Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje


Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Go down

We'll cast some light and you'll be alright [Noa x Arcanine] Xa6lbJR

Czas: wstępnie wiosna 2486 roku.
Miejsce: M3, dom Noa, znajdujący się gdzieś blisko muru, z dala od hałasu centrum. Okolica raczej spokojna.


Miałaś mnóstwo pracy tego dnia, choć tak bardzo ci się nie chciało. Skrzynka mailowa pękała w wiadomościach zawierających nowe zlecenia. Zapewne z części nich będziesz musiała zrezygnować, bo nie dasz rady tego wszystkiego udźwignąć. Nie czułaś się dobrze. Ten rok rozpoczął się koszmarnie, a waga zamiast spaść stała w miejscu. Z poczucia bezsilności, ze wściekłości zniszczyłaś ją, niedługo potem żałując tego czynu. Będziesz musiała kupić następną. Jesteś przecież uzależniona od ważenia się, kontrolowania takiego istotnego dla ciebie głupstwa. Przecież wiesz, że te nadprogramowe kilogramy same nie znikną, ale nie robisz nic by to zmienić. Każda próba ćwiczeń, każda dieta kończy się tym samym - druzgocącą porażką. Beznadziejna jesteś w tych postanowieniach, dobrze że masz chociaż pracę, którą możesz się zająć. By zapomnieć o sobie i o tym jaki wstyd przynosisz własnej rodzinie. Kiedy ostatni raz z nimi rozmawiałaś? Przedwczoraj, tydzień temu? Znowu ich okłamałaś, że wszystko jest u ciebie w porządku. Uwierzyli ci, bo taka byłaś przekonująca, ale teraz jest ci z tym po prostu źle. Czemu nie możesz powiedzieć tego wprost, że sobie nie radzisz ze swoim życiem? Masz ponad trzydzieści lat, jesteś sama, toniesz w śmieciach, które sprzątasz raz na jakiś czas, a ciuchy które nosisz wyglądają jak warstwy ochronne z poprzedniego tysiąclecia i patrzysz każdego dnia w lustro by nieumiejętnie próbować przekonać samą siebie, że wszystko będzie w porządku. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.
Rozległ się dźwięk wiadomości nagranej na automatyczną sekretarkę. Nadal korzystasz z tych reliktów przeszłości, lubisz wszystko co jest stare. W szafie trzymasz kasety, płyty winylowe, płyty CD, gramofon, odtwarzacz kaset magnetofonowych. Na wierzchu gdzieś jest nawet radio, ale zapewne przykryty pustymi opakowaniami po słodyczach. Wypuszczasz powietrze ze świstem nieomal wypuszczając kubek z gorącą herbatą. Było blisko. Zapach jaśminu uderza cię w nozdrza, kiedy zmierzasz z kuchni do pokoju. Wszędzie masz niedaleko, twój dom nie jest duży, ale jest z pewnością przytulny. Lubisz go. Czujesz się tutaj bezpieczna. Yori smacznie sobie spał na twoim łóżku i uniósł głowę, gdy tylko postawiłaś kubek na biurku. Uśmiechasz się do niego, a on podnosi się z miejsca i podchodzi do ciebie merdając ogonem. Głaszczesz jego łeb, uśmiechasz się nikle, ale szczerze. Kiedy patrzysz w stronę okna odkrywasz, że zdążył zapaść zmierzch.
- Już tak późno? - ze zdziwieniem pytasz samą siebie. Odpowiada ci tylko szczeknięcie Yori'ego. Ściągasz na chwilę okulary, przecierasz oczy i ponownie je wkładasz. Następnie otwierasz okno by wpuścić do środka trochę chłodnego wiosennego powietrza. Oddychasz głęboko i sięgasz po kubek z herbatą. Upijasz łyka. Dobrze, że większość zleceń masz za sobą, nie zostało ci tego dużo, dlatego jeszcze trochę i będziesz mogła odpocząć. W końcu.  
Telefon wydaje z siebie dźwięk by o sobie przypomnieć. Wzdychasz, bierzesz kolejny łyk ciepłego napoju i odkładasz kubek. Podchodzisz i kucasz przy telefonie stacjonarnym, który spełnia wszystkie wymagane funkcje. Nie oczekujesz niczego innego. Wciskasz odpowiedni przycisk, rozlega się szum by następnie w twoim pokoju mógł rozbrzmieć ciepły głos twojej matki.
- Kochanie, wiem że niedawno rozmawiałyśmy, ale chciałabym ci powiedzieć, że nie mogę się doczekać, kiedy zajrzysz do domu. Twoja siostra bardzo się niecierpliwi, my zresztą też. Mamy ci tyle do powiedzenia! A tak przy okazji, jest taki pewien miły oficer, który bardzo chciałby cię poznać. To syn mojej koleżanki, bardzo poukładany i zorganizowany. Spodobałby ci się. Może byś się z nim spotkała? Sądzę że...
- Mamo, nie! - jęknęłaś i schowałaś twarz w dłoniach. Byłaś nadal jak dziecko. Zawstydzone dziecko, które, nie wiedząc czemu poczuło się zdradzone. Nie chciałaś żadnego oficera, nie szukałaś nikogo, zupełnie się na tym wszystkim nie znałaś. Reszta nagrania ci umknęła i zanim się spostrzegłaś telefon ucichł.  Dlaczego? Dlaczego teraz? Dlaczego w ogóle?
Yori zaszczekał radośnie i podbiegł do ciebie, kładąc swoją głowę na twoich kolanach.
- Spacerek? - przewietrzenie się było tym czego w istocie potrzebowałaś. Yori potwierdził. Podniosłaś się, ubrałaś ciemnoniebieską bluzę z kapturem, znalazłaś smycz i przypięłaś ją do obroży Yori'ego.
Po włożeniu na stopy butów i zamknięciu domu, upewniłaś się czy na pewno drzwi były dobrze zamknięte, po czym ruszyłaś w stronę gęstego pasma zieleni przy samym murze.  Było przyjemnie, nawet bardzo, zdążyłaś ochłonąć zanim do twoich uszu dotarł jakiś szelest, odgłos jakby coś upadło na ziemię. Coś ciężkiego. Było dość ciemno, latarnie nie oświetlały zbyt dobrze tego kawałka miasta. Yori się zjeżył i zaszczekał.
- Jest tu ktoś? - spytałaś niepewnie, idąc powoli w tamtym kierunku.
Oglądałaś tyle filmów, że powinnaś wiedzieć że tak się nie robi, ale nie mogłaś powstrzymać swojej ciekawości. Poza tym, może ktoś potrzebował pomocy? Chociażby starszy pan Sato, który miał chore serce?
- Yori, cicho. Panie Sato, to pan?
                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

Do jasnej cholery — to musiał być sen. Pięćset lat później na podobne sytuacje nie drgnie mu nawet powieka, ale teraz serce waliło jak oszalałe, a w ustach miał garść trocin. Czuł jak język przykleja się do podniebienia w każdorazowej próbie uspokojenia oddechu; dyszał jak niewprawiony maratończyk, który musiał dobiec do mety, bo widownia klaskała i zmuszała jego wycieńczone nogi do bezsensownego szurania  podeszwami po chropowatym, nagrzanym asfalcie.
Podczas tej gonitwy upadał wiele razy. Spodnie jakie miał na sobie, ledwo trzymały się kupy. Materiał na wysokości stawów starł się już wieki temu (może wczoraj, bo chyba od wtedy trwa pościg, ale Jace niczego nie był pewien). Krwawiły nie tylko zdarte do mięsa kolana, ale też ręce którymi amortyzował upadek (setki upadków — poprawił umysł) i twarz, którą niejednokrotnie wpadł w chaszcze — głównie dlatego, że oglądał się za siebie, a gdy zwracał wzrok na drogę, było już za późno.
Wiedział, że powinien dać sobie spokój. Długo tak nie pociągnie. Nie miał pojęcia, skąd tamci mieli tyle energii, aby podążać jego śladem od ponad czterdziestu ośmiu godzin — Jace nie posiadał zegarka, ale to już druga noc, kiedy czuł na karku gorący oddech morderców.
Oni cię zabiją.
Wiem.
Przebieraj nogami.

Przedarł się przez suche liście, nie kwapiąc się, by strząsnąć z włosów pozostałości. Przebieram.
Niewiele pamiętał z tej nocy. Z poprzedniej też nic. Urywki wspomnień migały mu przed oczami jak wyświetlane zbyt szybko slajdy. Były niewyraźne, pomijając jeden czy dwa szczegóły. Na początku kraty, za nimi mnóstwo rozmytych sprzętów. Potem skąpany w czerwieni korytarz przekrzywiony o niemal dziewięćdziesiąt stopni, jakby ktoś cyknął fotkę w sekundę przed tym, zanim wyrżnął o ziemię. Lampy awaryjne. Znów przekręcony kadr przedstawiający kawałek wystającego dachu i krwiste niebo o zmierzchu. Miałem czas, by zadrzeć głowę i spojrzeć do góry? Sucha ziemia. Martwy las. Sekundowe zerknięcie zza ramienia, prosto w rozwarte ślepia dobermana spuszczanego ze smyczy (smycz była wyjątkowo widoczna na tym nieostrym obrazku, jakby ktoś bawił się w programie graficznym i skupił się na wyszczególnieniu akurat tego kurewskiego elementu).
Jace splunął w bok. Albo raczej — chciał splunąć, ale nie miał już czym. Płuca paliły go żywym ogniem i czuł te płomienie także w ściśniętym gardle. Żółć trawiła ścianki przełyku jak kwas, ale nie był w stanie się tego pozbyć. Miało to w ogóle jakieś znaczenie? Czuły słuch (nienawidził się teraz za to, jak rewelacyjnie podkręcono mu głośność, gdy tylko zbudził się pod gruzami w 2012 roku) wyłapywał coraz szybsze i mocniejsze dudnienie wojskowych podeszew o grunt.
Cała ziemia jakby skakała w takt ich kroków.
Hura, hurra. Jesteśmy coraz bli-bli-bliżej!
Dajcie se kurwa siana — warknął, ruszając znów naprzód.
Nie zauważył, że przystanął. Stracił kilka sekund. Może minut?
Pewnie godzin.
Znajdował się teraz blisko murów; księżyc wisiał wystarczająco wysoko, aby oświetlać drogę i pogłębiać cienie. Wokół nie było nikogo i niczego, co mogłoby mu pomóc, tylko suchy pył i bębnienie krwi w skroniach. Oparł rękę o szorstkie cegły, posuwając się wzdłuż ściany.
Mógł zginąć wczoraj, tam gdzie go trzymali. Albo spróbować uciec i zginąć podczas biegu. Ten dawny Jonathan pewnie zaśmiałby się bezsilnie i czekał na egzekucję. Znając samego siebie — osobiście wyciągnąłby ręce w ich stronę, żeby zatrzasnęli kajdany na jego nadgarstkach i poprowadzili go do sali. Z jakiegoś powodu uważał, że skończy na krześle elektrycznym. Równie dobrze mogli go powiesić.
Przesunął wolną ręką po piersi.
Albo rozstrzelać.
Ale tamten „ja” nie istniał. Zgnieciono go w palcach jak kartkę, na której zapisało się za dużo bezsensownych błędów i wyrzucono za siebie. Pojawił się nowy papier. Tabula rasa. Zaczął dobrze. Teraz coś szwankowało. Nie umiał nawet jednoznacznie określić, kiedy się potknął i wylądował w sytuacji bez wyjścia.
Wziął głęboki wdech, nagle natrafiając na wyrwę. Przeniósł przekrwione oczy na dłoń, która zniknęła w murze. Widział tylko zadrapane do krwi ramię — od łokcia w górę. Resztę spowijał mrok.
Niewiele myśląc zwrócił się przodem do wyrwy. Musiał się na nią wdrapać, bo dziura zaczynała się mniej więcej na wysokości jego ramion. Wspinaczka wydawała się ostatnią rzeczą, którą byłby w stanie odhaczyć na liście rzeczy koniecznych do zrobienia. Ale jednak się udało. Zmiękłe od wyczerpania mięśnie w zasadzie się go nie słuchały; uratowało go tylko to, że złapał się jednego z wewnętrznych, metalowych prętów konstrukcji i dzięki temu dał radę się podciągnąć.
Impuls bólu wyrwał spomiędzy zębów zduszony jęk. Ból kolan udawało mu się ignorować tak długo, jak długo nie szurał nimi po ziemi. Teraz znów otarł się o powierzchnię i na nowo przypomniał sobie, w jak kretyńskim położeniu się znalazł.
Świetnie, wlazłeś do dziury. Zdechniesz w niej, a nie pod nią. To zmienia twój punkt widzenia, Jace?
Zamknij się.
Chciał wstać, ale wyrwa nie była szczególnie wysoka. Gdy dźwignął się na nogi, głową uderzył w sufit. Skruszone sklepienie posypało na jego ramiona i pasma potarganych włosów masę ciemnego syfu.
Ruszył naprzód niemal kucając.

Tracił ostrość widzenia. Dźwięki też dochodziły z coraz większej oddali. Coś jakby łupnęło albo huknęło, ale nie sprecyzował co aż do chwili, w której uprzytomnił sobie, że patrzy w niebo. Gwiazdy migały jak miliardy lampek od sensorów. Uniósł zakrwawioną rękę i potarł nią twarz. Nogi oparte miał o mur, w lędźwie wżynały się resztki zmiażdżonych roślin, w które wpadł.
Musiał w pewnym momencie stracić grunt pod stopą i nie utrzymać równowagi.
Spadłeś.
To dobrze.
Będziesz bliżej piekła, gdy wreszcie cię znajdą.
… est... oś..?
Powoli przekręcił się na bok. Próbował wesprzeć się na łokciu, ale całe ramię drżało mu jak galareta. Sam nie wiedział skąd wykrzesał z siebie siłę, aby uklęknąć na kolanach (znów ten impuls; przed oczami wybuchła mu biel bólu). Potem wsparł się na udzie i podniósł do pionu.
Oddychał ciężko. Już nie tak płytko i krótko jak podczas biegu. Wdechy stały się szybkie, wydechy wolne. Trzymał się w cieniu muru, ale mimo zszarganych nerwów zdawał sobie sprawę, że to niewiele da. Dobermany nie potrzebują wzroku, żeby dopaść ofiarę. Pocisk czterdziestkipiątki także przebija się przez ciemność.
… cho... ato...
Głos przedzierał się przez błonę zamroczenia. Ton nie pasował do tych gruboskórych żołnierzy, którzy deptali mu po piętach od zeszłego wieczoru. Z drugiej strony mogła to być pułapka. Mogła, co nie?
Przywarł wierzchem dłoni do oczu. Czuł jak go szczypią, ale nawet gdyby postanowił się teraz poddać — tak po prostu upaść na klęczki i zanieść kretyńskim, dziecięcym rykiem bezsilności — nie miałby w sobie dość płynów na płacz.
Więc odpada. Wymyśl coś innego.
Cóż. Od początku wiedział, że może zginąć w klatce albo w biegu. Nie dostaną go bez walki. Nie będzie się tłumaczył nikomu ani niczemu, gdy trafi przed Sąd Ostateczny. „Dlaczego tak po prostu dałeś się przerobić na sito, Jonathanie O'Harleyh?”. Nie dałem, zdjął brudną rękę z równie brudnej twarzy i rozejrzał się dookoła. Wokół rozbrzmiewały świerszcze. Nie dałem, walczyłem. Jezu Chryste, kto dałby radę takiej armii? Po prostu byli silniejsi. To wszystko. Chwycił w palce gałąź. Była gruba, pewnie ciężka do złamania, ale także krótka, więc niezbyt nadająca się do tego, co w ogóle planował. O ile coś planował.
„To pan?”
To pytanie przebiło się przez ochronną bańkę, w jakiej się znajdował. Cóż, to ja. Witam pluton egzekucyjny. Tylko ostrzegam. Przed śmiercią przynajmniej jeden z was będzie mieć jedno oko mniej, a może nawet potowarzyszy mi w drodze do Sali Sądowej. Z tą myślą (dziwnie czystą i jasną, jakby mózg nie był atakowany przez impulsy bólu i skurcze rannych mięśni) wyłonił się nagle zza gęstwiny. Ujrzał kobietę — a w każdym razie jakąś dużą plamę — niespełna dwa metry od siebie. U jej stóp znajdowało się jakieś coś. Zignorował to. Uniósł rękę i z całej siły wymierzył cios w rozmywającą mu się przed oczami masę.


Ostatnio zmieniony przez Arcanine dnia 03.09.18 22:29, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pięćset lat później, choć na ten moment tego nie wiesz, nadal będziesz pamiętać ten dzień. Zapamiętasz dużo drobnych głupstw, by móc je analizować w chwilach wyjątkowo ciężkich. Część szczegółów oczywiście ci umknie, wraz z wiekiem, ale najważniejsze informacje pozostaną na swoim miejscu. Tak jak i pamięć o tym, co utraciłaś.
Twoje życie było wygodne, w porównaniu do niego, żyłaś luksusowo, ciężki oddech mając nie od uciekania, ale od jakiegokolwiek wysiłku. Byłaś ciężka, brakowało ci kondycji, taniec porzuciłaś kilka lat temu, co znacząco odbiło się na twoim komforcie psychicznym. Czułaś się słaba, bezużyteczna, a praca w czterech ścianach nie ułatwiała ci zadania. Oddaliłaś się od prawie wszystkich znajomych, którzy stali się zaledwie rzędem cyferek w pliku tekstowym. Pliku z numerami, w razie gdybyś potrzebowała się z kimś skontaktować. Nigdy nie skorzystałaś. To nie był sen, nie twój, w twoim śnie wszystko wyglądało bardzo nierealistycznie, włącznie z tobą. Sen się w pewnym momencie urywał, a ten dzień trwał i trwał, dobiegał nawet końca. To nic tylko rzeczywistość. To nic wielkiego. Kolejna wyrwana kartka z kalendarza, kolejny krok bliżej jakiegoś święta, które wyleciało ci z głowy. Może to rocznica rodziców albo rodzinny obiad z siostrą mamy i jej dziećmi? Znowu usłyszysz o osiągnięciach naukowych kuzynki, o tym jak doskonale idzie im planowanie jej ślubu? Sielanka. Nigdy nie wspominają o tym, co dzieje się za murem, zupełnie jakby ich to nie dotyczyło. Tam przecież nic nie ma, to tylko głupie pogłoski. Tam tylko jest nieprzyjazna pustynia, dlatego musimy siedzieć w mieście. Tak będziemy bezpieczni. Nie wiesz czemu, ale nie jesteś przekonana. To pewnie dlatego, że za dużo czytasz, za bardzo zwracasz uwagę na szczegóły w swoich zleceniach, analizujesz poszczególne fragmenty, czując, że coś jest nie tak. Trafiają ci się klienci z organizacji, wiadomości są co prawda umiejętnie zaszyfrowane, ale im więcej się nimi zajmujesz tym bardziej zaczynasz pojmować ten język. Nie jesteś w końcu pierwszą lepszą mieszkanką, która postanowiła zarabiać w domu. Wspomogły cię znajomości rodziców, a resztę załatwiła ciężka praca.
Pachniałaś. Uwielbiałaś kremy, choć makijażu praktycznie w ogóle nie robiłaś. Nie był ci potrzebny, niczego by nie zmienił. Pachniałaś bryzą, liliami i herbatą. To była ta odrobina przyjemności na którą było cię stać i to każdego dnia. Ale i tak pojawił się pryszcz na twoim czole, który musiałaś zasłonić. Nie wiedziałaś, że ktoś właśnie mógł walczyć o życie, o to by nie dostać się w ręce łowców jak zwierzyna. Byłaś zwykłą obywatelką, spełniającą swoje obowiązki, nie dającą się nikomu we znaki. Prowadziłaś normalne życie, choć nie wyglądałaś tak jak powinnaś. Nie byłaś zadbana, nowoczesna, piękna. Nie potrafiłaś tego zmienić.
Ale nie plułaś krwią ani ropą, mogłaś oddychać, miałaś czyste ubrania i sporo jedzenia. Ba, nawet wygodne łóżko! Miałaś tak wiele. A on nie miał nic.
Yori był przy twoim boku, kiedy ty, będąc tak naiwną i nieostrożną, kręciłaś się blisko muru. Bo przecież nic nie może ci się stać, w M3 nie ma przestępczości. Tętno przyspieszyło, pot pojawił się na twoim czole, bluza nagle zaczęła ci ciążyć. To pan Sato, prawda? To musiał być pan Sato. Zasłabł, nie mógł iść, a nikogo nie było w pobliżu. Biedny pan Sato. Serce wyrywało ci się gorączkowo, Yori też nie pomagał. Pomimo twoich prób uspokojenia, warczał, gotów by znowu zacząć szczekać. Twoja dłoń zatopiła się w jego futrze, do ucha wyszeptałaś mu: "Spokojnie, Yori, spokojnie".
Tabula rasa? Nie potrafiłaś, pomimo chęci. Każda nowa kartka będzie odbijać to, co było napisane na poprzedniej. Będziesz powtarzać swoje błędy. Oto ta tabula rasa. Starasz się jednak, starasz się bardzo mocno, ale ile razy możesz próbować od nowa? To tylko gwiazdy, cśśś, tylko gwiazdy, nie mogą zrobić krzywdy, nie oświetlą ciebie, nie obnażą tego całego tłuszczu. I nie pokażą  j e g o.  
Nie byłaś jego wrogiem, ale skąd on mógł o tym wiedzieć? Łatwiej było przyjąć, że przyszłaś tutaj by go dobić, wraz z Yorim. Zupełnie jakby ktoś w tej okolicy, ktokolwiek, mógł się spodziewać takiego gościa, przybysza znikąd. Jeszcze nie wiedziałaś, jeszcze nie. Nie miałaś dobrego wzroku, to nadal mógł być pan Sato, któremu udało się podnieść. Yori kręcił się wokół twoich kostek, szczeknął raz, potem drugi.
- Yori - szepnęłaś ostrzegawczo, mając nadzieję, że domniemany pan Sato się nie przestraszy. Nadal starałaś się być ostrożna, ale wykonałaś kolejne kroki do przodu, smyczą poruszając tak by mieć swojego towarzysza za sobą by przypadkiem nie skoczył na starszego pana. Sama myśl, że mogłabyś komukolwiek zrobić krzywdę wydawała ci się absurdalna, ale nie znałaś myśli jakie krążyły w głowie człowieka, trzymającego się cienia. Nie znałaś dobrze pana Sato.
Oto więc jego pluton egzekucyjny.
Nie zdążyłaś zareagować tak jak chciałaś, sparaliżowało cię, to działo się stanowczo za szybko. Strach, zimny pot gęsto spływający ci po czole i karku, gorączkowe zaciśnięcie pulchnej dłoni na smyczy.
Boże, Boże, tylko nie rób krzywdy Yori'emu. Nie rób krzywdy mi.
Twoje oczy krzyczały ukryte za szkłami, gorączkowo omiotły sylwetkę, tę nieludzką twarz, brudną i wykrzywioną z bólu. Szedł do ciebie żywy trup, szedł do ciebie, z bronią - nie zwracałaś na nią zbytniej uwagi, byłaś zbyt zajęta tym jak wyglądał. To nie był pan Sato, to był o b c y i wyglądał okropnie. Zasłoniłaś się instynktownie ręką, nie potrafiąc się cofnąć i poczułaś jak przeszywający ból rozlewa się po twoim ciele. Zawyłaś, pociekły ci łzy, ale nie potrafiłaś krzyknąć, bo głos uwiązł ci w gardle. Chyba złamał ci rękę.  Yori szczeknął agresywnie i  wyrwał ci się, by móc zaatakować znienacka nieznajomego, szarpiąc go za nogawkę.
- Y-y-yori njee! - wydobyłaś z siebie głos, choć bardziej brzmiało to jak skomlenie. Upadłaś, cała się trzęsąc, na kolana, próbując złapać smycz. Kaptur zdołał opaść, odsłaniając całą pulchną twarz otoczoną ciemnymi włosami. Twój ból zszedł na drugi plan, teraz liczyło się by nic się nie stało psu. - Proszęproszęproszę, nie r-ób mu krzywdy.  Pomogęci tylko nie rób mu krzywdy.
Adrenalina podskoczyła ci do góry i zapewne pomogła ci znieść ten nieludzki ból, choć udział w tym mogło brać również wyczerpanie będącego w beznadziejnym stanie nieznajomego. Najpewniej obie odpowiedzi były poprawne.  Jeśli się zatrzymał, złapałaś za smycz zdrową ręką i bardzo powoli podniosłaś się do pozycji pionowej. Jeśli ponownie próbował uderzyć ciebie lub Yori'ego, padłaś płasko na ziemię by spróbować uniknąć ciosu, a w przypadku drugiej opcji, zasłoniłaś psa własnym ciałem.
                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

Wypatrywał wrogich ruchów z jej strony. Mocniejszego zaciśnięcia szczęk lub drgnięcia powiek, które sugerowałyby, że chciała spojrzeć w inne miejsce — być może po to, aby go zmylić. Rozproszyć, później zaatakować. Norma. Resztkami woli wymuszał na styranych zębatkach standardową (po co się oszukiwać? JAKĄKOLWIEK) siłę działania. Mechanizm, jaki napędzał ciało, wydawał się szwankować jak zacinający się po każdym wystrzale pistolet, ale nawet w pełni świadom swoich defektów, nie miał zamiaru wracać pod ścianę.
Zbyt dobrze pamiętał historyczne filmy z II wojny światowej.
Ostatnim, co miałby ujrzeć przed hukiem rozkwaszającym mu mózg na fresk, to ten cholerny mur, który odgradzał go od normalności? Tysiące... dziesiątki tysięcy cegieł, które selekcjonują jednostki bez względu na to jak losowe było to, kim stali się zewnętrznie? To miała być jego rola we wszechświecie? Po moim trupie.
Wyłonił się z cienia szybko, nagle. Nie ma. Jest. Skrawki ciała wynurzyły się z czerni. Wpierw zadarta nad głową ręka. Potem noga, od której odeszły cienie przypominające lepkie paluchy, wreszcie twarz, ramiona, pierś...
Przeszył go dreszcz. Przebiegł wzdłuż kręgosłupa jak mokry szczur, zostawiając na kręgach lodowate odciski łapek. Wbrew nowemu impulsowi, który na ułamek sekundy ścisnął za trzewia i boleśnie je wykręcił, wyprowadził cios.
W tym ułamku chwili spojrzał po prostu w twarz kobiety i choć jej kontury były rozmyte, oczy wydawały się intensywnie podkreślone — przypadek zmienił wszystko. Przypominało to majstrowanie przy obiektywie aparatu. Jace, w roli niewprawnego fotografa, ledwie wyostrzał konkretne elementy, ale tyle wystarczyło, aby ich spojrzenia się spotkały, a on dostrzegł za szkłami okularów coś, co zadziałało jak hamulec. Przerażenie. Szok. Paraliż wynikający z
NIEZROZUMIENIA
Widzisz? Widział, choć trafił na jej wzrok nieplanowanie.
Atak zelżał w milimetr tuż przed jej ramieniem — i to prawdopodobnie dlatego uderzenie nie posłało jej na glebę, nie połamało w każdym możliwym odcinku, jakby jeden cios był w stanie przejść echem przez dalsze części ciała i je także roztrzaskiwał wpół.
Może po prostu jesteś tak słaby? — echo drwiącego głosu cofnęło jego rękę, w której nadal czuł drżenie, jakby natrafił na metal; przeszkodę, która zatrzymałaby go tak gwałtownie, że aż odbiłby się od niej i jeszcze moment walczył z mrowiącą mocą odrzutu.
Być może teraz przyszpilą go do ziemi, przestrzelą łeb — tylko dlatego, że opuścił gardę, zawahał się i stracił jeden, jedyny krok w tańcu. Poślą w miliard-kilometrową podróż pod powierzchnię gleby, gdzie czekałby na niego sam diabeł; wyprostowany jak struna, w czarnym surducie i skórą czerwoną jak maki. Ślepia demona byłyby wąskie jak igły.
Płytki oddech nagle ustał, gdy poczuł pociągnięcie za spodnie. Szmaty w pysku psa rwały się jak mokre kartki papieru; towarzyszył temu mało przyjemny dźwięk rozdzieranej tkaniny. Jace przez krótki moment nie wiedział w czym rzecz. Wymęczone od biegu nogi trzęsły się pod naporem zbyt ciężkiej sylwetki, ale praktycznie nie reagowały na bodźce z zewnątrz.
Rozszalałe spojrzenie wychwyciło jednak ruch warg, w które tak uparcie się wpatrywało. Usta kobiety (plamy z oczami) zadrgały w jakimś słowie, ale żaden dźwięk nie dotarł do zatkanych przez szum uszu Jace'a. Mężczyzna wydał z siebie tylko jakiś pomruk i opuścił ślepia, dostrzegając chwiejny obraz psa. Szczęki kundla zaciskały się na nogawce, przednie łapy zapierały, a grzbiet wyginał w stok. Seriami krótkich szarpnięć próbował pozbawić go resztek łachów.
Pomogę ci...
Suche gardło zaprotestowało, gdy próbował przekląć. Tracił równowagę i prawdopodobnie nie utrzymałby jej, gdyby kobieta nie szarpnęła za smycz. Natrafił ramieniem na pobliskie drzewo; szorstkość kory przebiła się przez koszulkę, wbijając w napięte mięśnie wymordowanego, który — niewiele rozumiejąc — cofnął się o pół kroku.
Kolejna zabawa obiektywem.
Wychwycił ostrość wyszczerzonych zębów; plener wokół rozmywał się jak po intensywnym blendowaniu. Zamknął na moment oczy, wykrzywił twarz. Wziął wdech. Weź się w garść. Oni ci
pomogą
zaszkodzą.
Jace zacisnął mocniej palce na trzymanym kawałku drewna. Jego ostra końcówka przy każdym mocniejszym drgnięciu nadgarstka uderzała o pień. Dygotała, gdy ponownie zmusił ramię do uniesienia się, ale wystarczył jeden, może półtora kroku, aby coś w kolanach zmiękło. Stawy załamały się pod ciężarem zmęczenia. Nie towarzyszył temu żaden odgłos, ale gdzieś w podświadomości Jonathana rozległ się trzask.
Padł na klęczki, potem na dłonie. Dyszał, z sercem walącym w przełyku. Nie wypuścił broni; pozwolił, by pięść werżnęła się w glebę. Tuż przed nim rozlegało się warczenie, duszony szczek. Zbyt blisko. Zadarł minimalnie głowę, spod zmierzwionych, poplątanych kłaków łypiąc na psa.
Świat kołysał się jakby był jednym wielkim statkiem i morda psa kołysała się wraz ze światem. Zza obnażonych zębów wymordowanego czaił się niski warkot, jakby sam miał skoczyć kundlowi do gardła i potraktować go jego własną bronią — zębami.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie było w tobie nic wrogiego, muchy byś nie skrzywdziła, prędzej machając packą dopóki by nie wyleciała z pokoju. Nie widziałaś siebie w roli kogoś, kto świadomie zadałby komuś ból. Oczywiście ty się w to nie wliczałaś, siebie mogłaś ranić za słabości, za nieumiejętność uporządkowania sobie życia. Jak mogłaś? Wykonywane ruchy, choć uznane przez niego za niebezpieczeństwo, były zaledwie nieopanowanymi odruchami. Chciałaś uciec, chciałaś biec, ale wzrosłaś w ten kawałek zarośli, w miękką zieloną trawę. Drzewa wokół zdążyły pięknie zakwitnąć. Szczęka nie potrafiła się zacisnąć, powieki drżały, ale to dlatego, że nie byłaś z tych, którzy potrafili długo wytrzymać bez mrugnięcia. Musiałaś stracić obraz, nawet na chwilę. Musiałaś pozwolić na tę sekwencję. Nie zdawał sobie sprawy jak skutecznie działał jego obecny wygląd, jakie robił p i o r u n u j ą c e  wrażenie.
Za grosz w tobie umiejętności bicia się - gdybyś miała broń to pewnie sama byś sobie ją wytrąciła z rąk. A strzelanie? Daj spokój. Rykoszet. Wymyślna pułapka, co? Już łatwiej byłoby postarać się o snajpera, który mógłby bez problemu go ściągnąć. Ciebie też, byłaś raczej niewielką ofiarą w imię pokoju. Nie padało. Miał czas by nakręcić swoje wewnętrzne zegarki, wymienić kilka części. Na to powinno go było stać.
Normalność. Co dla niego nią było? M3 ze swoimi zasadami, ciepłą pościelą, świeżymi ubraniami, mnóstwem maszyn? Może miał rację. Może to była normalność. W murach byłaś bezpieczna, pamiętaj. Nie powinien być taki do przodu, przecież ogrodzenie było długie i wysokie, na dodatek wystarczająco solidne by przetrwać wielu śmiałków takich jak on. Blisko było mu do trupa, jak tak na niego patrzyłaś. To było twoje pierwsze skojarzenie, zupełnie jakby ktoś wyciągnął ze starych, dobrych filmów.
Kto tu kogo bardziej się bał?
Niczym egzotyczne stworzenie, taki był, daleki od rysów, które znałaś, do których się przyzwyczaiłaś. Nigdy nie widziałaś obcokrajowca z bliska. Zaraził się chorobą, był jak to słynne, legendarne zombie? Drżałaś tak czy inaczej, drżałabyś nawet jeśli by ci powiedział, że mieszkał w mieście od dawna i miał w okolicy wypadek. Drżałabyś przez jego spojrzenie, nietypowość, przed uszkodzoną twarz, którą wielu nazwałoby szpetną. Bałaś się. Bałaś się tego, co mógłby ci zrobić, co czułaś widząc te dzikie oczy. Chyba byłaś też smutna. Wzbudzał w tobie troskę, zupełnie jakby był potrąconym zwierzęciem wymagającym twojej pomocy. Agresywnym zwierzęciem. Byłaś gotowa na pogryzienia? Pot wsiąkał w materiał, łaskotał ciało zaklęte, spetryfikowane jednym spotkaniem tęczówek, reakcją systemów obronnych, które godne byłyby androida. A może to zarażony wirusem android?
Mętne oczy schowane za szkłami, nic specjalnego, nie posypały ci się iskry, nie hipnotyzowałaś spojrzeniem. To księżyc odbijający się w okularach musiał go przekląć. Oto ten przypadek. Niedorzeczny przypadek. Nie miałaś w sobie żadnej mocy, jemu już kompletnie zepsuły się oczy, oszalały od gorączki. Wyczekiwał takiego powitania po drugiej strony barykady?
Chyba miałaś szczęście. Szczęście, które twoi rodzice zbierali do szkatułki od początku twojego życia, bo przecież urodziłaś się w szczęśliwym dniu, w Nowym Roku. Miałaś szczęście.  Ale nie wiedziałaś, bo skąd, że jego siła, gdyby nie był taki zmęczony, byłaby większa, że w każdej chwili mógłby cię połamać, całe twoje ciężkie obrzydliwe ciało, jakby kilogramy były niczym. Zniszczyłby zasady fizyki, pazurami rozszarpałby całą twoją wiedzę, kompletnie nic sobie  z tego nie robiąc. To bez znaczenia. Wyleciałyby twoje wnętrzności, rozprysłaby się krew, niszcząc całą zieleń. Może w miejscu gdzie stałaś wyrósłby kwiat. Irys? Pasowałby. To bez znaczenia. Jakby potem wyjaśniła to policja? Atak zwierzęcia. Znaleźliby lukę, więc tym łatwiej byłoby wyjaśnić okoliczności lokalnemu społeczeństwu i twojej rodzinie. Dziura by po wszystkim zniknęła, dzielni żołnierze SPECu znowu w akcji. Yori, jeśli by przeżył, zostałby jedyną pamiątką po tobie. Nie miałaś dzieci i raczej się to nie zmieni, więc twoje geny nie przeszłyby dalej.
To bez znaczenia.
Nieznajomy był zmęczony, ale nadal silny i niebezpieczny, więc wciąż istniało ryzyko. Ale, zaraz, czemu po ciebie nie sięgnął, nie wyeliminował swojego celu, swojego wroga? Byłaś gruba, nieuzbrojona i słaba - nie uciekłabyś mu, a on był przecież tak blisko.
Powinien był pomyśleć wcześniej zanim uległ wabikowi, tobie, zwykłej mieszkańce, zamkniętej w swoich czterech ścianach, która postanowiła wyjść na spacer z psem. Zmęczenie, brak snu albo wrodzony nierozsądek. Na co byś wskazała pulchnym palcem, gdybyś mogła? Ale on sam tego nie przemyślał. Nie przemyślał swoich kolejnych kroków.
Bał się śmierci?
Można było pomyśleć, że jego ubrania same schodziły mu z ciała jak farba ze ścian albo to Yori miał tak skuteczne zęby, że rwał je wraz ze skórą; najpewniej przesuszoną pierwszą warstwę. Jak można było doprowadzić się do takiego stanu? Gdzie on żył, jak przetrwał? W całym swoim życiu nie widziałaś kogoś takiego. Jeszcze chwilę i nogi całkowicie odmówią posłuszeństwa, nie wytrzymując ciężaru, tak jak i twoje nie wytrzymały. Klękałaś przecież, przed nim, żałośnie. Żałosna klucha, która pomimo braku akceptacji samej siebie, nie chciała umierać i miałaś to, och miałaś. Dokładnie z tyłu głowy. Powtarzałaś to zdanie jak mantrę.
To bestia, nie musiał trafiać do piekła. Był bestią. Biło mu serce? Czy to w ogóle możliwe by był taki jak ty? Czy posiadał żyły, wgłębienia, znamiona, miękką skórę? Nie miałaś szansy się przekonać, możliwe że nigdy się nie przekonasz z kim tak naprawdę masz do czynienia. Ale teraz mówiłaś. Mówiłaś i liczyłaś, że te słowa dotarły do niego, że cię zrozumiał - nie miałaś szansy by pomyśleć o tym czy znał japoński czy też nie. Nic nie mówił. Nie mógł w ogóle mówić? Ta cisza oznaczała, że odpuści tobie i Yori'emu? Oby. Nie mogłaś umrzeć, nie teraz, twoi rodzice nadal czekali na telefon, siostra za miesiąc miała mieć wystawę, a stos maili był niesprawdzony. Pomruki były dla ciebie niezrozumiałe, ale odrobinę się uspokoiłaś, że nie zaczął serii ciosów. Zrozumiał.
Groźny Yori był uparty, ale musiałaś go powstrzymać dla jego własnego dobra, powstrzymać zanim na nowo nieznajomy się nie rozzłości. W innych warunkach na pewno doceniłabyś zaciekłość swojego ulubieńca, ale na ten moment nie miałaś jak. Musiałaś się skupić na tym by wydostać was z tej pułapki na którą dałaś się złapać.
Dużo drzew rosło w okolicy, a brak dobrego oświetlenia ułatwiał sprawę by sąsiedzi nie mogli się zorientować, co się dzieje - możliwe, że spędzali miło czas przed telewizorem albo w swoich łóżkach, próbując zasnąć by jutro rozpocząć kolejny ciężki dzień. Nieznajomy wyglądał jak magnez przyciągający kłopoty. Jego oczy mogły równie dobrze sprawiać mu figle. Ciebie ratowały okulary, obraz się nie rozmazał, ostrości nie straciłaś, a po łzach nie został ślad.  Po podniesieniu się, dałaś radę ustać i przetrzymać Yori'ego jedną ręką, pozwalając by stanął do ciebie bokiem i obnażał kły, przypatrując się fałszywemu panu Sato. Dźwięki jakie stworzył jasnowłosy były ostre, a patyk zdawał się być przytwierdzony do jego dłoni. Zaczęła boleć cię głowa, mózg najpewniej nie dawał sobie rady z całą tą nierealną sytuacją. Przecież jeszcze nie mogłaś czuć się bezpieczna.
Uciec, wezwać pomoc, zacząć krzyczeć? To mogłoby być rozsądne, lecz czy potrafiłaś być rozsądna w takiej sytuacji? Nie drgnęłaś, stałaś dygocząc jakby było ci zimno, jakbyś była przemoczona do suchej nitki. Uszkodzona ręka smętnie zwisała, pod dziwnym kątem, wokół drugiej - na wysokości nadgarstka - miałaś obwiązaną smycz, by Yori nie próbował ci uciec.
Jeden ruch. Jeden pewny upadek. Instynktownie wykonałaś ruch do przodu, omijając psa, zupełnie jakbyś chciała do nieznajomego podejść i mu pomóc. Zawahałaś się. Yori wyskoczył, wykorzystując okazję, gotów do walki. Był jak najeżona puszysta poduszka. Odległość była stanowczo za mała dla dwóch dominujących samców.
- Yori, zostaw! - wypowiedziałaś na tyle pewnie na ile mogłaś, nawet się nie zająkując, choć nos zdążył ci się zapchać. Nie pamiętałaś czy miałaś przy sobie chusteczkę czy nie. Nastąpiło warknięcie.
- Nie, proszę! - błyskawicznie litery weszły na siebie, tworząc prawie że bełkot. Yori zaszczekał na obcego, więc przyciągnęłaś go ponownie do siebie, mocno się krzywiąc na przeszywający ból w lewej ręce. Jęknęłaś prawie łkając, ale zacisnęłaś dzielnie zęby, bo jeszcze nie był na to czas. Skoro drzew było sporo, zamierzałaś to wykorzystać i odwracając się do nieznajomego plecami, pociągnęłaś Yori'ego za sobą by przywiązać go, kawałek dalej, do pnia. Na supeł, mocno i solidnie. Zajęło to trochę czasu przez niesprawność kończyny. Twój towarzysz nie był zadowolony, więc powoli, opierając się o korę, klękłaś przy Yorim i bez strachu pogłaskałaś go po łbie, podrapałaś za uchem i powtarzałaś: "Grzeczny piesek, dobry Yori, spokojnie, wszystko będzie w porządku. Już, już, grzeczny piesek".  Zadziałało, pies odpuścił. Podniosłaś się, z większym trudem, chwiejnym niepewnym krokiem ruszając do niemalże leżącego - tak to tobie wyglądało - chłopaka. Zatrzymałaś się kilka kroków przed nim.  Niepewna. Przestraszona.
Pomogę ci?
Zlustrowałaś jego strój, dostrzegając teraz lepiej obrażenia, krew, siniaki, mięso wystające zza podartych spodni.
- Mój B-Boże... - wyszeptałaś łamiącym się głosem, czując się winna,  bo w końcu to Yori podarł mu spodnie. Ściągnęłaś z siebie bluzę i rzuciłaś ją w jego stronę. Był chudy a bluza była obszerna, powinna pasować. Sama nie przejęłaś się chłodem, twój dom nie był daleko.
- Podniesiesz się...? - nie miałaś w sobie odwagi by do niego podejść,  reagował przecież instynktownie i mógłby uznać to za próbę ataku. - Mieszkam niedaleko. Pomogę ci, dobrze? Pójdziesz za mną? Załóż bluzę, jest zimno i... by nikt nie zwrócił uwagi. Proszę, współpracuj ze mną. Dasz radę?
Oby tak, bo kompletnie nie miałaś pomysłu jak zabrać się z nim i z Yorim, a pewnie niedługo pani Ito wybierze się by pobiegać. Znałaś jej rytuał, czasem widziałaś ją z okna albo spotykałaś gdy wracałaś ze spaceru.
Posłałaś mu błagalne spojrzenie, nieco się garbiąc.
                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

— Podniesiesz się...?
Patrzył na nią z dołu, spod ściągniętych gniewnie brwi i zmierzwionych, sklejonych od potu włosów. Zęby powoli przestały się obnażać; klatka po klatce znikały ostre kły, aż w końcu całkowicie przysłoniły je wykrzywione w bólu wargi. Rozumiał co do niego mówiła, ale w porównaniu do większości osób, które zapewne pokiwałyby tylko głową i spróbowały dźwignąć się na nogi, on pozostał w swojej pozycji, nabierając głębokich wdechów przez zęby; wdechów, od których gardło paliło żywym ogniem, wdechów, od których te płomienie docierały do czubków palców, uszu, do żołądka. Resztki sił wykorzystał na zamachnięcie się, które nawet w połowie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów i teraz, kiedy wiedział, że nie zdobędzie się na kolejny silny atak, był już niemal zrezygnowany.
Dlaczego nie było tu jeszcze straży? Zrobiliby swoje. Skróciliby to wszystko; jeden huk. Potem cisza.
Czas mijał dla niego inaczej. Kiedy sobie uświadomił, że być może stan, w jakim się znajdował, tłumił normalny upływ chwil — zamieniał sekundy w minuty a godziny w sekundy — niemal już wyczekiwał odgłosu kroków; ciężkich, miarowych, wojskowych. Ukradkiem zerkał w bok; obraz był jednak rozciągnięty lub spłaszczony, tracił na ostrości i znów stawał się wyrazisty; gorączka musiała mordować poczucie czasu. Jeszcze go dorwą. Za moment. Nie będzie czekał wieczności.
Krtań wymordowanego ścisnęła się mocniej, gdy kilogramowy ciężar opadł na jego grzbiet. Łokcie ugięły się, opuszczając go o dodatkowy centymetr, ale stawy utrzymały ciało w dotychczasowej pozycji. Ponownie skoncentrował się na stojącej tuż przed nim postaci; jak przez mętną wodę widział jej twarz. Gdzieś umknął mu akt, w którym zniknął pies. Warkot stał się odleglejszy, ale wciąż wibrował w powietrzu.
Nie, nie da rady.
Gdy wreszcie upadł, stało się dla niego jasnym, że już nie wstanie. Był skory gryźć i drapać; jak zwierzę zapędzone w róg, pies pod murem otoczony najeżonymi kijami, które wystrzeliwały naprzód i dźgały go w bok. Tracił werwę, ale gdzieś na dnie oczu, pod cienką warstwą ludzkiego zmęczenia, kapitulacji i żalu, krył się ogień. Ten sam, który trawił jego żyły i narządy, którego temperatura wypalała umysł.
Powoli, jakby był prehistorycznym monstrum dotychczas zamkniętym w bryle lodu, rozprostowywał palce; zdarte do krwi knykcie pulsowały tępym bólem, gdy odrywał je od ziemi. Na glebie pozostała jego prowizoryczna broń, którą wypuścił sztywno z palców. W miejscu, w którym trzymał rękę, drewno znaczyła ciemna plama.
Złapał za materiał, który opadł na jego ramię jak zawadiacko trzymana przez księcia peleryna. Tkanina była jeszcze ciepła, ważyła tonę.
Dasz radę?
Przechylił się do tyłu, uginając mocniej kolana, aby przejść na klęczki. Obawiał się, że jeśli oderwie drugą dłoń od podłoża, lada moment utraci równowagę i runie na glebę. Gdyby tak się stało, zostałby już na ziemi — tego był pewien.
Zdołał jednak utrzymać pion, ale bluza zsunęła się i upadła na podłoże, ciągnąc za sobą zakleszczone na niej palce. Ochłostane przez gałęzie usta mężczyzny wykrzywiły się jeszcze bardziej. Puścił ubranie, pierwszy raz wyglądając bardziej ludzko; jak ktoś, kto zaczyna się niecierpliwić.
Gdzieś niedaleko trzasnęła gałąź, spinając gwałtownie wszystkie mięśnie. Zadarł głowę, wciąż z kolanami przyszpilonymi do brudnej ściółki. Dwukolorowe spojrzenie spoczęło na obliczu dziewczyny, do której uniósł ramię. Wyglądało, jakby podawał jej dłoń do przywitania się.
Z rozcapierzonych palców skapywała krew.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Co sobie myślał, dlaczego tutaj był, dlaczego tak wyglądał, dlaczego wszystko utrudniał - te pytania atakowały twoją głowę, brzęczały pod czaszką, domagając się natychmiastowych odpowiedzi, których pewnie nie otrzymasz nigdy, więc po co w ogóle przejmowałaś się czasem? Próbowałaś je jakoś zgasić, ale te pytania rosły w tobie, osiadały na płatach mózgu i czekały. Były takie podstępne, rosły wraz z sekundami, które poświęcałaś na obserwację dzikiej bestii, egzotycznego przedstawiciela swojej rasy. Gęste brwi, błyszczące różnokolorowe oczy w ciemnościach jak dwa ostrzegawcze znaki, co krzyczały o niebezpieczeństwie, o tym że jak się zbliżysz to on cię rozszarpie. Jak miałaś więc nie wierzyć tym oczom? Ogień w nim płonął, pochłaniała go gorączka jego własnego szaleństwa. Jak miałaś nie wierzyć w to, że cię skrzywdzi? Chyba zaczynałaś przeczyć temu, co widziałaś, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla swojej chęci pomocy. Przecież powiedziałaś, że mu pomożesz, jeśli przestanie. Przestał. Możesz uwierzyć?
U W I E R Z.
Patrz, zniknęły kły, krzywił się z bólu, nie mogąc wykonać podstawowych ruchów, zupełnie jakby zapomniał jak należało używać nóg. Zostawisz go? Zaprzeczysz samej sobie przez strach targany twoim grubym, rozlewającym się na boki ciałem? Może cię nie rozumiał, twoich słów, może rozbił się jego samolot, którym przybył do miasta. Mógł być bohaterem narodowym, naukowcem, który szukał szczepionki na wirusa X, przyszłym politykiem... A równie dobrze mógł być zwykłym dzieciakiem, który potrzebował pomocy. Widać, że był młody, młodszy od ciebie i bolało go coś więcej niż ręka, jak było w twoim przypadku. Ale to on tę rękę złamał. Pamiętasz lekcje ojca, prawda? Mówił ci sporo o strachu, jak działał, o tym jak bardzo podstępny był to mechanizm, który lubił łączyć się z desperacją i zmuszać ludzi do skakania w przepaść, która nigdy nie miała końca. Tkwił w tej przepaści, wciąż spadał, nie mając szansy ujrzeć końca.
Obserwowałaś go w ciszy, czując jak twoje przekonania walczą z przeczuciem, które biło na alarm by go tutaj zostawić, zabrać Yori'ego i oddalić się do domu, zapominając o całej tej niedorzecznej sytuacji. Ale przekonania, one cięły równo, pchały cię powoli do przodu, do obcokrajowca walczącego z powietrzem. Z niewidzialnymi wrogami, wiatrakami, które sam stworzył. Poddał się. To była spokojna okolica, rzadko robiono tu obchody, bardziej skupiając się na centrum. Twoje trzewiki wydawały z siebie słabe dźwięki, które bardziej przypominały stłumione jęki, a wszystko przez napór twojego ciała. Potu było coraz więcej, pojawiło się kilka widocznych plam, trzęsłaś się a zraniona ręka zdawała się płonąć. Yori w tym czasie zaczął odpuszczać, skupiając się na obwąchiwaniu kępek trawy i drzewa, może zdarzyło mu się popiskiwać. Zaczęłaś się martwić coraz bardziej.
Ogień płonął na niebiesko i złoto. Pulchne palce w życiu by się go nie pozbyły. Pewnie o tym nie wiedział. Jedynie on mógł atakować, wbijać kije, łamać kości, podpalać zagrożenie. Drgnęło ci serce, bo już wiedziałaś, że tak po prostu nie wstanie. Okulary zaparowały od twojego przyspieszonego oddechu, na chwilę, poczułaś gęsią skórkę bardzo wyraźnie. Wiatr robił się ostrzejszy, atakował bez opamiętania. Może będzie padać? Która mogła być godzina?
Poruszył się, wykonałaś pół kroku do tyłu, niepewna tego, co się teraz stanie, ale nadal się wahałaś, na chwilę zapominając kim jesteś i że w ogóle żyjesz. Patyk przestał zajmować twoje myśli, ale jego palce nie odpuszczały. Rozszarpie? Wzgardzi tym, co mu dałaś? Nie zrozumiał cię czy był za bardzo oszołomiony? Machina ruszyła, przypomniało to te wszystkie kilkunastosekundowe filmiki z pierwszych momentów powstałych androidów, kiedy ożywały i uczyły się ruchu. Co zrobi z twoją bluzą?
Może nie potrafił mówić?
Yori lubił bawić się gałęziami. Lubił podskakiwać, opierając łapy o korę i podskakiwać by coś chwycić. Powinnaś do niego zaraz wrócić, zabrać i odejść do do...
Nie mogłaś patrzeć mu w oczy, ale P A T R Z Y Ł A Ś.
Wykonałaś, bardzo powoli, równie powoli jak on poruszał wcześniej palcami, kilka kroków do przodu. Były niewielkie, nadal nie wiedziałaś czego możesz się spodziewać, ale się jednak zbliżyłaś, zupełnie jakby było to zapisane w sztuce.
Tylko w jakiej sztuce?
- Powinieneś ubrać bluzę... - wyszeptałaś cała drżąc. W końcu kucnęłaś i zdrową ręką sięgnęłaś po jego ramię. A jeśli się przewrócisz wraz z nim? - Pomału.
Zaczęłaś podnosić się do góry, bez pośpiechu, czując jak twoje pulchne spocone palce ślizgają się po jego nagiej skórze. A co jeśli ci się wyślizgnie i ponownie upadnie? Będzie zły?
Kap, kap, kap.
Dopiero teraz zauważyłaś, że krwawią jego palce, co jeszcze bardziej zmotywowało cię do tego by się postarać, mimo że wiatr zdawał się być jakby przeciw, uderzając w ciebie z ogromną siłą.
- Trzymaj się, jeszcze trochę, uda się - starałaś się, choć miałaś wrażenie, że coś strzeliło ci w kolanie. Kiedy już stał, a tobie udało się nie upaść, odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że nie było za późno i pani Ito jeszcze nie wyszła. Czyżby było po 22:00? Mogłaś nie zdążyć. Zgarnęłaś szybko chorą ręką bluzę, przez co musiałaś zacisnąć zęby, ale to i tak nie powstrzymało łez, które uciekły ci z piwnych oczu. Zwróciłaś się potem w jego stronę, stałaś teraz dokładnie naprzeciwko bestii o miękkiej skórze. Drżącymi rękoma, licząc że na chwilę się złapie drzewa, nałożyłaś na jego plecy bluzę, rękawy wiążąc na wysokości klatki piersiowej, naciągnęłaś mu także kaptur na głowę. To także zrobiłaś powoli, mając nadzieję, że go to nie rozgniewa.
- Musimy iść. Złapiesz się mnie? Nie zaatakujesz? Musimy sobie poradzić. Musimy... współpracować bym mogła ci pomóc - powtarzałaś się, zaczynając się nerwowo rozglądać.
Przekonania w końcu wygrały tę nierówną walkę.
Nie mogłaś go zostawić.

                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

Skrawki wspomnień, jak oślizgłe ryby, wymykały mu się z poranionych do żywego mięsa palców, które w jakichś niekontrolowany sposób zaciskały się w pięści, jakby naprawdę starały się zatrzymać w garści to, co pochwyciły. Czuł tylko śluz i widmo szybkich, nerwowych ruchów pod opuszkami i zgięciami paliczków. Kilka nieznaczących obrazów, które nakładały się na siebie, tworzyły klimatyczną obudowę, parę szczegółów, ale żadnej sensownej całości. Z wachlarzy tysięcy urywków zapamiętał jedynie tyle, że gdy znalazł się w tym miejscu, dostrzegł rdzawe od zbyt szybko postępującej korozji kraty, stoliki zbryzgane jeszcze nie do końca zaschniętą krwią; usłyszał płytkie oddechy skazańców, mamrotanie ich cierpiących dusz i pełne analitycznych wstawek sprawozdania personelu, co brzmiało jak włączenie co najmniej dziesięciu robotów referujących różne medyczne tematy — nic mu to nie mówiło. Gdyby ktoś chciał zwiedzić piekło i przypadkiem zabłądził w te tereny, nie poczułby się rozczarowany. Przynajmniej nie jakoś szczególnie.
Najbardziej zapamiętał wychudłego mężczyznę w kitlu śnieżnym tak bardzo, że wyglądał, jakby na kolorowance dziecko zapomniało o nałożeniu koloru akurat na tę część ubrania. Pociągła, jastrzębia twarz nie drgnęła przy żadnej z operacji — mężczyzna patrzył, notował, rzucał krótkie polecenia, ogłuchły na błagania i bluzgi. Jace nie za bardzo pamiętał, czy częściej go szantażował czy jednak prosił o koniec. Nie potrafił też skojarzyć ile czasu minęło od kiedy trafił pod patronat tego naukowca; miesiąc? Tydzień? Na początku wydawało mu się to słabym wyzwaniem. Zaprowadzono go — posiniaczonego i z nadwyrężonym nadgarstkiem — przed oblicze faceta, którego uszy wyglądały jak drzwi samochodu, których przypadkiem nie zamknięto. Prawie wybuchnął mu śmiechem w twarz. Po kilku kubłach lodowatej wody, po igłach wbijanych pod skórę i sznurach zdzierających mięso z nadgarstków odechciało mu się rechotać.
Klęcząc żałośnie przed nieznajomą nie umiałby ruszyć wyobraźni na tyle, żeby przywołać wizję rozbawiającego obrazu. Nie było mu wesoło. Dławił się krwią, która ściekała z rozciętego łuku brwiowego, półkolem przemykała wzdłuż polika i sięgała rozchylonych w płytkich wdechach-wydechach warg. Teraz nie liczyło się nic prócz tego, że sięgał ręką po jej dłoń, a ona stała w osłupieniu, patrzyła na niego jak na
POTWORA.
Bywało już wcześniej, że doświadczał czegoś takiego jak teraz. Stanu, w którym czas płynął szybko — na zewnątrz, i piekielnie wolno w granicach umysłu, jakby ktoś nałożył na siebie dwa niezbilansowane światy. Niekompatybilność doprowadzała go do mdłości. Czuł narastającą furię, ale zmęczenie nie pozwalało na wybuch gniewu. Wspomnienia upokorzenia i przegranej stale wracały, choć usilnie próbował je od siebie odepchnąć. Lepił się od krwi, cuchnął ziemią i tracił kontakt — niedobrze. Ruchy nieznajomej, w którą wpatrywał się bez przerwy, były zbyt prędkie, jakby się nie poruszała; to, co robiła, było nierealne, wyjęte z możliwości śmiertelnego człowieka. Była jak postać w filmie przewijanym o paręnaście klatek do przodu, żeby ominąć nieistotne sceny. Klik. Stała w bezpiecznej odległości. Klik. Szła do niego. Klik. Pochylała się, pomagała mu wstać.
Wciągnął gwałtownie powietrze.
To wszystko zrobiła w czasie, w którym wyczerpany umysł zadał sobie tylko jedno, mozolne pytanie: co... teraz... zrobię? I najwidoczniej cały zapas sił w tym momencie się skończył, nie mogąc już wymyślić żadnych opcji. Płytki oddech mężczyzny okazał się szczególnie słyszalny, kiedy ciało dźwignęło się na nogi i wsparło na nieznajomej.
Zazwyczaj w takich sytuacjach starał się przenieść przynajmniej część kilogramów na siebie, jednak teraz, gdy zamiast kości w stawach, miał miękką galaretę, a każdy wykonany krok kosztował zbyt wiele, znaczną część pracy przejąć musiała ciemnowłosa.
Złapiesz się mnie?
Dotknął jej twarzy. Stali od siebie na wyciągnięcie ramienia, ale i tak miał wrażenie, że gdy uniósł dłoń i sięgnął ku nieznajomej, jej postać zaczęła się gwałtownie oddalać, wciągana przez scentralizowany punkt za jej plecami, odpychana od jego ręki jak dwa te same bieguny, które po zbytnim przybliżeniu odsuwają się przez fizykę. Brak dobrego wyważenia sprawił, że starte do mięsa opuszki przeciągnęły się po jej poliku, palce dotknęły ucha skrytego za niemodnie ściętymi włosami. Oddychał przez zęby, które wciąż trzymał obnażone. Bluza, która w normalnych okolicznościach zostałaby uznana niemal za część wagi ciała, teraz stanowiła ciężki bagaż.
Jonathan odetchnął głębiej, wcześniej starając się unormować oddech nabraniem większej ilości powietrza do płuc i przetrzymaniem jej w organie. Ręka zsunęła się po jej szyi, wyplątując się z ciemnych kosmyków. Trafiła na spięty bark, którego słabo się przytrzymała. Dygotał nie mniej niż wciąż i wciąż, i wciąż mówiąca kobieta, choć z innego powodu. Wraz z krwią ulatywało całe ciepło. Temperatura jego ciała musiała spaść poniżej normy, choć nie tak dawno organizm paliła gorączka.
Musimy... współpracować. Musimy...
...uciekać — wychrypiał szeptem. Szelest jaki rozległ się kilkanaście metrów od nich wywołał krzywy grymas na twarzy wymordowanego. Nie zdawał sobie sprawy, że pobliskimi drogami uczęszczać mogły inne osoby. Nastolatkowie albo starsi ludzie wyprowadzający psy. Teraz każdy krok był krokiem wojskowego; każde słowo wydanym rozkazem. Będziesz w stanie biec? Nie wiem. Może. Na pewno nie. Spróbuję, jest szansa, że się uda, jeżeli będę wiedział...którędy? Którędy mam...

| Nie było nadziei na tego posta.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pięści łatwo pękały, rozkruszały się, a drobiny porywał wiatr. Agresją niczego się nie rozwiąże, twój tata miał w zwyczaju powtarzać, wyrył ci to w głowie. Po zaciśniętych pięściach agresorów nie został nawet najmniejszy ślad, bo pomniki tych, którzy zabijali w końcu i tak znikały, nawet jeśli trwało to sporo czasu. Kiedyś często do twoich uszu docierały opowieści o tym jak wzmożona kontrola była na terenie Chin -wszak kiedyś istniało takie państwo, tak jak była kiedyś Japonia i kompletnie inny podział administracyjny. Czasy się zmieniają, katastrofy niczym wichury burzą dotychczas wytworzony porządek, a budowle z klocków, ledwo wytrzymujące zawieruchy w końcu  zostają zmiecione z powierzchni ziemi. Wtedy zaczyna się szukać nowych rozwiązań by bardzo szybko, za szybko, wdrążać je w życie i udawać, że wszystko było pod kontrolą. Ale teksty, często służbowe notatki, które wpadały ci w ręce mówiły same za siebie. Wyrzucałaś to jednak szybko ze swojej pamięci, cały ten polityczny żargon, wzmianki o potencjalnych planach i zagrożeniach. Najczęściej wzmianki dotyczyły dzikiego, nieokiełznanego terenu czającego się za murem, czasem i innych utworzonych siedlisk ludzi, którym udało się przetrwać. Przetrwać? Tak, to chyba było odpowiednie słowo. Głowa niekiedy wtedy pulsowała od niewyobrażalnego bólu przetwarzanych wciąż na nowo i na nowo informacji, choć przecież nigdy nie widziałaś zdjęć, które mogłyby ci zaszkodzić. Nie pierwsza lepsza mieszkanka, ale też nie potencjalny cel, zleceniodawcy wiedzieli co robią. Nie współpracowałaś z amatorami, nawet jeśli nie zdawałaś sobie sprawy, że ci sami ludzie mogą stać za tym, że t a   i s t o t a wygląda tak tragicznie, jakby zaraz miała paść i już nigdy nie wstać. Gdyby był zwyczajny, istniało dużo prawdopodobieństwo, że spotkałby go  właśnie taki los. Nawet może śmierć przed dotarciem do dziury.
Co jeśli twoja krew znajdzie się na ładnie pachnących drzewach, którymi tak interesował się Yori? Pewnie właśnie teraz udało mu się chwycić jedną gałąź za którą pociągnął by spróbować ją wyrwać. Na pewno był sfrustrowany, w końcu go zostawiłaś by zająć się kimś, kto potencjalnie mógł zabrać twoje ostatnie tchnienie z pulchnego gardła, zacisnąć z dziecięcą łatwością palce, wbić je w miękką tkankę. Doskonały zabójca czy potrzebujący? Wciąż się wahałaś, choć nigdy nie byłaś wystarczająco asertywna, zwłaszcza wobec samej siebie i ogromu współczucia, które zresztą właśnie poczułaś.
Koniec nie nastąpił, przecież był tutaj przed tobą, choć nie znaliście swoich historii - na pierwszy rzut oka łatwo było stwierdzić, że życie go nie rozpieszczało. Było w nim coś takiego, w jego spojrzeniu, co sprawiało, że mimo wszystko zdawał ci się bezbronny, choć bardziej rozbrojony. Czy nadal byłaś dla niego zagrożeniem? Jak on cię widział?
Ruszył.
Małymi krokami udało mu się zachować równowagę, nie oponował też przed bluzą, która miała stanowić zabezpieczenie przed spotkanymi po drodze ludźmi. Przyjęłaś ciężar z trudem, nie byłaś przyzwyczajona do fizycznego wysiłku, ale przynajmniej twoja waga, choć raz, stanowiła atut byś mogła uszyć z takim obciążeniem, pomimo potencjalnego bólu kręgosłupa na drugi dzień. Słyszałaś popiskiwanie Yori’ego, ale dopóki nie byłaś pewna, że sobie poradzisz, wolałaś przenieść najpierw potencjalne   n i e b e z p i e c z e ń s t w o, a potem wrócić po swojego największego przyjaciela.
Zdawałaś się być otępiała przez ten obcy, ciepły dotyk na swoim policzku. Ludzkiej dłoni. Brudnej, zranionej i szorstkiej, ale zarazem przyjemnej dłoni. Nie potrafiłaś tego pojąć. Nie skomentowałaś tego, nie wiedziałaś co mu powiedzieć. Jeszcze ucho otrzymało obrażenia, szereg niezapowiedzianych ciarek. Był za blisko. Musiałaś tylko pamiętać by oddychać i próbować patrzeć na niego jak na potrzebujące dziecko, którym niewątpliwie był. Teraz to spięcie było jeszcze większe, w końcu jak mogłabyś się rozluźnić w takich okolicznościach?
Przy n i m?
Teraz gdy lepiej czułaś jego obecność, z łatwością wyłapałaś że z jego temperaturą było coś nie tak.
- Jesteś zimny - powiedziałaś również szeptem, raczej do siebie niż do niego. Wzięłaś głęboki wdech, a potem ze świstem wypuściłaś powietrze, powoli i ostrożnie stawiając kroki.  Czułaś pot wszędzie, nie szło wam to sprawnie, ale przynajmniej dawałaś radę trzymać go w ryzach. W miarę. Na chwilę objęłaś go w pasie, strasznie drżała ci ręka, ale dałaś radę. - Opuść głowę, nic… nie mów. Damy… musimy dać radę. Pomogę ci.
Szelest spowodowała wiewiórka, która spojrzała na was, wydała z siebie cichy pisk i pobiegła przed siebie. Pokonanie trasy do odpowiedniego budynku zajęło trochę czasu, po drodze mignęłaś pełną energii panią Ito.
- Noa-san! Dawno cię nie widziałam, wszystko dobrze? Tym razem bez psa? - spojrzenie kobiety nagle zatrzymało się na twoim towarzyszu. - A to kto? Nic mu nie jest? Zadzwonić po kogoś?
- Nie! Znaczy się, dziękuję za troskę, pani Ito, ale to jest mój… kuzyn i on nie czuje się najlepiej. Był niedaleko, więc postanowił zajrzeć… on potrzebuje mojej… herbaty na ból brzucha - wyjaśniłaś szybko i posłałaś w miarę pogodny uśmiech, choć nie wyglądało to pewnie przekonująco, bo ledwo się powstrzymywałaś by nie skrzywić się z bólu. Miałaś ochotę paść na łóżko i zapomnieć o całym tym męczącym dniu.
- Ach, rozumiem… Ale na pewno wszystko w porządku, Noa? - posłała ci nieco podejrzliwe spojrzenie, ale kiedy tylko kiwnęłaś głową, pani Ito westchnęła i się oddaliła by zrobić kółko. Przy swoim domu odetchnęłaś z ulgą, niemal padając na kolana.  Sięgnęłaś zranioną ręką do kieszeni po klucze, które niemalże opuściłaś, ale jakoś, choć to bolało, złapałaś je w porę opuszkami palców. Powoli otworzyłaś drzwi i wraz z nieznajomym weszłaś do środka. Nie patrzyłaś już na to czy pobrudzisz podłogę czy nie, zależało ci tylko na tym by kręgosłup odetchnął i byś mogła wrócić po psa.
- Poradzisz sobie, jeśli na chwilę cię zostawię? Wrócę dosłownie za chwilę.... Poradzisz sobie?
                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

"Pomogę ci"? Co za ironiczne słowa. To jak łapać wodę wyciekającą z sitka. Nie było szans. Nie było już czego ratować. Przez rany sączyła się krew. Ściekała po mięsie albo wchłaniało ją poszarpane ubranie. Czym się teraz różnił od zwykłego włóczęgi? Nabierając świszczącego powietrza do płuc sam sobie odpowiedział — NICZYM. Był równie niebezpieczny, zrezygnowany i okradziony i mając tego świadomość w pierwszej chwili się zawahał. Czy naprawdę chciał mieć dług wdzięczności u kogokolwiek?
Przeciągnął pożółkły od pustynnego kurzu but po podłożu, kilka milimetrów za miejsce, gdzie stał przed chwilą. Nie chciał. W chwili obecnej nie liczyły się jednak same chęci. Liczyły się opcje, a tych miał zdecydowanie za mało. Kto wie, czy właśnie nie realizował jedynego wariantu, jaki mógł podarować mu coś więcej niż śmierć.
Kręciło mu się w głowie. Stawianie kroków wydawało się mozolną wędrówką przez deski poustawiane na walcach, które chwiały się, ilekroć źle położyłeś stopę. Choć podświadomie był pewien, że trzyma głowę stosunkowo nieruchomo — na tyle, na ile w ogóle był w stanie — to jednak nie mógł zminimalizować wrażenia, jakby cały obraz kołysał się, nagle oddalał, przybliżał, przekręcał jak przy wejściu w zbyt wielki zakręt i na nowo spłaszczał, opadając płasko ku ziemi.
Kiedy doszły do tego dźwięki, czaszkę rozsadzał mu ból. Stęknął.
Wyłapywał dźwięki, jakieś. Nie dopasował ich do niczego, ani nikogo konkretnego. Osoba, która się odzywała, mogła być młodą dziewczyną albo mężczyzną w podeszłym wieku. Rozciągnięte w czasie tony głosu przyprawiały go o mdłości, brzmiały jak słowa wypowiadane przez potwora.
Wpadał w paranoję?
Przymknął powieki, choć jego twarz tak czy inaczej znajdowała się poza zasięgiem wzroku pani Ito. Nawet gdyby kobieta skupiła na nim swoje spojrzenie (i z grzeczności nie zerkała co rusz na Noę), musiałaby podejść bliżej i przypatrzyć się temu, co skrywał cień rzucany przez naciągnięty na głowę kaptur. Ludzie w M3 mieli przytępioną intuicję — zabawne, że to, co tak go irytowało, tym razem prawdopodobnie ocaliło mu skórę.
Drogi nie pamiętał.
Nie był w stanie skupić się na niczym innym. Tylko krok za krokiem. Siła mięśni wpierw w lewej, potem prawej nodze. Lewej i prawej. Lewej... Jeżeli schodzili lub wchodzili po schodach, skręcali za róg albo zatrzymywali się, żeby nabrać wdechu — umysł to wykasował. Jonathan ledwo zatrzymywał urywki, jakie migały mu przed nosem w tych nielicznych momentach, w których jednak uchylał powieki. Ściśnięte trzewia wywracały się natychmiast, gdy docierało do niego, że obraz nadal faluje, a wraz z nim cała żółć w żołądku — wkrótce przestał próbować zapamiętać trasę. Spędził ją w milczeniu, przerywanym co jakiś czas sykiem lub kaszlnięciem. I w ciemności.
Jeżeli tak wyglądało piekło, to wszyscy przenieśli imprezę gdzieś indziej — ziało tu pustką.
— ... oradzisz sobie?
Popękane wargi, od których skóra odchodziła jak łuszcząca się farba, zadrżały, a potem skleiły się ze sobą, gdy zacisnął je w zamyśleniu. Nagle dotarło do niego, że stali w miejscu; być może dopiero co trafili na koniec podróży, a może trwali tutaj od kilkunastu minut. Jace ostrożnie uniósł rękę, łapiąc głębszy haust powietrza.
— ... oradzi... obie..?
Kiwnął głową. Ciężko tu mówić o przytomności — jeżeli rozumiał, co do niego mówiła, nie potwierdzała tego jego mina, a krótki ruch brody, która opadła niżej, mógł być równie dobrze przypadkowym gestem.
Pomogę ci.
Otworzył oczy; czarne cienie pod nimi zdawały się zaostrzać zmizerniały wygląd, jednak w chwili, w której mężczyzna zwrócił wzrok ku nieznajomej, można było mieć pewność, że chwycił się nowych sił.
Poradzisz sobie?
Czy musiał na to odpowiadać?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

A kompletnie nie byłaś ironiczną osobą, rzadko było cię stać na ciętą odzywkę, miliony ripost odnajdując w sobie, gdy było po fakcie. Za to cała byłaś zbudowana z wyzwisk i za każdym razem, gdy usłyszałaś negatywne określenie dla swojego ciała, tworzyłaś nowe, powiększając tym samym listę i sprawiając, że twoja samoocena była na naprawdę nędznym poziomie. Nie wierzyłaś rodzicom, siostrze, uśmiechałaś się do złej gry, choć czasami czułaś się paskudnie, czasami... nie miałaś ochoty żyć. Ktoś by powiedział, że użalałaś się nad sobą, może nawet on, gdyby znał twoje myśli. Tylko spójrz, przecież tyle ludzi miało gorzej od ciebie! Ale nie, bo wolałaś tkwić w zamknięciu, zasłaniając twarz maską i wierząc, że wbiłaś się na tyle rytm pracy by nie myśleć o tym jak twoje istnienie niewiele znaczy i choć trochę pomóc rodzinie, nie dostarczać im zmartwień. Powoli udawało ci się odwracać wzrok od swoich defektów i skupiać się na tak prozaicznych rzeczach jak piękno zachodzącego słońca czy Yori biegnący  wokół ciebie i wesoło szczekający. Te drobne plusy sprawiały, że jednak kurczowo trzymałaś się tego życia. Dlatego nie chciałaś umierać, nie tak, nie z czyichś rąk i nieważne jak ciepłe by nie były.
Wychodziłaś z założenia, że zawsze było co ratować, że nikt jeszcze nie umarł z powodu nadziei - a przynajmniej ty nikogo takiego nie znałaś. Ilość empatii w tym momencie przekraczała poziom krytyczny. A przecież mogłaś go zostawić, nie? Zawiadomić odpowiednie służby, które być może by lepiej od ciebie mu pomogły. Przecież nie miałaś wiedzy medycznej. Ale coś mówiło ci by tego nie robić. Jego mina a może twoja intuicja? A może w ogóle nie potrafiłaś myśleć o tak banalnych czynnościach jak wezwanie pomocy? Zaprawdę za grosz instynktu samozachowawczego, co? Wszystko sobie komplikowałaś. Niby włóczęga a najpewniej groźniejszy od takiego, co wbijał się w ściany byleby zniknąć, co straszył zepsutymi zębami i rozpalał na szybko ognisko w jakimś pustym śmietniku. Oczywiście do czasu, w końcu i tak służby go zabierali i funkcjonariusze, poważni, bardzo spokojnym tonem oznajmiali, że nie ma powodu do strachu, oni już się tym kłopotem zajmą i pomogą. P O M O G Ą. Więc czemu miałaś tyle wątpliwości, co? Pamiętasz dobrze jak odwróciłaś wzrok od podobnego widowiska i jakby nigdy nic weszłaś do sklepu zrobić zakupy.
Przecież nic się nie stało.
Szło ci dość topornie, niełatwo było zmusić się do przesuwania nóg do przodu, zwłaszcza z takim ciężarem. Jasne, cięższy od ciebie z pewnością nie był, ale nie zmieniało to faktu, że dość dotkliwie odczułaś próbę przeniesienia go do swojego domu. Pewnie wypociłaś mnóstwo tłuszczu, ale jak staniesz na wadze to i tak okaże się, że nic się nie zmieniło. Można pomarzyć, co? Spojrzałaś na niego niespokojnie, kiedy wydał z siebie dźwięk. Kompletnie nie wiedziałaś jak na to zareagować, więc po prostu powiedziałaś...
- Wytrzymaj jeszcze trochę, dobrze?
Rozmowa z panią Ito poszła sprawnie, miałaś tylko nadzieję, że nie znajdzie Yori'ego. Za dużo trzeba by było tłumaczyć, a już nie miałaś na to siły. Kompletnie. Na szczęście po drodze nie było żadnych schodów, może tylko raz czy dwa musiałaś z nim iść pod górę. W swoim niewielkim domu miałaś bałagan, ale na ten moment nie było to istotne, zresztą nieznajomy nie zwróci na to uwagi. Przynajmniej teraz, gdy znajdował się w takim stanie. Przyglądałaś się mu z niepokojem, czekając na jego odpowiedź. Wypuściłaś ze świstem powietrze. Ruszyłaś z nim w stronę swojego łóżka, jedynego miejsca w całym pomieszczeniu, gdzie mogłaś go położyć. Nie byłaś w stanie patrzeć mu w oczy. Byłaś cała spocona i czerwona, co nie sprzyjało twojemu samopoczuciu, no i okulary ci ciągle spadały, a nie miałaś jak ich poprawić. W trakcie tej dłużącej się wędrówki, kiedy byłaś z nim blisko celu, stanęłaś na szklanej butelce po wodzie i poleciałaś z nim na swój materac.
- PRZEPRASZAM! - zawołałaś przestraszona i podniosłaś się szybko, nawet za szybko, co odczuła twoja ręka, która przecież dzisiaj już dość ucierpiała. Jęknęłaś z bólu, a w piwnych oczach zalśniły łzy. - Ja... naprawdę mi przykro. S-słuchaj zaraz wrócę, dobrze? A może... może jak dasz radę to się... przebierzesz? Słuchaj, nie mam nic złego na myśli - wyjaśniła jeszcze na szybko i podeszła do swojej szafy wyciągając swoje spodnie, które rzuciła w jego stronę. - To by... by pomogło. Jakbyś się przebrał. W moją bluzę i spodnie. Łatwiej by mi było... ci pomóc.
Oddychałaś szybko, byłaś niespokojna i nie czekając na jego odpowiedź, choć może ją dosłyszałaś, wyszłaś z domu, zamykając drzwi na klucz. Poszłaś po swojego psa, który na szczęście nie przyciągnął niczyjej uwagi. Zaczął szczekać na twój widok, a ty nie potrafiłaś się nie uśmiechnąć. Kucnęłaś przy tym i objęłaś go delikatnie, jedną ręką za szyję. Yori polizał cię po twarzy.
- Już dobrze, piesku. Poradzimy sobie. Bądź grzeczny - wyszeptałaś i w końcu go odwiązałaś, ruszając z powrotem do domu. Miałaś tylko nadzieję, że nieznajomy nie umarł z wycieńczenia. Otworzyłaś niepewnie drzwi i wraz z Yorim weszłaś do środka.
- Przebrałeś się...?
                                         
Noa
Desperat
Noa
Desperat
 
 
 

GODNOŚĆ :
Po prostu Noa.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach