Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Go down



Rhett, gdzie idziemy?
Mówiłem, na spacer.
Spacery nie trwają dwa dni! I nie zalicza się do nich spędzania nocy na drzewie!
Długi spacer wzbogacony o podziwianie nocnego nieba.
Niezadowolone prychnięcie łagodniejszej osobowości, która chwilowo została zepchnięta ze stołka władzy na tyły świadomości, rozbrzmiało gdzieś z tyłu. Utrata władzy nad ciałem była jednakowo ciężka dla obu z nich, zwłaszcza że każdy chciał prowadzić je po swojemu.
Aktualny spacer dla jednego był zwykłą przechadzką, a dla drugiego rozeznaniem w terenie. Rhett w przeciwieństwie do swego towarzysza nie miał zamiaru tak łatwo dać się złapać przypadkowej osobie i przez to jeszcze zginąć. Nie miał pojęcia czy „ten drugi” miał jakieś skłonności samobójcze, czy po prostu naiwnie Co nie zmieniało faktu, że nie miał zamiaru iść w jego ślady. Dlatego właśnie z kapturem naciągniętym na łeb, a lekko unoszonym przez stale ruszające się na boki jasne uszy kolejne polany oznaczone jesiennym piętnem, kryjąc się, w co mniejszych krzakach, bądź za wyschniętymi drzewami. Świadomość niebezpieczeństwa biła go w tył głowy ciężkim młotem, lecz potrzeba wyrysowania w głowie szczegółowej mapy zdawała się stawać ponad wszelkimi innymi potrzebami.
Rhett.
Dwubarwne tęczówki oblepiły spojrzeniem pobliskie krzaki, odnotowując drobne poruszenie liści. Od razu znacznie obniżył postawę, napinając wszystkie mięśnie w gotowości do wykonania jakiejkolwiek akcji. Wszystko w zależności od stwora, który miał zamiar wyjść z krzaków. Brwi jednak ściągnęły się ku sobie, gdy spomiędzy poniszczonych liście nie wypełzła żadna ogromna bestia o morderczych zamiarach, a jedynie wiewiórko podobne zwierzę, którego jedynym zamiarem było przeszukanie ściółki.
Rhett.
Odetchnął powoli, chwytając w palce skrawek materiału kaptura, by bardziej naciągnąć materiał na łeb. Gdy większość twarzy została już skryta w jego cieniu, ruszył wcześniej obranym kierunkiem, studiując coraz to nowsze obszary poznawanego terenu. Jednak rozbrzmiewające cały czas własne imię skutecznie imitowało jedną z tych wybitnie drażniących much, które stale latają koło ucha, akurat, gdy wymagana jest absolutna cisza.
Rhett!
Czego?!
Przystanął, czemu zawtórowało stłumione warknięcie chcące wydostać się spomiędzy zwartych mocno szczęk. Ofiarami stalowego uścisku palców padły rękawy czarnego swetra, które z chęcią rozerwałby pazurami, gdyby nie fakt, że wyjątkowo lubił tę szmatkę.
Widzisz tę stertę liści?
Powiódł wzrokiem do wspomnianej kupki, obserwując ją najdokładniej, jak się dało z miejsca, w którym się zatrzymał, a z którego na razie nie miał zamiaru się ruszać.
Co z nią?
Wskakuj!
… co proszę?
No dalej, skacz, pobaw się albo mnie pozwól się pobawić?
Do reszty cię pojebało.
Wywrócił teatralnie oczyma na dźwięk charakterystycznego pociągnięcia nosem. Tylko tego mu brakowało, żeby ten dzieciak zaczął mu wyć gdzieś z tyłu głowy akurat w momencie, gdzie próbował się skupić i wyryć w pamięci całe te tereny. Niestety. I mimo iż głośny płacz nie wgniótł go w ziemię, to urywany oddech był na tyle irytujący, by zmącić skupione myśli i wprawić je w całkowity chaos. Przytknął palce do prawej skroni, usiłując poprzez rozmasowanie jakkolwiek ulżyć sobie w dyskomforcie wywołanym smutkiem drugiej osobowości.


Ostatnio zmieniony przez Rhett dnia 16.07.18 0:59, w całości zmieniany 2 razy
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Ej.
Powieki zacisnęły się mocniej.
- Ej, szefie!
Z gardła wyrwało się przeciągłe mruknięcie.
- Kurwa mać, Grow!
- Spieprzaj.
Warkot wypełnił drganiami najbliższą okolicę, gdy ręka miękko w niego uderzyła. Być może obeszłoby się bez echa, gdyby zaraz za tym na głowę wymordowanego nie spadło coś, co miękkie z pewnością nie było. Pięść nie tylko otworzyła mu oczy. Otworzyła kłódkę, na którą domknął skrzynię. W skrzyniach zawsze kryją się skarby, Jace. Dlaczego w swojej trzymasz bestię? Ciało zareagowało samoistnie, ręka chwyciła za gardło. BUCH!nęło. Ile to trwało? Pół sekundy? Jeden z mężczyzn wstrzymał dech, drugi uniósł ręce w geście poddańczym.
Tumany kurzu opadały jeszcze na ziemię, gdy w końcu jeden z nich zdobył się na wymamrotanie cichego:
- Szefie...
ściągając szefa na ziemię.
Warkot ustał, ręka rozluźniła chwyt. Dziewczyna – ładna, ale zbrukana Desperacją szatynka – kaszlnęła marudnie, kładąc palce na gardle. Leżała tuż pod nim, nieskrępowana ani pozycją, ani faktem, że oboje byli nadzy. Bezczelność w jej oczach w jakiś niekontrolowany sposób irytowała przywódcę i rozczulała zarazem. Miała wygląd małej panienki z dobrego domu. Od razu ją rozpoznał. Słodkie usta zaciśnięte w linię, duże ślepia okalane gęstymi rzęsami, policzki przykryte delikatnym różem. Brakowało jej tylko pięknej sukienki i wymyślnej fryzury. Zamiast tego włosy były pozlepiane potem i brudem, a jej ciało kryły zazwyczaj łachmany, których nawet szmatami nie można było nazwać.
Ale leżała pod nim spokojnie. Może wiedziała, że nie posunie się o krok dalej. A może była przygotowana na najgorsze doskonale zdając sobie sprawę z tego, kto z ich dwójki był alfą.
Dobrze. Głos w głowie białowłosego brzmiał jak szuranie pazurów po tablicy. Bardzo dobrze. Suka. SUKA. Zabij ją. Zagryź. ZAJEB.
Zaskakująco cierpliwe spojrzenie wymordowanego padło na ciemne oczy tak nachalnie wpatrujące się w jego twarz. Przez sekundę trwającą godzinę oceniał wszystko to, co miał tuż przed nosem. Jej wargi rozchyliły się lekko, gdy ściągnął brwi ku sobie, tworząc na czole wyraźnie zarysowaną zmarszczkę.
- Co? - mruknęła w końcu. Jeszcze jakieś słowa cisnęły się jej przez gardło, ale zacisnęła mocno szczęki, bo złapał ją za żuchwę. Kilka ciemnych kosmyków zasłoniło jej twarz, gdy siłą przekręcił jej głowę na bok, odsłaniając przy tym krtań.
Gdzieś w tle, daleko za horyzontem, zawyły dzikie psy.
Były głodne.
Z cholernie ssącymi żołądkami i przełykiem skurczonym od czekania.
Grow je rozumiał doskonale. Szczególnie teraz. W momencie, w którym przypatrywał się szczupłej szyi z cienkimi liniami żył tuż pod warstwą łatwej do przebicia skóry. Nie musiałby używać zębów – paznokcie by wystarczyły. Ofiara nawet by się nie rzucała. Nie tylko dlatego, że była Psem, jego lojalną siostrą, ulubienicą z treningów. Chodziło o to, że Hitori stawiłaby czoła największemu potworowi zachowując przy tym zimną krew, ale poddałaby się jemu tylko dlatego, że rozumiała pewne instynkty. Sama była głodna.
ZAJEB JĄ. CZUJESZ BÓL? Czujesz bicie nerwów? Pulsowanie?
Palce, które przed chwilą ściskały jak imadło szczękę dziewczyny, teraz rozluźniły chwyt, zsuwając się powoli, bardzo powoli, na jej gardło. Opuszki ostatni raz musnęły wyziębione ciało szatynki, nim nie oderwały się i nie przylgnęły do żuchwy Growa. Faktycznie. Czuł ból zaraz po lekkim nacisku.
- Przyjebałaś mi.
W tych słowach było więcej rozbawienia niż zaskoczenia, a widząc oczy Hitori, które otworzyły się szerzej o kilka milimetrów, nie ukrywał już uśmiechu. Drapieżność pociągnęła kącik jego ust ku górze, wykrzywiając je w grymasie zbyt łobuzerskim jak na faceta mającego na karku ponad dwie dychy.
- Ja... - Hitori zamrugała, szybko odzyskując rezon. - Nie dało się inaczej.
- Nie wątpię.
- Shironcha coś wyczuł.
- Mantykorę?
- Nie.
- Pumę królewską? Niedźwiedzia babilońskiego?
- Nie. To...
- Lapterosy? Choć one chyba jesienią migrują...
Hitori znów zacisnęła usta. Lubił, gdy to robiła. Wydawała się wtedy mniej wyszczekana.
- To człowiek – wytłumaczyła wreszcie.
- Człowiek...
Poziom E zsunął się z niej, niespiesznie podnosząc do pionu. Hitori się nie ruszyła. Leżała z napiętymi do granic możliwości mięśniami i tylko oczy podążały za przywódcą. Przyglądała się w milczeniu, jak szuka po obozie spodni, w końcu znajduje je, wkłada do nogawki bosą stopę, następnie drugą, wciąga materiał na biodra, ściska pasek...
Zimny wiatr dokuczał im wszystkim, ale nikt nawet nie śmiał tego skomentować. Zima była tuż za pasem i mówienie o niej było jak szczucie zwierzęcia z wścieklizną. Jeżeli choć raz rzucisz kamieniem, na pewno zaatakuje szybciej i potężniej. Wszyscy tutaj, łącznie z samym Growem, liczyli na lżejszą pogodę, mniej niebezpieczne zamiecie, cieńsza warstwę śniegu.
- Człowiek – powtórzył wreszcie białowłosy, przerywając myśli wszystkich wkoło. - Budzicie mnie z powodu głupiego człowieka?
Kundel DOGS, czarnowłosy, wysoki mężczyzna o twarzy znudzonej do stopnia: "siedzę tu od sześciu godzin; potwierdzam, że tynk wciąż nie wysechł", poruszył się, robiąc krok ku alfie.
- Jesteśmy niedaleko murów, ale to równie dobrze mógł być wymordowany.
- Zaatakował cię, Shironcha?
Shironcha miał to, co na Desperacji było niemal zapomniane. Pyszczek dziecka, ładną sylwetkę, nieskażoną skórę. Był ubrudzony, ale gdyby nie to, na pewno nazwano by go "ładnym". Być może, gdyby nie ciało czternastolatka, w którym go uwięziono, w przyszłości byłby uznany za przystojnego. To główny powód, dla którego Grow nigdy nie podniósł na niego ręki. Grzechem byłoby odbierać mu to, co najcenniejsze. Shironcha doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego teraz, z młodzieńczym uśmieszkiem na ustach wzruszył barkami i - oparty o kłodę - spojrzał w dal.
- Nie, nie zaatakował. Ale jest jakiś dziwny. Może być szpiegiem.
- Od Kotów? - Wzrok Growa przebiegł po obozowisku. Ogień dawno wygasł, torby walały się po mokrej ziemi tak samo, jak ubrania. Spali jako wilki, lisy i ptaki łowne; tak było cieplej i bezpieczniej. Chwytając po brudną od kurzu bluzę i zarzucając ją na nagie ramiona przypomniał sobie o... - Hitori. Załóż coś wreszcie na siebie.
Tego nie wychwyciłoby ludzkie ucho; ledwo słyszalne szurnięcie zwiastowało wykonanie polecenia.
Shironcha tymczasem kopnął butem w ziemię.
- Kto wie? Może i od Kotów. Sprawdzamy to?
Bzzzztnęła bluza Hitori.
Potwierdzenie? Nie było konieczne. Minutę później po obozie zostały tylko resztki chrustu na opał.

Shironcha siedział na drzewie, niemal całkowicie skryty w poskręcanych konarach. Wpatrywał się w obiekt, ich "trupa", bo przecież nie mogli nazwać go "celem". W cele czasami się nie trafia. Psy trafiały zawsze. Z góry doskonale mógł się więc przyglądać skradającym się kompanom. Chie, czarnowłosy Doberman DOGS, właśnie prześlizgnął się za pień cienkiego, martwego od wieków drzewa. Shironcha miał tylko nadzieję, że "trup" doskonale ich słyszał. Że dojdzie do walki.
Do zabawy, pomyślał w tym samym czasie Grow, którego noga - teraz już przykryta ciężkim wojskowym butem - przesunęła się po piachu, powoli zbliżając do nieznajomego.
Drapieżniki miały to do siebie, że czołgały się do ofiary z brzuchami dociśniętymi do gleby. Były cierpliwe. I ciche. Psy praktykowały część tych praw natury, bo choć faktycznie pierwszym punktem było podejście aż do niezbędnego minimum, drugi etap okazywał się mniej zwierzęcy.
Tylko ludzie bawili się ofiarami.
- Proszę, proszę. - Rozbawienie było wyczuwalne nawet w ironii, gdy kolana zaczęły się wyprostowywać, unosząc dotychczas przykucniętą sylwetkę. Białe włosy uległy pod naporem palców, przeczesywane niedbałym gestem do tyłu. Choć w dłoni trzymał poszczerbiony nóż jego poza wydawała się szczególnie rozluźniona; jakby wcale nie napinał mięśni, wcale nie wpatrywał się w wyczekiwaniu w zakapturzoną postać; jakby nie chciał wszcząć burdy wymachując ostrzem tuż przy cudzym gardle. - Nie boisz się samotnych spacerów, maleńki?
Jakieś krzaki w tle zaszeleściły.
Hitori.
Trzasnęła gałąź.
To Chie.
Psy bywały okrutne; popełniali błędy nie z przypadku. Chcieli być zauważeni.
Wróć.
Chcieli, by ofiara rozejrzała się, szukając źródeł tak wielu odgłosów na bezdrożnych pustkowiach.
I tylko on jeden, z rękoma lekko rozchylonymi jakby chciał się przywitać, stał kompletnie wystawiony na ostrzał nieznajomego.
Nieznajomego, który mógł być niebezpieczny.
Agresywny.
Niepoczytalny.
A jednak dzieliło ich tylko pięć metrów.
Tak się zaczynają wszystkie zabawy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Potrząsnął krótko łbem, w sposób, w jaki zawsze robiły to psowate, gdy coś wybitnie drażniło je w uszach. Ten przypadek był podobny, z taką jednak różnicą, że zamiast wadzącego paproszka, chciał wyrzucić z głowy tę słabszą część siebie. Druga ręka powędrowała ku górze, na wzór bliźniaczki przyciskając opuszki do skroni. Pozostawało przekonanie, że poligon, jaki zapanował w umyśle, choć trochę ustąpi, szczuty przez fizyczny ból wywołany naciskiem z obu stron czaszki.
Przestań się mazać, to irytujące.
Ale Rhett--
Zamknij mordę...
Przerwał mu. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Zgrzyt kłów poprzedził zgarbienie sylwetki, gdy próby wyciszenia umysłu zaczęły sprawiać niewyobrażalną trudność. Niemożność złapania nawet najprostszej nici myśli wprawiała Opętanego w coraz to większe rozdrażnienie, powoli przyćmiewające racjonalizm. Zgrzytliwy charkot, który dobył się spomiędzy zaciśniętych zębów, skutecznie uciszył drugą jaźń, zamykając jej usta stalową kłódką zwaną strachem.
Jednakże dźwięk, który nagle dobiegł postawionych na sztorc uszu, wyciszył cały chaos umysłu w jednej krótkiej chwili. Lis powoli rozwarł powieki, które nie wiadomo kiedy przymknął, zaraz jednak mrużąc ślepia pod wpływem zbyt jasnego otoczenia. Źle. Dał się rozproszyć, zapomniał o obserwacji na te kilka sekund za długo. Wyprostował się z wolna, wykorzystując ten moment, oraz cień padający na twarz w celu szybkiego obejrzenia wszelakich zmian zaszłych dookoła. Palce rozluźniły chwyt na swetrze, rozprostowując się z drobnym uczuciem odrętwienia.
"Proszę, proszę."
Tylko jeden?
Cicho bądź.
Obejrzał się przez ramię, na razie tylko pobieżnie orientując się w sytuacji. Dopiero po krótkiej chwili stopa przekręciła się na bok, w ślad, za którą poszło całe ciało, teraz już zwrócone przodem do przybyłego. Turkusowo-czerwone tęczówki przemknęły po całej postaci, skacząc od góry do dołu, byleby tylko odnotować wszelakie szczegóły. Dopiero po chwili spojrzenie padło na nóż, który, nawet jeśli wyszczerbiony — spokojnie mógł zyskać miano narzędzia zadającego ogromny ból, a nawet śmierć.
Trzech.
Postanowił skopiować obcego, przybierając równie rozluźnioną postawę. Mięśnie pozostały jednak w pełnej gotowości, w każdej chwili gotowe do wykonania gwałtownego ruchu.
Złośliwe określenie "maleńki" nie uzyskało żadnego komentarza, choć powieka zadrżała w irytacji, co jednak trwało na tyle krótko, by dostać wzięte jedynie za przywidzenie.
- Już nie jestem sam, problem rozwiązany.
Rhett! Tak nie powinno się zaczynać rozmowy!
Nie zacząłem jej.
Szelest, trzask... Nie obejrzał się. Jedynie uszy skryte pod kapturem rozeszły się lekko na boki, wyłapując nowe dźwięki. Tym razem jednak pozostał skupiony, pozostając przy lustrowaniu lica rozmówcy.
Pieprzone gady...
Co?
To sposób na polowanie. Jeden osobnik odwraca uwagę ofiary, a dwa pozostałe atakują z boków bądź od tyłu. Jesteśmy w dupie.
Miał ochotę parsknąć pod nosem, gdy usłyszał wciągane z przestrachem powietrze z tyłu czaszki. No tak, strachliwy szczeniak.
Już chciał otwierać usta, by wypowiedzieć kolejne słowa, a jednak wszystko zamarło, rzucając go daleko w tył umysłu. Koniec zabawy.
Kurwa...
Wcześniejsze czujne, bystre spojrzenie ustąpiło miejsca wyraźnej niepewności odmalowanej w rozszerzonych źrenicach.
- Ja... najmocniej przepraszam! To tylko zwykła przechadzka, nie miałem pojęcia, że wkroczyliśmy na cudzy teren.
Kretyn!
Dopiero głośne warknięcie Rhetta uświadomiło go o popełnionym błędzie słownym. Nie zdążył nawet ugryźć się w język i poprawić, gdy niewidoczne dłonie zgniotły mu gardło z mocą, o jaką nie posądzałby swojej psychiki. Nastąpił jednak krótki, chłodny powiew, rozwiewając uczucie bycia duszonym jak za ruchem magicznej różdżki.
Odetchnął głęboko, unosząc dłoń — na tyle powoli, by nagle nikt nie postanowił się na niego rzucić, i na tyle szybko, by nie znudzili się czekaniem — zsuwając kaptur z głowy. Dwukolorowe uszy uniesione ku górze mogły już swobodnie wyłapywać wszystkie dźwięki.
- Nie wiedziałem, że to cudzy teren. - Poprawił się w końcu, nerwowo skubiąc rękaw swetra. Mógł przecież zginąć w dosłownie każdej sekundzie. - Mogę się zwinąć i nigdy więcej tu nie pojawiać. - Nie miał pojęcia jak rozwiązać sytuację. Wolał, żeby to Rhett był teraz na jego miejscu. Niestety, nigdy nie mieli na to wpływu.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uśmieszek, który widniał na jego twarzy, równie widoczny co plama po winie na samym środku białego obrusu, urósł o kilka centymetrów. Choć w dłoni trzymał tępe narzędzie, najwidoczniej nie martwił się o oko, kiedy złapał grzbiet nosa w dwa palce z lichą próbą uspokojenia się.  
Głupi są ci, którzy myślą, że w towarzystwie nie jest się samotnym.
Mówiąc to, zabrzmiał jak ktoś, kto tylko cudem powstrzymywał się od zaśmiania na dopiero co opowiedziany kawał. Nawet jego oczy wskazywały na rozbawienie, kiedy wreszcie odsunął od siebie uzbrojoną rękę i na powrót wbił dwukolorowe spojrzenie w nieznajomego.
Pomimo rozluźnionej postawy i miny kolegi namawiającego na piwo i kilka sprośnych panienek, lustrował go bardzo uważnie. Bacznie rejestrował najdrobniejsze ruchy, dostrzegał drganie spod kaptura albo poruszenie pojedynczych mięśni na twarzy w czasie, w którym obcy z pewnością próbował powstrzymać naturalne odruchy.
Grow doskonale zdawał sobie sprawę, jakie myśli mogły krążyć po głowie przypadkowego „przechodnia”, bo choć jego własna aparycja nie przywoływała przed oczy obrazu goryli czy dwunożnych turów, wytwarzał wokół siebie aurę o konkretnym zapachu. Ten zapach był jak mowa o najmniej zakłamanej nucie. Cicha, ale niesubtelna, z lekkim drganiem podobnym do warczenia. Tylko ci o nad wyraz wyostrzonym zmyśle przetrwania mogli rozróżnić wypowiadane przez nią słowa.
Wiesz, co chcę ci powiedzieć, racja?
Grow obrócił nóż w palcach, postępując krok do przodu.
Wiesz?
— Ja... najmocniej przepraszam.
Uśmiech nieco zbladł. Widać też było niezadowolenie, które przyćmiło żar dotychczasowego rozweselenia w ślepiach wymordowanego. Przepraszał. Przepraszają tchórze, wystraszone panienki, przepraszają słabi i popełniający zbyt dużą ilość błędów, aby dało się je naprawić. Sięgano wtedy po skruchę.
Potrzebna ci skrucha, Jace?
Wilczur cmoknął z przekąsem, wreszcie pozbywając się dotychczasowej miny; na ustach pojawił się za to grymas rozdrażnienia. Czy potrzebował skruchy od kogoś, kto nawet nie wiedział za co przeprasza? Nie. Zdecydowanie nie. Chciał czegoś innego. Czegoś, co mógłby dać też Shiro, Chie i Hitori. Nawet z takiej odległości wyczuwał ich niecierpliwość, powoli zresztą samemu ją podzielając.
Zamiast tego mógłby na przykład...
— … nie miałem pojęcia, że wkroczyliśmy na cudzy teren...
... jakoś zaskoczyć.
Nagle powieki Wilczura się przymrużyły. Gdyby i jemu dane było posiadać zwierzęce atrybuty, uszy z pewnością drgnęłyby w chęci wyłapania słów raz jeszcze. „Wkroczyliśmy”. Niezauważenie kiwnął głową i gdzieś za plecami nieznajomego rozległ się cichy szelest.
W powietrzu nie było czuć żadnych dodatkowych woni... ale bo to pierwszy raz, kiedy zmysły nie okazywały się wystarczające? Może miał towarzyszy? Może to androidy, anioły o nieludzkich mocach, wymordowani maskujący pierwotne zapachy?
Nawet nie dostrzegłeś.
Szczęki na moment zwarły się w mocniejszym uścisku, ale prędko — ignorując słowa mar — na powrót przykrył twarz aktorską maską. Podejście do nieznajomego mogło okazać się ryzykowne. Jednak nie pierwszy, nie ostatni raz podejmował działania, na które inni nie mieliby ochoty się zdobyć.
Zniknąć? — Skąd wykrzesał tak przyjazną nutę — najstarsi górale tego nie wiedzą. Znalazł się jednak wystarczająco blisko nieznajomego, by wolną ręką objąć go za kark i przyciągnąć do siebie; jak starego przyjaciela, któremu trzeba zapewnić należyty procent towarzystwa. Gorący oddech drażnił skroń  — Przecież dopiero co się pojawiłeś. Nie chcesz... — Tu kącik ust ponownie drgnął ku górze, aż spomiędzy warg nie wychynęły jasne kły. — Nie chcecie nam potowarzyszyć? Trochę zabawy jeszcze nikomu nie zaszkodziło, co? — Ostrze noża wychwyciło promień słońca, kiedy Grow poruszył nadgarstkiem w jakiejś formie niezidentyfikowanej gestykulacji. Może chciał być dzięki temu bardziej przekonujący.  — Na pewno ci się spodoba.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spojrzenie pomknęło za palcami chwytającymi nasadę nosa. Te same palce, które trzymały nóż. No chory typ...
W przeciwieństwie do ciebie mało kto uważa na każdym kroku by się nie skaleczyć.
Czując się głęboko dotknięty tym faktem, niewidocznie zacisnął usta w węższą linię, posyłając Rhetta do czortów. Który jednak nic sobie z pogróżek nie zrobił, jedynie wypełniając umysł towarzysza dźwięcznym, rozbawionym śmiechem.
"Głupi są ci, którzy myślą, że w towarzystwie nie jest się samotnym."
Cytaty i aforyzmy, Paulo Coelho.
Dłonie stuliły się w pięści, gdy naszła go chęć zrugania drugiej osobowości. To było zachowanie ani trochę adekwatne do sytuacji. Mogli przecież w każdej chwili zginąć. Nie, żeby to była jakaś nowość. W danej chwili zagrożenie po prostu stało kilka metrów dalej, z rozłożonymi zapraszająco rękoma jakby, oferował przyjęcie z dużą ilością alkoholu i miłym towarzystwem.
Gdy tylko wesoły pan trzymający jeszcze bardziej wesoły nóż postąpił krok w przód, ciało Opętanego ani drgnęło. Niemniej tylko z powodu bardzo silnej woli Rhetta, który ani myślał pozwolić na ukazanie strachu tej fajtłapy z którą dzielił ciało. Dlatego dokładnie analizował sytuację, chcąc w choć najmniejszym stopniu rozgryźć przeciwnika i jego towarzyszy, w czasie gdy Renard zajmował się już i tak marną imitacją rozmowy. Naprawdę, żeby również w tym potrzebować pomocy...
Wyprostował nieco postawę, chwytając między palce skrawki rękawów poniszczonego swetra. Rozdrażnienie nagle wymalowane na licu nieznajomego nie wróżyło niczego dobrego i obaj to wiedzieli. Ogon drgnął nerwowo pod koszulką, przez krótką sekundę poruszając jej materiałem.
Szelest.
I znów — uczucie mówiące, że mógł zginąć dosłownie w każdej sekundzie. Nie dość, że mieli przewagę liczebną, to jeszcze... na każdej innej płaszczyźnie. Tylko cudem mógł wybrnąć z tego bagna. I jako osobnik o niezwykle wielkich zasobach odwagi, postanowił uciec w najdalsze zakątki umysłu, ustępując miejsca drugiej osobowości. Całe piękno trwało w tym, że niestety, ale pomimo usilnych prób, nie mógł tego zrobić.
Niecny plan spalił na panewce?
Paskudny rechot rozbrzmiał z tyłu czaszki, drażniąc narząd słuchu niekomfortowym uczuciem drapania. Lisie uszy minimalnie opadły w dół, powstrzymując odruch wciśnięcia między kosmyki. Uwaga rozproszyła się akurat w momencie, gdy nieznajomy targnął się na szalony ruch podejścia do Opętanego. Ryzykował, nie mając pewności, czy niższy i drobniejszy osobnik nie okaże się chorym na umyśle wariatem i nie rzuci mu do gardła z nagle dobytym z kieszeni nożem.
To się ceni.
Ale nie. Gdy tylko ręka oplotła kark, dłonie uniosły się ku niej, chwytając lekko za przedramię w nieco dziecięcym odruchu. Mimo wszystko wolał w jakiś sposób pozostać ubezpieczonym na wypadek, gdyby mężczyzna postanowił nieco go poddusić.
Rhett, zamień się...
"Zniknąć?"
Pytanie mimo przyjaznego wydźwięku brzmiało jak świst ostrza spadającego na kark. Ot jak bardzo był miły. Żadna część ciała nie drgnęła, jakby na te kilka sekund zamarł porażony spojrzeniem Meduzy. Zaraz jednak zadarł minimalnie podbródek, kątem oka zerkając na uśmiechniętą twarz.
- Licząc, że nie będzie to jak zabawa w chowanego ze ślepcem, to tak, nikomu to nie zaszkodzi. - Powtórzył dokładnie zasłyszane w umyśle słowa, gdy pierwszy zgrzyt przemknął przez lico, łamiąc zaniepokojony wyraz. Czerwień tęczówki minimalnie skryła powieka, gdy mrużył jedno z oczu. Blask słońca odbił się również w ślepiach Opętanego, rzucając nieco światła na toczoną w umyśle bitwę o dominację.
- Spodoba mi się jak nabijanie na pal w XVIII wieku, niewątpliwie. Jakże mógłbym nie bawić się dobrze w takim dużym gronie? - Brew powędrowała ku górze, znikając za kilkoma ciemnymi kosmykami. Uszy na powrót postawione na sztorc wyłapywały odgłosy wspomnianego grona.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Co by było złego w takiej zabawie? — prychnął. Skąd przeświadczenie, że trzeba grać fair play? Oczywiście, uczucie jak łydka zahacza o czyjąś stopę, a potem twoja twarz rozkwasza się na asfalcie, to najmniej przyjazna organizmowi opcja — ale żeby to pierwszy raz los rzucał pod nogi kłody... Żeby pierwszy raz wyciągało się nóż z pleców, odwiązywało linę z szyi, wyciągało igły spod paznokci... Grow pokręcił krótko głową — prawie tak, jakby z niedowierzaniem reagował na najbardziej absurdalny pomysł w promieniu najbliższych dziesiątek kilometrów.
Dzieciak szczekał, mamrotał i parskał, a jednak jego ciało mówiło co innego. Albinos wyczuwał pod ramieniem napięte mięśnie barków, pod palcami, teraz położonymi na obojczykach, dotarło do niego ciepło organizmu. Po co więc udawał?
— Spodoba mi się...
Hm?
— … jak nabijanie na pal w XVIII wieku.
Niewątpliwie.
Brew wymordowanego drgnęła, jakby w ostatniej sekundzie rozmyślił się i postanowił jednak jej nie unosić w charakterystycznym kpiarskim powątpiewaniu. Nóż w dłoni nagle, tak zwyczajnie i po ludzku, stał się o parę ton cięższy niż początkowo, przypominając wreszcie o swojej obecności.
I kogo oni chcieli oszukać?
Masz niepożądany dyg do pyskowania w towarzystwie nowych kumpli. Nic dziwnego, że po Desperacji szwendasz się sam.
Nie szwenda się sam! — Ryk w głowie Growa aż zmusił go do spięcia ramion. Ten przeklęty wrzask przeszył od czubka głowy, przez kręgosłup, aż po pięty. Wręcz bolało. Ślepy, ślepy, taki głupi. Taki głupi! Skandowały jedna przez drugą, aż przymrużył gniewnie ślepia i ściągnął brwi w wyrazie, który niejednego przechodnia zmusiłby do głośniejszego przełknięcia śliny.
Gówniarz.Jest.Sam. Wycedził te słowa, omal nie wymawiając ich na głos. Gdyby nieznajomy był uważniejszy, na pewno dostrzegłby ten dziwny, nagły ruch żuchwy — jak u kogoś, kto ma zamiar otworzyć usta i znów coś powiedzieć.
Wilczyca przysiadła na tylnych łapach. Znajdowała się daleko od nich, ale jej obecność okazywała się aż nazbyt namacalna, skoro wszystkie włoski na karku stawały dęba — mimowolnie. Irytacja nie wzięła jednak góry nad Growem, który wypuścił powietrze przez zęby z przeciągłym, głuchym sykiem, tym samym przywołując, być może ostatnie, zapasy cierpliwości i samozaparcia.
Spójrz tylko — podjął, mimo szemrających mu nad uchem zmor.
Tak dziwnie patrzeć, gdy popełniasz błędy. Te same. Powielane. Dzień w dzień. DZIEŃ-W-DZIEŃ...
Cicho.
... bez tchu. Bez woli. Bezbronnie...
MORDA.
Wilczur skrzywił się machinalnie z gorzkim smakiem przekleństwa na ustach. Ich śmiech bywał szaleńczy. Przerażający tym bardziej, im częściej wyłapywał z tego nuty własnego głosu. Jeszcze raz. Spokojniej. Wiedział, że musi się poprawić, inaczej wszystko trafi szlag. Więc jeszcze raz nabrał głębszego wdechu, jeszcze raz zmusił usta do grymasu tak łudząco przypominającego uśmiech i raz jeszcze odchrząknął, nabywając łagodniejszej nuty.
Nie jesteś gotowy.
Był.
Wszystko wydawało się jasne i ta jasność powinna być ukazana. Dlatego przygarnął małolata bliżej siebie, aż jego polik nie przylgnął do piersi Wilczura, a potem w tle trzasnęła gałąź — jak huk wystrzału zwalniający blokadę do sprintu. Wtedy przemówił.
Gdybym chciał ci zrobić krzywdę... Nie spinaj się tak. Gdybym chciał to zrobić to ten nóż — narzędzie jak na zawołanie uniosło się i niespiesznym, ale płynnym ruchem przybliżyło się do klatki piersiowej drugiego wymordowanego; na tyle wolno, aby go nie wystraszyć, ale na tyle szybko, by nie zdołał się wyrwać i wycofać. Teraz nie było już odwrotu, przynajmniej według Wilczura, który na ułamek sekundy nie spuszczał wzroku ze swojego nowego... towarzysza, z subtelnym, uspokajającym uśmiechem zapewniając, że przecież nic złego mu nie grozi. Tępy czubek oparł się co prawda o materiał swetra, gniotąc jego dotychczasową „fakturę”, ale nie wbił się na tyle, by nieznajomy odczuwał ból. — Znalazłby się w twoim ciele. Nie tak? — Ostrze wbiło się mocniej w splot słoneczny, wreszcie przypominając cieleśnie o swojej obecności, ale zaraz po tym Grow je wycofał i zsunął w dół. Po tkaninie stale skubanego swetra przeciągnął bronią aż jej metal nie zatrzymał się na wysokości brzucha młodszego wymordowanego. Wraz z nożem opuszczał też wzrok.
A potem?
Potem ręka Growa chwyciła mocniej rękojeść. Zamachnęła się ze świstem. I wycelowała.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kilka trybów przeskoczyło, coś zgrzytnęło w czaszce, nastąpił pstryk wyłączanego światła. Zmrużył też drugie oko, na krótką chwilę wysuwając język, by przemknąć nim po dolnej wardze, a przy okazji zahaczyć o chłodny metal kolczyków. Czysto profilaktycznie.
- Nie jest zabawnie, gdy tylko jedna strona czerpie przyjemność z... rozgrywki. Na tym to polega, wszyscy muszą się dobrze bawić, by nawet przegrani czerpali satysfakcję. - Coś w karku strzyknęło, gdy poprawiał ułożenie głowy. - Chyba że jesteś jednym z tych dokuczających dzieciaków, które cieszy fakt popsucia zabawy. - Niby wywracał oczyma, w rzeczywistości prześlizgując spojrzeniem po okolicy. Wyłapanie zmian w otoczeniu odgrywało dość istotną rolę. Byłoby kiepsko, gdyby nie przyuważył wystającego zza krzaków skrawka ubrania. Choć patrząc na rozmówcę — podobne błędy raczej nie miały prawa bytu. Mimo znacznego rozluźnienia mięśni, dłonie nie wycofały się z przedramienia. Gdzieś w głowie rozbłysła myśl o przydatności tej kończyny.
Dlaczego nie jesteś miły?
Dlaczego jesteś głupi?
To też nie było miłe.
Błyskotliwość również nie jest twoją cechą.
Uśmiechnąłby się, gdyby akurat nie przebywał w towarzystwie. Drobna wymiana zdań wpłynęła rozluźniająco na Opętanego, jednak nie na tyle, by stracił czujność czy napięcie mięśni. Głupota będzie kosztować go życie.
- Dobrze jest na początku znajomości przedstawić najgorsze cechy. Jeśli zostaną zaakceptowane, to później pójdzie z górki. - Z racji znajdowania się tak blisko mężczyzny, dokładnie poczuł spięcie na własnym ciele. Zmrużył bardziej ślepia, będąc przygotowanym na wszystko. A jednak nic się nie stało. Na razie. Dwubarwne spojrzenie osiadło na twarzy Wymordowanego, pozwalając sobie na dokładne jej przestudiowanie. Coś było nie tak.
Może... może ma gorączkę?
...
Coś nie tak?
Nie no, to dość zabawne.
Chyba nie rozumiem.
Żadna nowość.
Z racji obserwowania mordy nieznajomego, dane mu było dostrzec ten drobny ruch szczęki. Nie był też Renardem, by nie zauważać podobnych rzeczy.
"Spójrz tylko "
Ucho drgnęło, wyłapując słowa. Oczekiwał ruchu wskazującego na horyzont, jednak ten nie nastąpił. Palce w tym czasie bardziej oplotły przedramię, jakby chciały oderwać je od w tył. A jednak nie to było celem.
Rhett, to nie jest dobry pomysł. Nie rób niczego pochopn--
Nie jestem tobą.
No ale mamy do czynienia z większym przeciwnikiem, silniejszym, w dodatku mającym towarzystwo. Będzie dobrze, jeśli wyjdziemy z tego, mając wszystkie kończyny na miejscu. Może spróbuj poprosić o wypuszczenie? To nie taki głupi pomysł...
Morda.
Przeszkadzał mu. Na każdej możliwej płaszczyźnie rozpraszał, drażnił, odciągał myśli, po które sięgał. Działał jak pieprzona kłódka trzymająca zapędy za kratami. Ja na razie — niestety — bardzo skuteczna.
Oddychaj.
Krótkie mruknięcie skierowane do samego siebie, mające ustabilizować poziom powietrza w płucach i rozproszyć niepotrzebną złość. To nie czas i miejsce na kłótnie. Miał inny problem do rozwiązania.
Wraz z przyciśnięciem do drugiego ciała zacisnął mocniej palce na trzymanym przedramieniu. Dla osób trzecich, które nie dostrzegłyby kumpli wyższego Wymordowanego, dzierżonego w dłoni noża oraz aury mężczyzny, byłby to zapewne całkiem sielski obrazek dwójki znajomych, którzy po prostu stali wyjątkowo blisko siebie.
Trzask gałęzi zacisnął szczęki Opętanego w nieodgadnionym wyrazie, gdy tęczówki drgnęły jak pingpongowe piłeczki odbijane paletką.
"Gdybym chciał ci zrobić krzywdę..."
Śledził uważnie rękę trzymającą nóż, obserwując narzędzie jak natrętną muchę, której jak najszybciej trzeba było się pozbyć. Ani śmiał drgnąć, gdy końcówka ostrza naparła na pierś. Oddychał powoli i spokojnie, nie chcąc niepotrzebnie pozbywać się powietrza z płuc głupimi odruchami.
"Znalazłby się w twoim ciele. Nie tak?"
- Grunt to dobre pierwsze wrażenie, co? - Mruknął z przekąsem, minimalnie wykrzywiając kącik ust w grymasie. Czemu jednak nie mógł zaprzeczyć — z oddechem śmierci na karku w postaci towarzystwa tego niewątpliwie pochrzanionego Wymordowanego bawił się lepiej, niż gdyby miał spędzać czas z Renardem.
Świst towarzyszący ostrzu przecinającemu powietrze rozproszył niepotrzebne myśli, skupiając całą uwagę na towarzyszu. Krótką sekundę trwało podjęcie decyzji, gdy kły nacisnęły na jeden z kolczyków, a pojedyncza, ciemna materia oplotła nadgarstek mężczyzny, wstrzymując jego ruch tuż przed spotkaniem noża z wnętrznościami.
- O ile mi wiadomo, zasady savoir-vivre'u mówią o nieco innej formie przedstawiania swojej osoby. - Macka nacisnęła na rękę, odsuwając ją nieco od ciała Opętanego. Przy okazji przytknął nos do rękawa trzymanego przedramienia, coby zapamiętać zapach nowego... kolegi.
Co za pieskie życie.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie trzeba było długo czekać na to, by Hitori wyszła z cienia dotychczasowej kryjówki. O ile była w stanie siedzieć w ciszy i znieruchomieniu godzinami, tak dostrzeżenie czarnego pasa oplatającego nadgarstek przywódcy zerwało z jej gardła obrożę. Teraz. Z warknięciem wystrzeliła przed siebie. Piach wybity w górę przez jej buty nie zdążył jeszcze dobrze opaść, gdy zatrzymała się raptownie, jakby natrafiła na niewidzialną ścianę.
Syknęła przeciągle, prostując plecy i wbijając wzrok w rękę Wilczura.
„Stop.”
Nie szarżuj, księżniczko.
Hitori sarknęła, ścinając nieznajomego spojrzeniem. Jej górna warga uniosła się, odsłaniając różowe dziąsła i białe zęby.
Grow w tym czasie ledwie drgnął, choć jego ręka nadal wkładała siłę w zatrzymany cios.
Niepokoisz moich towarzyszy, nieznajomy. Zasady savoir-vivre coś o tym wspominają? – Grow cmoknął w powietrze.
Ręka, która jeszcze przed chwilą natarczywie napierała na wcześniej wyznaczone miejsce, teraz cofnęła się i szarpnięciem wyrwała z uchwytu czarnej smugi. Nóż świsnął wtykany za pas.
Gardło Hitori poruszyło się, gdy przełykała ostrożnie ślinę. Wpatrywała się uporczywie to w jednego, to w drugiego, jakby próbowała nadążyć za zbyt szybko odbijaną piłeczką.
Grow w tym czasie przeniósł ciężar ciała na młodszego wymordowanego.
Bałem się, że trafiliśmy na kogoś bez... – Uniósł na moment spojrzenie, jakby stracenie nieznajomego z oczu nie było niczym niebezpiecznym. — Instynktu?
— Rozumu — syknęła Hitori. — Nie wygląda na szczególnie poczytalnego.
Jak my wszyscy.
Dziewczyna zacisnęła mocniej pięści, aż paznokcie nie wbiły się we wnętrza jej dłoni; niemal do nacięcia tkanki. Wiedziała, co usłyszy.
Ale może się przydać. Ma ładną buźkę.
— Będzie kulą u nogi. - Dziewczyna pokręciła głową, starając się wyrzucić z głowy wszystkie napływające do niej obrazy. — To zwykły szczeniak.
Grow wypuścił głośniej powietrze przez zęby; wciąż uwieszony na ramieniu swojego nowego kolegi. Poklepał go jednak pokrzepiająco po piersi, jakby od kilku godzin obaj zmuszeni byli do słuchania monologu Hitori i obaj tak samo źle go znosili.
Od wieków wiadomo, że to, co zbliża do siebie najbardziej, to żadna miłość, żadna przyjaźń, żadne doświadczenie.
To cierpienie.
Sprawdzałem, czy nie jesteś kolejnym bezbronnym barankiem – wymamrotał tuż nad uchem jasnowłosego; Hitori w tym czasie nie odpuszczała, ale jej dywagacje na temat problemów, jakie może sprawić „poznany znajomy” zaczęły robić za tło w rozmowie. Nieustannie mamrotała coś na temat jego nierozważnych ruchów i mizernej aparycji, wymachiwała rękoma, przewracała oczami, kładła dłoń na biodrze, drugie przechylając mocno na bok, aż przykrótka koszulka nie odsłoniła skrawka opalonego brzucha. Wkraczała właśnie w swoją ulubioną strefę: „co zrobię, jeśli pozwolisz mi się nim zająć”, gdy Wilczur wydał z siebie coś na wzór marudnego pomruku. Hitori od razu ucichła, wbijając w niego pytające spojrzenie. Przez chwilę po prostu patrzyła.
Szybko jednak jej ramiona opadły.
— Nie chcesz tego zrobić – zapewniła, marszcząc przy tym brwi. — To bardzo zły pomysł.
Jestem pewien, że nasz nowy kolega... – tu zrobił przerwę, zerkając na niego porozumiewawczo i czekając, aż ten podsunie swoje imię. — Bardzo lubi złe pomysły.
— Szefie! - odezwał się „nowy” głos.
Opętany mógł poczuć, jak mięśnie albinosa kamienieją. Chwilę później Grow zwrócił mu odrobinę przestrzeni osobistej, ściągając usta w rozdrażnionym grymasie i zwracając się przodem do strony, z której dobiegło ich wołanie. Czy wszyscy wokół musieli się wtrącać, gdy próbował zawiązywać nowe znajomości?
Do ich dwójki w sekundę dopadł niski chłopak o włosach kilka tonów ciemniejszych niż słońce.
Kolejny człowiek? – Grow uśmiechnął się ironicznie, krzyżując z Shironchą spojrzenia. Ten jednak pokręcił głową.
— Gorzej.
Dwóch ludzi? Trzech? Czterech?
— Pięciu — sapnął, nabierając głębszego wdechu.
To rzeczywiście. Tragedia.
Shironcha kaszlnął.
— Pięciu przedstawicieli mantykor.
Grow charknął, przesuwając ręką po twarzy; dawno nie był tak zmęczony.
— Czyli spierdalamy?
I to w podskokach.
Wzrok Hitori mimowolnie zahaczył o twarz Renarda, jakby już teraz rzucała mu nieme wyzwanie: nie zdołasz dotrzymać nam kroku, śmieciu.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Teraz — gdy ręka kumpla tkwiła w przyjaznym uścisku ciemnej macki, pozwolił sobie na zerknięcie ku "księżniczce". A więc jednak. Zmysły tym razem nie kopnęły go w sam koniec kręgosłupa, by następnie wyśmiać za głupotę. Głowa przechyliła się minimalnie na bok, a kosmyki przesłoniły turkusową tęczówkę, gdy lustrował dziewczynę spojrzeniem.
Chyba cię nie polubiła.
Ledwie powstrzymał odruch przewrócenia oczyma, słysząc niezwykle trafną dedukcję. Nie potrzebował tu Sherlocka Holmesa. Lepszy byłby doradca rzucający poradami na temat zdobywania przyjaciół. Jak na razie próbowano zapoznać jego wnętrzności z nożem. Teraz jeszcze warczeli. Coś poszło nie tak, Houston, misja spaprana.
- Jeszcze nie dotarłem do tego rozdziału. Obiecuję poinformować, gdy tylko zdobędę potrzebne informacje - ton głosu miał w sobie na tyle powagi, by sprawić wrażenie, jakby Opętany rzeczywiście miał zamiar pewnego wieczora przysiąść przy świecy, przekartkować wspomniane zasady i następnego dnia odwiedzić nowo poznaną gromadkę. I gdyby był Renardem, zapewne by to zrobił.
Macka rozplotła trzymany nadgarstek. Nim jednak zniknęła, świsnęła przez powietrze z dźwiękiem równym temu, który wydało jeszcze przed chwilą ostrze Wilczura. Drgnęła też, niczym końcówka ogona grzechotnika i zwyczajnie rozmyła, jak rozdmuchany dym papierosa.
Dzielnie przyjął na barki ciężar nowego kolegi, choć nie obyło się bez mrukliwego "ciężki". Kwestia sporna, czy z rzeczywistego problemu, czy raczej chęci sprawdzenia, jak ten zareaguje na drobną uszczypliwość.
"Nie wygląda na szczególnie poczytalnego"
- Lubie komplementy, dziękuję - słowa padły mimo świadomości, że dziewczyna mogła zwyczajnie go zignorować, lub w ogóle nie słuchać. Bez znaczenia.
Może dasz mi z nimi pogadać?
Chcesz dać jej powód do wbicia pazurów w gardło?
Nie...
No to siedź cicho.
Słowa "ładną buźkę" skutecznie odwróciły uwagę od prowadzonej rozmowy, unosząc dwubarwne spojrzenie na piegowate lico. Brew powędrowała ku górze, znikając za ciemną grzywką.
Rzuciłby komentarzem, gdyby nie kolejne wypowiedzi padające od dziewczyny. Przymrużył lekko ślepia, zastanawiając się, co było powodem jej sceptycznego podejścia. Skoro był szczeniakiem, to mogła martwić się co najwyżej o pogryzienie ulubionych butów.
Przemknął spojrzeniem po klepiącej pierś dłoni, przez trwającą zaledwie sekundę chwilę, zastanawiając się nad czymś. Ostatecznie jednak chyba zrezygnował z przebłysku, powracając spojrzeniem do starszego Wymordowanego i jego koleżanki.
Jasne ucho drgnęło, tknięte szeptem, jednocześnie wyłapując serię wyrzucaną przez kobietę. Mizerna aparycja? Aż zerknął po sobie, poruszając ogonem skrytym pod koszulką, coby nadać sobie... objętości. Niestety, zdawał sobie sprawę z możliwości policzenia żeber. No cóż, tak czasami bywało.
Raz jeszcze spojrzał ku kobiecie o ciele godnym niejednej modelki oraz determinacji, której pozazdrościłby jej wściekły pies goniący za ofiarą.
- Rhett - wtrącił w odpowiednim momencie, przedstawiając się. No dzieciaka w młodości trzaśnięto książką z dobrymi manierami. Taki był kulturalny, o.
Czemu...
Hm?
Czemu nie powiedziałeś o mnie?
Jeszcze będziesz miał okazję poinformować o swojej osobie.
"Szefie" obiło się o wnętrze czaszki jak wyjątkowo upierdliwa melodia, mimowolnie zapuszczając korzenie w jednym z odłamów pamięci. A więc miał do czynienia z kimś ważnym. Kimś, kto miał łeb na karku. W mniejszym lub większym stopniu. Ledwo słyszalny, niski pomruk opuścił gardło Opętanego, będąc jednak dźwiękiem, którego znaczenie pozostało tajemnicą.
Kolejna osoba. Nie obejrzał się jednak na przybyłego, skrywając tęczówki za powiekami. Słuchał. Rozwarł oczy dopiero po usłyszeniu jednego, nie tak drobnego szczegółu.
Niedobrze.
Palce dotychczas nieruchomo spoczywające na przedramieniu Wymordowanego, teraz powoli się zeń ześlizgnęły, gdy lis wyswobadzał się z przyjacielskiego uścisku.
- Może jednak skorzystam z zaproszenia - kolejny pomruk, nawiązujący do nieco wcześniej wypowiedzianej propozycji spędzenia czasu w ich towarzystwie. Szybkim ruchem sięgnął kaptura, naciągając go ponownie na łeb w sposób, by ten nie zsunął się podczas ucieczki.
Wymowne spojrzenie Hitori szarpnęło ustami, wykrzywiając je w szelmowskim uśmiechu. Zapewne Rhett właśnie postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Korzystając z naturalnego daru do szybkiego spierdalania, puścił się biegiem tuż u boku nowych znajomych. Grunt to kolorowy początek przyjaźni.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Rhett”.
Powtórzył to imię w myślach, pozwolił, by zostało wchłonięte przez setki mar, powtarzane ich ustami, w różnych tonacjach, czasami przeciągając samogłoski, innym razem wrzeszcząc, rozrywając godność na płaty. Ale, prawdę mówiąc, zrobił to bezwiednie. Ten dzieciak, wiecznie spięty, ostrożny, czujny i wyprężony do granic możliwości, mógł za moment zostać pożarty przez jedną z mantykor. Mógł upaść. Niefortunnie. Na przykład idealnie na nóż Hitori. Grow uśmiechnął się mimowolnie, choć grymas prędko uległ zmianie i znów przybrał mniej cierpliwą wersję. Warto było zapamiętywać coś tak ulotnego, jak to ledwo wychwytywane przez ucho słowo?
Nie był nawet w stanie wypowiedzieć go z dumą.
Więc właśnie.
Hitori prychnęła, rzucając się do biegu. Ruszyła w sekundę po tym, jak but Wilczura uderzył twardo o suchą ziemię w pierwszym kroku ewakuacji. Zmierzali na północ, ku Apogeum, bo tylko tam pojawiały się tak nieprzerzedzone skupiska wymordowanych, że łatwiej było się ukryć przed silniejszym drapieżnikiem.
Więc jednak przyznajesz, że są silniejsi od ciebie.
Wiatr świsnął, tnąc twarz.
Bywali. Fakt.
Ale byli głupi, działali instynktownie i – przede wszystkim – byli wiecznie spięci.
Jak dzieciak.
Jak on – przyznał Grow, wzrokiem szukając opcji.
Przed nimi rozpościerała się płaska równina bez choćby jednego drzewka. Zero perspektyw. Liczyć mogli co najwyżej na szczęście i nadzór z powietrza.
W końcu Shironcha nie ruszył za nimi. Zamiast tego kucnął, został z nim Chie. Grow jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co robią, dlatego nawet nie obejrzał się za siebie, jakby zostawienie towarzyszy na pastwę wygłodniałym bestiom Desperacji było dla niego chlebem powszednim. Był już jednak na tyle wprawiony, że ciało i umysł na większość sytuacji reagowały dzięki wyuczonym odruchom. Jeżeli Shironcha nie puścił się biegiem, a kroki Chie nie dobiegały zza pleców, jasnym było, że blondyn postanowił się przemienić, a Doberman zadba o ubranie, jakie pozostanie po towarzyszu.
Głośny pisk przeciął czaszki chwilę przed tym, jak na szarych piaskach pojawił się cień.
Shironcha.
Ślepia Wilczura nieco się przymrużyły, gdy zaczął nasłuchiwać. Ponad stukotem butów własnych, Hiori i tego nowego, udało mu się wychwycić nową parę.
Chie.
Ziemia zdawała się dudnić w rytm kroków – na pewno nie ich własnych.
Orzeł nad ich głowami wydał z siebie długi pisk, gdy jedno ze skrzydeł opadło gwałtownie na bok, a on sam skręcił nieoczekiwanie, zmieniając kierunek o niemal idealne dziewięćdziesiąt stopni. Grow również skręcił.
Ten nagły rzut pozwolił mu, kątem oka, wychwycić majaczące na horyzoncie kształty o barwie wyblakłej czerni. Samce.
Kierowani na północ musieli przeciąć punkt, na który czekał Grow, i który majaczył im już na horyzoncie. Las był przerzedzony i słaby, z suchymi drzewami i sporadycznymi kępkami poszarzałej trawy. Ale dawał złudne wrażenie pewnego bezpieczeństwa.
„Zrób coś, żeby spowolnić mantykory”.
Właśnie to zdanie pojawiło się w jego umyśle. Zadziałał instynkt. Po lewej biegła Hitori, za nią Chie; po prawej miał nowego. Spod podeszew Rhetta uciekał drżący cień. Słońce zaczynało już prażyć, więc ubrania lepiły się do ciała, mięśnie prędzej męczyły.
Potrzebowali punktu kulminacyjnego, dzięki któremu łatwiej im będzie dobiec do lasu w jednym kawałku.
Jeszcze tylko trzy kilometry.
Shiva – wypowiedział jej imię, a wilczyca wyłoniła się w cienia rzucanego przez Rhetta od razu wpadając mu pod nogi.
Jak kłoda.

| To najgorszy post, jaki ostatnio napisałem. Chylę kapelusz.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Lico straciło na uśmiechu, gdy chłodny, kalkulacyjny wręcz wzrok smagał otoczenie, nie szczędząc ani centymetra przed dokładnym do bólu skanem. Dźwięki uderzającego o suchą ziemię obuwia jak nigdy drażniły wrażliwe uszy, szarpiąc nimi jak szmacianymi laleczkami. Zacisnął mocniej zęby, doprowadzając do momentu, w którym nieprzyjemne mrowienie szarpnęło szczękami. Potrząsnął krótko głową, nie tracąc jednak ani na szybkości, ani na orientacji. Dopiero pisk dobiegający z góry zwrócił uwagę.
Orzeł.
Jeszcze jakieś trafne uwagi?
Zmarszczył brwi, nie czekając już na żadną odpowiedź. Wyłączył się chwilowo na głos dobiegający z tyłu czaszki, uznając, że ostatnim czego teraz potrzebował, było mamranie Renarda. Nie powstrzymało to jednak trzeszczącego warkotu rozbrzmiewającego z dosłownie każdej strony. Mimo iż żaden dźwięk nie opuszczał ust, nie był pewien, czy to jego warczenie, czy może nowo poznanych towarzyszy.
Niczyje, wariujesz.
Przymrużył jedno z oczu bardziej od drugiego, gdy drobinki kurzu wznoszone przez ucieczkę wpadły za powiekę. A zaraz kolejny stukot butów, kolejna osoba. Na krótką chwilę pogubił się w rachunku, nie mogąc zliczyć, ile person było dookoła. Wizja podskoczyła pojedynczo, powielając ilość istot dookoła o połowę. Nie wpłynęło to na stabilność biegu, rzucając tylko w głowę myśl o tym, że było to zwyczajnie denerwujące.
Rhett?
Zamilcz.
Kolejny pisk orła i kolejny wyjątkowo nieprzyjemny impuls przemykający przez skronie. Cała czaszka sprawiała wrażenie, jakby kości zawierały pustą przestrzeń, w której wnętrzu utknął kamień bądź kawałek czegoś, co głuchym stukotem obijało się o ścianki. Jedynym plusem był powrót liczby towarzyszy do normalności.
Co się dzieje?
Znów ten głos. Tak irytujący. Wżynał się w potylicę z mocą godną wkręcanej mechanicznie śruby, wprawiając powiekę okrywającą czerwoną tęczówkę w drżenie. Kolejne potrząśnięcie głową zwróciło uwagę biegnącej obok osoby. Kobiety.
Księżniczka.
Wychrypiane słowo buchnęło melodyjnym, acz trzeszczącym dźwiękiem, tym bardziej wprawiając w dezorientację, gdy dopadała go świadomość, że charczał tak do samego siebie. Sprawa nie byłaby w żadnym stopniu dziwna, gdyby to Renard sprawował w danej chwili władzę nad ciałem.
Rozbiegany wzrok począł skakać po wszystkich dookoła. Ciemne pasmo odznaczające się na tle białych kosmyków. Opalony brzuch odsłaniany przy każdym ruchu unoszącym delikatnie materiał koszulki w górę. Czarna czupryna z podskakującymi od biegu kosmykami. I jedno opadające na suchą ziemię ptasie pióro.
Nawał nagle niezwykle istotnych informacji trzasnął w Wymordowanego jak spadająca z czwartego piętra cegła. Wraz z kłodą w postaci ciała wadery wplątanej między nogi. Dokładnie jedną sekundę trwało zaskoczenie zaistniałą zmianą sytuacji, towarzyszące szerszemu rozwarciu powiek. Siłą rzeczy stracił całkowicie równowagę, unosząc w górę pokaźny tuman kurzu. A przede wszystkim — zostając w tyle. Kolejną sekundę trwało podjęcie decyzji, gdy mrużył wściekle jarzące ślepia. Krwista czerwień błysnęła niebezpiecznie, przebijając się nawet przez szarą ścianę piachu i innych drobin. Głuchy charkot tym razem opuścił krtań. Ostatnia sekunda i ponad stukotem stawianych kroków huknął dźwięk rozrywanego materiału. Odgłosy charakterystyczne dla walk kundli mogły wciąż dobiec uciekających Wymordowanych, jakby chcąc delikatnie zauważyć, że coś się stało.
Ciemna końcówka lisiej kity świsnęła powietrze tuż nad obłokiem kurzu, tuż przed kłapnięciem szczęk przy boku ciemnej wadery. Nie bacząc jednak na wilczycę — biała smuga wystrzeliła wściekle ku uciekającej grupie, doganiając ich znacznie szybciej, niż gdyby poruszał się na dwóch nogach.
To normalne.
Wpierw dwukolorowe ślepia wychwyciły najbliżej znajdującego się osobnika.
Księżniczka.
Pazury zagłębiły się mocniej w ziemi, gdy zwierzę mocniej szarpnęło ciałem, niemal chwytając w zębiska bok Hitori. Ta jednak w porę odskoczyła na bok, z wyrazem "nie dorastasz mi do pięt, szczeniaku" wymalowanym na uśmiechniętym licu. I na krótką chwilę — może nawet będącą załamaniem światła — kąciki pyska zwierzęcia drgnęły w całkiem ludzkim uśmiechu. Nim stopa Hitori na powrót dotknęła ziemi jakieś dwa lub trzy metry dalej, lisisko zdążyło już pomknąć ku pierwotnie obranemu celowi.
Szefie.
Rozbrzmiało w głowie jak mantra. Jeszcze krok.
SZEFIE.
Szczęki zacisnęły się na kostce Wilczura jak imadło. I z siłą, o jaką za nic w świecie nie posądzano by tak wychudzonego dzieciaka, szarpnął jego ciałem w tył, oddzielając go od grupy.
- KURWA.
Donośny wulgaryzm jednego z nich — nie wiadomo którego — przebił się przez cały zgiełk, bijąc w uszy nie tylko lisa, ale i pięciu czarnych stworów. Zachęcone tym dźwiękiem jedynie przyspieszyły, nieubłaganie zbliżając się do w tym momencie opóźnionych Wymordowanych.
Jak na psy przystało — towarzysze Wilczura nie bacząc na konsekwencje, ruszyli ku niemu. Do szamoczącej dwójki szybciej jednak dopadła przywódczyni grupy czarnych bestii, od razu zamachując się szponiastym łapskiem w powietrzu. Byleby pozbawić głowy swój przyszły obiad.
W tym samym czasie, a nawet na chwilę przed nią, kły puściły kończynę mężczyzny, by chwycić za materiał bluzy i w ostatniej sekundzie odsunąć jego łeb od przecinających powietrze pazurów. Krótki błysk w dwukolorowych ślepiach skierowany w stronę Wilczura zaproponował kontynuowanie ucieczki. Już bez podprogowych zagrywek. W końcu tę drobną potyczkę można było rozwiązać nie dość, że słownie, to jeszcze z dala od pełnej brzytw paszczy.
Kolejne szarpnięcie bluzy, tym razem mocniejsze, nim kły nie puściły tkaniny, która już dawno zostawiła za plecami czasy świetności. Nakrapiany pysk zwrócił się jeszcze ku Hitori, która podsumowała sytuację warknięciem, pierwszy i ostatni raz w życiu przyznając rację nowemu. Już i tak byli w plecy ze wszystkim.
Czas uciekał, a pozostałe cztery stwory były jedynie pięć metrów od grupy.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach