiwania oficera.
—  Dość tego. Nie chcę na to dłużej patrzyć —  protestuje w końcu, odwraca wzrok, w roztargnieniu strąca odłożoną na stolik szklankę po mleku.  — I tak obrzydliwie, nawet bardzo — przyznaje. Przygląda się, jak naczynie tańczy na blacie, robi kilka kółek wokół własnej osi, aż w końcu zbliża się do krawędzi, ale nie stacza się z niej na dywan. Opada wprost w otwartą dłoń Auricha. Oficer odkłada naczynie z dala od siebie. — Jednak nie rozumiem dlaczego cię to bawi.
Po tym, co zobaczył, ma ochotę na papierosa. Sięga dłonią do kieszeni i zaciska palce na podniszczonej paczce papierosów. Wyjmuje ją i otwiera. Sprawdza jej zawartość, liczy pałeczki tytoniu; jest kompletna. Nosi ją od tygodnia, może miesiąca. Odkąd ją nabył, nie skorzystał z oferowanych przezeń dobrodziejstw. Palli rzadko, tylko, gdy już musi. Albo do browaru, wtedy jedno i drugie lepiej mu smakuje.
Czego chce ode mnie twój ojciec? Zmyślonych historii o przodkach w esesmańskich mundurach pastwiących się nad ludnością żydowską? Przecież hitlerowcy to bydło, a nie ludzie. Mało mu przemocy w pracy, że przenosi ją też do domu? — Milknie, wychwytując zmianę w zachowaniu swojego rozmówcy. Nadepnął na pole minowe, widzi to w jego spojrzeniu. Pocieszyciel ze niego marny, ale przynajmniej ma papierosy, a tytoń to czasem najlepsza kuracja, potrafi człowiekowi pomóc jak mało kto. — Chodź na balkon. Zapalimy — proponuje. Jako pierwszy wstaje z tego okropnego, czerwonego fotelu i ma nadzieje, że nigdy już w nim nie usiądzie. Idzie ku drzwiom balkonowym. Pamięta, że były w przedpokoju. Wyminął je w drodze do salonu.
                                         
Aurich.
Generał Eliminatorów
Aurich.
Generał Eliminatorów
 
 
 

GODNOŚĆ :
Rokuro Aurich


Powrót do góry Go down

Mężczyzna wyplata się z objęć zapadniętego fotela. Jego mięśnie są rozluźnione, mina mniej spięta. Powiedziałby, że w jego ciało wkradła się swobodna obojętność. Podobna do tej, którą miała matka. Ta równie bezceremonialnie poruszała się pomiędzy pokojami, musiał jednak zaistnieć jeden warunek: brak ojca. Ale dość, dość o niepisanej tyranii na skalę mikro. Na wzmianki o fascynacji opiekuna III Rzeszą chłopak jedynie uśmiecha się niezręcznie.
Nie pali, ale i nie przyznaje się do tego. Milcząco podąża za sylwetką gościa. Dłonie wciska w kieszenie spodenek, rozgląda się niedbale po mijanych przedmiotach.
Nic nowego, zawieszał na nich wzrok wiele razy — burgundowy wazon, sztuczne słoneczniki, sczerniałe złoto świecznika, który swym kształtem przypomina żydowską chanukiję. Wychodzą na balkon. Chociaż nie, w rzeczywistości jest to loggia — wycięta w fasadzie wnęka, którą przecinają cztery białe, smukłe kolumny. Pod nimi posadzka wysypana z drobnych, szarych kamyków. Nad nimi zadaszenie, które jest już balkonem, na który wchodzi się z pierwszego piętra. Samotny kos śpiewa jedną ze swoich krótkich, urywanych melodii. Szybko jednak tonie w grzechocie niewidocznych cykad. Na dworze wciąż panuje upał, choć pod zadaszeniem nie doskwiera on tak bardzo. Szczególnie wtedy, gdy ciało pokrywa delikatna, zwiewna bawełna.
— To jakie masz plany na wieczór? — pyta, gdy palce rozmówcy sięgają po fajkę; staje do niego przodem opierając plecy o zimną kolumnę.
Kamień budynku chłodzi jego łopatki. Zimno to wtapia się najpierw w skórę, później mięście. A potem jest już w całym ciele. Ciemne, głębokie źrenice stają się gorzkie, a w oziębłości tej kryje się ukucie zazdrości. Nie potrafi jej wytłumaczyć. Marszczy brwi, gdy skacze spojrzeniem z łagodnie spoglądających na niego oczu, delikatnie uniesionych ramion i dłoni chroniących ogień przed nieistniejącym wiatrem.
Gdy paczka papierosów podsunięta zostaje pod jego brodę, przygląda się jej dłuższą chwilę i chwyta jedną z fajek. Dopiero gdy mentole znikną w kieszeniach mężczyzny, mówi:
— Nie palę.
Obraca zdobycz w dłoni, łagodnie, byleby nie naruszyć kruchego tytoniu. Zakłada fajkę za ucho. Niecelowo. Robi to machinalnie, nie będąc zaznajomionym z tym akurat cliché. Spogląda jak misterne, nikotynowe dymki rozpuszczają się w powietrzu. Widzi tego mężczyznę, ale nie do końca. Jest jak ta mgiełka. Widzi, ale nic go nie łapie, nic go nie zwodzi, ale zanim się spostrzeże, że coś jest nie tak, że coś sprawia mu trudność, minie kilka dni. Wtedy będzie już odkodowywał emocje, dochodził do czegoś, co bez jego wiedzy, rodziło się pod jego nosem. Będzie chciał przecierpieć te wszystkie symptomy, zanim zmusi się do powiedzenia jednego słowa: [i]chcę[/].
— Ale przynajmniej okolicę mamy przyjemną — zaczyna, jakby od dłuższego czasu prowadzili ożywioną rozmowę. — Większość domów jest niezamieszkana. Stoi, bo nikogo na nie nie stać. Ojciec płaci za tę miejscówkę minimalny czynsz. Dostał wraz z awansem. W zasadzie tuż po śmierci matki. Coś w rodzaju zapomogi.
Wzrusza ramionami i odrywa się od ściany. Przechodzi z jednego miejsca w drugi. Dłonie wciąż w kieszeniach, tylko oczy błądzące to po fasadzie, to po ogrodzie rozciągającym się przed nimi. Wykonana z jasnych płyt ścieżka prowadząca do drewnianej, otwartej altany, w niej czarny stół i czterema zdobionymi krzesłami. Tuż obok wyłaniający się zza zieleni hamak. Kolorowy, tkany grubą nicią. Drzewa są średniej wielkości, posadzone bez większego porządku. Chociaż może i ten istniał, ale do momentu, w którym korzenie zaczęły rozpychać pulchną wtedy glebę, a gałęzie rozpościerać się dużo dalej, niż przewidziano. Za nimi jabłonie i brzoskwinie.
— Drzewa z owocami nie są nasze. Kilka domów dalej mieszka wielopokoleniowa rodzina zajmująca się ich uprawą. Są bogaci. Wiadomo, żywność w mieście staje się towarem deficytowym.
Stopy odczuwają ciepło nagrzanej posadzki. Mimo to nie są poparzone. Spiekota kamieni delikatnie grzeje ciało, od palców ku klatce piersiowej. Przystaje w miejscu, lewa noga delikatnie wysunięta do przodu.
— Nie będę cię zatrzymywał. Powiem ojcu, że miałeś coś do załatwienia.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie rozgląda się nawet przez ramię w celu upewnia się, czy chłopak za nim podąża. Prowadzi, choć jest tu intruzem. Nie zwraca uwagi na mijane przedmioty; są dla niego zaledwie zapychaczami tej burżuazyjnej przestrzeni, niepotrzebnym dodatkiem zapewne potrącanym przez wojskowego, gdy ten ledwie trzyma się na nogach po wieczornym piciu.
W drodze do drzwi balkonowych zwraca uwagę tylko na jeden przedmiot - żółte kwiaty. Nie jest pewny, ale to chyba słoneczniki. Ojciec często przynosiła je matce, a ona w złości wyrzucała je do kosza. Wiedziała, że to w ramach przeprosin. Były dwie możliwości - albo skok w bok, albo roztrwonienie kolejnej części majątku.
Kontakt wzrokowy majora z sztuczną imitacją rośliny szybko się kończy. Patrzy przed siebie, wyprostowany jak na baczność i idzie pewnym krokiem, jakby doskonale orientował się w rozkładzie pomieszczeń tutejszego budynku, jakby był tu już wiele razy. Nie zwalnia nawet na chwile, aby zorientować się w swoim położeniu. Pamięci go nie zawodzi; spojrzenie konfrontuje się z drzwiami najpewniej balkonowymi. Podchodzi do nich, ujmuje dłoń w klamkę, ciągnie ją w dół i otwiera. Duchota uderza go w twarz. Instynktownie cofa się kilka kroków w tył, niemal wpada na znajdującego się z plecami młodzieńca, jednak nie rezygnuje ze swojego zamierzenia. Przystępuję za próg. To co wcześniej uważa za balkon, to wnęką, ale nie narzeka. To dobre miejsce, by zapalić. Miejsce, jak każde inne. Wychodzi na zewnątrz, rozgląda się pobieżnie po okolicy, a potem lokuje wzrok w twarz młodzieńca. W jego mimice twarzy coś się zmienia. Kojarzy mu się z czystym niebem, którego nagle pokrywają szare, deszczowe chmury.
Wsuwa papierosa do ust i sięga dłonią po klasyczne zapałki. Zawodzą go rzadziej niż zapalniczka, są w jego mniemaniu też bardziej praktycznym rozwiązaniem, chociaż jak zmoknął nie nadają się do niczego. Wyjmuje jedną z nich i pociera czerwony łebek energicznie o draskę.
To wymówka — odpowiada krótko, pokrętnie przyznając się do niechęci, którą czuje względem przełożonego. Jego słowa są niewyraźne, zniekształcone przez filtr podtrzymywany jedynkami. Przykłada zapałkę do białej końcówki papierosa i zaciąga się nim po raz pierwszy, krzywiąc przy tym czoło, na którego powierzchni natychmiast powstaje zmarszczka.
Spogląda kontrolnie na chłopka, gdy ten informuje go, że nie pali. Aurich pierwszego skręta włożył miedzy zęby w liceum. Pierwszy podryg zakończył się kaszlem, gdyż dym, który zgromadził się w płucach, doprowadził go bezdechu. Wszystko wróciło do normy dopiero po tym, jak z obrzydzeniem cisnął pet pod buta i zdeptał go. Nie dziwi się zatem swojemu rozmówcy.  Chwyta fajkę na powrót w palce.
W takim razie nie mów ojcu, że namawiam cię do wyhodowania raka.
Przenosi wzrok na krajobraz. Zaciągnąwszy się, podziwia okolice. Podtrzymuje dym nikotynowy w organizmie i wodzi leniwie spojrzeniem po pejzażu. Jest wiejski i sielankowy. Wygląda jak obraz, który wisiał w salonie, jedyna z nielicznych pamiątek przywiezionych przez dziadków z M-5. Teraz pewnie leży na strychu upchany w karton, pokryty pięcioletnią warstwą kurzu.  
Cicho i spokojnie tutaj — przytakuje. Za spokojnie, dodaje w myślach. Chyba za bardzo przywykł do gwaru rozbrzmiewającego w centralnej części miasta, w którym przebywał częściej niż w zaciszu własnych czterech ścian ulokowanym pod lasem, co najmniej dwadzieścia kilometrów stąd.
Gdy młodzieniec wspomina swoją matkę, Rokuro przypomina sobie zaraz o zdjęciach i zaczyna mu coś świtać. Jest ciekawy, czy przełożony przelewał swoje fantazje na temat III Rzeszy na swoich synów, ale ostatecznie głos zamiera w krtani, bo jakiż jest sens rozdrapywać stare rany, wypytywać o ich prywatne zażyłości?
Strąca popiół z papierosa. Wcześniej zrodzona w nim ochota na nikotynę wparowała. Gasi peta na gzymsie i nie zapytawszy nawet o pozwolenie wyrzuca go na równo obstrzyżony trawnik.
Pewnie zajmie mu to więcej niż godzinę, ale na wszelki wypadek zostanę. Poczekam, jak obiecałem, ale nie musisz mi towarzyszyć — mówi i dopiero wtedy zerka na Jarema. Ile może mieć lat? Dwadzieścia trzy? Studiuje? Pracuje? Czymkolwiek się zajmował, na pewno miał tysiące spraw na głowie i zero chęci na spędzanie czasu ze starszym od siebie podwładnym ojca. — Nie przejmuj się mną. Pokręcę się po okolicy i sobie pójdę.
Uprzejmy uśmiech wpełzł na usta oficera, jednak jego wiarygodność została podważona przez zubożałe rysy twarzy.
                                         
Aurich.
Generał Eliminatorów
Aurich.
Generał Eliminatorów
 
 
 

GODNOŚĆ :
Rokuro Aurich


Powrót do góry Go down

Studiował. Ze specyficznymi dla siebie przerwami, ale studiował. Lokalny system szkolnictwa rzadko kiedy pozwalał sobie na braki w edukacji. W szczególności, gdy kark uciskany był przez silną łapę ojca. Metaforycznie, ale jednak.
— Nie przeszkadzasz, chodź.
W ich domu nie było przemocy, przynajmniej tej haczącej o bruzdy i siniaki na ciele. Całość rodziny oscylowała wokół słownych przedsięwzięć. Zaniechania w karach fizycznych wynikały z poprawności rodziców. Zabawne, jak bardzo chcieli się wpasować w panujący system dobroci kierowanej w stronę własnych dzieciaków: nie bić, nie zmuszać, nie ponaglać. Rezultatem takiego podejścia stała się rozwydrzona banda szczeniaków, która pozwalała sobie na dużo więcej, niż przeciętny dzieciak na ulicy. Paradoksalnie wyhodowano w nich przemoc, gdy gaszono najmniejsze oznaki tyranii w domu. Powtarzam, tej fizycznej.
W oddali osiedla bloków. Z tego punktu sprawiają wrażenie przytulonych do siebie, jakby szukały ciepła. Niegdysiejsze a złote zasady Karty Ateńskiej już dawno poszły w niepamięć. Czym bliżej miasta, tym budynki stawały się ciaśniejsze, bardziej wilgotne i skromne. Jakby z każdym krokiem odbierano ludziom kolejny fragment ich prywatnej przestrzeni. Kolejny, znaczący metr. Przedziwne, w jaki sposób ciało jednej istoty wychwytuje zmiany w przestrzeni — kurczy i garbi się, kruszy pod naporem malejących ścian.
Mijają rzędy owoców. Niektóre dopiero puściły pędy, dopiero zaczną pachnieć. Na białych ciuchach chłopaka osiadają rzędy muszek. Przypominają fraktale, które w rytmicznym tempie przemieszczają się po ciele. Jednocześnie tworzą specyficzny rodzaj tańca zaostrzony chłopięcym potem. Niczym naspidowane wchodzą pod kołnierz, kreślą kręgi na rękawie. Uciekają, gdy leniwy podmuch wiatru unosi bawełnianą koszulę.
Wciąż idzie na boso. Może dlatego, że zna te ścieżki jak własną kieszeń. Ostrzejsze kamienie schowane pod nieśmiało przekrzywionymi jabłoniami, nierówną korę, którą leśne zwierzęta skruszyły podczas ocierania się o pnie drzew.
— Nie mam, co ze sobą zrobić. Popałętam się z tobą.
Słowa chowają się pod cienką warstwą syczenia owadów. Chociaż nawiązał do słów mężczyzny po dłuższym czasie wie, że rozmowa wciąż nie zboczyła z kursu. Inaczej z samymi myślami. Zerka na towarzysza. Ujmuje go spokój mężczyzny, lakoniczność wypowiadanych przez niego słów, być może jako taka niechęć (skierowana bardziej do świata, niż do konkretnej rzeczy, osoby). Częściowo uważa na stawianie kroków po właściwej stronie trawy — tej wygładzonej, niegroźnej dla podeszwy stopy, częściowo skupia się na odpowiednim balansie ciała. Skutkiem tego jest płynny, choć mało rytmiczny chód. Raczej kluczenie pomiędzy przeszkodami.
— Masz broń? — pyta w końcu, gdy rząd drzew urywa się, a oczom ukazuje się tył czyjegoś podwórka. — Jeśli tak, pokażesz?
Staje w miejscu, w którym niegdyś musiało być ogrodzenie. Niedawno zasiana trawa zaczyna kiełkować. Jest świeża, jasna, skrząca się w słońcu. Czuje, jak upał atakuje jego kark, częściowo łopatki. Skóra powoli czerwienieje, na blade ciało wstępują ciemniejsze plamy. Zawsze nierówne, przypominające kolejny rodzaj bielactwa.
— Tutaj — szepce, gdy oddalają się od otwartego podwórk
Widzi wyłożony kamieniami basen. Choć nie, bardziej przypomina fontannę rozłożoną na prostokącie. Przy końcu zbiornika znajduje się nadstawka wykończona wzorami w kształcie muszli. Po środku z niemal niezauważalnego zaworu sączy się woda. Nie jest ona perfumowana, chlorowana. Przypomina raczej tę z jeziora, choć czystszą, o modrawym kolorze.
— Chcesz popływać? — uśmiecha się, gdy wiatr luźno wkrada się pod rękawy koszuli i nogawki spodenek.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zrywa dwa owoce z drzewa. Jedno podaje młodzieńcowi, drugie przeciera o podkoszulek z logiem S.SPEC i bierze do ust. Przegryza delikatne omszane małej brzoskwini, czując pod zębami słodki miąższ. Kilka kropel ulatuje mu z ust i skapuje po krzywiźnie szczęki. Konsumpcja trwa tylko chwile, ale musi przyznać, ze tutejsze owce różnią się w smaku od tych sklepowych. Wyrwane prosto z drzewa, są przede wszystkim świeże.
Pokonując kolejne metry kwadratowe przestrzeni, rozgląda się dookoła. Napawa się pięknem otaczających ich przyrody. Nie protestuje, kiedy owad do niego polatuje i zatrzymuje się kilka centymetrów nad jego twarzą. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że to z powodu soku zjedzonej brzoskwini. Ściera go szybko z podbródka z dozą nieporadności w tym geście.  
Mam — odpowiada, kiedy słyszy pytanie tuż przy swoim uchu. Nie potrzebuje zachęty. Wyciąga pistolet z kabury. Mały, podręczny, idealnie leżący w dłoni. Podaje go bez krępacji młodzieńcowi. Jest nienaładowany. Po służbie zawsze wyciąga magazynek. Kwestia przyzwyczajenia. Czasem odwiedza przyjaciela. Ma trójkę ciekawych świata dzieciaków.  Nie chce mieć ich na sumieniu, gdyby któreś z nich wzięło gotową do wystrzału broń do ręki. — Ojciec uczył cię strzelać? — pyta po chwili. Patrzy na fascynacje okalającą twarz Jaremy, gdy ten ujmuje w palce broń. — S.SPEC od czasu do czasu udostępnia strzelnicę zwykłym obywatelom, pod warunkiem, że są pod nadzorem wojskowego z licencją na jej użytkowanie. Mogę ci kiedyś zabrać — proponuje po chwili bez żadnego oporu. Jakby oferował mu wypad na fastfooda. Strzelenie to dla niego obowiązek, a nie hobby, jednak sam dawno nie testował swoich umiejętności. Niebawem znowu będzie musiał przejść przez testy sprawnościowe. Czas najwyższy podszkolić swoje umiejętności w tym zakresie, inaczej prędzej czy później odbiorą mu licencje i posadzą za biurkiem. Papierkowa robota nie była dla niego, nużyła go. Zawsze z opóźnieniem składał wszelkie raporty albo zlecał spisanie takowych komuś innym. Sam wolał działać.  
Tutaj słyszy i rozgląda się dookoła. Mylił się, mówiąc się, że to ładna okolica. To piękna okolica. Tak różna od tego, co widuje na co dzień. Podchodzi bliżej basenu, który wygląda jak fontanna. Kolejna forma burżuazji.
Nie przepadam za taką formą aktywności fizycznej — mówi wprost. W wodzie ręka mu szybko drętwieje, staje się bezużyteczna, a niedowład ustępuje dopiero po upływie kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu minutach. Poza tym nie ma przy sobie prochów przeciwbólowych. Nie chce demonstrować swojemu rozmówcy gradientu emocji, który zwykle pojawiały się na jego twarzy, gdy stawy odmawiają posłuszeństwa. Usadawia się jednak na kamiennej ściance zbiornika. Zdejmuje wpierw jeden, potem drugi but, potem ściąga skarpetki i podwija nogawki sztywnego materiału spodni.
Woda gruntowa? Z jeziora? — pyta. Nabiera trochę wody do dłoni. Ochlapuje nią spoconą twarz. Czuje jej chłód i związaną z tym ulgę, wytchnienie. Po chwili macza też w niej nogi. — Raj na ziemi — diagnozując, zerkając na chłopca, a potem wystawia twarz do słońca i przymyka oczy. Rzadko się opala, bo nie ma za bardzo czasu. Słońce częściej chwyta go na Desperacji niż tu - w Mieście. Nic dziwnego. Sztuczne nie może się równać z mocą prawdziwego. Tamte jest bardziej toksyczne, destrukcyjne dla skóry, te o wiele łagodniejsze, mniej rakotwórcze.
Pozwala, aby otoczyła ich powłoka milczenia. Wsłuchuje się w odgłosy wydawane przez przyrodę. Wyraźnie słyszy bzyczenie pszczół, świergot ptaków, a nawet ciche szelest liści wywołany przez lekkie, nienachalne podmuchy wiatru. Mógłby tu zostać choćby do rana. Przespać się na kępach zielonej trawy nawet kosztem chodzących po niej mrówek oraz innych mniejszych żyjątek. Przyroda zawsze onieśmielała go swoim naturalnym urokiem.
                                         
Aurich.
Generał Eliminatorów
Aurich.
Generał Eliminatorów
 
 
 

GODNOŚĆ :
Rokuro Aurich


Powrót do góry Go down

Pestkę po owocu najpierw ssie, potem jeszcze mokrą ukrywa w prawej dłoni. Wodzi po niej opuszkiem jednego z palców, wpierw bez większego zastanowienia, później gwałtowniej, natarczywiej, jakby ta stanowiła niewielki pocisk. Zresztą, później nim się staje. Pestka pozorująca nabój wyrzucona zostaje na chwilę przed zauważeniem broni.
Zanim chwyci pistolet, nieruchomieje. Podniecone spojrzenie nie gra z nagłym zatrzymaniem ciała. Uchyla usta w niemym niedowierzaniu a dłoń, jeszcze mokra od śliny i miąższu brzoskwini, kieruje ku podarunkowi. Metalowa powierzchnia nie pasuje do otoczenia. Słońce odbijające się od pistoletu świeci mu w oczy. Chowając zachwyt za płatki uszu, gdzie gęsia skórka wywołuje ledwie zauważalne drgawki, spogląda na rozmówcę. Ten wygląda pogodnie jak wiosenny poranek, a kiedy przemawia jego beztroska pieści ucho jak liżąca piasek morska fala.
— Mógłbyś? — pyta zdawkowo; mógłbyś mnie tam wziąć? Mógłbym tak z tobą? Mógłbym tak po prostu?. — Kiedy?
Chce znać konkretną datę, minutowo dookreśloną godzinę, Obietnica, jeszcze nie złożona, wwierca się w jego czaszkę, chwilowa zachcianka przekształca się w pragnienie a to już na zawsze spaja się z postacią żołnierza. Pożądanie nie zadaje sobie trudu przeprowadzenia rozpoznania, wchodzi od razu, kopniakiem i mości się w jego podbrzuszu. Czuje mdłości na chwilę przed uświadomieniem metafizycznych i fizycznych konsekwencji tego uczucia.
W pośpiechu oddaje broń, obracając się w miejscu szybko zmierza ku wodzie.
— Nie wiem, nie wiem skąd ta woda. Można to sprawdzić? — pyta naiwnie, gdy mężczyzna zdejmuje obuwie i spokojnie siada na skraju prowizorycznego basenu (zbiornika?).
Nie przyjmuje jego wizji raju. To miejsce, dom i okolice, już dawno straciły na sielskości. Daleko im do wizji świata z krajobrazów matki, do tego, czego kobieta szukała przez całe życie. Wie, że zielonkawe krajobrazy stanowiły dla niej przeciwieństwo wojny, były mokrym snem i niespełnionym życzeniem. Nie wiedziała, że i w rajach leje się krew.
Zdejmuje białą koszulkę, składa ją w niemal perfekcyjny kwadrat, podwija kołnierz i układa na nim bejsbolówkę. Włosy ciemnej barwy chwieją się na delikatnym wietrze, szepcą o niepoprawności sytuacji, o ojcu, który zbeszta go, gdy zauważy, że nie ma ich w mieszkaniu. Jarema nie jest w stanie określić, ile czasu minęło. Kwadrans? Może. Może mniej. Niestrawność z podbrzusza gramoli się do gardła. Chciałby zwymiotować, nie ma gdzie.
W wodzie zanurza wpierw stopy. Ostrożnie, obserwując jak biała skóra chowa się pod naruszoną już taflą. Podnosi ciało na dłoniach, mięśnie przedramion napinają się przed ostatecznym wskoczeniem do zbiornika. Zimno mierzwi skórę, dobiera się do kości.
— Cholera — klnie cicho, rozbawiony, jego usta sinieją, białe ramiona zyskują czerwonawe, niewielkie plamki.
Szybkim ruchem nurkuje i podpływa do brzegu. Opiera brodę o dłonie. Te znajdują oparcie na zimnym marmurze.
— Nie jest to raj — kwituje kwestię sprzed chwili.
Potrzebny mu chłodny intelekt.
— Na dłuższą minutę nikt nie mógł tutaj wytrzymać — mruczy, spoglądając przed siebie, gdy nogi z wolna falują w wodzie. — Ani matka, ani mój brat. Zresztą, i biblijne chucherka nie mogły. W sensie, że Adam i Ewa, w raju.
Zerka na mężczyznę, ale oślepia go słońce.
— Nieważne, nieważne — krzywi się boleśnie. — Przyjmuję zaproszenie na strzelnicę jako obietnicę anty raju, zgoda?
Uśmiecha się szelmowsko. Żyjąca w nim zbójecka natura wkrada się i w oczy. Te z półprzymkniętych i rozmarzonych stają się zawadiackie. Jak podróżnego cyrkowca ze szpicrutą w ręce.
— To jak, kiedy? Dzisiaj?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach