Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Go down

— Tunel zaraz obok prowadzi do wyjścia.
  — To jedyny tunel, przecież z niego przyszliśmy — przypomniał nie bez ironii, kucając w tym czasie obok Hitori i oglądając jej nogę. Dziewczyna wsparła się z tyłu rękoma i pozwoliła mu się zbadać, chociaż był równie dobrym medykiem co rozmówcą (a patrząc na to, jak opryskliwie odpowiadał na niemal każde zdanie Rhetta, rozmówcą musiał być koszmarnym). Ograniczył się więc jedynie do pobieżnego opatrzenia obrażeń towarzyszki. Ściągnął chustę z jej nadgarstka i obwiązał żółtym materiałem zadane przez zęby rany. Krew miała kolor rozgniecionych jeżyn. Wsiąkała w tkaninę bardzo szybko, ale Hitori podniosła się z ziemi i nie pokazała po sobie, jak bardzo bolało.
  Idąc lekko kuśtykała, ale nie przyjęłaby pomocy, dlatego Grow jej nawet nie proponował. Odwrócił się przodem do ziejącej czernią dziury i wkroczył w mrok. Ziemia okazała się przychylna ich marszowi; podeszwy butów nie odbijały się echem od podziemnych ścian. To dawało złudne wrażenie bycie o krok dalej niż ewentualne zagrożenie, choć mając w pamięci ryk wstrząsający konstrukcją zawiłych tuneli, niewiele uratowałoby ich od niebezpieczeństwa.
  Zatrzymali się ponownie na rozdrożu. Wszędzie było tak ciemno, że Wilczur bardziej bazował na intuicji niż zmyśle wzroku; przydałby im się w tym wszystkim ogień. Nakrapiany piegami nos zaczął się poruszać przy wietrzeniu woni. Zewsząd docierał charakterystyczny, ciężki zapach mokrej ziemi, zmurszałych kamieni i wilgotnego powietrza.
  — Nie możemy wrócić do tego samego wyjścia — rzucił wreszcie w przestrzeń, opierając dłoń o zimną powierzchnię. Szedł wzdłuż pochyłej, emanującej zimnem ściany; z drugiej strony na dłoni czuł gorący oddech Hitori. Niemal fizycznie doświadczał jej zmęczenia, dlatego oderwał dłoń od kamienistej nawierzchni.
  — Tak... Co z resztą? — zapytała cicho ciemnowłosa. Nie oczekiwała odpowiedzi nie tylko dlatego, że oboje nie mieli prawa jej znać; gdzieś podskórnie wcale nie chciała wiedzieć, co się stało z Shironchą i Chie. Mogli nie mieć tyle szczęścia co ich dwójka, a taka perspektywa była ostatnią, z którą chciała się zapoznawać.
  — Mantykory mogą być w pobliżu przejścia, którym tu weszliśmy. To był ich teren — kontynuował białowłosy, ignorując wątpliwości dziewczyny. — Czujesz coś, Rhett? — Cisza wżerała się w żyły jak chłód. Gęsia skórka okryła ciało Wilczura, gdy kolejny podmuch zimna dotarł z jednego z korytarzy. — Wyprowadzisz nas innym przejściem — zapytał, choć przyzwyczajenie do rozkazywania, przemianowało przypadkowe pytanie w stwierdzenie, jak gdyby spodziewał się, że towarzysz przytaknie ochoczo i rzuci się w wir pracy z najwyższą dozą przyjemności.
  Oczekujesz zbyt wiele, zaszczebiotała Shatarai. Jej głos łamał mrok jak szkło. To tylko dziecko z hipotermią.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Układając dłoń na mokrej ścianie, czuł pod palcami wibracje. Jakby cała jaskinia drżał w przestrachu przed tym, co wstrząsnęło jej konstrukcją. Gdyby coś samym głosem wprawiało go w taki stan, również by drżał. Teraz mógł tylko liczyć, że kręte korytarze powstrzymają to coś przed dotarciem bliżej niego. Bliżej nich.
Stawianie bosych stóp na zimnej, mokrej ziemi nie było szczytem marzeń na ten dzień. Co drugi krok jakiś mięsień w twarzy próbował drgnąć w chęci wykrzywienia ubrudzonej krwią buźki grymasem. Walczył z tym dzielnie, prawie jak żołnierz na froncie. Zaciskał tylko zęby za każdym razem, gdy dreszcze wzbierały na sile. Był przekonany, że gdyby tego nie robił, dzwonienie kłów ślizgnęłoby się echem do każdej dziury. Otulał się bluzą, jak tylko mógł, ale w ciemnym korytarzu przeraźliwe zimno wkradało się pod bury materiał bez problemu.
Co jakiś czas dyskretne spojrzenie uciekało przez ramię, kontrolując ruchy pozostałej dwójki. Więcej uwagi siłą rzeczy padło na kobietę, prawdopodobnie przez kuśtykanie. Jednocześnie gdzieś pośród innych myśli plątała się świadomość, że Wilczur w żadnym wypadku nie powinien być ignorowany. Ani na sekundę. Wolał nie skończyć gorzej niż Hitori, a podejrzewał, że tak właśnie mogło się stać, gdyby opuścił gardę.
Czy coś czuł? Gdy poruszyło się kilka razy wrażliwym nosem, coś rzeczywiście dało się wyczuć. A skupiwszy jeszcze zmysł na konkretnych woniach, można było je wyizolować od reszty i określić. Zapach mokrej gleby, podziemnej rzeki, podmywanych kamieni, dwójki towarzyszy i...
... rozkład — zawyrokował.
Przez kolejną chwilę zajmował się określeniem kierunku, z którego dochodził smród. Ciała w wodzie zachowywały się inaczej. Gdzie zgnilizna, tam i dostęp świeżego powietrza. Wraz z tym przekonaniem skierował wzrok na jedną z ciemnych odnóg. Nienaruszona nawet najmniejszą strugą światła ciemność nie zachęcała. Tunel prezentował się okropnie. Był nie tylko ciasny, ale i wyglądał jak jedna z tych wadliwych konstrukcji, która w każdej chwili może spaść na łeb.
Wyprowadzisz nas innym przejściem.
Już otwierał usta z zalążkiem kąśliwej odpowiedzi na samym końcu języka, gdy poruszony rykiem grunt znów zadrżał pod stopami. Tym razem brzmiał inaczej. Mieli prawo podejrzewać, że Mantykory wciąż forsowały wejście. Co więcej — sądząc po trzaskach, były bliżej celu, niż dalej. Werwa do pyskowania uleciała z niego jak powietrze z przebitego balonika.
Tędy — machnięciem ręki wskazał drogę. — To dobra droga.
Dopiero wraz z pierwszym krokiem pomyślał, że to nie wystarczy. Wysunąwszy ręce z przydługich rękawów, chwycił ostrożnie za materiał ubrań ich obojga, lekkim szarpnięciem nakierowując na odpowiednią trasę. Tyle. Kończyny mogły mu się jeszcze przydać, więc szybko je cofnął.
Im dalej w ten nieszczęsny korytarz, tym silniejszy, mdły zapach uderzał w nozdrza. Być może dla człowieka nie byłby zbytnim problemem, ale zwierzęce zmysły radziły sobie z tym znacznie lepiej. Mimo nieprzyjemnego dodatku czerń zaczynała się przerzedzać. Widział to nawet z samego końca gęsiej wycieczki. Sylwetki idących w przodzie wymordowanych stawały się wyraźniejsze z każdym pokonywanym metrem. Prócz nich zamajaczyła dodatkowa, leżąca na oświetlanej glebie. Problem pojawił się gdy trawione nagłymi drgawkami mięśnie odmówiły posłuszeństwa, zmuszając do wstrzymania podróży. Pocieszał się tym, że nikogo nie spowalniał.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jego wzrok sam w sobie nigdy nie imponował. Potrafił rozróżnić białe od czarnego i nie wlazł w dwumetrową szafę, jeżeli była odpowiednio oświetlona, jednak w ciemności tuneli jego oczy nie nadawały się do czegokolwiek. Miał przeświadczenie, że krąży po niczym; piekielnej pustce, która nie ma ani góry, ani boków, choć co chwila dotykał szorstkich, ostrych uwypukleń ściany, wzdłuż której postanowił iść — i chociażby to powinno mu przypomnieć, że znajdował się w jaskini, kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów pod linią gleby. I że prędzej czy później wydostanie się na zewnątrz; do miejsca, które posiada kształty i kolory. Nie panikował, nawet jeśli perspektywa tułania się po korytarzach jak ślepiec nie napawała go optymistycznymi scenariuszami.
  W dodatku plener co rusz trząsł się, jakby był tylko blachą pochwyconą przez gigantyczne łapska gościa ogarniętego Parkinsonem. Przy następnym ryku spomiędzy ust Wilczura wyrwało się zduszone cmoknięcie, jakby jeszcze nie do końca wiedział, czy powinien przeklinać (chociaż powinien, bo byli w czarnej dupie wystarczająco głęboko, by zacząć się lękać).
  — Tędy.
  Zbawienne słowo zwolniło krok Wilczura; wsłuchiwał się w nagłą ciszę. Dotarł do niego świst (pewnie w chwili, w której Rhett machnięciem ręki wskazywał kierunek), ale zaraz potem poczuł lekkie szarpnięcie za ubranie. Przekierował się natychmiast w stronę, którą polecił tymczasowy przewodnik, nawet jeśli musiał odsunąć się od ściany. Nie odczuwał zimna w sposób zbliżony do tego, który zmuszał Rhetta do stawiania szybkich kroków, ale w kwestii marszu nie pozostawał dłużny — postawił na prędkie przemieszczenia się, póki miał na czym się przemieszczać.
  Ciemność zaczęła się przerzedzać, jakby ktoś regulował światło w kinie po nocnym seansie. Growlithe mrużył oczy coraz bardziej, bo popołudniowe słońce, choć dawkowane, zbyt mocno go oślepiało. W końcu dotknął swojej twarzy i przetarł ją mocnymi ruchami; na policzkach pozostawił kilka smug bólu.
  Uważaj — szepnął głos z tyłu jego głowy.
  Grow natychmiast się zatrzymał i uchylił powieki. Zaczerwienione oczy błyskały na prawo i lewo. Rozglądał się, ale nie ujrzał nic, prócz nieregularnego kształtu kilkanaście metrów przed nimi. Leżał — to „coś”, ten kształt — skulony, jakby był szmyrgniętą w kąt lalką, która znudziła się rozhisteryzowanemu dzieciakowi. Zainteresowałby się nim poważniej, gdyby nie urwane kroki. Odwrócił się w chwili, w której Hitori wypruła naprzód.
  — Chie?! — krzyknęła pełna zaskoczenia, zmierzając do skulonego ciała. Bo to oczywiście musiało być ciało, żaden z nich w to nie wątpił. — Shironcha..?
  Grow tymczasem zwrócił twarz ku ciemności, zatrzymując się na zastygniętym w rozdygotanej pozie wymordowanym.
  — Co ty odwalasz? — Pytanie wykrzywiło na moment jego wargi, jakby poczuł kwaśny jad na ustach. Sondował go w skupieniu, próbując prześwietlić półmrok otaczający jego sylwetkę. Na końcu języka miał pytanie o to, co się stało, choć daleko temu było do troski — chciał wiedzieć, nic więcej.
  Grow jak za przydymionym szkłem pamiętał czasy, gdy mógł czegoś nie zauważyć — i przeżyć. Musiał być wtedy wybitnie arogancki, skoro cechowała go taka pewność siebie w to, że jest bezpieczny. Przeżyje. Teraz od jego spostrzegawczości zależało to czy dojdzie do domu, czy się doczołga. I czy w ogóle tam trafi.
  Choć umykało mu wiele czysto psychologicznych wniosków, od tych fizycznych stał się już ekspertem. Nie miało to do końca związku z samym zmysłem wzroku; bardziej z intuicją. Wieczne trzymanie się na baczności nauczyło go skupiać się na tym, na czym powinien. Dostrzegł więc lekkie drżenie ciała, a kiedy chciał mu spojrzeć w oczy, minął bezlitośnie zwarte w ścisku szczęki.
  Aż do teraz nie zdawał sobie sprawy, że sam lekko drży, choć bardziej drżała jego powłoka. Wewnątrz Growlithe przypominał trawionego śmiertelną gorączką człowieka. Zimno wchłonęło się w jego ubrania, jakby jaskinia próbowała wsiąknąć także w duszę, ale skóra pozostała bezlitośnie ciepła. Przypominała rozgrzany do czerwoności pręt wyrzucony w śnieg.
  Sam Wilczur nie zauważył, kiedy dotknął ręką boku szyi drugiego wymordowanego, kciuk kładąc na zaciśniętych mięśniach żuchwy. Pod opuszkami reszty palców czuł wilgotne włosy lepiące się do jasnej cery Rhetta. Był jak wprawiona w wibracje lodowa rzeźba wyciosana na kształt człowieka. Jak bardzo musiała spaść temperatura według tego chłopaka, by złapał go taki stan?
  Grow zsunął dłoń wzdłuż mokrego rękawa bluzy aż nie dotarł do skostniałych palców. Jak chłód nocnego marmuru. Podniósł tę kamienną rękę i nakierował ją na swój napięty kark. Znalazł się nagle zbyt blisko, jednak nie można było zauważyć na jego obliczu zażenowania lub niepewności. Prezentował się raczej jak pełen skupienia chirurg od którego zależy powodzenie operacji.
  — Dlaczego to zrobiłeś, skoro nie trawisz zimna? — pytanie ledwo prześlizgnęło się pomiędzy szumem na zewnątrz.
  Wilczur niespiesznie sięgnął za siebie. Złapał w palce lepiącą się do ciała koszulkę i przeciągnął t-shirt przez głowę. Potem złapał za zamek jego bluzy i zaczął ciągnąć go w dół.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jego oczy miały więcej czasu na przygotowanie do starcia z dziennym światłem głównie dzięki idącej w przodzie dwójce. Ich sylwetki skutecznie odgradzały bezczelne promienie, zapewniając mu dodatkowych kilka sekund, nim słońce nie odbierze wzroku na krótki, ale obecnie drogocenny czas. Mocno rozszerzone źrenice z każdym krokiem powracały do pierwotnego stanu. Ciemność za plecami zostawiał z żalem, ale i ulgą. W mroku czuł się lepiej, widział też nieco więcej niż większość statystycznych mieszkańców Desperacji. Zadartą wysoko głową żegnał przenikliwe zimno i gdyby nie drętwota w rękach, uhonorowałby je należycie — środkowym palcem.
Po co jednak świetny wzrok, gdy cała reszta odmawiała posłuszeństwa. Mimo usilnych starań nie mógł pokonać kolejnego metra, nawet przesunąć stopy po mokrym piachu. Drgawki wywołane zimnem przeniknęły przez mięśnie, dotarły nawet do kości. Czuł się przez to jak cholerny epileptyk i tylko wyczekiwał momentu, w którym — tak jak choremu — świadomość machnie ręką i weźmie nogi za pas. Tego chciał uniknąć. Nie. Tego musiał uniknąć, bo wciąż pozostawało zbyt wiele spraw do odhaczenia, by teraz ot tak paść mordą w glebę.
Pierwszego pytania nie usłyszał. Może to i lepiej, bo ulotna myśl zasugerowała, że tym razem byłby w stanie zebrać siły na niepotrzebną pyskówkę. A tak tylko nadstawił uszu, gdy umysł nawiedziła myśl, że ponad dźwiękiem kroków pojawił się jeszcze jeden dodatkowy.
Oddech dzielił go od upadku. I byłby rzeczywiście zarył kolanami o ziemię, gdyby nie uderzające o nią obuwie. To pędząca jak torpeda Hitori rozsunęła ciężką zasłonę powiek, nieco unosząc dwubarwne spojrzenie. Lekko, nie wyżej niż ponad linię zgięcia w kolanach. Zaskoczony, a może nawet zrozpaczony głos odbił się gładko od ścian. Uderzył w pozostałą dwójkę i pognał dalej wzdłuż korytarza, równie szybko, co jego autorka.
Nie spodziewał się natomiast nagłego uczucia ulgi rozlanego na szyi. Ciało zadziałało samoistnie — drgnęło do źródła ciepła, chcąc z niego zaczerpnąć, ile tylko się dało. W tym samym momencie wymordowany odsunął przedramię od skalnej powierzchni, na której opierał ciężar i przemknął dłonią po twarzy, ścierając z niej zmęczenie. To pozwoliło w pełni skorzystać z szeroko rozwartych oczu, choć wcześniej musiał nieco nagimnastykować kręgi w karku, by zerknąć w chłodny błękit i płynne złoto cudzych tęczówek. Sam jeden wiedział, co powstrzymało go przed wykonaniem ruchu. Nie rozsądek ani brak zaufania. To skostnienie organizmu przejęło ich rolę, zatrzymując tuż przed przylgnięciem do emanującego ciepłem Wilczura. Niemal słyszał skrzypienie kończyn, gdy te próbowały zmienić pozycję.
Bezsprzecznie poczuł zgrzytanie stawów w unoszonej ręce. Wydało mu się to na tyle dziwne, by pozwolić drobnemu grymasowi wstąpić na lico. Zresztą start mechanizmu z lodową naleciałością wymagał zbyt wiele energii jak na posiadaną rezerwę. Być może też cofnąłby się o krok przed obliczem wyższego mężczyzny, gdyby nie to, że po prostu nie mógł.
Dlaczego to zrobiłeś, skoro nie trawisz zimna?
Zmarszczył wyraźnie brwi. Jak niby miał na to odpowiedzieć?
Dlaczego mi pomagasz, skoro nawet mnie nie znasz? — odbił piłeczkę, może na chwilę zwycięską. Trącona paletką przeleciała nad linią siatki i wpadła na obszar zajmowany przez przeciwnika. Ale przecież tam mogło się z nią stać dosłownie wszystko.
Umknął mu moment, w którym Wilczur pozbył się koszulki. Wraz z tą świadomością jasnowłosy przymrużył ślepia w niezrozumieniu, nie do końca wiedząc, jak to się w ogóle stało i dlaczego. Bez zastanowienia obrócił wzrok na ścianę obok, wpatrując się weń jak w święty obrazek. Szarpnięcie zamkiem bluzy w dół zmieniło wszystko. Wystąpiło w niego wystarczająco dużo sił, by złapać szczupły nadgarstek i zatrzymać w połowie roboty.
Woah, woah, spokojnie, to nie będzie potrzebne — drżący, nieco zaniepokojony głos wyrwał spomiędzy dotychczas zaciśniętych ust. Gdyby nie wyziębienie, policzki przyprószyłby lekki szkarłat.
Górna część rozchylonego materiału ukazała niewyraźny w mroku kawałek tatuażu. Nie omieszkał od razu naprawić tego stanu rzeczy, uprzednio wypuszczając rękę Growa spomiędzy zimnych palców.
Chciał dodać coś jeszcze. Sine wargi drgnęły w formacji pierwszego słowa, ale zamknęły się bezpowrotnie wraz z nagłym uczuciem przeszywającym czaszkę niczym wyjątkowo celna strzała. Zamarł w bezruchu na czas jednego wdechu i powolnego wypuszczenia powietrza — tylko tyle zdążył wytrzymać bez ponownego upadku w objęcia dreszczy.
Słyszysz? — zniżył głos do szeptu. Poruszyło się wpierw jasne ucho, później ciemne. Obracały się to w lewo to w prawo, wyraźnie chcąc coś wyłapać z powietrza. Cisza. W niej leżał problem.
Ułożył drugą rękę na ramieniu Wilczura i stanął na palcach, zaglądając w przestrzeń za jego plecami. Ciało wciąż tkwiło w swoim miejscu. Nadal w tej samej pozycji — z plecami wspartymi o ścianę, z głową lekko przekrzywioną, ale opadającą bezwładnie na pierś. Martwy wzrok drwił jawnie z ich dwójki, przez co denat wyglądał, jakby miał wypowiedzieć ciążącą prawdę szybciej, niż ktokolwiek inny.
Gdzie ona jest? Gdzie Hi-- — głośne mlaśnięcie wyrwało głos ze ściśniętego gardła, uniemożliwiając dokończenie pytania. Cokolwiek stało u wylotu korytarza, było czymś zajęte i na razie nie zwracało na nich uwagi. Może nawet nie było w stanie dostrzec dwóch sylwetek otoczonych mrokiem ani wyczuć zapachu przez przesiąknięte jaskinią ubrania.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dla niego było to w pełni naturalne, wychowały go te ziemie, troszczyły się o niego i uchylały rąbków tajemnic, niedostępnych dla mieszkańców Świata-3. Szeptały i namawiały do czynności, które niejeden uznałby za bezczelne złamanie braw. Liczyło się przetrwanie, nawet jeżeli niektóre sytuacje były okrojoną wersją gwałtu. Naruszanie cudzej przestrzeni osobistej, dotyk, przerywanie barier — to wszystko składało się na chęć odpłacenia. Wilczur nie korzystał ze zmysłu wzroku. Posiadał szerszą perspektywę niż statystyczny przedstawiciel ludzkiej rasy, dostrzegał detale o wiele wyraźniej i intensywniej, jakby ktoś nałożył na nie specjalne filtry za pomocą graficznego programu. Jednak w porównaniu do innych wymordowanych figurował gdzieś na samym dnie wieżyczki. Gdy zapadał zmrok, zaczynał przekładać całą swoją intuicję na pozostałe zmysły. Głównie węch i słuch, rzadziej dotyk. Wyjście z jaskiń nie było niemożliwym zadaniem, jednak przewodnictwo Rhetta przyspieszyło ten proces. Żadne z nich nie chciało się szlajać po podziemnych labiryntach zbyt długo.
  Nie udzielił mu odpowiedzi. Uznał, że nie miałoby to sensu, bo już wcześniej dostrzegł zgrzyty w ich komunikacji. Ciemnowłosy wydawał się wytopiony z innej stali; trochę bardziej giętkiej, jakby nie do końca wiedział, że Desperacja wymagała od swoich mieszkańców twardych mięśni i ostrego charakteru. Prześlizgnął się tylko wzrokiem, aż nie natrafił na dwukolorowe ślepia. Ledwo je dostrzegał w panujących tutaj ciemnościach, jednak pytanie, które kryło się za źrenicami wymordowanego pulsowało jak neonowy napis. „Dlaczego..?”.
  Zobaczysz.
  Ręka szarpnęła za zamek, jakby nagle poddała się grawitacyjnemu przyciąganiu. Runęła w dół z ponadprzeciętną szybkością, niefortunnie zakleszczona na kawałku metalu. Rozległ się głośny, szybki, krótki odgłos. „Bzzt-”. Dłoń zatrzymała się na wysokości pępka, odsłaniając po drodze jasny trójkąt skóry pokrytej ciemnymi, wijącymi się jak węże tatuażami. Przytrzymywały ją w powietrzu marmurowe palce. Ta same, które chciał ocieplić. Nie siłował się z nim jednak. Nie było sensu.
  — To nie będzie potrzebne.
  Głowa kiwnęła w krótkim przyswajalnym informacje przytaknięciu, choć mina wskazywała na to, że nie do końca pojmował jego działanie. Rhett jawił mu się teraz jak topielec, który grymasi na wrzucone w wodę koło ratunkowe, bo wolałby ponton — którego załoga nie ma nawet na stanie.
  Jednocześnie Grow nie czekał na uległość, w żadnym wypadku nie zależało mu też na tym, żeby na siłę pozbawić to ciało uczucia skostnienia. Dlaczego mu pomagasz?! Odsunął się od niego, na powrót rozkładając materiał swojego t-shirtu. Mechaniczne zmiany położenia wydawały się zaprogramowane, jakby przechodził tylko z jednego etapu zadania do drugiego. Wyżymał koszulkę niechętnie, spuszczając w dół mikroskopijny deszcz. Ziemia wokół jego nóg przybrała barwę ciemnej szarości. Potem rozłożył tkaninę i miał już zamiar z powrotem przełożyć ją przez głowę, ale pytanie Rhetta zatrzymało jego ręce.
  — Słyszysz?
  Cisza zawsze dawała zbyt mało wytycznych; dlatego była o wiele bardziej niepokojąca niż hałas i rumor. Wilczur uniósł podbródek, tylko na tyle, aby wyłapać nowy prąd powietrza. Ciepło jakie buchało od frontu jaskini przynosiło ze sobą różne wonie. Suchego piachu, duchoty, Hitori, a także trupa, którego swąd nagle uderzył w białowłosego ze zdwojoną siłą. Grow, już po tym jak rozległo się głośne mlaśnięcie, zamykające usta Rhetta, ruszył przed siebie. W miarę jak stawiał kroki, oparta w pijackiej pozycji sylwetka, zdawała się nabierać sensownych kształtów; znanych, przynajmniej częściowo. Zarost obrastał pobrużdżoną twarz, oczy tuż pod krzaczastymi, ciemnymi brwiami wpatrywały się w przestrzeń z niewyjaśnioną kpiarską prowokacją. Jakby mężczyzna nie wierzył, że akurat taki los spotkał go pod koniec życia. Jego ubrania były postrzępione, ale nie wyglądał na obrabowanego. Prezentował się naprawdę jedynie tak, jakby ktoś chwycił go za poły płaszcza i uderzył nim zbyt mocno o ścianę jaskini, łamiąc kark i zapewne kilka innych cennych kości.
  Ciało leżało w słońcu.
  Muchy obłaziły otwarte oczodoły, reszta bzyczała natrętnie wokół odsłoniętych skrawków ciała; dłoni, łydki z podwiniętą nogawką, zarośniętych niechlujną szczeciną policzków.
  Grow pozostał jeszcze w cieniu.
  Od wyjścia dzieliło go nie więcej niż dziesięć metrów, jednak nowy zryw wiatru przyniósł kolejne szczegóły. Nawet jeżeli wiedział już, kto się kryje na zewnątrz, nie mógł dopuścić do tego, by kolejny raz pozostawić Hitori samą.
  Przylgnął nagle do chropowatej ściany, wciskając się w niezbyt głęboką wnękę — miał tylko nadzieję, że wystarczającą aby w pełni go ukryć. Nagie plecy przyjęły zimno, które zdawało się przenikać przez skórę i docierać do żył, wpuszczając do ich wnętrza lodowatą wodę. U wylotu jaskini pojawił się nagle wielki pysk. Jego rozwarte nozdrza co chwila kurczyły się i rozszerzały, spomiędzy zębów wyzierały gorące pary powietrza. Zwierzę musiało mieć dwa i pół, może nawet trzy metry wysokości. Postawne łapy stanowiły idealną broń, jednak to kły przykuwały uwagę. Nie mieściły się w szczękach i zmuszały bestię do stałego trzymania paszczy w rozchyleniu, co przywodziło na myśl paskudne ryby z mrocznych głębin — anglerfish. Czarne łuski wychwytywały promienie słońca, rozjaśniając twardą tkankę i nadając jej zielonkawych pobłysków.
  Zwierzę zatrzymało się, przygarbione i głęboko oddychające. Szeroko otworzone ślepia zaglądały w głąb jaskini i Grow przez krótką chwilę pomyślał, że jego towarzysz jest widoczny. Zapomniał się schować albo nie ruszył się przez to swoje skostnienie — i że to od razu zmusi bestię do zaszarżowania w środek korytarza.
  Jednak zaraz w kadrze pojawiła się dłoń. Była czerwona od podrażnień, zbrązowiała od brudu. Dotknęła boku szyi wielkiego gada i wysunęła się nagle zza skały. Postawny mężczyzna miał twarz ściągniętą w skupieniu. Włosy w kolorze brunatnej niedźwiedziej sierści wiły się wokół jego oblicza. U pasa nosił ciężką broń, Grow dostrzegł futerał na miecz — oręż, którego używa się na Desperacji częściej niż glocków i strzelb.
Wilczur przymrużył ślepia, kiedy ramię mężczyzny napięło się (był w stanie to dostrzec z odległości dziesięciu metrów — on, który ślepnął natychmiast po zamianie dnia w noc). Silnym pchnięciem nieznajomy obrócił łeb bestii w drugą stronę. Ta wydała z siebie tylko niski, wzburzony warkot, jednak nie ośmieliła się przeciwstawić. Ruszyła przed siebie, ciągnąc potężne łapska za sobą. Przez jej grzbiet przewieszona była Hitori i Grow na krótką chwilę wykrzywił usta w rozdrażnieniu. Włosy dziewczyny poruszały się jak fala z każdym ociężałym krokiem zwierzęcia.
  Mężczyzna przez krótką chwilę stał w bezruchu. Mogło to trwać zaledwie sekundę, jednak potem spojrzał w bok. Jego profil się nie poruszył, mignęła tylko tęczówka. Gałka oczna przekręciła się, nakierowana na to, co w środku ziejącej czernią jaskini.
  Czy był świadom ich obecności?
  Nawet jeśli, to nie podjął żadnych środków, aby wyeliminować widzów. Odszedł, w ślad za bestią. I kiedy cisza na powrót stała się nieznośna, Wilczur wynurzył się z jaskini, rozglądając dookoła. W pustynię dmuchał wiatr, wzbijając w górę tumany rdzawego kurzu. Piach przykrywał ślady łap bestii. Jednak Grow nie potrzebował tropu. Wiedział, gdzie zmierzali.
  Właśnie ta pewność rysowała się na jego twarzy, gdy zwracał ją w stronę Rhetta. A przynajmniej w kierunku, w którym sądził, że ujrzy młodego wymordowanego.
  — Co zamierzasz, Rhett? — Głos, wcześniej prześmiewczy i ironiczny, nie miał w sobie nic z dawnej nuty. Przesiąknął charkotem, jakby mężczyzna z trudem powstrzymywał się przed warknięciem. Plecy trzymał jednak prosto — a to domena ludzi. Nie zwierząt.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Odpuścił.
I dobrze — pomyślał z czymś zgryźliwym w głowie, jednocześnie mając świadomość, że ten wniosek nie należał do niego. Jakby ktoś siłą upchnął dodatkowe słowa między linijki gotowego tekstu. Nieprzyzwyczajona do otrzymywania pomocy część zaprzeczyła stanowczo, nie wierząc w dobre intencje drugiego wymordowanego. Poruszyła rękami natychmiast, gdy tylko mężczyzna odszedł na krok w tył. Zamek bluzy zgrzytnął ponownie, zasunięty do samego końca. Odrobinę więcej siły i byłby zmuszony ściągać materiał przez głowę, bo nadmiar energii włożony w ruch oderwałby metalową końcówkę od reszty i zepsuł mechanizm.
Tyle wystarczyło, by organizm ruszył z kopyta, zaczynając produkować odpowiednią ilość ciepła. Z początku nieco mozolnie, przy akompaniamencie skrzypnięć w stawach, ale z czasem płynnie jak po odpowiednim naoliwieniu. Mimo tego wiedział, że dreszcze tak szybko nie ustąpią. Potrzebował czasu i słońca, a to było już na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło pokonać kilkanaście metrów, wyrwać się z chłodnych objęć jaskini.
Maskę przeszkody założył wpierw nowy zapach, następnie intuicja. Mechanizm obronny już bez ingerencji mózgu wycofał skostniałego wymordowanego w otulający mrok. Jego sylwetka zniknęła całkowicie, jedynie jadowita czerwień tęczówki górowała nad czernią niczym jarzeniówka zapalona w pozbawionym okien i drzwi pokoju. Kolejnych kilkadziesiąt centymetrów i nawet ona zmatowiała.
Zły dzień na umieranie — podpowiedział mrok. Nie mógł się z nim nie zgodzić. Nie po ujrzeniu paszczy uzbrojonej w zęby długości jego przedramienia. Buchało z niej niewyobrażalnym smrodem, którego zwierzęcy zmysł nie był w stanie zignorować. Więcej — dostarczał informacji, że w tej wielkiej paszczy coś musiało zniknąć i obecnie gnić w odmętach żołądka. Coś dużego. Podejrzewał, że ten stwór miał niewielu przeciwników. W całym tym zamieszaniu dotychczasowy towarzysz zniknął mu z oczu. Rozpłynął się, przepadł, może leżał pod długimi pazurami jednej z potężnych łap. Nie zastanawiał się nad tym, przywierając plecami ciasno do nierówności ściany.
Wstrzymał oddech na czas, w którym łeb odcinał promienie słońca u wylotu jaskini. Nie wiedział, ile dokładnie mogło to zająć, ale był pewien, że zdążył pobić swój rekord trwania w bezdechu. Powieki miał rozchylone, ale nie patrzył na nowego przeciwnika. Niektóre zwierzęta prowokowało się samym spojrzeniem. Zamiast tego uparcie obserwował ubytek w kamiennej ścianie.
Zdziwił się, gdy cały czas załamywane światło wróciło do poprzedniego stanu, zamierając w bezruchu. Powoli, w zwolnionym filmowo tempie obrócił twarz, chcąc ocenić sytuację. Zniknięcie pyska nie świadczyło jeszcze o niczym. Musiał dopiero poruszyć nosem i upewnić się stuprocentowo, by w ogóle poruszyć ręką. Smród zniknął, towarzyszący mu zapach skórzanego płaszcza również i to właśnie od podpowiedział, że prócz bestii przy wyjściu paradował ktoś jeszcze. A przy braku agonalnych krzyków plakietka właściciela nie brzmiała wcale tak głupio.
Chciał oderwać plecy od ściany, ale zamiast wykonania kroku naprzód oparł ręce na kolanach, zginając sylwetkę wpół. Być może mylne, ale miał wrażenie, że śmierć dyszała mu w kark wyjątkowo często jak na jeden dzień. Jednocześnie o kilka za mało — wciąż stał o własnych siłach i nic nie wskazywało na to, że za sekundę da za wygraną i padnie pyskiem w piach.
Szuranie drobnych kamieni pod podeszwą buta — nie jego własnego — poruszyło ciemnym uchem, zadzierając głowę ku górze. Czyli żył. Renard nie wydawał się tym poruszony, właściwie nie wyglądał nawet na zaskoczonego, jakby fakt, że nowy towarzysz po prostu był, stał na porządku dziennym. Też musiał i ta myśl dodała mu na tyle dużej werwy, by wyprostować kręgosłup do pionu. Żwawym krokiem harcerza ruszył ku wylotowi, uznając, że nastał już odpowiedni moment do pozbycie się lodu ze stawów.
Co zamierzasz, Rhett?
Machnął ręką, może w bezwiednym pożegnaniu a może odwlekając odpowiedź w czasie. Którego zresztą nie mieli. Niemniej znalazł chwilę na przystanięcie w promieniach. Ciepło od razu osiadło na skórze, wilgotny materiał narzucony na ramiona nie wydawał się już żadnym problemem. Ogon świsnął przez powietrze. Opętany był wtedy już o kilka podjętych decyzji naprzód.
Pójdę z tobą. Pomogę ci ją odbić — Hitori nawet jeśli nie pałała do niego sympatią, to wciąż była warta ratunku. Tak sądził. A nie będąc w stanie ocenić swoich sił, wzruszył ramionami. Przy odpowiednim użytku nawet worek kartofli mógł być pomocny. Z tym przeświadczeniem uklęknął przy nieruchomych zwłokach — jeszcze tego brakowało, by denat hardo powstał do pionu. Ale nie wstał. Wzleciały za to muchy buszujące przy rozchylonych powiekach. Nie na długo, bo wizja obrony posiłku wydawała im się znacznie lepsza, toteż szybko wróciły do oględzin. Wymordowany poszedł za ich śladem, przemykając dłońmi po nieco przetartych kieszeniach spodni. Te (całkiem nieźle wyglądały, w innym świecie mogły uchodzić za krzyk mody) prócz drobnego mankamentu w postaci rozdarciu na łydce prezentowały się naprawdę dobrze.
Dziw, że nikt ich jeszcze nie zwinął — pomyślał z niejakim przekąsem. Znalazł rozkładany nóż, pęk kluczy i telefon. Wszystkie pokryte rdzawą naleciałością, ale wyglądające na zdatne do użytku. Ekran komórki podskoczył po naciśnięciu kilku klawiszy, następnie zastygając na głównym menu. Działała. Tylko mijający na czerwono prostokąt potwierdzał, że nie na długo. Klucze odrzucił na bok, a ostrze wbił w ziemię tuż obok. Palce przemknęły po pasku spodni, nie wyciągając go jednak ze szlufek. Zamiast tego szarpnął za guzik. Kilka chwil zajęło mu pozbawienie zwłok spodni i wojskowych butów — ciemnych, sięgających ponad kostkę, zachowanych w dobrym stanie. Miał wielką nadzieję, że podczas zsuwania materiałów nie okradnie truchła również ze skóry i tym razem ktoś rzeczywiście wysłuchał jego modłów. Rozkład nie sięgnął jeszcze zaawansowanego stanu.
Tylko nie patrz — spojrzał przez ramię na wymęczone lico Wilczura. Przypatrywał mu się krótką sekundę, tylko tyle.
Darty materiał przerwał ciężką ciszę między nimi. Skoro spodnie i tak były mu za długie, to nie widział sensu w machaniu strzępkami jak chorągiewką, po prostu pozbył się nadmiaru. Nie minęła minuta, a zdążył już zacisnąć pasek na ostatni otwór i zawiązać sznurówki ciasnym supłem. W ubraniu czuł się pewniej, prawie jak w futrze.
Mając kilka sekund sięgnął znów po aparat. Ekran zajaśniał po ponownym odblokowaniu, otwierając przed wymordowanym wszystkie swoje tajemnice. Nie omieszkał zajrzeć w każdy kąt urządzenia, przeglądając każdą osobną wiadomość, marnej jakości zdjęcia oraz spis połączeń. Podświetlone imiona niewiele mówiły, lecz sprawa wyglądała inaczej w przypadku smsów. W jednym widniała dzisiejsza data i przypomnienie o spotkaniu. Gdyby cofnąć się wstecz, prawdopodobnie znalazłby również obrane na schadzkę miejsce. Zamiast tego rzucił komórkę białowłosemu.
Nie mam dokąd wracać i nikt na mnie nie czeka — zaczął, wyłamując kostki w palcach. Dźwięk poniósł się echem korytarza jaskini i zniknął za jednym z licznych zakrętów. — Ale to nieistotne, więc po prostu chodźmy — dopiero teraz spojrzał na oblicze Wilczura, uprzednio podnosząc jeszcze składany nóż. Zniknął szybko, upchnięty za skórzanym paskiem. Blade lico nie wyrażało wiele. Czekał, gotowy do podjęcia akcji, jak żołnierz na służbie.
W uszach rozbrzmiał niesłyszalny rozkaz "naprzód" i nogi rzeczywiście ruszyły, pokonując pierwsze metry.
Co z resztą? Było was więcej.

---
Następny będzie lepszy...
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Cień zadowolenia rozlał się po jego twarzy w postaci lekkiego grymasu; uśmiech był gorzki, ale wystarczająco taktowny, by uznać go za pozytywny aspekt zakazanej mordy. Pójdę z tobą — powtórzył delikatny jak wiatr w spiekocie głos. Dobiegał zza jego pleców, jakby ktoś czaił się tuż za nim, będąc o milimetr od dotknięcia ramion i pochylenia się do ucha. Długie palce wsunęły się w zszarzałe pasma włosów. Nikogo tutaj nie było; nikogo poza nim i Rhettem, i choć zdawał sobie z tego sprawę, instynkty działały na najwyższych obrotach. Opuścił rękę by palcami dotknąć czarnych rzemyków opinających ciasno nadgarstek drugiej dłoni. Pójdę z tobą. Pomogę ci.
Dobra — brzmiał jak ktoś kto akceptuje warunki mało ważnej umowy,  jednej z wielu na dzień, coś jak: „ty wynieś śmieci, a ja pozmywam”. Był nie tyle obojętny, co „poza rzeczywistością”. Formalnie rzecz ujmując — ciało stało gdzie je postawiono, a oczy błądziły za drugim wymordowanym, przyglądając się jak ten podchodzi do trupa i przetrząsa jego kieszenie, ale umysł pozostał w jaskiniach, wdychał ich przeszywające zimnem powietrze, ślepł od ciemności i tracił kierunki.
„Tylko nie patrz”.
Wargi ścisnęły się na tak niewinną prośbę; może jakaś prawowita część jego osobowości chciała przytaknąć i obrócić głowę w bok, ale cała reszta przytrzymała spojrzenie na szczupłej sylwetce chłopaka, zakreślając zarys całego ciała od dołu po ramiona. I tak kilkakrotnie, jakby próbował sobie coś przypomnieć albo odwrotnie — zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Interesował się akurat ruchliwym ogonem, kiedy postawa Rhetta zmusiła go do podniesienia oczu na jego twarz.
Przejął od niego telefon komórkowy przez krótką chwilę mając ochotę wywalić go przez ramię. Nie używał takich rzeczy od wieków, praktycznie nie pamiętał co robić, aby były mu posłuszne. Zdenerwowanie pojawiło się na dnie ślepi, które opuścił na ekran, starając się wejść ponownie w skrzynkę sms z której przypadkiem wyszedł. Zmarszczka na czole nabrała wyrazistości chwilę później.
„Nie mam dokąd wracać...”
Widać — skomentował machinalnie, przeciągając kciukiem po monitorze obitego urządzenia. — Inaczej nie pakowałbyś się w każde gówno, które dostrzeżesz na horyzoncie.
Wcisnąwszy zły klawisz w końcu nie wytrzymał. Cisnął urządzeniem w bok; upadło i szurnęło po ziemi wzbijając w górę tumany kurzu. Przecież pierwotnie nie potrzebował tego śmiecia; w gruncie rzeczy poradziłby sobie bez tego. Jeżeli nie po podjęciu tropu to biorąc w zastaw swoje cholerne szczęście. Wierzył, że miał go wystarczająco dużo w zapasie, aby odnaleźć Hitori.
— Co z resztą?
I nie tylko ją.
Jeżeli nie żyją, nic już dla nich nie zrobię. Jeśli są gdzieś w jaskiniach, nie wejdę tam po to, żeby znów zabłądzić i zdechnąć z nimi. — Spojrzał w głąb jaskini; wyglądała jak rozwarta do ugryzienia paszcza potwora. Z jej wnętrza ziało bezgraniczną pustką.
Grow dotknął ściany. Niematerialny cień jaki na niej osiadał przybrał konsystencję półpłynnej cieczy, którą Wilczur zebrał palcami. Czarna maź drgała jakby tuż pod nią znajdowało się palenisko doprowadzające ją do wrzenia. Bezsensowna masa nabierała niewielkich kształtów, które po upływie kilkudziesięciu sekund coraz bardziej przywodziły na myśl ptactwo. Kruka lub wronę. Ptak zatrzepotał skrzydłami rozkładając dziób. Nie wydobył się z niego żaden skrzek. Tylko w czaszce Growa wybuchnął wrzask.
Mężczyzna skrzywił się, spoglądając za oddalającym się cieniem. Pokraczny lot ptaszyska sprawił, że już po chwili był tylko podłużną falą na tle nieba. Daj im znać. Po prostu tego nie spierdol.
Grow ruszył przed siebie; nie do końca w kierunku, w którym udał się przeciwnik wraz z bestią i porwaną dziewczyną. Skierował się trochę bardziej na wschód, przede wszystkim pod wiatr i tyłem do słońca. Zerknął wtedy ku Rhettowi.
Gość, którego ograbiłeś ze spodni był moim zleceniodawcą. Tak sądziłem. Teraz zakładam, że upatrzył sobie kilku naiwnych kretynów i spróbował ich ściągnąć w konkretne miejsce. Może tak naprawdę nie on miał zginąć. Wszedł w linię ognia. To się przecież zdarza. — A może to pułapka. Nic więcej. — Co tutaj robił, tego nie wiem. Może nas śledził. Prawdopodobnie po to, by mieć pewność, że stawimy się w umówionej lokacji. To nie tak daleko. — Przyspieszył. — Mamy mało czasu.
Tam będzie Hitori.

Słońce zdążyło już prawie zajść. Na niebie głębokie granaty, fiolety i róż ustąpiły miejsca czerni poprzetykanej cekinami gwiazd. Temperatura spadła gwałtownie, jakby Stworzyciel Świata za mocno pociągnął za wajchę. Podczas szybkiego marszu ubrania zdążyły przeschnąć, stały się jednak jakby twardsze i utrudniały przez to normalne funkcjonowanie. Zesztywniały materiał ocierał się podczas każdego zgięcia ciała, a tych było coraz więcej od momentu, w którym sylwetka białowłosego się przygarbiła. Posuwał się naprzód powoli, między na pozór opuszczonymi ruinami. Niepomalowane nigdy kamienie obrosły słabym mchem, którego zapach przytępiał wszystko inne. Niedaleko słychać było za to głosy — przytłumione, nerwowe, silne.
Pod osłoną nocy byli mniej widoczni, ale oboje zdawali sobie sprawę z tego, że przeciwników jest więcej. Krok Growlithe'a ustał, a on sam przykucnął pod wyszczerbionymi szczątkami ściany. Przylegał ramieniem do nierównej, brudnej powierzchni, nasłuchując.
— … a chwilę. Tak mówi. Jest dużo wart.
— … aha, słyszałem też, że ma być łow...
— … artujesz sobie? Nie załatwiłby takiego towaru. Ale jest coś świeżutkiego, podobno jak...
— … dobra, dobra.
Grow obrócił nieco głowę, by spojrzeć za siebie.
— … o na pewno tutaj?
— Ta. Na sto procent.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jeżeli nie żyją, nic już dla nich nie zrobię.
Nie twoja piaskownica, nie twój problem — podszepnęło coś żartobliwym tonem, brzmiąc, jakby właśnie skosztowało pierwszorzędnej rozrywki. Ten dźwięk kładł się echem po wnętrzu czaszki i niemal wykrzywiał usta w grymasie. Jedynie resztka silnej woli zatrzymała mięśnie kamiennym uściskiem i nie pozwoliła im na poruszenie wargami. Zamiast tego skinął głową z drobnym ociąganiem, bo nagle ważyła kilka dodatkowych ton. Okej — mówiło oblicze. Niech tak będzie.
Był w trakcie odhaczania wewnętrznej rozterki w sprawie moralności nowego kolegi, gdy ten niespodziewanie poruszył ręką. Tym razem mięśnie zadziałały samoistnie. Poruszyły ciemnym uchem (może dzięki temu byłby w stanie usłyszeć to, co trzęsło się w głowie Growa jak gwoździe w puszce) i przekrzywiły je na bok. Głównie dlatego, że nie rozumiał procesu zachodzącego tuż pod opuszkami mężczyzny. Drżąca masa stawiała niewypowiedziane pytania i poddawała rzeczywistość wielu wątpliwościom. Jednocześnie utwierdzała w przekonaniu, że nie widział jeszcze połowy dziwów obecnego świata. Co najmniej połowy.
Kilka słów podziwu zaplątało się na zamarłym w bezruchu języku, błądząc jak zgubione w ogromnym markecie dzieciaki. Siłą zatrzymał je za barierą zębów, śledząc wzrokiem trasę pokonywaną przez pokraczny twór, póki ten nie zniknął za horyzontem. Niesamowite.
Później słyszał już tylko szum słów Wilczura i zgrzyt piasku pod butami.
Nie był pewien, ile zajęło dotarcie do celu. Jedynie wymęczony całym dniem organizm podpowiadał, że dość już wrażeń i niedługo mięśnie rozpoczną swój drobny bunt. A mimo tego nie marudził. Ani jeden niezadowolony pomruk nie opuścił przełyku, żadne westchnienie nie odznaczyło się jasnym kłębem ciepłego powietrza na tle nocnego nieba. Szczęki trzymał zwarte, ciało przygotowane a zmysły wytężone. Tylko raz czy dwa zwolnił tempa, zostając kilka dodatkowych metrów w tyle. Nadrabiał je na tyle szybko, by wymordowany nie zdążył ubrać irytacji w słowa czy dźwięki.
Do ruin podszedł tuż za białowłosym. Zamiast jednak tłoczyć się w tym samym miejscu, przyległ plecami do połamanej konstrukcji kilka niewinnych metrów dalej.
Postawione do pionu uszy dostały zadanie pochwycenia wszystkich wirujących w chłodnym powietrzu słów. Ostatecznie nie podołały zadaniu w takim stopniu, jakiego od nich oczekiwał. Jedynie urywki zdań docierały do niego zza plątaniny złamanych ścian, tworząc niekoniecznie sensowną mieszankę wyrazów.
Czając się w absolutnej ciemności, poczuł niepokój. Nie dlatego, że przeciwników było więcej. Również nie dlatego, że coś mogło pójść nie tak. Śliskie uczucie cudzych oczu oblepiających ciało wpierw dotknęło napiętego karku. Chwyciło niespodziewanym, pewnym ruchem. W tej samej sekundzie zrozumiał.
Skąd te skwaszone miny? — pytanie padło tak nagle, jak kij baseballowy na łeb włamywacza. Oblicze o włosach w kolorze niedźwiedziej sierści nawiedziło zebraną w oddali grupę. Przez ramię miał przewieszoną wciąż nieruchomą dziewczynę.
Otwierał usta ozdobione pewnym uśmiechem, gdy pomruk zielonkawej bestii stojącej tuż obok zwarł mu wargi w wąską linię, prawdopodobnie zabijając żartobliwy komentarz w zarodku. Stworzenie zadarło łeb, powęszyło wyraźnie czymś zaintrygowane, zaszurało długimi pazurami w glebie. Odbijając się od ziemi, pozostawiło po sobie głębokie wyżłobienia. Krótkie pstryknięcie — polecenie — zwolniło gruby od mięśni kark z łańcuchów i puściło potwora pędem, prosto do ułamanych ścian. Kroki kierowała szczególnie ku jednej — woń rozkładu (zapewne osiadła na wysłużonych spodniach) kusiła aż za bardzo, rozwierając uzbrojoną w zęby paszczę.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zerkał ponad zębami ruin ostrożnie — żeby się nie zdradzić. Kątem oka wychwycił jakieś cienie padające płasko na ziemi, ale dopiero teraz, gdy wyjrzał przez dziurę między jednym a drugim trójkątem ułamanej ściany, zobaczył sylwetki.
Dwóch mężczyzn stało wystarczająco daleko, by niczego nie podejrzewać. Ale blisko na tyle, by mocniejszy podmuch wiatru zdradził ich pozycje. Rzecz jasna, o ile ta para półgłówków była wymordowanymi. Mieli wyprostowane sylwetki i ciężkie, zniekształcające ciało ubrania. Wyglądali normalnie.
Jednak nie oni pierwsi.
Growlithe przesunął się nieco w bok, żeby mieć lepszy podsłuch. Zaszurał kolanem o piasek i znieruchomiał; rozmowy nie ucichły. Wydawało się, że miał... że mieli dużo szczęścia. Natrafili albo na mało użytecznych przedstawicieli swojego gatunku, albo jeszcze lepiej — na ludzi. Cholernych ludzi, którzy zagubili się na Desperacji i trafili tutaj? Mogło być łatwiej?
Spojrzał w drugą stronę — w kierunku płaskiej, poszczerbionej powierzchni za którą skrył się Rhett. Nie mógł uwierzyć, że dzieciak tak po prostu udał się tutaj z nim. Mieli za sobą trudy podróży, a wcześniej mało argumentów opowiadało za tym, aby ich ścieżki nie rozdzieliły się przy pierwszej okazji. Masochistyczne zapędy nowego towarzysza mogły okazać się przydatne, jeśli...
— Skąd te skwaszone miny?
Znajomy ton głosu dotarł do Growa wraz z wiatrem. Wyłapał też zapach Hitori i mięśnie ściągnęły mu się, jakby nagle stały się zbyt małe. Piasek przesypywał się obok i nad nim, targany oddechem pustyni. Wyławiał nieznajome wonie, kodował je wewnątrz umysłu. To ludzie, których musisz omijać. Ludzie, których musisz przechytrzyć. Być może są to ludzie, których będziesz zmuszony zabić. Zapamiętasz?
Raz jeszcze zerknął w kierunku tego, co zostało z domostwa; za kamienną barierą znajdował się Rhett. Zapamięta.
I kiedy Growlithe miał zamiar przesunąć się z powrotem na poprzednią — bardziej bezpieczną, bardziej niewidoczną — pozycję, wiatr zmienił kierunek. Drobinki piasku obsypały mu twarz i odsłonięte dłonie. Zacisnął usta. Nie tylko po to, aby ochronić się przed kującymi ziarnami ziemi, ale równie dobrze dlatego, żeby nie przekląć.
O ile dwójka kretynów mogła niczego nie poczuć, tak...
Czujne ucho Wilczura wychwyciło ten „drapiący” dźwięk. Nie pomyliłby go z niczym innym. To były także jego kroki. Gdy ganiał zwierzynę. Gdy, po kilkuminutowym czajeniu się, wreszcie wypruwał naprzód. W glebie pozostawały wtedy rysy i Grow był pewien, że tym razem było podobnie. Słyszał to.
Sięgnął poranioną dłonią do paska spodni. Jak zawsze trzymał tam nóż i tym razem także poczuł pod palcami zimną jak sopel rękojeść krótkiej broni. Stanowiła niewielkie wyzwanie dla bestii. Odpuścił to na razie. Zamiast tego oparł dłoń o piasek i zacisnął palce w pięść. Nie chodziło o to, aby zrobić jej szczególną krzywdę.
Formalnie nie miał z nią szans.
Chodziło o to, aby...
Co? Odwrócić uwagę? Żartujesz sobie?
Dudnienie powierzchni było coraz głośniejsze. Patrząc na grunt, dostrzegał podrygujące na nim malutkie kamyczki. Tak, ten pojedynek mógł być śmiechu warty, ale plan zakładał, że tylko jeden z nich wejdzie przeciwnikowi w drogę. Nie Rhett? Zdaje się, że bestia szarżuje bardziej ku niemu. Bardziej ku... Grow był już gdzie indziej — poza zasięgiem głosu Shatarai, poza logiką i przede wszystkim: poza swoimi przyzwyczajeniami. Wyskoczył nagle zza muru, czując ciężkie obuwie na swoich miękkich od wyczerpania nogach. Niemal ślizgnął się po piasku, kiedy raptownie przyhamował, stając zwierzęciu na linii biegu. Między nimi pojawił się tuman kurzu, nie tylko przez natychmiastowe zatrzymanie się, ale także po tym, jak Grow zamachnął się i sypnął piachem prosto w nadciągający, rozwarty pysk. Prawdopodobnie wtedy, gdy drobinki osadu wpadły do ślepi, zafundował sobie dalszy etap życia; ponieważ tyle wystarczyło, aby nadciągający taran drogowy kłapnął szczękami i zgiął szyję. Gargantuicznych rozmiarów gad zwolnił, ale nie zatrzymał się i już wkrótce Growlithe poczuł mocne uderzenie, gdy łeb bestii wpił się w jego brzuch. Spomiędzy warg wyrwało się stłamszone sapnięcie, w momencie, w którym całe powietrze uleciało z wgniecionych płuc. Zamroczyło go tylko na chwilę. Kiedy otworzył ponownie powieki, leżał przygnieciony przednimi łapami. Ogromny ciężar przyszpilał go do ziemi, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.
— Kogo my tu mamy?
Znad gorących oddechów bestii Grow ujrzał mężczyznę. Na jego ramieniu swobodnie zwisała Hitori. Przez chwilę tylko na siebie patrzyli. Zresztą wątpliwe, żeby padła odpowiedź. Jakkolwiek Wilczur nie chciałby wykrztusić z siebie przynajmniej częściowej obelgi, tak dobre... ile? Dwieście? Trzysta? kilo żywego mięcha zwalało mu się właśnie na pierś. Żebra naginały się jak suche gałęzie pod coraz potężniejszym naporem czyichś dłoni.
Growlithe'owi wydawało się, że lada moment usłyszy trzask podobny do tego, jaki towarzyszy łamaniu drewna, jednak nim kości pękły, ciężar nagle zniknął. Bestia zarzuciła łbem jak kuc drażniony owadem i sapnęła, wypuszczając z rozwartych szeroko nozdrzy obłoki pary. Na jej szyi znajdowała się gruba dłoń mężczyzny, który wciąż wpatrywał się w leżącego wymordowanego.
Oddychał głęboko.
Węszył?
— Zabierzcie go. — Rozkaz padł swobodnie, jakby podobne akcje rozporządzano tu codziennie. — Może się przydać. To przecież ten cholerny kundel.
Zszargana przez czas i blizny twarz wykrzywiła się w chytrym, sadystycznym uśmiechu. To ostatnie co ujrzał herszt DOGS nim jeden z dwójki towarzyszy przeciwnika nie podszedł do niego i z całej siły nie kopnął w głowę. Pociemniało.
Wzięli go wtedy pod ramiona.
Rozległo się szuranie.
Buty ledwo nadążały za robienie kroków. Potykał się, łapiąc kontakt. Próbując złapać kontakt, ale ciało odmówiło posłuszeństwa, jakby to jedno uderzenie podeszwą w skroń wyłączyło mu kilka mechanizmów wewnątrz; wyłączyło nogi i ramiona. Wyłączyło dłonie. Prawie nie czuł ciepła ściekającego z rozciętej brwi. Zamglony wzrok przetoczył się jednak w bok; zerknął w lukę między swoim biodrem a biodrem szarpiącego go agresora.
Krępy mężczyzna przeklinał ciężar balastu, mamrotał coś pod nosem o niewdzięcznej robocie.
Grow posłał krótkie, przelotne spojrzenie ku ruinom. Bestia posapywała, ale mężczyzna (lider? Czy po prostu ktoś wystarczająco ważny?) rzucił rozkazem i tyle wystarczyło, by powarkujący kolos ruszył w ślad za nim.
Ja zrobię zamieszanie, pomyślał Grow.
Ty wymyśl, jak nas stąd wyciągnąć.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Zmrużył ślepia, nie dowierzając scenie rozgrywanej kilka metrów dalej w otoczeniu poszczerbionych ścian i obcych sylwetek. Wiele epitetów cisnęło się wtedy na usta, ale trzymał język na wodzy a słowa za barierą odsłoniętych w grymasie zębów. Dzięki mężczyźnie zyskał czas i postanowił go w pełni wykorzystać na sprawny plan.
 Odsunięta ręką właściciela bestia wciąż wlepiała głodne ślepia w Wilczura. Tylko ten pewny dotyk ciążący niemą komendą na boku szyi powstrzymywał ciężką paszczę przed zakleszczeniem głowy wymordowanego między masywnymi szczękami. Całkowicie zaabsorbowana ofiarą wyparła ze świadomości całe otoczenie. Zapomniała o woni jeszcze sekundę temu drażniącej nozdrza, o pierwotnym kierunku pogoni. Teraz liczył się jedynie worek kości i mięsa przygnieciony do gleby potężnym łapskiem. Później nastąpił huk i Marshall był niezadowolony faktem, że dźwięk podeszwy uderzającej o czaszkę odbił się w jego uszach głośnym echem.
 Z ciężkim westchnienie odwrócił wzrok od grupy oprawców. Wsparł plecy o chropowaty kawałek ściany i osunął się w jego cień. Barwne ślepia miał utkwione w dali, ale jedynym widocznym dla nich obrazem była rozgrywana w tyle scena. Rozbrzmiewający hałas pozwolił wyobraźni uformować wizję stwora uginającego kark oraz dwa ciała przerzucone przez łuskowaty grzbiet z głuchym plaśnięciem wilgotnej szmaty. Zgrzyt butów opadających pospiesznie na ziemię zwiastował rychłe opuszczenie obecnej lokacji. Zbierali się gdzieś indziej i opętany uznał, że jedna dodatkowa para czujnych oczu nie zmieni niczego. Już wiedział co robić.
 Zerwał się z miejsca w tej samej chwili, w której bestia stawiała pierwszy krok pod komendą swojego właściciela. Wymordowany przedarł się między ruinami i zniknął w gąszczu roślinności, idąc na boku grupy. Wiatr stale zawiewał w twarz, ale im dłużej chłopak poświęcał na obserwację, tym więcej wniosków nasuwało się na myśl — nikt nie spoglądał podejrzliwie na boki, żaden nos nie marszczył się w poszukiwaniu nowych woni, ręce nie drgały w napięciu gotowym do wymierzenia nagłego ciosu. Oddział mógł liczyć kilku wymordowanych, ale wirus najwyraźniej nie obdarzył ich zbyt hojnie. Byli ludźmi i w pełni polegali na zmysłach idącego na przedzie monstrum. To przedzierając się przez świeżą, nocną bryzę nie czuło nic. Kolos szedł ociężale nie tylko ze względu na przewieszony przez grzbiet ładunek. Głównie jego własny, wielotonowy ciężar spowalniał umięśnione łapy.
 Dzieciak miał przewagę w prędkości, tego był aż nazbyt pewien. Na dłuższym dystansie bestia nie miałaby szans. Nie wypruł jednak naprzód. Szedł ich tempem, pozostając niewidocznym towarzyszem podróży. Napinał mięśnie przy każdym głośniejszym dźwięku i umykał w mrok lasu, gdy czyjś wzrok obierał niebezpieczny kierunek.

 Przystanął na wzniesieniu, obserwując z góry, jak wszyscy kolejno wchodzili do jednego budynku. W latach świetności mógł być szkołą, na to przynajmniej wskazywał zdezelowany plac zabaw tuż obok. Teori przeczył tylko kraty w oknach. Wszystko pokryte grubą warstwą rdzy i nadżarte przez czas. Nie mógł się nadzwić temu, że poddawali ochronie taki rupieć. Musieli chować wewnątrz skarby świata albo wyjątkowo cenić sobie prywatność — nikt o zdrowych zmysłach nie wchodziłby pod sufit, który spadał na łeb po nastąpieniu na niewłaściwą dziurę w podłodze. A jednak wszyscy prócz wielkiego stwora — wchodząc do środka prawdopodobnie zawaliłby całą konstrukcję — czmychnęli przez drzwi. Nieproszony gość nie pozostawał im dłużny.
 Znalezienie odpowiedniego, niezabezpieczonego prętami miejsca i odczekanie aż obchód odejdzie za zakręt, zajęło więcej, niż początkowo przypuszczał. Minęła dobra godzina, może nawet kilka, nie był do końca pewny. Zmęczenie coraz bardziej wżynało się między mięśnie, a powieki samoistnie opadały, gdy pozostawał dłuższą chwilę w bezruchu. Niemniej w końcu dał radę. Wślizgnął się do środka budynku wyszczerbionym oknem i ukrył w całkowitej ciemności nocy. Ludzie mogli czuć na plecach nieprzyjemny ciężar spojrzenia, ale poza tym marne zmysły nie pozwalały wykryć obcego.
 Dobył wcześniej wciśniętego za pasek noża i złapał między zęby, ruszając dalej korytarzem. Już na wejściu widział drzwi otoczone strażą, teraz musiał tylko zajrzeć do środka i zdobyć potrzebną wiedzę. Ale do tego potrzebował swobody ruchu, a oblegane korytarze nie dawały podobnej możliwości. Słysząc kolejny stukot butów, rozejrzał się dookoła w pospiesznej analizie. Drzwi do jednej z lekcyjnych sal zamajaczyły w cieniu niczym światło na końcu tunelu. Od razu podszedł bliżej i przemknął do środka, tylko cudem unikając skrzypienia wysłużonych zawiasów. Wnętrze niczym go nie zaskoczyło. Poprzewracane stoliki i krzesła. Stare książki zbyt pochłonięte wilgocią by zapisane niegdyś litery były czymś innym prócz brudnej plamy. Osadzając spojrzenie na kracie od wentylacji, nie mógł nie odetchnąć z ulgą.
 Kilkadziesiąt minut później identyczna krata opadła na podłogę w celi zwanej również salą biologiczną. Uderzyła o zdarte panele tuż obok sylwetki mężczyzny, przez kilka sekund wznosiła w powietrze drobna chmurę kurzu i zamilkła na wieki. W ślad za nią poszedł młody wymordowany.
 — Tęskniłeś? — rzucił na wstępie, ówcześnie przerzucając nóż z uścisku zębów do ręki. Kilka mocnych szarpnięć ostrza wystarczyło do przecięcia grubego sznura krępującego nadgarstki Wilczura. — Wiem, gdzie ją trzymają — przeszedł do sedna, zanim białowłosy zdążył rzucić kąśliwym komentarzem czy warknąć coś nieodpowiedniego. Akurat teraz wolał uniknąć wszelkich pyskówek (no przecież by się nie powstrzymał przed odpowiedzią). — Jest trzy sale wcześniej, wciąż nieprzytomna. Pilnują jej od zewnątrz trzej strażnicy, wszyscy są ludźmi. Jeden ma pistolet.
 Odsunął się na krok w tył i usiadł na podłodze. Znalazłszy w końcu chwilę na oddech, napełnił płuca świeżym... świeższym powietrzem i wsunął palce między zakurzone kosmyki, pozbywając się zeń całej tony pajęczyn. Przemknął dłońmi po twarzy i znów odetchnął.
 —Nie wiedzą, że tu jestem. Odwrócę ich uwagę i spróbuję odciągnąć jak najdalej. Zabierz ją stąd, na początku korytarza w klasie do matematyki jest wybite okno, wyjdziesz nim. Spotkamy się za wzgórzem, hm? — czekał tylko na pojedyncze skinienie. Tyle wystarczyło do natychmiastowego rozruszania mięśni.

---
∠( ᐛ 」∠)_
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Siedział tuż przy dolnym szybie wentylacyjnym, chronionym niesolidną kratą. W pół sekundy wyrwałby metalową płytę i odrzucił ją w kąt. Czy to nie ironia losu, że posiadał wyjście zaraz obok siebie... i nie mógł z niego skorzystać? Nie tylko ze względu na ciasno związane liną nadgarstki, ale — przede wszystkim — przez swoje gabaryty. Być może nie utknąłby w linii prostej, ale przy pierwszym lepszym zakręcie wizja wydawała się śmiechu warta.
Uniósł wzrok, wbijając go w powierzchnię tablicy. Spod warstw kurzu widać było japońskie znaki — słowa układające się w biologiczne wyjaśnienia. Być może komuś przerwano lekcję genetyki albo naukę o protistach? Nad planszą powieszono okrągły zegar. Nie tykał. Grow uśmiechnął się krzywo pod nosem. Naprawdę. Czas tutaj nie mijał.
Nie miał pojęcia ilu już tu siedział.
Nie pamiętał dobrze drogi, jaką go prowadzono. Ciągnął za sobą nogi; szarpał się. Ale nie zdało się to na wiele, bo potężne ręce trzymały go za ramiona, a siła ich mięśni była o wiele większa niż jego. W pewnym momencie zapanowała ciemność — być może właśnie wtedy wrzucono go tutaj, a on, w zderzeniu z białą od pyłu podłogą, stracił kontakt z rzeczywistością.
Wybudził się jakiś czas temu, ale mimo drzemki, tępe pulsowanie w skroniach nie ustało. Czuł się dokładnie tak, jakby umieszczono napędzany krwią organ wewnątrz jego czaszki; zbyt duży i zbyt napierający na swoją kościaną klatkę, aby móc go zignorować. Każde uderzenie serca wywoływało nacisk wewnątrz głowy. Nieznośny ból, który nagle (HUK) wybuchnął w nim jak konfetti, dotykając wszystkich komórek.
Wciągnął gwałtownie powietrze przez zęby, przyciskając potylicę do ściany. Tlen rozepchał mu klatkę piersiową, która uniosła się i tak już została, aż nie poczuł, że ucisk igieł wbijających się w miękką tkankę tuż za oczami ustępuje. Uchylił wtedy powieki i spojrzał w bok; dokładnie w chwili, w której wyłoniła się twarz Rhetta.
— Tęskniłeś?
Niezbyt się spieszyłeś, co? — Obrócił się, przyciskając ramię do lodowatej ściany. Skrępowane na tyłach nadgarstki miał już zdarte; nie na tyle, aby nie czuć rąk, ale wystarczająco, by wierzchnia warstwa skóry ustąpiła miejsca czerwonym fragmentom tkanek. Skurwysyny znały się na robocie — tyle mógł im przyznać.
Luz, jaki poczuł, gdy stal noża przecięła więzy, był nie do opisania, choć jego zastygła w jednym wyrazie morda nie zdradziła ulgi. Od razu wsunął jednak palce na poraniony przegub i rozmasował ścierpnięte mięśnie, przynajmniej tą czynnością pokazując, że czekał na ratunek z utęsknieniem.
— Wiem, gdzie ją trzymają.
Znieruchomiał, jakby ktoś pstryknął i zatrzymał obraz w telewizorze. Przyszliście tu po Hitori, podszepnęła Shatarai, kładąc lodowaty oddech na karku Growa. Pojawiła się równe nagle, co zesztywnienie ścięgien. Pamiętasz? Oczywiście, że tak. Nie dlatego zamarł. Naraz trafiła go myśl, że w gruncie rzeczy Rhett jest przydatny — jak na kogoś, kogo od samego falstartu próbował rzucić na kolana. Podporządkować. Albo zniszczyć.
Przyjrzał się przenikliwiej młodemu wymordowanemu. Jego smukłe palce, jak dłonie pianisty, przemykały po włosach i ściągały z nich pajęczyny. Musiał być szybki i zręczny, idealny do ciasnych, ciemnych zakamarków. Prostując się, Grow zdał sobie sprawę, że był jego przeciwieństwem.
Nie wyjdę stąd — podsunął oczywistość, mimowolnie ścierając bokiem ręki krew z twarzy. Rozcięcie na łuku brwiowym prawie zakrzepło, ale ciepła ciecz nadal była wilgotna doprowadzając go do szału. — Drzwi są zamknięte, w oknach kraty, a szyb... — ściszył głos — szyb odpada. Rozumiesz?
Jego ramiona ściągnęły się, gdy prostował bardziej plecy; uniesiona głowa przekręciła się w bok, by mógł obrzucić plener badawczym spojrzeniem latających w górę, w dół, w prawo i lewo oczu. Wokół panował mrok; przez zabrudzone resztki okna wpadało trupio-blade światło księżyca. W stożku bieli tańczył kurz.
Grow zastanawiał się, co zrobić, aby strażnicy, którzy krążyli na zewnątrz, zainteresowali się nim i otworzyli drzwi — jednocześnie nie zwołując kolegów z całego piętra. Oczywiście, mógł posłać Rhetta w ramach przynęty, ale czy armatnie mięso byłoby w stanie wpierw okraść znudzonych wartowników? Wilczur był niemal pewien, że w rozgardiaszu nie usłyszałby trzasku przekręcanego w zamku klucza, ponieważ złapaliby młodego, nim ten podszedłby w ogóle do drzwi. Nie wspominając o tym, że tutaj, we wnętrzu budynku, w miejscu, gdzie nie panuje wiatr... jego woń mogłaby się okazać zbyt intensywna. Kto wie czy tym razem by go to nie zdradziło?
Grow postukał bezgłośnie o jednoosobową ławkę. Cała była drewniana, prócz metalowych nóg i wieszaka na uczniowską torbę. Wsunął palce pod mebel i uniósł nieco. Był ciężki. Potem obejrzał się na bok, wbijając wzrok w zwój sznura, którym go związano. Materiał leżał jak skulony wąż ogrodowy.
Jak wielu ich jest? — zapytał konspiracyjnie. Znasz odpowiedź na to pytanie, rzuciła Shatarai. Zbyt wielu. Jej płaska jak papier, jednowymiarowa postać, leżała na górnym obramowaniu tablicy. Pysk miała uniesiony, ulokowany tuż obok zastałego w jednej godzinie zegara. Ile czasu mieli?
Schylił się i robiąc to, zsunął rękę z blatu stolika. Zebrał opuszkami kurz, zostawiając na powierzchni czarny ślad palców, które wkrótce zakleszczył na przeciętej linie. Sprawdził ją; na wyblakłym kolorze widać było ślady krwi. Mogła mieć piętnaście centymetrów długości i średnicę może jednego. Nada się. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, chłopcze.
Plan był prosty.

| Jezu, ten post rozciągał się jak przejechany walcem kot, dlatego plan przedstawię ci na telegramie, żeby go już tutaj nie opisywać, bo to chyba dodatkowe miliard stron *kaszl*.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach