Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Give it to God and go to sleep.  [Ourell | Renard] God-1488641919
MIEJSCE AKCJI: Tereny w pobliżu kryjówki DOGS
CZAS AKCJI: Kilka tygodni wstecz

---

Trzask.
Suche patyki zdobiące ziemię łamały się jeden po drugim, ginąc pod podeszwami lekkich, podniszczonych butów. Chyba pierwszy raz w życiu poruszał się podobnym terenem, nie bacząc na dość głośne dźwięki, które wydawał przy każdym stawianym kroku. Bezdźwięczność ginęła wraz z kroplami krwi skapującymi z już mocno nasiąkniętej bluzy. Materiał nie dość, że zdobiła pokaźna plama czerwieni, to jeszcze cztery podłużne dziury — zapewne jakaś nowa moda.
Ofiara.
Padło cyniczne określenie, gdy mocniej naciągał kaptur na łeb. Ręka, która poprawiała materiał, teraz ześlizgnęła się na brzuch, przyciskając resztki poszarpanego materiału do zranionego miejsca. Brzuch. Głębokie — choć nie na tyle, by wnętrzności wypadły jak przekąski z rozdartego opakowania — i krwawiące rany brudziły już nie tylko dłoń i ubranie, ale również ogon, który chwilowo służył za prowizoryczny opatrunek. Jasną sierść przyozdobiła czerwień, gdy mocniej zaciskał palce.
Mówiłem, żebyś nie stał w miejscu.
Mogliśmy zginąć.
Nie doszłoby do tego, gdybyś ruszył głową. Potrafisz się bronić, więc czemu tego nie robisz?
Odpuść...
Stulił wolną dłoń w pięść, nie mogąc już słuchać pouczającego tonu Rhetta. Reprymenda dotarła do niego już za pierwszym razem. Lecz nie, trzeba było bardziej wgnieść go w ziemię.
Paskudne rany był efektem serii niefortunnych zdarzeń. To nawet nie dzieło innego Wymordowanego, a skąd. Jedynie drobnego zawahania, gdy stopa opadła na niewłaściwy teren. Nawet nie nadążył spojrzeniem za wściekłym zwierzęciem, gdy to już zatapiało pazury w jego ciele, powarkując przy tym z dźwiękiem godnym piły tnącej gruby pień.
Obecnie już sam nie wiedział, gdzie zawędrował. Jedyną nadzieją było to, by nowy teren nie okazał się domem kolejnej wielkiej bestii, która postanowi zrobić sobie z niego przekąskę przed obiadem. Bo na syty posiłek niestety się nie nadawał.
Co najwyżej na kości do obgryzania.
Powietrze powoli opuściło płuca w zmęczonym westchnieniu, gdy przysiadał na suchej ziemi, wspierając plecy o większy głaz. Wtedy dopiero odsunął rękę od poranionego miejsca, wspierając nadgarstek na podciągniętym pod pierś kolanie. Musiał odpocząć.
Szczeniaku, nie zasypiaj.
Przymknął ślepia, starając się już wyłączyć na paplaninę towarzysza. Dobrze wiedział, że teraz ostatnim co powinien zrobić, było opuszczenie gardy i zaśnięcie w nieznanym miejscu. Rany piekły jak cholera, przy czym każdy ruch je naciągał, powodując dodatkowy ból. Na krótką chwilę niezadowolenie wykrzywiło usta.
Do dupy.


Ostatnio zmieniony przez Renard dnia 04.03.17 16:39, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Zaczyna robić się coraz cieplej.”
Zasłyszał pewnego dnia w jednym z wąskich korytarzy, gdy mijał grupkę rozmawiających ze sobą Psów. Najczęściej właśnie w taki sposób dowiadywał się o trywialnych sprawach, wyjętych prosto z codziennego życia. Jeżeli wiadomość nie miała w sobie ani krzty polityki lub choćby zalążka układów, jakie zawiązywała Psiarnia, Ourell był wiecznie niedoinformowany. Z reguły rzadko kusił się na miłe pogawędki, już nie z samej niechęci do ich prowadzenia. Natłok obowiązków i specyficzny tryb pracy uniemożliwiał mu oddawanie się w światopoglądowe czy nawet bajecznie błahe dyskusje, ograniczając się zwykle do opisów lekarskich zaleceń lub upomnień pacjenta, że nie rozdrapuj tej rany! Nie kręć tak tą nogą. Nie szarp za ten opatrunek!. Niestety przekładało się to na swego rodzaju niechęć niektórych osób, by zagajać Bernardyna do rozmowy. Po co rozmawiać z kimś, kto jest okropnie upierdliwy w kwestii tak nieważnej, jak jakaś tam rana postrzałowa/uczulenie/zacięcie brzytwą przy goleniu? Stąd o rzeczach mniej ważnych, jak na przykład pogoda, dowiadywał się całkowicie przypadkiem.
Skuszony jednak tą wiadomością, uznał, że dobrze będzie ją wykorzystać. W ostatnim czasie mógł pozwolić sobie na opuszczenie lecznicy, a nawet wychylenie łba spoza włazu prowadzącego do siedziby. Nie śmiał jednak marnować czasu na puste przechadzki po okolicy. Zauważył, że do tej pory zdążyło nazbierać się sporo brudnych szmat, które – oczywiście – nikogo nie obeszły choćby najmniejszym zainteresowaniem. Ubrania były na wagę złota, a byłoby miło, gdyby przy okazji nie roztaczały osobliwej woni czy też nie były tak mało subtelnie pobarwione na odcienie czerwieni. Zebrał pokaźną górę wszelkiego rodzaju koszulek, spodni, skarpet, bielizny… naszukał się na każdym piętrze i zwinął z każdego pokoju, co mu się widziało. Upchnął to wszystko do największego plecaka, jaki był w stanie znaleźć i zarzuciwszy go sobie na grzbiet, wyszedł z siedziby, zgarniając po drodze jeszcze jakąś miskę.
Wyglądał dość dziwacznie. Podziurawiony, krzyczący o litość płaszcz z milionem zacerowanych dziur, opasły, gruby szal na szyi, nienaturalnie duży plecak na grzebiecie, wykrzywiona nieco poharatana miska w łapie, a do tego co rusz obijająca mu się o udo torba z czerwonym krzyżem. Nic do siebie szczególnie nie pasowało, a wszystko wyglądało jakby za chwilę miało się rozpaść i zginąć w niepamięć.  Nie przeszkadzało to jednak medykowi, który z delikatnym uśmiechem na ustach, przyglądał się dość przyjemnie błękitnemu niebu i jasnym chmurom, które z wolna się po nim przetaczały. Żył problemami organizacji, ale takie obrazy nawet w nim potrafiły wzbudzić radość. Pogoda faktycznie nie była zła.
Napatrzywszy się na uroki odchodzącej zimy, skupił się na piaszczystych równinach i rozglądaniu się za najbliższym miejscem, w którym mógłby rozwiesić pranie. Co za banalne zadanie… tak niepasujące do realiów, a jednak. Było tego za dużo, by pomieścić całe brudne odzienie w zatęchłej, śmierdzącej glebą siedzibie, więc wypatrywał wzrokiem czegokolwiek na czym mógłby zahaczyć linkę. Krajobraz prezentował się biednie, skupiając błękitne spojrzenie Bernardyna na jednej ze skał. Linki by sobie na niej nie powiesił, ale gdyby po prostu położyć na niej te wszystkie mokre…
Człowiek.
Przystanął, momentalnie czując mocniejsze bicie serca. Ta okolica zawsze była pusta, a przynajmniej niekoniecznie chętnie odwiedzana przez kogokolwiek o zdrowych zmysłach. Połacie niczego odsłaniały każdego osobnika z naprawdę dużej odległości i jeżeli nie miał on choćby skrawka żółci na swojej szyi, nadgarstku, czy tak jak Ourell, na ramieniu, musiał liczyć się z gniewem Psiarni. Zachariel zbyt gniewny nie był, natomiast pomimo wrodzonej ostrożności i niechęci do walk, kompletnie zgłupiał i odrzucił wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa, zauważając, że jest to nie tylko człowiek, a ranny człowiek.
Natychmiast rzucił się biegiem w stronę skały, zwalniając dopiero na jakieś dziesięć metrów od poszkodowanego. Lampka jednak zabłysła, przypominając Ourell’owi, że dobrze byłoby nie robić głupstw. Przecież to mógł być zdziczały… jego życie było dla niego mniej wartościowe od największego łajdaka, który woził się na Desperacji, ale miło byłoby nie pozostawić po sobie echa „poszedł robić pranie i nie wrócił”… Przejęcie jednak pozostało, choć z zewnątrz prezentował się nad wyraz spokojnie.
- Słyszysz mnie? – zawołał, tnąc dzielącą ich odległość zdecydowanie wolniej. Jeżeli ranny człowiek nie wykazywałby żadnej agresji, z pewnością zbliżałby się dalej. – Czy rozumiesz moje słowa? Co się stało? – rzucał kolejnymi pytaniami, formując je w wyraźny, donośny, a jednak wyjątkowo przyjazny ton. Póki co sprawdzał, czy chłopak w ogóle był przytomny i reagował na jego głos. – Jestem medykiem i chciałbym ci pomóc. Nie zrobię ci krzywdy. – ciągnął dalej, odkładając miskę na bok, uznając, że nie będzie mu ona potrzebna. Jeżeli wymordowany nie rzuciłby mu się do gardła, najprawdopodobniej przyklęknąłby tuż przy nim i oczekiwał dalszych oznak przytomności. W przypadku ich niedostania, dotknąłby go delikatnie w ramię… lub po prostu sprawdził puls.
Opanowany, analityczny wzrok zatrzymałby się na brzuchu chłopaka, choć nie omieszkałby bezwstydnie przejechać po każdym obszarze jego ciała. Dość młody, paskudnie wychudzony… z pewnością wymordowany, sądząc po odsłoniętym ogonie… próbował ocenić jego stan i wymyślić ewentualny plan działania.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przydałoby się jakoś to zatamować...
Najlepiej klejem.
Nie bądź opryskliwy, Rhett.
To rozdrażnienie.
Kolejny głęboki oddech. Komunikacja zdecydowanie im dziś nie szła. Całą sytuację pogarszał mrowiący ból, który zamiast choć odrobinę zależeć, uderzał z dwukrotną mocą.
Podciągnął do siebie drugie kolano, opierając na nim czoło. Palce wplotły się w białe kosmyki skryte pod kapturem, chwytają się ich jak ostatniej deski ratunku. Niewykluczone, że wyrwał sobie kilka kłaków. Coś jednak było nie tak. Pomimo drobnej utraty krwi umysł pracował na w miarę zadowalających obrotach. A przynajmniej do czasu aż w czaszkę uderzył brzęczący dźwięk, przypominający nieco chmarę upierdliwych owadów latających dookoła. Uszy przylgnęły do włosów, próbując w ten marny sposób odciąć się od hałasu.
Morda.
Rhett był wściekły, czuł to. A gdy jedna jaźń odczuwała złość, drugiej nie przynosiło to niczego dobrego. Dlatego właśnie — ku swemu nieszczęściu, przecież mógł trafić na psychopatę — nie usłyszał przyspieszonych kroków obcego osobnika. Drgnął zaskoczony, dopiero gdy padło pierwsze pytanie. Wycofał dłoń z kosmyków, chwytają za materiał kaptura, by ten nie zsunął się z głowy. Spojrzenie dwubarwnych ślepi powiodło w górę, osiadając na licu... człowieka? Wymordowanego? Nie wiedział, ale to na razie nie było istotne.
Plecy przylgnęły mocniej do chropowatej powierzchni głazu. Renard nigdy nie należał do grona osób posiadających ogromne zasoby odwagi. Od tego był Rhett.
- Co? - padło mało inteligentne pytanie, towarzyszące niezrozumieniu i lekkiemu przestrachowi błyszczącemu w oczach. Przyjazny ton niezaprzeczalnie wpływał uspokajająco na nadszarpnięte stresem zmysły. Niemniej jednak jednocześnie uruchamiał czerwoną lampkę z tyłu głowy. Pozory lubiły kopać w plecy, gdy odwracało się do nich tyłem.
Objął ranny brzuch rękoma, uznając, że na chwilę obecną rozważnym będzie przynajmniej prowizoryczna ochrona najsłabszego punktu. Co jednak miało również drugą stronę medalu, gdyż dotyk posłał impuls rwącego bólu. Lico Wymordowanego przyozdobił grymas, w którego towarzystwie rozbrzmiał zbolały pomruk wypływający spomiędzy zaciśniętych szczęk.
- Nienienie, poradzę sobie - spanikowany ton.
Bzdury.
Na pierwszy rzut oka było widać, że nie, nie poradzi sobie sam. Nie z takimi ranami. Instynkt — w tym momencie nadwyrężony — wył w każdą stronę, by nie ufać obcemu osobnikowi. Nawet jeśli ten w żadnej mierze nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego. Pokręcił głową na boki, chcąc przekonać chętnego do pomocy (i zapewne siebie samego też), że naprawdę jej nie potrzebował.
Ren nie zachowywał się jak szczuty pies, który pogryzie każdy podsunięty mu pod pysk przedmiot. Był po prostu niepewny i trochę przestraszony.
Trochę.
Pogarda towarzysząca wypowiadanemu słowu niemal wbiła go w ziemię. Znów go denerwował.
Wraz z przyklęknięciem nieznajomego, ciało automatycznie drgnęło w przeciwnym kierunku. Mógł uciec, jakoś na pewno mógł.
- Nie wiem, co się stało... - ogon drgnął pojedynczo. - Chyba trafiłem tam, gdzie niekoniecznie powinienem. To było duże i zapewne chciało mnie zeżreć, skoro już się napatoczyłem - nakreślił pokrótce sytuację, nie wdając się jednak zbytnio w szczegóły. Palce przemknęły po trzymanym materiale bluzy. Już raczej nie nadawała się do użytku. A przynajmniej nie bez szycia. W końcu pokręcił łbem, spoglądając na obcego. Przyglądał mu się przez kilka krótkich sekund, by ostatecznie zerknąć na połatany szal. Ręka samoistnie, choć powoli, powędrowała do materiału, chwytając skrawek między kciuk a palec wskazujący. Potarł tkaninę, będąc ciekawym jej faktury.
- Oh - puścił szal. - Wybacz, to odruch - przygryzł wewnętrzną stronę policzka, wycofując dłoń. Coś w odmętach umysłu rąbnęło go w skroń, jednak nawet się nie skrzywił. Pozostało jedynie ulotne uczucie, że powinien brać nogi za pas i czym prędzej opuścić kolejne — prawdopodobnie równie niebezpieczne — miejsce. Wsparł się nawet rekami po bokach ciała, chcąc, a przynajmniej próbując, podnieść się z ziemi.
- No tak, nie będę już zawracał głowy. To tylko draśnięcie - zapewnił z przekonaniem godnym twierdzenia, że woda naprawdę jest mokra. Uszy drgnęły pod kapturem w chęci rozprostowania. Ciągłe wciskanie ich między kosmyki bywało jednak uciążliwe, a jeśli chciał je ukryć, to niestety, ale była to konieczność. Choć w obecnej chwili próba zachowania rasy w tajemnicy zdążyła spalić na panewce.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Co?”
Subtelne odczucie ulgi rozlało się po ciele Bernardyna, gdy usłyszał zdezorientowany głos rannego mężczyzny. Odezwał się ludzką mową, a nie chrzękliwym, zezwierzęconym skowytem, co już samo w sobie było ogromnym powodem do radości. Najwyraźniej nie miał do czynienia ze zdziczałym, więc zagrożenie własnego życia pokaźnie zmalało.
Chwała Bogu, że jest jeszcze żywy…
Poradzi sobie?
- Nie bądź głupi. – powiedział z łagodnością, nie chcąc przypadkiem zrazić do siebie nowopoznanego młodzieńca. Chociaż korzystał wyłącznie z jednego oka, nie był ślepy i doskonale dostrzegał, że chłopak najzwyczajniej w świecie się go boi. Była to zresztą bardzo rozważna postawa, zważywszy na realia, w jakich żyli. Zrzucił z ramion ogromny plecak, dając sobie lepsze pole do manewrowania. Nigdy nie rozstawał się z torbą, wręcz przepakowaną różnymi medycznymi bibelotami, więc mógł pochwalić się dobrym asortymentem i przygotowaniem, a przynajmniej lepszym, niż większość samozwańczych lekarzy, który deptali desperacką ziemię. - Wykrwawisz się, jeżeli krwotok nie zostanie zatamowany. – dodał, trzeźwo oceniając sytuację. – Proszę, nie bój się mnie. Gdybym chciał zrobić ci krzywdę, już dawno bym to zrobił. Spójrz… - wyciągnął z torby jakieś podrzędnej jakości gazy i stare bandaże; luksusy dzisiejszego świata. - … płatny zabójca nie nosiłby przy sobie takich rzeczy. – dodał, ostrożnie odkładając przedmioty na bok. Konkretniej na plecak, byleby nie zetknąć ich z glebą. W takich dzikich warunkach i tak nie powinien się za bardzo przejmować podobnymi pierdołami, jednak jakoś silnie starał się przynajmniej sprawiać pozory, że panuje nad czystością własnego sprzętu. Pozwolił sobie niezwykle delikatnie dotknąć ramienia chłopaka, niemo pytając się o zgodę do dalszego działania.
- Musisz się położyć i najlepiej zgiąć nogi. W ten sposób mięśnie brzucha będą mniej naciągnięte. Trzeba przyłożyć Ci mnóstwo gaz do krwawiącej rany… w zasadzie nie jestem pewien czy najlepiej nie byłoby tego zszyć. – zaczął informować pacjenta, tym bardziej zachęcając, a może nawet popędzając do wykonania wspomnianych czynności. Zrobił mu miejsce i powtórnie dotknął ramienia, gotowy nawet pomóc ze zmianą pozycji.
Odruchowe złapanie za szal, czy z wolna odsłaniające się uszy nie obeszły medyka większym zainteresowaniem. W obecnym wirze pracy skupiał się wyłącznie na obrażeniach i kolejnych krokach dzielących go od ich opatrzenia. Poza tym żył na świecie tak długi czas, że mało w życiu potrafiło go zaskoczyć.
A więc jakieś dzikie zwierzę…
- Niestety muszę rozedrzeć Twoją bluzę. Nie chcę marnować czasu na przekładanie jej przez głowę… jeszcze wzmogłoby to krwotok. Przykro mi. – odparł z wyrazami rzadko spotykanej uprzejmości. Może taka postawa kwalifikowała go do jeszcze większych dziwolągów, jednak nie można odmówić mu szczerych chęci, które barwiły ton każdego wypowiedzianego słowa. – Obiecuję, że nie zostawię cię bez niczego i dam ci coś na grzbiet, żebyś nie marzł. – o ile nie napotkałby silnego oporu ze strony, pacjenta, natychmiast zabrałby się za rozpruwanie odzienia, byleby tylko odsłonić sobie dostęp do obrażeń.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uniósł dłoń do twarzy, pocierając ją w wyraźnym zmęczeniu. Dzień pełen wrażeń, a nawet się jeszcze nie skończył. Wpierw atak zwierzęcia, później przypadkowa osoba, która o dziwo na wstępie nie zaczęła grozić mu obwiązaniem jednej z wnętrzności wokół gardła. Tacy ludzie jeszcze istnieli w tym padole?
"Nie bądź głupi."
Ha, a nie mówiłem?
Nie obrażaj mnie!
Przecież to nie ja.
On też nie...
A skąd, jedynie potwierdził to, co wszyscy wiemy.
Zmarszczył nieco brwi, wykrzywiając usta w dość śmiesznym jak na obecną sytuację grymasie. Jak dziecko, któremu odmówiono obejrzenia jeszcze jednej bajki przed snem, bądź czegoś, co wyglądało tak fajnie, ale ponoć było tylko dla dorosłych. Gdzie tu sprawiedliwość?
Uszy drgnęły na dźwięk zsuwanego plecaka. Śledził każdy ruch obcego, będąc w gotowości do ewentualnej ucieczki. Jednocześnie postanowił go jednak wysłuchać, a nuż wypłynie informacja na temat miejsca pobytu. Dostałby choć znikomą wiedzę o terenie, który zwiedzał...
- No nie wiem. Może tylko mnie uspokajasz, by zaraz wyciągnąć sztylet zza paska i wbijesz mi go w gardło? - łypnął ślepiami, jednak wbrew swoim słowom mięśnie lekko się rozluźniły, a sam Wymordowany uspokoił.
"Spójrz"
I spojrzał. Bandaże, gazy i inne cuda wianki. Sam rzadko miał styczność z podobnymi przedmiotami, a jeśli chodziło o ich użycie, to sprawa również nie była zbyt kolorowa. Prowizoryczny opatrunek? Jasne, problem w tym, że zbyt długo się nie utrzyma.
Dotyk nie spowodował jakichś szczególnie nieprzyjemnych odczuć, jedynie w pierwszej sekundzie wrzucając do głowy myśl o natychmiastowym zwinięciu manatek.
- Niepotrzebnie mi pomagasz, z pewnością są istotniejsze rzeczy do zrobienia - pokiwał łbem, posłusznie jednak wykonując "polecenie".
Jak będzie ci kazał paść na kolana, zrobisz to?
Niezadowolony ton posłał impuls bólu przez czaszkę, zmuszając Wymordowanego do chwilowego przymknięcia oczu.
Kolejne słowa wprawiły go w lekką panikę. Rozedrzeć, zdjąć, jeden pies. Nie chciał się nikomu pokazywać bez ubrania. Rozejrzał się dookoła, licząc, że to wrzuci jakikolwiek pomysł na wybrnięcie. Niestety.
- To konieczne? Nie przepadam za negliżem, nawet jeśli tylko częściowym - nerwowy śmiech, trwający jedynie krótką chwilę i pozbawiony choćby mikroskopijnej ilości rozbawienia. Policzenie żeber nie sprawiałoby u niego najmniejszej trudności, a na dodatek nad biodrem miał tę paskudną szarpaną bliznę, którą i tak przysłaniał tatuaż. Zresztą jeden z wielu, których również nie chciał pokazywać światu. Były jak prywatne pudełko pod łóżkiem, do którego wnętrza dostęp miał tylko on sam.
Wyswobodził ranny brzuch z więzów ogona, wsuwając go pod leżącą na ziemi dłoń i zaciskając palce na pobrudzonej krwią sierści.
- Oh... jakoś się odwdzięczę. Może nie dziś, ale zrobię to. Słowo - gorliwe zapewnienie padło z ust lisowatego, gdy kątem oka zerkał na lico nieznajomego. Skąd brały się takie miłe osoby? I czy aby na pewno nie był perfidnie oszukiwany? Cóż, wszystko miało się okazać w najbliższych chwilach. Może pomocny pan chciał jedynie wykorzystać naiwnego szczeniaka, by móc sobie w nim pogrzebać i sprawdzić, czy budowa jego wnętrza jakoś różniła się od ludzkiej.
Nikomu nie można ufać.
Myślę, że jest dobry...
- Zajmujesz się tym po fachu? Wydajesz się mieć spore pojęcie w temacie... leczenia.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Sztylet zza paska?
Uśmiechnął się delikatnie pod nosem, choć był to uśmiech zdecydowanie niesposobny przypisania do kogokolwiek, kto miałby złe zamiary. Przemknęło mu przez myśl, że jego oszpecona przed laty twarz zdecydowanie utrudniała mu wykonywanie zawodu. Nigdy nie przywiązywał szczególnej wagi do własnej urody, ale udowadnianie wszystkim napotkanym osobom, że nie chciał poparzyć im skóry na wzór własnej, było trochę męczące. Tyle ludzi odwracało od niego spojrzenie, tyle dzieci się go po prostu bało…
- Tak się złożyło, że spośród wszystkich punktów mojego planu do zrobienia na dziś , wypadłeś jako najistotniejsza pozycja, więc proszę cię, abyś nie mówił takich rzeczy. - nim zabrał się za rozerwanie bluzy, pokusił się o wstępne oczyszczenie rany, wyjmując z niej i okolic wszystkie ewentualne ciała obce, lub po prostu od razu przeszedł do wytarcia jej z nadmiaru krwi, łudząc się, że może do tego czasu krwotok choć odrobinę się zmniejszył.
Zerknął na niego krótko, w większości przypatrując się obrażeniom. Ostrożnie zabrał się za rozpruwanie już i tak poniszczonej bluzy, odsłaniając przed sobą poharatany brzuch pacjenta. Poza oczywistym mankamentem w postaci odręcznego autografu jakiegoś zwierzęcia, absolutnie nie spodobały mu się wystające żebra chłopaka. Był okropnie wychudzony. Może nie powinno go to specjalnie dziwić po tylu latach przechodzonych na Desperacji, gdzie co drugi osobnik przypominał szkielet, jednak ilekroć spotykał się z niedożywieniem, targały nim negatywne emocje. Gdyby miał możliwości, z pewnością wykarmiłby wszystkich głodujących, choćby własnym kosztem.
- Nikt nie przepada. Postaram się zrobić to szybko. – skomentował z łagodniejszym uśmiechem, chcąc dać pacjentowi jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa, na ile można czuć się bezpiecznie w towarzystwie obcej osoby, leżąc pod nią z roznegliżowaną piersią. Ourell jednak, nawet jeśli spijał spojrzeniem każdy skrawek odsłoniętej skóry wymordowanego, nie robił tego w sposób niesmaczny. Był lekarzem, a nie gwałcicielem. – Jesteś okropnie wychudzony. Kiedy ostatni raz jadłeś?
Zabrał się za tamowanie krwawiącej rany. Wyglądał niesamowicie profesjonalnie. Ruchy miał sprawne i niesamowicie szybkie, jakby wykonywał daną czynność już milionowy raz, co w gruncie rzeczy nie było dalekie od kłamstwa. Prędkość z jaką rozwijał poszczególne skrawki materiału, skraplał je jakimś tajemniczym specyfikiem, który w domyśle miał pomóc w zmniejszeniu krwotoku, była zawrotna, zwalniana tylko na potrzeby doprecyzowania jakiegoś szczegółu. Jeżeli zauważał, że czerwona barwa przesiąkała przez materiał, natychmiast dokładał nowy. Nie żałował asortymentu.
„Może nie dziś, ale zrobię to. Słowo.”
Uniósł delikatnie jedną brew do góry, nie przerywając prowadzonych zabiegów.
- Możesz zacząć mi się odwdzięczać już teraz i po prostu bardziej na siebie uważać. Niczego więcej mi nie potrzeba. – jaki on byłby szczęśliwy, gdyby jego podopieczni w gangu byli tak gorliwy do odpłacania się za udzieloną pomoc we wspomniany przez niego sposób. Nigdy nie wymagał od nikogo wdzięczności czy wznoszenia ponad wyżyny za to, że po prostu wykonywał swój obowiązek względem ludzi i Kreatora. Po to został stworzony, więc na cóż mu jakakolwiek nagroda? Niemniej, jeżeli musimy już o tym rozmawiać,  większa ostrożność i lepsza dbałość o zdrowie pacjentów byłaby dla niego cenniejsza niż najwartościowszy skarb.
- Chyba nie obejdzie się bez zszycia. To może być nieprzyjemne, ale jestem pewien, że wytrzymasz. Postaram się zrobić to jak najmniej boleśnie. -  odparł, sięgając po nieśmiertelną torbę z wyszytym krzyżem. Powinien gdzieś mieć awaryjną igłę i nić…
„Zajmujesz się tym po fachu?”
- Tak. – wyjmując potrzebne przybory, wskazał szybkim ruchem na ramię. Oplatała go brudna, aczkolwiek wyraziście żółta chusta. Była ułożona w taki sposób, w którym nie było widać wyszytego na czarno psa, aczkolwiek chyba zdążył dać chłopakowi dostatecznie jasno do zrozumienia, że na pewno byłby to bernardyn. Nawlókł igłę na nić. – Jestem medykiem w DOGS, więc miałem sporo okazji, żeby przetestować swoje umiejętności lecznicze w najbardziej wymyślnych warunkach. Teraz może być nieprzyjemnie. Tylko nie ściskaj za mocno ogona, bo zrobisz sobie jeszcze większą krzywdę. – polecił, wprawnie zauważając umiejscowienie zakrwawionej dłoni chłopaka. Zabrał się za zszywanie, co rusz omiatając krwawiące rany skrawkiem materiału, byleby pozbyć się ewentualnego nadmiaru posoki. Ciągnął dalej: – Niestety znajdujesz się na terenie podwyższonego ryzyka. Łatwo tu stracić życie, więc zalecałbym szybkie ulotnienie się do Apogeum albo własnej nory, jeżeli jakąkolwiek masz.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dopiero teraz zwrócił uwagę na niezbyt ładną, o ile nie paskudną bliznę na licu swojego dobroczyńcy. Z ciekawością, choć nie bezczelną, studiował jego twarz, raz czy dwa zahaczając o jaśniejsze z oczu. Myśli same powędrowały w kierunku własnych trzech szram przechodzących przez prawa powiekę. Znów pazury, zwierzęta chyba go nie lubiły. Z tym że te konkretne były już dawno zasklepione. Szpetota pozostała, cóż.
Nie pasują ci.
Tobie wręcz przeciwnie.
Dziękuję za komplement, niezwykle mi miło.
Narcyz...
- Dlaczego? Nawet mnie nie znasz. Co, jeśli jestem jakimś niezrównoważonym psychopatą?
Albo strachliwym szczeniakiem...
Usłyszany komentarz zacisnął mu usta w wąską linię. Był odrobinę dziecinny, trochę się bał i miał mentalność niewinnego dziesięciolatka, lecz Rhett był całkowitym jego przeciwieństwem, więc nie widział w tym niczego złego. Ktoś z tego duetu musiał być tą czystą stroną.
Drobny grymas wykrzywił usta, bo nawet jeśli oczyszczanie rany było wykonywane z ogromną dozą delikatności, to były one świeże i promieniowały nawet przy motylich muśnięciach.
Obrócił głowę bardziej na bok, przytykając polik do piaszczystej ziemi. Leżenie przed obcą osobą prawie półnago wydawało się niewłaściwe na każdej możliwej płaszczyźnie. Dla umysłu nieskalanego żadnymi seksualnymi perwersjami było to zwyczajnie niekomfortowe i przywoływało uczucie zażenowania. Przelatujące myśli znalazły obraz w nerwowo drgającej końcówce kity, która — nawet jeśli ściskana palcami — nie omieszkała zmieść kilkakrotnie podłoża. Uważając jednak by żaden proch nie dostał się na poraniony brzuch. Jeszcze zakażenia mu brakowało...
Mimo iż oddychał spokojnie, serce minimalnie przyspieszyło rytm.
"Nikt nie przepada."
Nie skomentował tych słów, nawet pomimo cisnącego się na język komentarza. Przełknął go jednak wraz z nadmiarem śliny. Kolejne pytanie medyka nieco wybiło go z przemyśleń, zmuszając pamięć do podjęcia wyzwania by odszukać w zakamarkach ostatni posiłek. Było to jednak równe próbie przypomnienia sobie niezwykle istotnego szczegółu, potrzebnego do odpowiedzi na pytanie postawione na egzaminie. Uczeń myśli i myśli, a z tego nic. Przygryzł jeden z kolczyków.
- Nie mam pojęcia. Aczkolwiek wydaje mi się, że to było... kilka dni temu. Może do tygodnia - mruknął. - Ciężko tu o syty posiłek, w ogóle o posiłek. Zwłaszcza, gdy szwenda się samotnie - przemknął językiem między wargami, chcąc je nieco zwilżyć.
Kątem oka mimowolnie obserwował poczynania nieznajomego, z zaciekawieniem oglądając każdą czynność. Nie znał się na leczeniu, potrafił jedynie obwiązać drobne draśnięcie. W dodatku nie zawsze skutecznie. Dlatego właśnie wykonywana przez Bernardyna praca wprawiła go w niemały podziw, wyrabiając pewne zdanie w głowie.
Niesamowity.
Już się tak nie ekscytuj.
Wypuścił kolczyk z uścisku kłów, odwracając wzrok w górę, by zerknąć na czyste niebo. Tego dnia była ładna pogoda. Usypiająca.
- Uważam. To była zwyczajnie seria niefortunnych zdarzeń o złym czasie i w złym miejscu. Podejrzewam, że ciężko będzie zachować całkowite bezpieczeństwo, to w końcu Desperacja. Następnym razem po prostu wpadnę na kogoś innego albo sam jakoś to naprawię. - Przez krótka chwilę zastanawiał się, czy słowo "naprawię" aby na pewno pasowało do opatrywania ran.
Mówiłem, że klej będzie dobrym rozwiązaniem.
Nie wywrócił oczyma pomimo usilnej chęci. Krótkie syknięcie wypłynęło spomiędzy ust, gdy mocniejszy impuls bólu szarpnął brzuchem. Nie drgnął jednak, coby nie utrudnić pracy.
- Nie - pokręcił głową. - Chcę i kiedyś się odwdzięczę. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę - raz jeszcze sięgnął dłonią policzka, pocierając go w wyraźnym zmęczeniu. Był senny i jedyną rzeczą odciągającą umysł od odejścia w krainę Morfeusza były bodźce idące od ran.
"Chyba nie obejdzie się bez zszycia."
Mruknął tylko słowo pod nosem, które zapewne miało brzmieć jak "rozumiem". Spojrzenie powędrowało na wskazaną chustę, przyglądając się jej znacznie dłużej niż szalowi. Żółta, trochę podniszczona, brudna. Z jakimś symbolem, którego jednak na pierwszy rzut oka nie rozpoznał.
- Czyli masz spory bagaż doświadczeń - chciał coś jeszcze dodać, lecz słowa zginęła za zaciśniętymi szczękami. Igła wbijana w skórę i przeprowadzająca przezeń nić, czy cholera wie co, nie była niczym miłym. Rozluźnił jednak palce, uwalniając ogon spod ręki. Ten szurnął krótko po ziemi, zaraz też oplatając kostkę Wymordowanego.
- Nie mam, a przynajmniej jeszcze nie. Szybkie zniknięcie nie będzie zbyt proste... - zerknął w kierunku brzucha. - Może potrzebujesz przy czymś pomocy? Albo towarzystwa? - do Opętanego najwyraźniej nie dotarły słowa ostrzeżenia. Z ekscytacją godną dziecka był gotów jeszcze trochę zostać na miejscu i posiedzieć z medykiem.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Co, jeśli jestem jakimś niezrównoważonym psychopatą?”
- Wówczas uznałbym, że nie jesteś zbyt dobry w byciu szaleńcem. – powiedział z lekką nutą rozbawienia, absolutnie nie chcąc nikogo obrazić. Wiele ryzykował tak śmiało podchodząc do chłopaka i ochoczo rzucając mu się do pomocy, niczym skończony samobójca pod pociąg. Podczas ich kilkunastominutowej rozmowy, nie odczuł ze strony wymordowanego żadnego zagrożenia, uznając go za pełnego rozumu. Odzywał się do niego, odpowiadał mu logicznie i z sensem. Krzywił się z bólu, to normalne. Czuł, że nie darzył go pełnym zaufaniem, co tym bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że jego pacjent miał po kolei w głowie. Być może inaczej spojrzałby na niego, gdyby wiedział, że słucha go nie jedna osoba, lecz dwie, ale póki co nie sprawiał wrażenia specjalnie przestraszonego perspektywą rozmowy z „szaleńcem” jego pokoju.
Być może było za wcześnie na wysuwanie jakichkolwiek opinii, ale sposób bycia chłopaka wydał mu się odrobinę niedojrzały. Miał słabość do młodszych osób, więc tym bardziej chciało mu się uśmiechać, ilekroć słyszał kolejną, trochę dziecinną odpowiedź młodego. Sam miał trzech synów (przybranych! Aniołowie według niego nie powinni się rozmnażać!), więc tym bardziej zaczynał podchodzić do pacjenta trochę bardziej przychylnie.
- Tydzień…? – powtórzył z lekkim niedowierzaniem, nie przerywając pracy. Chociaż marszczył z niezadowolenia nos, spojrzenie ani na chwilę nie odwróciło się od zszywanej rany. Chwalmy podzielność uwagi. – To mnóstwo czasu. Znajdę ci coś później do jedzenia. Powinienem nawet mieć odrobinę przy sobie.
Tyle co on tam miał poupychane po kieszeniach, to aż wstyd pokazywać komuś tak wychudzonemu, jak opętany. Niemniej czuł silną potrzebę nakarmienia go, choćby i samą skórką chleba, jeżeli tylko to uda mu się znaleźć.
Nie skomentował dalszej wypowiedzi młodzieńca, ponieważ nie był w stanie pozytywnie myśleć na temat następnej, ewentualnej potyczki, której skutek byłby podobny do aktualnego stanu pacjenta. Powinien później polecić mu jakąś podstawową naukę pierwszej pomocy, byleby zwiększyć jego szanse na przeżycie, choćby i o marne pół procenta. Ogólnie nie do końca był w stanie wierzyć w „umiejętności naprawcze” mężczyzny, gdy zastał go skulonego pod głazem z mierną szansą na szybkie wykaraskanie się. Nie chciał jednak straszyć ani tym bardziej denerwować pacjenta, więc zachował swoje zdanie dla siebie, po prostu skupiając się na łączeniu ze sobą rozdartych płatów skóry.
„Czyli masz spory bagaż doświadczeń.”
- Można tak powiedzieć. Grunt, to wciąż się uczyć. Im więcej wiesz i potrafisz, tym mniej rzeczy jest w stanie cię zaskoczyć.
Gdyby chłopak wiedział ile lat liczył sobie Ourell, z pewnością nie porównywałby jego doświadczeń do bagażu, a od razu całych podziemi archiwalnych. Nie od zawsze był w ludzkim ciele, ale nawet w nim poruszał się i działał już od przeszło tysiąca lat. W DOGS przesiedział relatywnie krótko, jednak istotnie, przeżył tam pewne przygody, których nie doświadczyłby nigdzie indziej.
Nie ma żadnej kryjówki…
Poczuł zgrozę, choć skupiona twarz raczej mizernie potrafiła ją oddać. Sprawne dłonie zbliżały się do końca, a więc Ourell musiał wykazać się podwójną koncentracją, by poprawnie zapleść supełek. Nie chciał, żeby przy jednym, żywszym ruchu wszystko na nowo się otworzyło.
- Niedobrze. Trzeba cię dokądś odprowadzić. Jak do tej pory udawało ci się przetrwać? Spałeś gdzie popadnie? – nieszczególnie się zdziwi, jeżeli padnie odpowiedź twierdząca na ostatnie zadane pytanie. Niemniej czuł, że ma poważny problem. Przecież nie zostawi dzieciaka z rozprutym brzuchem na środku pieskich terenów. Jeżeli nie dorwą go Psy, najpewniej zrobi to jakiś zdziczały czy inne dzikie zwierzę. Do Apogeum był kawał drogi… wątpił, by chłopak dał radę dojść tam bez niczyjej pomocy.
- Skończone. Teraz tylko opatrunek. Podnieść się ostrożnie do pozycji półsiedzącej, najlepiej oprzyj się o ten głaz. Tylko nie napinaj za mocno brzucha. – polecił, pomagając chłopakowi jak tylko był w stanie. Rana, nawet jeśli zszyta, wciąż nie przestawała sączyć z siebie krwawych łez, a więc warstwa kolejnych gaz i bandaży była w tym wypadku nieunikniona. – Właściwie wyszedłem tylko zrobić pranie, więc myślę, że poradzę sobie bez żadnego wsparcia. – brzmiało to dość abstrakcyjnie. Samo pranie w tych realiach było nienaturalne… co dopiero robienie go na środku pustyni. Gdy tylko chłopak ustawił się w dogodnej pozycji, zajął się bandażowaniem. Chciał uwinąć się jak najszybciej potrafił, byleby w końcu zasłonić nagą pierś wymordowanego. Pogoda była ładna, ale to wciąż nie było lato i Bernardyn najzwyczajniej w świecie bał się, że chłopak mu się przeziębi. – Możesz mówić mi Ourell. Najprawdopodobniej szybko się nie rozstaniemy, więc dobrze będzie nie zwracać się do siebie tak bezosobowo. Jak ci na imię?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

"Nie jesteś zbyt dobry w byciu szaleńcem."
Nie mógł powstrzymać rozbawienia, które pociągnęło prawy kącik ust w asymetrycznym uśmiechu. Jego samego podobne stwierdzenie wprawiło w lepszy nastrój. Miał jednak świadomość, że Rhett niekoniecznie podzielał jego odczucia. Z tyłu czaszki zasłyszał nawet tłumiony warkot, gdy drzwiczki klatki brzdęknęły. Wyrywał się.
Jeśli kto jeszcze spróbuje spojrzeć na mnie przez twój pryzmat, rozerwę gardło zębami.
No daj spokój, nawet nie wie o twoim istnieniu.
Zamilcz.
Czerwona tęczówka drgnęła na tyle minimalnie, by mogło zostać to wzięte za zwid bądź przebłysk światła słonecznego. Sam Renard doskonale zdawał sobie sprawę z niezadowolenia płynącego odtowarzysza, który na całe szczęście nie mógł wydostać się zza krat.
Odetchnął krótko, pozostawiając jednak na twarzy wyraz delikatnego rozbawienia. Pierwszy raz od dawna mógł wyśmiać złość Rhetta i nijak na tym nie ucierpieć. Nie dziś, to nie jego dzień.
W dalszym ciągu grzecznie leżał, pozwalając sobie w tym czasie na drobną obserwację medyka. A więc należał do DOGS i ich wszystkich... naprawiał. Dwubarwne ślepia wędrowały za każdym jego ruchem, próbując cokolwiek z nich zapamiętać i upchnąć do teczek z przydatnymi informacjami. Na naukę nigdy nie było za późno. A gdy miało się okazję podpatrzeć mistrza w swym fachu, to czemu by tego nie wykorzystać? Raz tylko wzrok powędrował na resztę sylwetki, powoli ją studiując. Po ubiorze nie był w stanie stwierdzić niczego. Ubrania zbytnio nie różniły się od jego własnych, poza tym jednym, drobnym szczegółem — był w jednym kawałku. Wyglądał jak człowiek, ubierał się jak Wymordowany... może zaraz na światło dzienne wyjdzie fakt posiadania mechanicznego wnętrza? Pokręcił głową, odkładając podobne przemyślenia na bok.
- Ah, nie, nie, nie ma takiej potrzeby! Wiem jak ciężko o pożywienie, więc nie marnuj go - pokiwał głową, coby nadać mocy własnym słowom. - Ja sobie coś znajdę, nie jestem wybredny - nikt nie miał prawa być, zwłaszcza gdy dookoła co drugi przymierał głodem.
Fakt faktem, że Renard mógł w niektórych momentach zwyczajnie nie poradzić sobie w życiu. Już szczególnie gdy to upodobało sobie wybieranie przypadkowych ofiar i rzucanie im kłód pod nogi. Na szczęście nie był sam. Nigdy. Drugi osobnik zamieszkujący ciało znacznie lepiej radził sobie z przeciwnościami losu, czerpiąc znacznie więcej z lisiej natury.
Już dawno leżałbyś oskubany do kości, gdyby nie ja.
Nie mógł nie przyznać racji tym słowom. Pozostawił je jednak bez odpowiedzi, bo donośny śmiech wystarczająco utwierdzał w przekonaniu, że Rhett wcale jej nie potrzebował.
- Hmm... chciałbym kiedyś do was dołączyć - miał na myśli oczywiście całe DOGS. Uznał, że wyjawienie tego planu nikomu nie zaszkodzi. - Czy wtedy mógłbyś, cóż, czegoś mnie nauczyć? Nie będę sprawiać większych problemów. A przynajmniej się postaram - determinacja błysnęła w ślepiach, gdy spoglądał na lico Bernardyna.
Chęci nie mogę ci odmówić.
Ogon — uprzednio puściwszy kostkę — majtnął z wyraźnym zadowoleniem. Do nauki nowych rzeczy zawsze był chętny. A jeśli będzie mógł wykorzystać to w terenie? Jeszcze lepiej. Jak prywatna biblioteka dla miłośnika książek.
- Odprowadzić? - obruszył się. - Nie jestem dzieckiem, nie trzeba prowadzić mnie za rączkę - brakowało jeszcze, by splótł ręce na piersi w wyrazie tej swojej olbrzymiej dorosłości. Lekko wydęte poliki utwierdzały w przekonaniu, że był tylko szczeniakiem, który przypadkowo trafił do kiepskiego horroru.
- Najczęściej na drzewach, gdy pozwalała na to pogoda. A zimą... cóż, lisy mają w czasie jej trwania grubsze futro - nawet jeśli wyjawił informację na temat własnego gatunku, nie sprawiał wrażenia zbytnio tym przejętego. Ot wiadomość jak każda inna.
Kolejny raz zerknął ku pracującym rękom, obserwując końcowe ruchy. O proszę, jego brzuch już nie zionął trzema dziurami.
"Skończone."
Zgodnie z dalszym poleceniem spróbował się podnieść. Jedna z dłoni przesunęła po piaszczystej ziemi, przyjmując na siebie ciężar ciała. O ile można tu było mówić o jakimkolwiek ciężarze...
Z drobną pomocą wsparł się znów o głaz. Poprawił też kaptur, który niemal spadł z głowy. W ostatniej chwili przytrzymał materiał, mocniej go naciągając.
- A co, jeśli ktoś zaatakuje tyły? Nigdy nie słyszałeś o ludziach zaatakowanych podczas prania? To poważna sprawa - podczas mówienia uniósł nieco ręce, coby medykowi wygodniej było zajmować się zakładaniem opatrunku. Dźwięk imienia wprawił końcówkę ogon w bezwarunkowy odruch, obijając nią o podłoże.
Proszę, tylko nie merdaj...
Położył dłoń na kicie, powstrzymując jej ruch. Mimo wszystko odczuł drobne zażenowanie, bo kto normalny wykonywał podobne ruchy w stosunku do obcych? Nawet jeśli dopiero co uratowali go przed wykrwawieniem na amen.
- Ciekawe imię, oznacza coś? - zawsze twierdził, że imiona nie były nadawane bez powodu. Musiały w mniejszym lub większym stopniu pasować do noszącego. - Renard, miło mi. I dziękuję za pomoc, doceniam to.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Znajdzie sobie…?
Byłby spojrzał na niego w bardzo wymowny sposób, gdyby bardziej nie zależało mu na precyzji swoich zabiegów. Słowa pacjenta, nieważne w jaki sposób wypowiedziane, nie zdołały przekonać medyka. W końcu mówiła do niego osoba, która najprawdopodobniej wykrwawiłaby się na śmierć, gdyby Zachariel nie zdecydował się zrobić dzisiaj prania. Chociaż kończył zszywanie, doskonale dostrzegał rozerwane płaty skóry, ledwie ściągnięte nicią. Widział krew na swoich dłoniach, skórze pacjenta, a nawet ziemi. W oczy rzucała mu się ilość wykorzystanych gaz i czekających na swoją kolej bandaży. Jedyne czego nie był w stanie zobaczyć, to wstającego z gleby chłopaka, który o własnych siłach poszedłby zaraz na polowanie. Nie było mowy.
- W tej chwili jedzenie jest bardziej potrzebne tobie, niż mi. – zauważył ze spokojem. W siedzibie było pożywienia pod dostatkiem. Jeżeli Ourell jeden dzień pochodzi głodny, nic mu się nie stanie. Za to chłopak może nie mieć wystarczająco energii, żeby wrócić na własnych nogach, skądkolwiek przyszedł. – Zresztą, nie upieraj się. Zjesz coś i nie ma dyskusji. Nie po to się przed tobą gimnastykuję, żebyś zaraz mi gdzieś zasłabł. – może i był nadmiernie troskliwy i w gruncie rzeczy zawsze chciał dla wszystkich dobrze, ale jeżeli ktoś nie słuchał jego miłych nalegań… mógł obiecać chłopakowi, że ten coś dzisiaj zje, choćby medyk miał mu wciskać jedzenie do gardła. Nie ma przebacz.
No proszę, kolejny chętny.
Ostatnio miał szczęście do napotykania osób ubiegających się o członkostwo w gangu. Ogólnie rzecz biorąc cieszyła go ta informacja. Zawsze lepiej gnieździć się wśród takiej bandy, jak Psiarnia, niż żyć samemu w świecie, gdzie nawet roślina może cię zeżreć. Może niekoniecznie popierał wszystkie metody, które stosowały Psy, jednak podopiecznych się nie wybierało, a ktoś musiał im stróżować. Kto sprawdziłby się lepiej na takim stanowisku, niż nie prawdziwy anioł? Nieważne, że pod maską wymordowanego… nikt mu jej jak dotąd specjalnie nie chciał zdejmować. Większości osób najzwyczajniej w świecie nie obchodziło jakiej rasy był Ourell, a to mu bardzo odpowiadało.
- Wspaniale. Teraz tym bardziej powinieneś nabierać sił. – Wilczur nie brał byle kogo. Miał nadzieję, że chłopak zdawał sobie z tego sprawę. – Kontaktowałeś się już z Growlithe’em? Naszym liderem. – sprecyzował, na wypadek gdyby młodzieniec nie do końca kojarzył ważniejsze postacie z gangu. Choć będąc szczerym, wątpił ażeby ktoś mógłby go nie kojarzyć. Jak można nie słyszeć o kimś, kogo chce ukatrupić połowa Desperacji? Ostatnio zaczął zauważać, że nawet więcej, niż połowa… to był człowiek, przez którego sam żył w ciągłym stresie i nie przespał kilka nocy z rzędu. Diabelnie się o niego martwił…
- Czyli chciałbyś w przyszłości zostać Bernardynem? Z przyjemnością nauczyłbym cię wszystkiego, co wiem. – odparł z wyraźną ochotą. Lubił robić za nauczyciela i był w tym – tak mu się wydawało – dość dobry. Choć do pacjentów miał mniejszą cierpliwość (Jeżeli jeszcze raz ściągniesz ten bandaż przed wyznaczonym przeze mnie terminem, obiecuję ci, że następnym razem przy mierzeniu temperatury, wetknę ci ten termometr w…), to uczniowie byli zupełnie inną bajką. Do tej pory przekazywał wiedzę w większości własnym synom, ale zdarzała się też inna młodzież, której nie mógł odmówić nauki czytania, pisania lub liczenia. Dzielenie się swoją wiedzę z zakresu nauk medycznych byłoby tym bardziej dla niego wspaniałe, bo wiedziałby, że tym sposobem umożliwi pomoc szerszej ilości osób.
„Nie jestem dzieckiem.”
W zasadzie ciekawi mnie, czy na pewno nim nie jesteś.
- Może źle się wyraziłem. Po prostu chciałbym mieć pewność, że nic ci się nie stanie, gdy już się rozdzielimy. – informacja o lisie nie była dla niego specjalnie zaskakująca. Hej, jeden z jego synów miał dodatkową parę rąk i możliwości regeneracyjne jaszczurki… zwierzęce uszy i puszysty ogon niewiele się różniły pod względem zdziwaczenia. Bardziej przejął się wizją wtłaczania chłopaka na jakieś drzewo… no przecież nie będzie lokował go na jakichś gałęziach, bo jeszcze spadnie i nie dość, że rozpruje sobie brzuch na nowo, to jeszcze skręci kark. – Może znajdzie się jakaś nora, hm… - zastanowił się, niekoniecznie będąc obeznanym w terenie. Choć spędził na ziemi mnóstwo czasu, bardziej zależało mu na poznawaniu ludzi, niż otaczającego go świata. Chodził zawsze sprawdzonymi szlakami i tyle było z jego duszy podróżnika.
Jeśli ktoś zaatakuje tyły…?
Parsknął śmiechem, zajmując się obandażowywaniem pacjenta. „Poważna sprawa” wydała mu się niesamowicie zabawna, bo mógłby przysiąc, że prędzej skojarzyłby podobne słowa z kilkulatkiem, niż dorosłym mężczyzną. Oczywiście, nigdy nie bagatelizował problemów bezpieczeństwa, jednak w tej chwili musiał pozwolić sobie na serdeczny śmiech.
- Spokojnie. Myślę, że rozwieszanie prania nie jest na tyle zajmującym zadaniem, bym od razu stracił czujność. Poza tym, to dość otwarty teren. Nawet jeżeli jesteśmy dobrze widoczni, to wszyscy inni również. Nikt nie powinien nas zaatakować z zaskoczenia… a niestety, ktoś musi wyczyścić te szmaty. – odparł, machając łbem w stronę wypchanego po brzegi plecaka. Dokładnie oplótł chuderlawe ciało wymordowanego i zabezpieczył bandaż przed rozwiązaniem. – Powinno być dobrze. Nie jest za ciasno? – zapytał, wkładając jeden z palców pod opatrunek, chcąc samemu się przekonać, czy nie przesadził. Jeżeli wszystko byłoby dobrze, sięgnąłby ręką po plecak. – Ułóż się wygodniej. Włożę ci to pod głowę. – polecił, trzymając w ręku jedną z bluz. Była ewidentnie zimowa, więc Renardowi powinno być nawet wygodnie. Zaraz dał mu jakąś cieńszą koszulkę, paskudnie przedartą na przedzie. Była wilgotna pod wpływem subtelnie użytej mocy anioła. W chwili, gdy dotknął materiału, krople wody automatycznie wsiąknęły w materiał, czyniąc go całkiem użyteczną ściereczką. – Tym wytrzyj sobie dłonie. Staraj się nie ruszać zbyt gwałtownie i… na razie po prostu odpoczywaj. – wyprostował się i ściągnął z ramion płaszcz, odkrywając białą, trochę wytartą i zdecydowanie za cienką koszulę. Odsłonił tym samym metalowy krzyżyk, który wesoło błysnął w słońcu, nim na dobre przykrył go poprawiony naprędce szal. Narzucił na nagie ciało Renarda zdjęte odzienie, samemu ponownie pochylając się nad torbą z krzyżem. – Jedzenie powinno być gdzieś tutaj… wiele nie brałem, ale to zawsze lepsze, niż nic.
„Ciekawe imię, oznacza coś?”
Uśmiechnął się pod nosem, jednak na tyle subtelnie, żeby specjalnie nie zwrócić na siebie uwagi.
- Wydaję mi się, że nie. – cóż, nadał je sobie sam, więc powinien najlepiej wiedzieć, że była to raczej spontaniczna decyzja i pierwsze, co skleciło mu się w pamięci. Być może zainspirował się pewnym znanym w dawniejszym czasie, angielskim pisarzem…? Nie wiedział. Za to z pewnością dużo mógłby powiedzieć o swoim prawdziwym, biblijnym imieniu. Mógłby, ale niekoniecznie by chciał. – Mi również bardzo miło cię poznać, Renardzie. Może twoje imię coś oznacza?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Może nie ruszyłby z werwą godną wygłodniałych szakali na polowanie, ale z pewnością jakoś dałby radę. Pożywienie nie ograniczało się jedynie do surowego czy lekko przypieczonego mięcha. Był prawie pewien, że pamięć nie myliła go na temat jakichś jadalnych roślin w odmętach Desperacji. Być może wiedza na temat występującej flory ograniczała się do najbardziej podstawowych informacji, lecz niezaprzeczalnie — już ta garstka była przydatna.
Nie jesteśmy głupimi sarnami, by jeść trawę... godzi w mą dumę stołowanie w stylu roślinożerców.
Schowaj ją więc w kieszeń, lepsze to niż gryźć piach.
Byłoby znacznie prościej, gdybyś nie dał się przyozdobić byle zwierzęciu.
To był wypadek!
Nie dosłyszał już żadnego słowa komentarza, lecz oczami wyobraźni widział, jak Rhett przewraca oczami. To było do przewidzenia, nigdy nie leciał na tanie wymówki i usprawiedliwienia.
- No ale... - zaciął się na trochę, szukając w głowie jakiegoś sensownego argumentu, dzięki któremu mógłby wybrnąć zwycięsko z tej wymiany zdań. Jak na złość nic jednak nie brzmiało zbyt przekonująco, toteż musiał postawić na starą dobrą metodę, będącą jednocześnie ostatnim asem...
Proszące, szczenięce spojrzenie padło na medyka, wyciągając na wierzch całe pokłady zwierzęcego uroku, jakie tylko w sobie posiadał.
- Nie trzeba, naprawdę. Nawet nie jestem głodny! Posiadam magazyn dodatkowej energii do wykorzystania w skrajnych sytuacjach - czemu tak uparcie odmawiał pożywienia? Poczucie obdarcia z jedzenia człowieka, który właśnie ratował go przed wykrwawieniem, skutecznie odsuwało myśl o posiłku na znacznie dalszy plan. Nie kłamał również w sprawie głodu. W gruncie rzeczy nigdy zbyt wiele nie jadł, co zresztą było po nim widać. W następnym momencie już fuknął pod nosem w niezadowoleniu.
- No dobrze... pod jednym warunkiem. Zjesz ze mną, na pół. Inaczej nie ma mowy - ciało nawet drgnęło minimalnie, jakby tym chciał zasygnalizować, że w przypadku odmowy zbierze zabawki i pójdzie w siną dal. Nawet jeśli musiałby po drodze zbierać wypadające z dziur na brzuchu nerki czy inne wątroby.
"Teraz tym bardziej powinieneś nabierać sił."
Lub zrobić cokolwiek, co zaczęłoby świadczyć o twojej użyteczności.
Zdawał sobie sprawę, że jeszcze wiele nauki przed nim. Nawet nie wypierał tej wiadomości. Co więcej — był chętny do zdobywania umiejętności, które przydadzą się zarówno jemu, jak i Rhettowi.
Nie zagalopowuj się tak, ogierze. W przeciwieństwie do ciebie potrafię coś poza szczenięcym spojrzeniem.
Miałeś być miły...
Nigdy czegoś podobnego nie powiedziałem.
No tak, podświadomie liczył, że towarzysz z racji drobnej niedogodności w postaci autografu na brzuchu, postanowi dzisiejszego dnia odpuścić mu złośliwości. Ale nie.
"Kontaktowałeś się już z Growlithe’em?"
Zamilkł na dłuższą chwilę, zaraz przysuwając stuloną w pięść dłoń do ust, by teatralnie w nią kaszlnąć.
- Jeszcze nie został powiadomiony, ale nie omieszkam zrobić tego przy najbliższym spotkaniu.
Pozwolisz, że sam się tym zajmę.
Ależ nawet się nie krępuj.
Nie miał zamiaru się sprzeczać, nie chciał sam tego robić. Rhett znacznie lepiej dogadywał się z tego typu osobami, podczas gdy Renard preferował towarzystwo i konwersacje z ludźmi podobnymi do medyka. Spokojnymi, miłymi, dobrymi.
Czasami zastanawiam się, jakim cudem jeszcze się dogadujemy.
Bo tak naprawdę mnie lubisz.
Pozwól, że nie będę wyprowadzać cię z błędu.
- Niekoniecznie Bernardynem. Niemniej będę z chęcią pomagał. No, licząc, że do tego czasu nie zacznie cię denerwować moje towarzystwo - zmiął skrawek spodni w palcach, krótko przemykając spojrzeniem po oszpeconym licu. O ile on sam mógłby od czasu do czasu komuś pomóc, tak jego druga strona... doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Rhett kompletnie nie odnalazły w tym choć śladowej ilości zainteresowania, czy rozrywki, za którą tak mocno się rozglądał.
Jeszcze ręka by mi się omsknęła, a skalpel wylądował w czyjejś dłoni.
To nie jest zabawne.
Oczami wyobraźni widział, jak poszkodowany zostałby bez pomocy na stole, bo jemu zaczęłoby się nudzić. Dlatego nie, kategorycznie nie mógł być Bernardynem.
- Nie przesadzajmy, nie jestem aż tak nieporadny - ale jesteś pewny? - Dotarłem aż do tego miejsca pomimo ran. Z tego, co widzę, krwawienie powoli ustępuje, więc możesz mieć pewność, że po drodze nie padnę z wyczerpania. Oczywiście nie wyganiam — jak najbardziej docenię towarzystwo. Po prostu... nie jestem jajkiem, o - pokiwał głową, dopiero pod koniec znajdując odpowiednie określenie. Nora... spędzał ostatnio sporo czasu na poznawaniu terenu i był pewien, że już napotkał kilka odpowiednich miejsc. Gruba gałąź oczywiście wydawała mu się znacznie wygodniejszą opcją, lecz było sporo racji w tym, że prawdopodobnie nocowanie na niej skończyłoby się kiepsko. O ile karku by nie skręcił, tak gorzej ze szwami. A nie chciał ich zrywać ze względu choćby na medyka, który nie dość, że marnował na Wymordowanego asortyment, to jeszcze chciał pomóc na innych płaszczyznach. Złoty człowiek.
Ciemne ucho drgnęło, wyłapując śmiech. Był gotów na bronienie stanowiska wszystkimi kończynami i ogonem, ale rozbawiony dźwięk jakoś odwiódł pomysł o dziecięcym oburzeniu.
- Niech będzie, ale jeśli jednak coś się stanie, to nie mów, że nie ostrzegałem - zerknął ku bandażowi, nabierając przy tym więcej powietrza w płuca. Nic nie przeszkadzało w oddychaniu, nic nie wywoływało bólu, naciskając na świeże rany. Pokręcił więc głową, że nie, nie było za ciasno. Znów uważnie obserwował poczynania Bernardyna, ledwo powstrzymując ruch ogona, który najwyraźniej żył własnym życiem, niezależnym od całej reszty.
Przyjął wilgotny materiał w ręce, zabierając się od razu za wykonywanie polecenia. Krew z racji cienkiej warstwy zeszła dość sprawnie, przywracając skórze jasny, nieco blady odcień. Pozbył się czerwieni również z ogona, przywracając sierści biel. Idealnie.
Dwubarwne ślepia wyłapały blask krzyżyka, przyglądając mu się z nieukrywanym zainteresowaniem przez te kilka naprawdę krótkich sekund.
Opatulił ciało za dużym płaszczem, chowając policzki w jego materiale. I od razu zrobiło się znacznie cieplej, nie miał na co narzekać. Wsparł wygodniej plecy o głaz.
- Ile trwa zrastanie się takich ran? - padło pytanie, gdy chciał ocenić, przez jak długi czas będzie musiał uważać. Jakby nie patrzeć — ranny brzuch był sporym obciążeniem w takim świecie.
Oby jak najszybciej. Wolałbym nie zginąć z powodu twojej nieuwagi.
Dlatego miejmy okazję, że będziesz miał okazję się wykazać.
Burknął w myślach.
- Jeśli dobrze pamiętam, to oznaczało lisa w języku francuskim. Czyli wszystko się zgadza - parsknął pod nosem, kładąc sobie ogon na udach. Szurnął nim po materiale spodni, przez chwilę obserwując ten ruch. Sam również nie przedstawiał się prawdziwym imieniem, ale kto w obecnych czasach w ogóle to robił? Już od dawna go nie używał.
- Zajmujesz się czymś jeszcze prócz leczenia? - zaciekawienie znalazło drobną nutę w zadanym pytaniu, gdy po raz kolejny spoglądał na Ourella. Był ciekaw, czy ten człowiek miał jeszcze jakieś talenty. Pomijając fakt, że składanie do kupy całej zgrai Psów samo w sobie było godne podziwu.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach