Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

Czas: Od paru miesięcy do tygodni wstecz.
Bohaterowie: Póki co Hachi i Kesil. Możliwe, że potem wpadnie Shinya.
Miejsce: Wszelkie odmęty Desperacji.

Zebranie jakiejś przewróconej maszynki, która pobierała próbki z ziemi czy wody, brzmiało jak coś banalnie wręcz prostego, nawet do zrobienia w pojedynkę. Orientacji w terenie niby takiej znowu najgorszej nie miał, a jednak przedzieranie się przez dowolne tereny, które niezmącone zazwyczaj były przez żadne konkretniejsze budowle czy w ogóle cokolwiek, w znacznej części przerastało go.
Stop.
Rozejrzał się i cóż też ujrzeć mógł nasz cudowny, dzielny, wysoki i przystojny bohater? Nic. Zupełnie nic. Kępka trawy, gruda jakiegoś niewiadomoco (walczył ze sobą najbardziej na świecie, byleby nie dociekać, co zostawiło tę substancję) po lewej, przed nim jakiś las, na pozór liściasty (ale czemu zwracał uwagę na takie rzeczy?), zaś po prawej dużo kamulców, po których definitywnie nie chciało mu się radośnie pimpusiać. Jęknął przesadnie głośno. Gdyby wpadł w tłum zombiastych wymordowanych, dzięki temu dzikiemu odgłosowi ci z pewnością uznaliby go za króla, a przynajmniej za przewodnika swojego stada.
Dobył z kieszeni urządzenie namierzające niewielkiego droida, gdzie i jedno i drugie były prototypami, które wyszły spod rąk jednego z inżynierów Specu. Zabawka docelowo miała sobie tuptać po terenach Desperacji i pobierać próbki; póki co te najprostsze, to jest ziemi i wody. Naukowiec zarzekał się, że pewności na temat skażenia nigdy nie jest za wiele.
No tak, Hachi sam nie chciałby, żeby wyrosła mu dodatkowa noga (o ile dzięki niej nie byłby wyższy), ale gubić się też nie lubił. W każdym razie jednak, Hachirō dostał od urządzenia informację, że jego druga połówka znajduje się niedaleko i że aby dostać się do niej, najlepiej byłoby przejść przez las. Tak też zrobił, już po pierwszych krokach w lesie wyklinając „pierdolone korzonki” i inne „latorośle szatana”, które robiły wszystko, byleby go przewrócić. A na tę zniewagę pozwolić im nie mógł, ot co!
W końcu, po salwie gniewnych okrzyków i próbach pocięcia wszystkiego w zasięgu wzroku swoim wiernym nożem, Moroi w końcu natknął się na kupkę żelastwa, która była na tyle mądra, by kroczyć przez piaskową planetę, by pełznąć między korzeniami, a która była na tyle głupia, by swoimi sześcioma robotycznymi nóżkami wykopyrtnąć do jakiejś sadzawki.
Bezcenny debilizm i kupa złomu, ot co – Mruknął z niezadowoleniem na widok tego małego obrazka nędzy i rozpaczy, który machał odnóżami jak żółw bądź żuk, który utknął na grzbiecie. Pochylił się, dość spięty, obawiając się, że lada moment coś skoczy na niego z krzaków (a jakiś szelest słyszał, tylko nie wiedział, skąd dochodzi), po czym pospiesznie schwycił zabawkę i wciąż na klęczkach zaczął wpakowywać ją do plecaka. Nie zauważył jednak, że gdy to robił, od urządzenia odczepiła się część, w której znajdowały się arcynieważne próbki i lada moment, zamiast w bezpiecznym plecaku, spoczywała na chłodnej ziemi wśród źdźbeł trawy.
Nie bacząc na to i niemalże depcząc obiekt, który z pewnością pod odpowiednim kątem połyskiwałby dzięki promieniom słońca walczącym o dostęp do ziemi z liśćmi średnio wysokich drzew, ruszył dalej przed siebie. To jest raczej, aby poprawność pełną zachować, nawet za siebie, bowiem musiał się przecież wrócić. Im szybciej to zrobi tym lepiej. Po ponownej walce z krzaczkami, korzonkami i innym diabelstwem, jakie ostrzyło sobie na niego gałązki, w końcu wkroczył znowu na tereny upragnionej pustyni.
„Jeszcze tylko przejść przez piach, piach i jeszcze trochę piachu”, pomyślał, z westchnieniem patrząc na upstrzoną jedynie kamieniami i pospolitym bógwieczym pustkę, przez którą lada moment dane będzie mu przejść.
Jedna skała, trzecia skała, siódma skała, TYSIĄC! – A wiadomo już od czasów tolkienowskiego dzieła, że w podróże niezwykłe najlepiej wyrusza się z pieśnią na ustach.
Nawet, jeśli melodię zniekształca irytacja.
Ale jeszcze nie było tak źle… W końcu nie przygarnął jeszcze kamienia i nie uznał, że ten będzie jego nowym najlepszym przyjacielem.
A mógłby. W końcu jego obecny BFF jest jak kamień.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ruszało się. A wedle logiki Kesila, skoro coś się rusza, to można ów coś zjeść. Kiedyś prawda potrafił robić pułapki. One również poruszały się na własną rękę. Ale to coś zdecydowanie nie było pułapką. Zasadzki są... Bierne. Nie chodzą jak im się podoba. Zaś prymitywny rozumek niezbyt rozgarniętego liska nie pojmował idei robotów. Za to ludzka część była nieco przytłumiona przez głód. Niestety, robotyczne, sześcionogie coś nie chciało się poddać jego zębom. Tak właściwie nawet specjalnie nie paliło się zatrzymać. Szło dzielnie przez las, nie zwracając uwagi na lisa, ciągnącego go za jedną z nóżek.
Najgorszą decyzją, jaką w życiu można podjąć, jest ignorowanie lisów. Jeśli nie chcecie doświadczyć gniewu wzgardzonego psowatego, radzę z całego serca nie czynić podobnych błędów. Kesil bowiem - jak już dziwny człaptak uwolnił się z jego pyska i jeszcze zdeptał nóżką nos - parsknął, po czym uniósł się lisim honorem. Który to honor kazał mu poderwać przednią część ciała i uderzyć w droida łapami z dość sporym impetem.
Rezultat był taki, że tuptuś odbił się na nóżkach, stracił równowagę i wleciał w sadzawkę do góry nogami, tracąc przy tym jedną z jego - zapewne - ważnych części. A lisa bolały łapy.
Dropił chwilę w miejscu, chcąc rozchodzić nieprzyjemne uczucie, zanim usłyszał za sobą kroki dzielnego bohatera. Ciężko było ich nie usłyszeć - Hachi zachowywał się tak głośno, że chyba cały las zdążył dowiedzieć się o jego obecności. Nie widać, ale słychać, eh?
Lis niewiele myślał. Czmychnął ile sił w kończynach na drzewo, chowając się między liście. Stamtąd - poza zasięgiem wzroku rudego rycerza - obserwował sytuację.
Oto osobnik zgoła interesujący wyłonił się spomiędzy krzaków. Lis miał wrażenie, że nie jest stąd. Który desperat przeklina drzewka i korzenie? Większość się cieszy, że w ogóle na tym zniszczonym świecie ostała się odrobina zieleni. Są wdzięczni, że jeszcze cokolwiek chce tu rosnąć. Szczególnie te bardziej roślinożerne mutanty.
Rudy przybysz sięgnął po upolowanego przez Kesila droida. Cóż. Zdarza się i tak. Często lisowi kradną jedzenie. Czasem to mutant zabierze komuś padlinę. Takie to przykre, desperackie życie. Co prawda mógłby próbować walki, zdawał się mieć przewagę wielkości nad hyclem, nie mówiąc o elemencie zaskoczenia. Niemniej nie należał do przesadnie bojowych jednostek i raczej unikał starcia, jeśli mógł. Szczególnie, że padłe sześcionogie coś nie było nadmiernie apetyczną zdobyczą. Nie na tyle, aby o nie walczyć. Niemniej w żołądku ssało... A rudzielec zdawał się wiedzieć, co z droidem robić. Może trzeba wpierw go ugotować? Albo wydłubać jakoś ze skorupki?
Kesil odczekał parę chwil, zanim postanowił wolno zejść z pniaka. Hycel zdążył odejść już kawałek tą samą drogą, którą przyszedł, lis jednak poświęcił jeszcze moment, aby obwąchać miejsce, w którym do tej pory leżał niedotykalski człaptak. Chciał zapoznać się z zapachem Hachiego. Nosem odnalazł coś bardziej interesującego niż smród z podeszw butów. Luźny fragment droida. Zamachał lekko ogonem, chwytając go w pysk. Więc jednak udało się lisowi dostać też jakiś kawałek padłego. Co prawda równie twardy, co reszta...
Uniósł pysk, spoglądając za człowiekiem. Ewidentnie zdawał się wiedzieć, co robi, zatem po chwili zawahania lis ruszył w ślad za nim. Może podejrzy, jak należy oprawiać to dziwne stworzenie, aby było jadalne.
Na jego nieszczęście las szybko się skończył i wyszli na otwartą przestrzeń. Mutant zatrzymał się na skraju linii drzew, wzrok wbijając w plecy dzielnego bohatera. Nie wydawał się jakoś specjalnie przerażający. Był rudy. A to już samo w sobie sprawiało, że dla lisa wydawał się przyjemny. Przynajmniej wizualnie. Wszak kto nie lubi rudzielców?
Może popełniał błąd, ale wyszedł na piaski za Hachim. Stopniowo zmniejszając dystans. Ciekaw był, jak blisko uda mu się podejść, zanim zostanie zauważony.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie miał świadomości, że coś faktycznie się za nim szlaja, jednak miał taką, że coś może. Wykraczało to nieco poza umiejętności pojmowania zawarte w ósemkowym rozumku, ale szkolenie robiło swoje. Był wszak człowiekiem, a pierwszą myślą wielu ludzi, gdy przez ich głowę przetacza się (w przypadku Hachirō jak sucha kępa przez puste ulice w kreskówce) idea niebezpieczeństwa, jest „to nie może mnie spotkać, jestem przecież taki zwykły”.
Hachi co prawda miał o sobie mniemanie na tyle dobre, że aż Szymborska w wierszu by go nie chwaliła, ale połowicznie to myślenie się pokrywało z jego własnym. I wiele cnót, gdyby się ich w nim głęboko doszukiwać, można by było dojrzeć, jednak powierzchownie był zdecydowanie pusty i głupiutki. Tak jest lepiej i przy tym należy zostać.
Niemniej jednak, piasek skutecznie tłumił przez dłuższy czas kroki i poczynania lisa, natomiast Ósemce utrudniał poruszanie się. Raz czy dwa wdepnął w jakiś dołek przykryty piachem, przez co zachwiał się mocno i rzucił donośnie jakieś nieprzystojne bluzgi pod adresem cholernej piaskownicy szatana. Zaraz potem obracał głowę w tę i w drugą stronę, przejawiając w ten sposób resztki czegoś, co podobno nazywało się instynktem. Ostatecznie jednak nie chciał, żeby coś go zeżarło.
Traf chciał, że pewnie robił to akurat wtedy, kiedy jego uroczy, puszysty ogonek miał się za czym skrywać. Hachi nie spieszył się, kiedy zmierzał do bazy, jakby nie miał większych intencji w szybkim i bezpiecznym powrocie. Teraz to już trochę był nawet zmęczony, kiedy tak sobie myślał, ile piachu magicznie znalazło się w jego bucie i chrzęściło w skarpetce, a niesamowicie zrezygnowany na myśl o tym, że inne ziarenka, te bardziej perwersyjne, już na pierwszej randce dobrały się do jego majtek.
Na jego drodze pojawiło się jednak częściowe wybawienie — wielgachny, płaski kamulec, na którym mógł posadzić swój zgrabny tyłek i zrobić krótką przerwę, by się napić. A i żeby przy okazji wilka złapać. Tak więc usiadł, plecak usadził obok siebie, wydobywając z jego wnętrza najpierw robocika, a potem manierkę i jakiegoś batona, którego przeszmuglował z M-3.
Odkręcił pojemnik z wodą i odgarnął chustkę zasłaniającą twarz, by zaraz się napić. A dodatkowy zastrzyk energii w postaci jakiegoś czekoladowego, nienadziewanego tworu, zawsze był mile widziany. Trzymając zapakowaną słodkość w dłoni Hachi zbliżył ją do ust i rozdarł zębami plastikowe opakowanie; w wojskowych rękawicach było zdecydowanie za trudno, a on nie miał humoru na takie zabawy.
I właściwie dopiero teraz Hachirō dostrzegł, że w transportowanej przez niego zabawce czegoś brak. A spojrzał na nią jedynie przelotnie i to starczyło, by poczuł się tak, jak czuje ktoś z lękiem wysokości w chwili, gdy kolejka górska osiąga najwyższy punkt na swojej trasie. Zamarł momentalnie i nawet zaniechał przeżuwania czekoladowej rozkoszy, by wykrzyknąć bełkotliwie, albowiem zaklejona słodyczą gęba tylko na tyle mu pozwalała:
Kuhfa maś! – Zapluł sobie brodę. – Ja pieswdole! – Ojej, biedny piesek.
A po chwili wydał z siebie jakiś niezidentyfikowany skowyt.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dreptał sobie mniej lub bardziej wesoło za rudzielcem. Nie został zauważony przez bardzo długi czas, niemniej nie czuł z tego powodu radości. Na drodze do całkowitego szczęścia stał mu ściśnięty żołądek, który z wolna coraz głośniej domagał się jedzenia. Śledzony zaś przybysz ani myślał się zatrzymać i podzielić tajemnicą oprawiania robaczego ścierwa. Ale Kesil się uparł. Zaszedł już za daleko, aby teraz odpuścić i wycofać się, szukając innego źródła jedzenia. Szczególnie, że wokół było cicho. Nawet mysz w norce nie pisnęła. Zapewne dlatego, że Hachi głośno wyrażał swoje niezadowolenie, sprawiając, że wszelkie mniejsze stworzenia uciekały, a większych - poza Kesilem - na jego szczęście nie było nigdzie widać.
Mutant akurat nie narzekał na pustynię. Łapy, będące nieboską mieszanką lisich i jaszczurczych, zapewniały dość dużą powierzchnię chodzenia, co w połączeniu z ich ilością sprawiało, że nie zapadał się w piachu. Łatwo mu zatem było podążać śladem hycla. Bez wysiłku, wręcz mógł zwalniać i podziwiać otoczenie.
Właśnie podczas takich epizodów krajoznawczych dziwnym szczęściem idioty chował się przed wzrokiem rudzielca. A to umknął za kamień, by złapać dużego żuka, a to wszedł w nieckę, aby sprawdzić zauważone wejście do nory. Zawsze jednak wracał i kontynuował podróż śladem mężczyzny. Te małe akty odciągały jego uwagę od dość monotonnej podróży, która nie wyglądała, jakby miała się skończyć. Kiedy już tracił nadzieję, Hachi postanowił zastawić pułapkę na wilka, siadając na kamieniu. Lis, podekscytowany, że coś się dzieje, wskoczył na głaz z drugiej strony, zachodząc niebieskiego od pleców. Usiadł niedaleko i przyglądał się wszystkiemu, co robi. Do tego stopnia zainteresowany, że w pewnym momencie zaczął wręcz wisieć nad ramieniem hycla.
Pies w dole? Nie, nie. Jak już, był lisem na kamieniu. A psa też tu nie widział. Kufy żadnej też, poza swoją. Ma coś nie tak z kufą? Ale jego, czy tego psa w dole? Uniósł jedną łapę i położył sobie na nosie. No nie, wszystko z nim w porządku- To o co Hachiemu chodzi?
Zabrał łapę, pochylając się znów nad mężczyzną i wisząc nad nim w pełnym napięcia oczekiwaniu. Co teraz zrobi z tym dziwacznym robakiem? A może Kesil zabrał najlepszą część? Najsmaczniejszą? Ha, to by dopiero lisowi się poszczęściło! Szczególnie, że nie była nazbyt duża. Nie najadłby się, ale czasem warto po prostu się podelektować.
Tak zamarł, czekając, ale rudzielec nie robił wiele poza memłaniem czegoś w ustach i trwając w szoku. Zaś słodka woń z czekoladowego batonika roznosiła się wokół niego. Mutant nie mógł powstrzymać się przed tym, aby wciągnąć głębiej powietrze, przysuwając nos bardziej do szyi Hachiego. Coś go zainteresowało. Ale bardziej od aromatu czekolady, skupił się na woni pokrywającej ubranie i skórę rudzielca. W tym celu wsadził nos pod jego chustkę.
Ładnie pachniesz. A na Desperacji to naprawdę nie lada komplement.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie usłyszał swojego obserwatora ani nie zauważał go przez dłuższą chwilę. Był znacznie bardziej skupiony na tym, że był wściekły jak osa, bo zepsuł coś, czego kurna w domyśle miało nie dać się zepsuć. Wyglądał zapewne jak rozgoryczony przedszkolak, który siedzi na zbyt wysokim krzesełku i z furią wymachuje króciutkimi nóżkami, bo zgubił zabawkę. Jego stan mentalny od lat zresztą nie odstawał jakoś wyjątkowo od tego obrazka.
Dopiero w chwili, kiedy na karku poczuł zimny, mokry nos, podskoczył jak, o ironio, poparzony i zwrócił uwagę na to, że ktoś w ogóle jest w okolicy. Odsunął się więc od kamienia, na którym zaś siedział jakiś zmutowany lis z nadprogramowymi łapami i zdecydowanie zbyt długim ogonem. Wydał z siebie stłumiony pisk, bo jak to już bywa w chwilach stresujących, jakiś okruszek wpadł mu do przysłowiowej nie tej dziurki, przez co zaczął się  krztusić.
Patrzył przez chwilę spanikowany na mutanta i podskakiwał w miejscu, starając się odkrztusić to, co mu wzięło utkło w gardełku. W międzyczasie popiskiwał żałośnie i oczy łzawiły mu niemiłosiernie w reakcji na zagrożenie życia ze strony zdradliwego sojuszu batona i mutanta. Właśnie, batonik został pod łapami lisa albo gdzieś przy nim, a szkoda.
Kiedy w końcu przestał się dławić i wycharczał bezlitosnego okruszka, na chwilę się zatrzymał, czując jak wstrząsają nim dreszcze. Czuł się tak, jakby miał zamiar zaraz zwymiotować, cofało mu się na samą myśl, że desperacki pomiot śmiał go w ogóle dotknąć. Pewnie już zdążył zarazić go przynajmniej kilkunastoma chorobami, z których każda jest paskudniejsza od poprzedniej.
Fuj fuj fuj fuj fuj fuj! – Wypiszczał na jednym tchu, raz jeszcze wystawiając spektakl teatru tańca, porównywalny do indiańskiego tańca deszczu. Wachlował przy tym czerwoną od płaczu i duszenia  się twarz, podskakując wokół własnej osi i łapiąc głębokie, łapczywe oddechy. Dopiero po dobrej minucie czy dwóch takiego przedstawienia Hachirō w końcu się zatrzymał, przywołując do porządku swoje zagmatwane myśli i reakcje. Dysząc skupił uwagę na mutancie, po czym powiódł wzrokiem znowu na urządzenie… i na obiekt, który zwierz miał w pysku.
E-ej! Słuchaj, oddaj to – Pochylił się, uginając nieco kolana i wyciągając ręce do przodu, nieco jak w memogennej scenie z Jurassic World, po czym w takiej pozycji podszedł do mutanta.
Hachi. Ja Hachi. Ty eeee… Gon. Lisy mówią gon gon – Dobrze, ale jeśli lisy  tak mówiły, to dlaczego on w ogóle gadał do tego czegoś? Pociągnął nosem i otarł usta i nos rękawiczką, drugą dłoń dalej wyciągał zaś w kierunku mutanta.
Dam ci batona jak mi to oddasz. Ba-to-n – Podzielił na sylaby słowo, spoglądając na upuszczoną czekoladę.

|| Odnośnie sylab, to „n” w japońskim jest chyba sylabotwórcze, a w każdym razie ma własny znak w sylabariuszach. @@
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pochylił łeb i odłożył dziwną rzecz na kamień, aby chwycić pyskiem batonika. Pachniał słodko oraz obiecująco. Nie miało dlań nawet znaczenia, że został wcześniej nadgryziony przez jakiegoś obcego. Jedzenie to jedzenie, tu się nie wybrzydza. Szczególnie, że czekolada była naprawdę smaczna. Chociaż nieco oporna do wydłubania z folii.
Czy lisom wolno jeść kakao? Prawdopodobnie nie, przez ich pokrewieństwo z psami. Niemniej Kesil zachował w sobie tyle genów Homo sapiens, aby móc zajadać się typowo ludzkim jedzeniem bez utraty życia czy zdrowia na rzecz czekoladki. Chociaż jeszcze o tym nie wiedział, ale zapewne przekona się z czasem. Na nic wobec tego ewentualne, chytre plany, aby go zatruć batonikami i zanieść na sekcję do laboratorium Specu.
Kiedy skończył konsumpcję - co nie trwało zbyt długo, bo niewiele tej słodyczy było - uniósł pysk, oblizując go z resztek batonika. Przyglądał się Hachiemu z czymś w rodzaju kulturalnego zainteresowania. Gdyby nie to skakanie, zapewne zmartwiłby się stanem zdrowia rudzielca, niemniej bardziej niż to, kontemplował fakt, co też on robi. Przez dziwne pląsy Hycla, lis nawet nie zrozumiał, że właśnie mężczyzna jednocześnie walczy o kolejne wdechy, jak i pozbycie się kawałka czekoladki z płuc. Bardzo sprzeczne interesy miały te dwa zadania.
Prawdopodobnie by mu pomógł, gdyby nie ów osobliwa zabawa w królika. Która aż za mocno spodobała się Kesilowi, bo wstał i samemu zaczął podskakiwać. Wysoko, jak to lis.
Ha, umiem wyżej!
Gdy Hachiro skończył się wygłupiać, tako uczynił też wymordowany, merdając przy tym ogonem. Stając na kamieniu i patrząc na jakże udaną pantomimę sławnego filmu, nawet nie zdając sobie sprawy, jak wspaniale Hachi uchwycił podobieństwo. W danym momencie to było niczym rzucanie pereł przed wieprze. Kesil bowiem nie wiedział, czym są filmy. Ah, to cudowne, desperackie pochodzenie...
Gon? O nie, nie, nie. Lisy nie robią gon. Lisy robią... Robią tak.
I pokazał mu. Szczebiotanie, szczekanie, wycie, płacz, śmiech... Oraz krzyk. Słynny, lisi krzyk, który wieki temu przerażał każdego, kto się zgubił w lesie. Brzmiący jak mordowana kobieta, jakiej psychopata podrzyna żyły.
Na koniec ziewnął i usiadł, rozglądając się chwilę na wszystkie strony. Przy tym zgarniając łapami dziwną część bliżej siebie. Skupił się ponownie na mężczyźnie, kiedy padła propozycja wymiany. Postawił uszy na sztorc, przekręcając głowę do boku. Zdawało się wręcz, ze uważnie go słucha. Ale batona już nie ma. Zjadł go. Pochylił łeb, obwąchując folię po czekoladowej słodyczy, zanim pacnął ją łapą.
To. Daj mi jeszcze jedno to, a pomyślę. Jest o wiele lepsze od twardego czegoś z tego dziwnego robaka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podczas ósemkowych występów dziwaczny zwierzak chyba starał się go obrazić, bo robił dokładnie to samo, co Hachi. Gdy jego ciało już postanowiło unormować oddech i spanikowane reakcje, wojskowy zaproponował zwierzowi batona, a ten zaczął się wydzierać! Bezczelny. Jednak zamiast na bezczelności, Hachirō skupił się raczej na czymś dosadniejszym — na tym, że bydlę było kurde straszne i że tak też się zachowywało. Momentalnie odskoczył od lisiastego, przy tym unosząc wierny nóż w razie, gdyby ten chciał zaatakować.
Ej! Ej no, cicho! Już! Toż nic ci nie robię. Jeszcze coś przyleci! Pa-patrz, jednak to schowam! – Ukrył więc nóż tam, gdzie był; w pokrowcu znajdującym się na prawym ramieniu i znowu przybrał memiczną pozę.
Lisałki nie krzyczą. Okejaszka? Więc patrz, kurna, ja też jestem cicho – I w istocie, przyciszył głos, uśmiechając się nawet zachęcająco do lisa. Starał się nie patrzeć zwierzęciu za długo w oczy; nie znał w najmniejszym stopniu zachowań lisów, ale kojarzył, jak reagować mogą na taki gesty psy. Odpowiedzią była zwykle albo agresja albo uległość. A lis stał obecnie wyżej, więc mógł się uważać za hierarchicznie wyższego… Zobaczy się.
Co? – Powiódł spojrzeniem za łapą, a wcześniej i za łbem zwierza. Zmarszczył brwi, przetwarzając informacje, jakich dostarczał mu nowy towarzysz. – A… eee, chyba mam, dobre takie, czekolada, orzeszki, no cud miód – wyciągnął kolejnego batona z którejś kieszeni przy kamizelce i pomachał przed lisem.
Takie? – Odpakował z plastikowego opakowania słodycz, kontemplując głupotę sytuacji, w jakiej się znalazł. Mógł przecież ustrzelić tego bydlaka i byłoby po sprawie, ale widać z jakiegoś powodu wybrał drogę na około. Chyba za bardzo lubił zwierzaki.
Jak obiecasz, że mnie nie zeżresz, to ci dam. I jak mi oddasz to coś od tego czegoś. To prawie jak dobry początek przyjaźni! – Czemu tyle gadał do kogoś, bądź też nawet czegoś, co mogło go totalnie nie rozumieć? Spojrzał w oczy osobliwego stwora; zbyt jasne jak na zwierzę, w jakiś sposób może nawet trochę ludzkie — a może zdawało mu się tak przez to, że miały nietypowy kolor? Zacisnął usta, uświadamiając sobie, że zrobił coś, co budziło w nim głębokie wahanie — spojrzenia dwóch istot się skrzyżowały na dłuższą chwilę.
Nie potrafił określić, co czuje względem dziwacznej kreatury. Wciąż dominowało obrzydzenie i niesmak, ale jednak rosło też zainteresowanie istotą, która nie wyglądała na chcącą go zamordować. W końcu dłoń, w której trzymał batona (nawet już bez papierka, żeby jego nowy znajomy się nim czasem nie zadławił), wyciągnął w kierunku lisa.
Nie obśliń mnie, to odrażające… – Mruknął do niego, czekając, aż zębami chwyci słodycz. – Nie wydajesz się głupi. Powiedz mi, upadłem na głowę i teraz mam zwidy? Zeżresz mnie? Nie jedz. Widzisz, ta kamizelka to może wyglądać, jakby mnie dużo było, ale kurka wodna nie jest. Nie ma co jeść~
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spiął się, widząc uniesiony nóż. Sierść nastroszyła się odruchem, sprawiając, że i tak spory lis wydawał się jeszcze tylko większy. Postąpił krok w bok, zerkając uważnie po mężczyźnie. Chcąc wyczuć, czy rzuci się na niego z tym jakże groźnym i potężnym ostrzem, czy raczej zamierza się tylko bronić przez nieistniejącym atakiem ze strony wymordowanego. Z dość sporą rezerwą podszedł zatem do faktu, że spotkany mężczyzna schował nóż. Wolał zachowywać ostrożność, ale na pewno położył futro po sobie, wracając do poprzedniej, mniej puchatej aparycji. Z boku to mogło wyglądać jakby porzucił niecne plany udowodnienia swojej dominacji nad Hyclem i zrezygnował z ataku. Cóż.
Postawił uszy na sztorc, słuchając aż nazbyt uważnie, co mężczyzna ma do powiedzenia. Uśmiech wywołał niezbyt gwałtowną reakcję. Kesil odpowiedział nieśmiałym zamachaniem ogonem. Długa kita poruszyła się lekko, sugerując, że psowaty nie ma złych zamiarów, a wręcz sili się na przyjazny gest względem spotkanego Dzielnego Bohatera.
Na wspomnienie o byciu cicho, wydał z siebie stonowane ćwierkanie, niewiele głośniejsze od podniesionego szeptu. Prawie jakby się z rudym zgadzał. Nie należy robić hałasu, inaczej zwabią coś ku nim. Aż rozejrzał się po otoczeniu, czy nic nie nadchodzi w ich kierunku. Na szczęście dwójki przypadkowych podróżnych, horyzont był aż podejrzanie czysty. Wobec tego Kesil wrócił uwagą do Hachiego.
Widok kolejnego batona sprawił, iż ogon ponownie poszedł w ruch. Tym razem znacznie żwawiej. Chwilę spoglądali sobie w oczy, wzrok zaś mutanta nabrał zabarwienia wręcz przyjaznego. Wesołe iskierki zagrały na niebieskich tęczówkach... Gdyby chcieć być poetyckim. Większy realista doszedłby do wniosku, że po prostu wymordowany uznał Hycla za przydatnego w takim stanie, w jakim mężczyzna się obecnie znajduje. To znaczy całego i bez przegryzionej tętnicy. A wystające z pyska kły sugerują, że aż zbyt głęboko mógłby się wgryźć w szyję niebieskiego, gdyby tylko zechciał.
Zbliżył się i wyciągnął pysk, chwytając batonik samymi siekaczami. Nawet nie musnął kłem opuszki palca rudzielca. Trochę może na pokaz? "Patrz, nie jestem topornym barbarzyńcą, umiem być delikatny"? Na pewno zaczął podchodzić łagodniej do obcego. Z głupoty czy też przeczucia - postanowił mu zaufać. Przynajmniej na tę krótką chwilę konsumpcji. Opuścił bowiem pysk i parę chwil zapychał się czekoladowym, ciągnącym batonikiem. Rzeczywiście miał orzechy... A ogon nieprzerwanie merdał, zamiatając kurz z kamienia.
Kiedy skończył, usiadł i okręcił łapy kitą. Odsuwając od siebie jedną z kończyn dziwne, twarde coś. Wymiana to wymiana, prawda? Dostał czekoladkę, zatem oddaje niezjadalną część robaka. Zaraz po tym ziewnął, wydając pod koniec odgłos brzmiący niczym "nie". To najprostsze, japońskie "iie", tak nielubiane w większości rozmów. Z jednej strony ostre zaprzeczenie mogło być odebrane jako "nie gadaj głupstw, wszystko z tobą dobrze". Z drugiej... Hachi doszukiwałby się ludzkiego znaczenia lisich popiskiwań. To nie świadczy zbyt dobrze o jego stanie psychicznym. Chociaż ostatnie, o co dbał Kesil, to ważność żółtych papierów Hycla. Zamiast tego, położył się i przekręcił na bok, by zaraz odsłonić brzuch. Na dwoje babka wróżyła... A nawet troje. Albo okazuje uległość, albo zachęca do zabawy, albo odgryzie rękę, jak tylko Hachi położy ją na piersi lisa. Chociaż merdający ogon, położone uszy i subtelne popiskiwania raczej kazały myśleć, że chce się bawić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zwierzę zachowywało się tak, że Hachirō nie wiedział, jak powinien zareagować. Raczej jasne było, że lis obawiał się co gwałtowniejszych ruchów ze strony wojskowego i dla niego samego zdziwieniem to zaczęło być dopiero po chwili. Poza niepokojem na widok broni — mimowolnie przez łepetynę Moroia przetoczyła się myśl, że kto śmiałby skrzywdzić tak urocze stworzenie — reagował jednak dość spokojnie na to, że ma przed sobą człowieka. Hycel spoglądał na niego nieufnie, jednak i z pewną fascynacją, zupełnie jak dziecko, które po raz pierwszy widzi pieska i woła do niego „hau hau”.
Gdzieś z tyłu jednak całości towarzyszyła myśl, że zwierzę może być po prostu wściekłe i dlatego się go nie boi, ale… Lis nie toczył piany z pyska, nie śmierdziało od niego wymiotami ani innymi wydzielinami tego typu, zeżarł batona bez żadnych oporów czy trudności, nie drapał się maniakalnie, no i nie był mimo wszystko agresywny. Dziwny, ale zdawał się niegroźny. I jeszcze ogonkiem kiwnął w taki sposób, że hachikowe serduszko też zakiwało, albo raczej zatrzepotało radośnie! Miał wielką słabość do jakichkolwiek przejawów zwierzęcej radości, więc i na jego pyszczku pojawił się zadowolony, nieco uspokojony uśmiech, a już w ogóle wyglądał jak radosne dziecko, gdy lisi ogon zaczął merdać intensywniej.
Kolejny sposób na zaskoczenie Hycla również poskutkował — teraz już ucieszony, niewyglądający jak osoba, która mogłaby zrobić komuś krzywdę, otworzył usta, by w końcu z komunikacji niewerbalnej przejść na połowicznie werbalną.
No, nie jesteś taki zły. Smacznego~ – I, co dziwne, nawet lekko ukłonił się lisowi, zupełnie tak, jak nakazywały zwyczaje obejmujące ludzkich obywateli Japonii. Zaraz przyjrzał się temu, jak osobliwe stworzenie konsumuje batona. Naprawdę przypominał zaciekawionego dzieciaczka w tej chwili i możliwe, że niektórym wydałby się nawet dość uroczy. No i znowu zdziwił się, kiedy lis podsunął mu przedmiot, o który Hachi go poprosił.
A dziękuję, panie lisie – Skinął głową, przejmując zabawkę specu i składając ją w całość z tym, co miał w plecaku. Odłożył to znowu do bagażu i zapiął plecaczek, poklepując go na koniec dłonią. Spojrzeniem w końcu wrócił do zwierzęcia, by obejrzeć, jak to przewraca się na grzbiet, na co zresztą zareagował wydaniem z siebie rozczulonego „aww”.
Wiesz co? Mój pies tak robi jak się nażre, chce, żeby mu smyrać bubu. Lubisz jak cię smyrać po bubu? W sumie sam lubię, ale nie dam ci mnie smyrać, bo masz pazury. Chcesz? No chcesz? Kto jest dobrym lisiątkiem, aniuniuniuniuniu… – I w końcu hyclowa łapka spoczęła na lisim brzuszku (na bubu!) i podrapała je lekko, licząc na to, że nowy przyjaciel Hachiego się nie wścieknie.
Te, tak w sumie to rozumiesz co mówię? W sumie bystry się wydajesz. I wesoły. Nie to, co moi znajomi z wojska. – Oho, zaczyna się. Hachi miał zamiar zacząć obgadywać wszystkich swoich znajomych. Lisowi przydałyby się zatyczki do uszu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wątek przenoszę do archiwum z braku aktywności prowadzenia lub zakończenia. W razie czego pisać do mnie na PW, jeśli będziecie chcieli go wznowić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach