Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4

Go down

Przycisnął palec do jego policzka, czując pod nim jego miękką, niezaznaczoną żadnymi chropowatymi bliznami strukturę. Wykrzywił wargi w parodii uśmiechu, z wyraźnym wymuszeniem. Powędrował opuszkiem niżej, naszkicował nim wysuniętą linię szczęki, aż w końcu natrafił nim na spierzchnięte od wilgoci słonej wody usta. W ramach komentarza skonfrontował z nim swoje odpowiedniczki, zaciskając delikatnie zęby na ich dolnej partii, w niewerbalnym potwierdzeniu jego przypuszczeń. Owszem, chciał go zabić, a raczej naszkicować na jego twarzy, za pomocą chirurgicznej precyzji pejzaż z krwi i wielu blizn. Niczym malarz, zapełniający płótno pędzlem, choć w tym wypadku miałby do dyspozycji skórę i jeden ze swoich skalpeli.
 Oblizał zęby z kropel posoki, która pociekła z przeciętej dolnej wargi szelmy, kiedy zacisnął na niej mocniej zęby,  w celu zadeklarowania swojej gotowości do wyrządzenia Irlandczykowi krzywdy, jeśli na takową sobie zasłuży.  
 —  Masz bujną wyobraźnie — stwierdził, obnażając komplet białych zębów, po czym oddalił się do niego, aby odnaleźć pod pokładem swój asortyment medyczny. — Zapomnij — wycedził przez zaciśnięty zęby, obrócony do niego tyłem, demonstrując sztywno wyprostowane plecy. Zgarbił je po chwili, odrobinę, schylając się przed uniknięciem konfrontacji czoła z niższą ścianą. Zacisnął mocno dłoń na poręczy, zerkając niechętnie na pobielane knykcie, które towarzyszyły takiemu mocnemu chwytowi. Nie chciał stracić równowagi, idąc w dół, śliskimi płytkami, którymi były wyłożone stopnie schodów, bo nadal nie odzyskał kontroli nad swoim ciałem. Nogi drżały, niby skonstruowane z galarety, jakby niepewne kompetencji swojego właściciela w przemieszczeniu się po linii prostej, a co dopiero po kwadratowych płytach. — Machałeś innym sterem — podrzucił, pod nosem, upewniając się, że z takiej odległości Shane nie będzie mógł usłyszeć jego pretensji.
 Halliwell zniknął mu z pola widzenia, ześlizgując się z ostatniego stopnia, ale nie przeżył spotkania pierwszego stopnia z twardą nawierzchnią, napotykając przeszkodę w postaci ściany. Przytulił do niej swoje ciało. Emitowała przyjemny chłodem, którego nie mógł doświadczyć na pokładzie, czując jak po skórze przesuwa się ciepły, niemalże palący oddech szelmy. Westchnął ciężko, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, wyłapując ułożoną na podłodze plecach, w którym znajdowała się apteczka, bandaże i parę innych, niezbędnych przedmiotów. Podszedł, siadając ostrożnie na podłodze i sięgnął drżącymi rękoma po swoje rzeczy. Wyciągnął ze swojego bagaże niedocenioną pomoc medyczną w postaci apteczki i dwa opakowania bandaży. Schował je do białego pojemnika, upewniając się, że jej zawartość była kompletna.
 Była. Mógł wracać do typa, który pozbawił go dzieciństwa. Mógł, ale nie zrobił tego od razu. Otworzył szafkę, w której znajdowały się zapasy alkoholu i złapał za jedną z butelek. Przyjrzał się etykietce, ale ostatecznie odłożył ją na swoje miejsce, zamykając prowizoryczny barek.
 —  Usiądź na sofie — polecił, gdy w końcu odważył się wrócić na pokład. Rozejrzał się po niewielkiej przestrzeni, w poszukiwaniu Irlandczyka, ale nigdzie nie mógł dostrzec tej znajomej, wyposażonej w mięśnie sylwetki. Słysząc szum wody, odłożył apteczkę na mebel, które pełnił rolę stołu i przemieścił się do małego pomieszczenia pełniącego rolę łazienki.
 Wbił spojrzenie w naznaczone bliznami plecy i przełknął ślinę, ale od razu pożałował, czując ból migdałów. Potoczył wzrokiem trochę, wyżej, na lewo, aby móc w obiciu lustrzanym dojrzeć twarz Shane'a. Przejechał językiem po zębach.
 —  Co jest? — zapytał, zanim ugryzł się w język. —  Nie mów, że poczułeś tęsknotę za domem, bo w to nie uwierzę. Nie masz domu — stwierdził mało taktowniej, zaciskając stanowczo palce na jego ramieniu. Ja też go nie mam, zamknął wolną dłoń w pięść, przeklinając w myślach własną bezmyślność. — Krwawisz. Pewnie rana puściła na szwach. Chodź, opatrzę cię.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

 Halliwel szybko powrócił do niego, przez co rudzielec nawet nie miał czasu na ochłonięcie oraz zebranie własnych myśli. Spojrzał jeszcze raz w lustro, kiedy usłyszał znajomy, trochę irytujący dla jego ucha głos, a następnie wrócił wzrokiem na brudną umywalkę.
Nic nie jest.
Odparł spokojnie, zgodnie z prawdą.
Nie wiedział co jest. Jego życie przybrało nieoczekiwany zwrot akcji.
 Umarł, a potem ożył. Czy mogło być jeszcze bardziej dziwniej niż obecnie? Właśnie płynął statkiem z typem, z którym próbował się zabić, by w ostateczności ten awansował na stanowisko osobistego lekarza. Absurd gonił absurd.
Uśmiechnął się półgębkiem, prostując dumnie plecy. Złączył łopatki i ponownie spojrzał na rudzielca.
Nigdy go nie miałem. Byłem wyrzutkiem.
Odparł spokojnie, bez emocji. Temat ten dawno przestał go w jakikolwiek sposób ruszać. Nie robił z siebie ofiary, ani tym bardziej męczennika. Prz wyczaił się do własnej historii i niewygodnych faktów. Poza jedynymi – śmiercią swojego brata. Jednak temat był na tyle świeży, a rany niezabliźnione, że nie zamierzał z nikim poruszać tej kwestii. A na pewno nie tym osobnikiem.
Wyszedł z łazienki, zaraz opadając na sofę. Nawet nie zauważył kiedy rana otworzyła się na nowo, a prowizoryczne szwy puściły.
Ten spalony dom, należał do ciebie?
Zapytał, po długiej trochę uciążliwej ciszy. Nie przeszkadzała mu ona, ale raczej uznał, że wypadałoby w końcu nawiązać z nić porumienienia ze względu na ich długą, wspólną podróż. Nie miał zielonego pojęcia jak długo będzie im dane cieszyć się własnym towarzystwem, a pomimo tego warto byłoby coś wiedzieć o swym wspólniku w niedoli.
 Siedział spokojnie, nie ruszając się. Pozwolił studentowi opatrywać jego ranę, którą notabene sam mu zrobił. Shane sam nie był w tej kwestii lepszy, gdyż obszedł się z lisem w brutalny sposób.

 Południe mijało znacznie szybciej niż przypuszczał. Pomimo braku jakichkolwiek rozrywek – poza upijaniem się z Lisem – czas pędził jak szalony, czego nie można było powiedzieć o statku. Łajba ślimaczyła się, jakby od niechcenia sunęła po wodzie, a on nie miał zielonego pojęcia w jaką stronę i na jaki kontynent się kierują. O nawigacji nie miał bladego pojęcia, a wszystko wyglądało mu na to samo – zewsząd była woda. Na pokładzie nie znalazł żadnych map, a kursy wyznaczał mu szalejący kompas, z którego nie zrobił żadnego pożytku.
Głodny jestem.
Rzucił w eter, nie wiedząc, gdzie podziewa się księżniczka i czy zamierza przydać się nieco bardziej niż jedynie marudzić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jasne, przeleciało mu przez myśl, ale nie miał zamiaru urzeczywistniać jej w charakterze słów. Wydostał się z małego pomieszczania pełniącego rolę łazienki i położył apteczkę na mebel. Małą szafkę, której zawartości nie sprawdził, bo nie nadarzyła się takowa okazja. Może znajdował się tam zapas konserw? Oby. Halliwell poczynił własne kroki w kierunku uzbierania żywności potrzebnej do przeżycia za nim dobiją do brzegu, jednak ilości porcji była ograniczona do jednej osoby, a podróż mogła przedłużyć się w czasie, więc nadal dla niego mogła tych zapasów zabraknąć. Zawsze pozostaje jeszcze połów ryb, pod warunkiem, że nie były skażone przed odpady, które wtoczyły się do wody po tych wszystkich nieszczęściach zaserwowanych światu.
 Czując nagłe zawroty głowy, które były wynikiem nocy, oparł nadgarstki o blat szafki i przechylił do tyłu głowę w ramach uspokojenia pracy serca. Pot spływał pod jego czole i karku przez nawiedzającą jego ciało gorączkę. Wypuścił z ust powietrze i wciągnął go z w powrotem, zatrzymując go w płucach dłuższej niż powinien, aż w końcu uniósł głowę do góry i namierzył zielonymi ślepiami sylwetkę mężczyzny.
 Podszedł do niego i usiadł na krawędzi fotela. Zacisnął palce na bandażu i odwinął go szybko, odklejając przesiąknięty krwią materiał od skóry bez zbędnych delikatności. Tkanina upadła z cichym szelestem na podłogę, a uważne spojrzenie doktora prześlizgnęło się po ranie, z której sączyła się krew. Włożył do niej palce w celu zbadania jej głębokości, celowo przyciskając opuszek do tkanek. W oczach pojawił się niezdrowy błysk. Szwy pękły od nadmiernej ruchliwości szelmy. Złapał za apteczkę i ułożył ją na kolanach mężczyzny. Otworzył jej zawartość i sięgnął po ostatni zapas gazy, a także małą butelkę z wodą utlenioną. Nalał ją na wacik i przycisnął ją do rany, by ją oczyścić, dopiero potem złapał za igłę i nić. Nawlókł tą drugą na tę pierwszą i z zawodową precyzją zszył rozszarpany przez lisie zęby fragment skóry. Jego ruchy nie zawierały delikatności, gdyż Irlandczyk na takową sobie nie zasłużył. Halliwell nadal czuł nieprzyjemne swędzenie na całej rozciągłości swojego ciała, gdzie wargi i zęby mężczyzny zetknęły się ze skórę pozostawiając po sobie pamiątki w postaci czerwonych plam.
 —  Nie — zaprzeczył krótko na wcześniej zadane przez Shame'a pytanie, przebijając igłą kolejną warstwę naskórka. — Mój dom przekształcił w się kupę gruzu — dodał, usiłując zapanować nad drżeniem głosu, ale bezskutecznie. Nawet szelma mógł rozpoznać się w nim pewną zmianą, fałszywą nutę, która rozbrzmiewała w ucho. Minęły trzy lata, a  Locklear nadal nie potrafił wypowiadać się swobodnie o spustoszenie jakie dokonała apokalipsa nie tylko w jego rodzinnym mieście, ale też w jego psychice.
 —  Gotowe — zakomunikował, kiedy podmienił bandaż i mocno zawiązał go wokół klatki piersiowej swojego rozmówcy. Pochował rzeczy do apteczki i ulotnił się pod pokład, by w milczeniu przetrawić swoje nieszczęście. Dlaczego zawsze w takich sytuacji butelki z płynami wysokoprocentowymi szczerzyły do niego kły i szeptała w jego podświadomości skosztuj nas?

 Eks-student, w towarzystwie bursztynowego, studiował treści książki medycznej traktującej o mutacjach genetycznych. Zaczytał się w niej tak bardzo, że dotarł do połowy i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jego żołądek w postaci burczenia w brzuchu, świeci pustkami, a picie w takim stanie było gwarancją upośledzenia wątroby i innych, różnych dolegliwości. Podszedł zatem do swojego wielkiego, podróżniczego plecaka i wyjął z niego jedną z puszek. Otworzył ją i spałaszował jej zawartość łapczywie. Niegdyś, za ludzkiego życia, nie był fanem takiego sposobu dożywania się, gdyż nie spełniała definicji tradycyjnego studenta bez groszy przy duszy. Nie brakowało mu dobrobytu, nawet będąc takowym. Nie miał skrupułów, by korzystać z pieniędzy rodziców, więc przystosowanie się do nowych warunków życia w jego przypadku nie było łatwym zadaniem, ale sprostował własnym oczekiwaniu. Przystosował się do takowych, mniej jednak nadal walczył z wieloma nawykami, przede wszystkim z pieprzoną dobrocią i chęcią niesienia pomocy. Może właśnie dlatego, nim zauważył, w jego ręku pojawiła się druga puszka, a on znalazł się na schodach prowadzonych na wyższy segment łodzi. Wdrapał się na nie, a na jego usta wślizgnął się tryumfalny uśmiech.
 —  Myślisz, że samo do ciebie przyjdzie? — zapytał, dekorując słowa w oszczędną drwiną Jego palce zacisnęły się mocniej na metalowym przedmiocie. Uniósł go na wysokości oczy szelmy, prowokując, ale po chwili zaprzestał tych prób. Rzucił puszkę Irlandczykowi. Czas zawiesić broń i pomyśleć nad swoją przyszłość, Hallie.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

 Nie interesował się bandażowaną przez rudzielca raną, w tej kwestii pozostawał zdany na niego i nijak mógł wtrącić swoje trzy grosze, gdyż na medycynie znał się tyle, co na balecie.
Czyli w ogóle.
 Milczał, cierpliwie czekając aż jego osobista pielęgniarka ukoi rozszarpaną ranę, która piekła żywym ogniem.
Wybiegł myślami zbyt daleko, bezpardonowo poruszając drażliwe tematy. Kątem oka przyglądał się zachowaniu Halliego, którego mimika mimowolnie zmieniła się. Głos również przybrał dziwnie obłudną barwę, przez chwilę wydawało mu się nawet, że nawet się załamał. A może to morskie urojenia?
 Przyjrzał się zielonym oczom, które uparcie wierciły dziurę w jego ranie. Uśmiechnął się przekornie pod nosem, doskonale zdając sobie wówczas sprawę, że natrafił na czuły punkt.
Nie naśmiewał się z niego. On również posiadał czarne tematy, o których nie potrafił, bądź nie chciał rozmawiać. Doskonale wiedział jak czuł Locklear, gdyż obaj stracili dom. Shane szybciej niż były student, jednak ból odczuwalny balansował na podobnej granicy.
Mój zapewne już też. Nie byłem tam kilkanaście lat. Zapewne został wystawiony na sprzedaż.
A może porzucono go podobnie co do jego samego.  Rodzina odwróciła się od niech w najbardziej kryzysowej sytuacji. Stracili wówczas wszystko. Ciotki wyparły się ich istnienia, pozbawiając tym samych młodych Maccoy'ów możliwości normalnego życia. Piętno odcisnęło się na nim do końca ludzkiego życia.
Przez chwilę wrócił myślami do tętniącego życiem domu, gdzie matka piekła swojski chleb, a jego zapach roznosił się po całej dużej, przestrzennej kuchni wykonanej z dębowej deski i pomalowanej na biało — ojca robota. Uwielbiał przesiadywać w kuchni na wielkim blacie, otoczony masą form do pieczenia, mąki i mieszadeł, którymi się bawił i tworzył proce, a następnie strzelał grochem do stojących na oknie doniczek z ziołami.
Uwielbiał równie mocno wracać do tamtych chwil, co nienawidził. Dziura w sercu, ale nie od postrzałów, nadal nie zrosła się ładnie, a odstraszała swą paskudną, czarną otchłanią, a w tej znajdywało się wiele tajemnic.
 Spoglądnął w zielone, jadowite ślepia Halliego. Poznali się w dość niekonwencjonalny sposób i zapewne ich znajomość również boleśnie się zakończy. Nie wiedział skąd to dziwne, pełne niepewności przeświadczenie. W powietrzu unosił się zapach wspólnej nienawiści, bólu i żalu, a to mogło ich złączyć na długie lata. Nie miał tylko jeszcze pojęcia, jak bardzo w tej kwestii się nie pomylił.

 Mamrotał do siebie z nudów, głodu w powątpiewaniu, że dopłynął na upragniony ląd. Kompas szalał, a wskazówki notorycznie okręcały się wokół własnej osi, jak gdyby były pijane albo miały ruszyć tanecznie na bal. Spoglądał na nie, cicho śmiejąc się do własnych myśli. Postukał w zniszczoną szybkę kompasu palcem, mając nadzieję, że te opamiętają się i być może zaczną współpracować.
Niestety.
 W końcu usłyszał kroki. Niepewne, lekkie, a zarazem niesamowicie ciężkie i drażniące, jak gdyby poruszał się w ołowianych butach. Ponadprzeciętny słuch, który zyskał wraz z przemianą w wymordowanego potrafił niesamowicie działać na nerwy, zwłaszcza kiedy nie przyzwyczajono się do różnych udziwnień w swoim ciele.
Ile już minęło?
No ile?
 Westchnął. Odchylił głowę w tył i spojrzał na wchodzącego Halliego spod przymrużonych powiek. Omiótł wzrokiem całą wątłą sylwetkę, zapamiętując ten obraz. Po co? Po prostu.
Uważał, że zbyt wiele rzeczy nie pamiętał z dawnego życia, aby móc pozwolić sobie na jeszcze utratę obecnych.
Czasem mam taką nadzieję. Ale nigdy się nie sprawdziło.
Podniósł kompas na wysokość klatki piersiowej, wskazując na niego.
Kompas nie współpracuje. Nie wiem gdzie jesteśmy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Utkwił wzrok w kompasie, by sprawdzić autentyczność słów szelmy. Igła poruszała się niespokojnie po jego tarczy, jak przestraszone, drżące ze strachu zwierzę na widok drapieżnika. Wątłe ramiona poruszyły się, kiedy z ust jego właściciela padło westchnienie. Zacisnął palce na busoli, zamykając ją w swojej pięści, ale nie odebrał przedmiotu mężczyźnie.
  — Nie jest zepsuty — stwierdził po chwili, acz nie kierował tych słów do swojego rozmówcy. Spojrzenie wbite w przestrzeń wpatrywało się uparcie w martwy punkt na ścianie. Przejechał kciukiem po pęknięciu na szklanej konstrukcji kompasu, po czym zwolnił uścisk.
  Głowa Anglika, jakby bezwiedna, opadła na ramię Shane'a. Był senny i obolały po nocy; kac nie odpuścił, trzymał go w ryzach, a on wolał oszczędzać tabletki przeciwbólowe, które wykradł z ruin apteki, chociaż ich ilość była ograniczona.
  — Wierzysz w fatum, Shame? — Głos doktor przełamał ciszę, gdy wreszcie postanowił się odezwać. Łódź kołysała się na falach; jej grzbiety uderzały się o burtę. Do ich koncertu dołączył wiatr; jego zawodzenie przeciskało się przez wrażliwy na dźwięk słuch właścicieli zwierzęcych genów. Dryfowali na otwartym morzu w kierunku nicości, która nadeszła wraz z apokalipsą. — Jeśli nie zgromadziłeś żadnych zapasów żywności, moje skończą się nam za dokładny tydzień — mruknął na pół przytomnie, niemal cedząc te słowa przez zęby, lecz w jego głosie nie pobrzmiewała żadna emocja, która mogłaby świadczyć o jego złym nastroju. Nie odczuwał takowego. W objęciach zmęczenia czuł irracjonalne odprężenie, a ciepłota bijająca od ciała nieokrzesanego Irlandczyka napawała go fałszywym spokojem.
Zginiemy, przez głowę przemknęła mu ówże parszywa myśli, którą została skwitowana przez lekarza gorzkim uśmiechem. Perspektywa śmierci w tym momencie nie wywierała na nim żadnego wrażenia, presji, nie pobudzała jego zmęczonego organizmu do działa, tak jakby wyrzekł się własnego życia pozostawiając za sobą zgliszcza swojej ojczyzny.
  Przymknął powieki, przykładając jeden z palców od pulsującej bólem skroni, a niedługo po tym został pokonany przez sen.
  Pięć dni później dobili w końcu do brzegu. W kącikach oczu Halliwella pojawiły się łzy, gdy spakował swój bagaż, zarzucił go sobie na plecy i wysiadł z łodzi, która niemal rozleciała się na skutek sztormu. Rozejrzał się dookoła, przecierając oczy, by zakryć swoją słabość przed Irlandczykiem. Ląd był suchy, piaszczysty, zapadał się pod powierzchnią ich butów.
  — To nie Hiszpania — ocenił zdecydowanie, chociaż jego weredyk nie był oparty na pewności. Potoczył wzrokiem po najbliższym otoczeniu, a przez jego twarz przeszedł cień satysfakcji, który nie zelżał, gdy zatrzymał je na powalonych ruinach budynku, który kiedyś zapewne pełnił rolę domu wypoczynkowego. — Jesteśmy na ziemiach tych przeklętych żabojadów — stwierdził i splunął zgromadzoną w ustach śliną, jakby chciał odczynić zły urok, które zostały na niego rzucony, gdy skonfrontował stopy z francuską ziemią. Nie lubił ich jeszcze bardziej niż Irlandczyków, chociaż niechęć nie była uwarunkowana żadnymi przykrymi wspomnienia. Ot, po prostu miał uczulenie na ten naród, jak na Anglika z krwi i kości przystało.
  Zarzucił kaptur na głowę w celu uchronienia ją przed słońcem i rzucił ulotne spojrzenie szelmie. Lekarzowi szalenie spodobała się wizja splądrowanych przez apokalipsę ziemi tych przeklętych Francuzów. Wyprostował się, eksponując swoją sylwetkę, jak paw piękny, majestatyczny ogon, ale prezentacja była zbyteczna - ten kawałek świata należał tych do nich, byli sami.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Nie jest zepsuty.
Skąd wiesz?
Może i faktycznie nie był, jednak jakie to miało znaczenie w sytuacji, w której obaj się znaleźli? Nie znali się na nawigacji dryfując gdzieś w nieznane.  Rudzielec miał cichą nadzieję, że nie dopłyną do bezludnej wyspy, na której będą jedynymi ludźmi. A raczej, nowym gatunkiem ludzi.
Prowiant również wolno się kończył, a jedzenie kolejny dzień z rzędu zimnego żarcia z puszki, nie należało do szczytu jego marzeń.
Prawdę mówiąc Shane nie miał zielonego pojęcia co dalej. Jak miał żyć i dokąd się udać. Świat stał się całkowicie pusty, a on musiał odnaleźć się w tej rzeczywistości. Poczucie zagubienia jakie mu towarzyszyło, nie odstępowało go na krok. Pomimo pozoru beztroski, w umyśle przewijały się wszystkie realne scenariusze, jakie mogły się ziścić, kiedy ich stopy postaną na stałym lądzie. Nie wiedział co ich czeka na obcym terenie. Jak życie wyglądało w innych zakątkach świata. Możliwe, że czarne myśli miały się okazać jedynie pesymistycznym bełkotem ich właściciela, jednak gdyby okazały się prawdziwe... ich szansę na przeżycie malały.
Właściciel wilczych genów dopiero uczył się panować nad wirusem, a wszelkie przemiany w psowatego ujadacza stanowiły prawdziwą karuzelę agresywności i niestabilności emocjonalnej. Jego świadomość wówczas tkwiła na pograniczu. Silne, zwierzęce instynkty próbowały przejąć władzę nad ludzką stroną, która w miarę możliwości kontrolowała niesforność oraz brutalność psów. Od początku wiedział, że się nie dogadają, dlatego też Shane starał się nie wychylać ze swym nowym zestawem genów, nie będąc ich kompletnie pewien.
 — Fatum podąża za nami od początku, Hallie.
Pocieszyciel był z niego marny. Hallie nie miał czego oczekiwać w tym zakresie, gdyż wrażliwość Shane'a porównywalna była do papieru ściernego. Ostra i szorstka warstwa, która dopiero po długim czasie traci na chropowatości.
 Po pięciu dniach dobili do brzegu. Rudzielec wówczas spał. Z płytkiego oddechu wybudził go towarzysz.
Przeciągając się, ruszył w ślad za kompanem. Na Francję to nie wyglądało. Przynajmniej ze zdjęć, które on widywał w szkole bądź w internecie. Gruzowisko przypominało raczej Anglię albo cokolwiek. Może musiał się przyszykować, że wszędzie widok będzie podobny?
Po czym poznajesz?
Zerknął na niego, kopiąc w jakiś kamień, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Poleciał kilka metrów dalej, uderzając na wpół wyburzoną ścianę, na której widniał napis namazany sprejem — "NIE MA JUŻ NIC". Autor zapewne wiedział co pisze.
Musimy znaleźć jakiś schron, nie wiemy czy tu jest bezpiecznie. I czy są jeszcze jacyś ludzie.
Mruknął pod nosem, widząc nagłą pewność siebie kolegi. Hallie bardzo szybko przywłaszczył sobie niewielki sprawek lądu, uznając się za samozwańczego księcia Francji.
Ciekawe kiedy zaczniesz uciekać, cholero.
Uśmiechnął się do siebie, obserwując jego plecy i podążając za nim.
Więc, dokąd pragniesz iść? Widzę, że czujesz się tutaj jak w domu.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu. Obrzucił spojrzeniem najbliższą okolice. NIE MA JUŻ NIC głosiło grafity na murze. Nie ma już nic - powtórzył w myślach, jakby znalazł się pod wpływem uroku tych bazgrołów. Zacisnął powieki, czując pod nimi wilgoć oczu. Przez ulotne parę sekund wmawiał sobie, że wdarł się do nich piasek - tak łatwiej było wyjaśnić pochodzenie chłodnych, słonych łez, które pojawiły się w ich kącikach i potoczyły się jakby od niechcenia po zarumienionych od słońca policzkach. Przetarł je szybko grzbietem dłoni i zacisnął jeszcze mocniej powieki. Miał do dyspozycji jeszcze ręce. Mógł w każdej chwili skonfrontować je ze skórą, ale na szczęście obeszło się bez tego bolesnego zabiegu.
  Wciągnął powietrze ze świstem do usta.
  — Po niczym — odparł całkowicie szczerze. — Płynęliśmy pięć dni. Nie jestem geografem, ale nie muszę nim być, by wiedzieć, że ta przeklęta Francja leży najbliżej — wyjaśnił mu na czym opierał swoje podejrzenia. Wątpił, że w tak szybkim czasie dobili do Hiszpanii albo innego zakątku świata. Francja była najbardziej trafną opcją, a przynajmniej tak podpowiadał mu zdrowy rozsądek wymieszany z przeczuciem, a raczej z jej zwierzęcym odpowiednikiem – intuicją.
  Kolejny raz zerknął na mur. NIE MA JUŻ NIC. Nabrał niewytłumaczalną ochotę, by pokłócić się z autorem tego hasła. Słowo nic nie pasowało do jego fałszywego przekonania, że przeżyli tylko najlepsi. Pierdolona selekcja naturalna była po ich stronie, a przynajmniej chciał w to naiwnie wierzyć. Szczęście ich nie opuściło. Jeszcze nie, chociaż Halliwell miał wrażenie, że to jeszcze nie nadejdzie już niebawem. Jego zapasy szczęścia były na wyczerpaniu. Czuł to podskórnie.
  Kamień, który kopnął Shane, zatrzymał się na bucie lekarza. Uderzył o niego i po prostu znieruchomiał, jak serca w ich piersiach, gdy umierali.
  Złapał w usta powietrze, przechował go w płucach przez chwilę - jak palacz dym papierosowy, a potem go wpuścił w akompaniamencie własnego, stłumionego przez wiatr śmiechu. Najpierw był głośny, niemal szaleńczy, sprawił, że zabolało go gardło, więc w oka mgnieniu, zanim Shane zdążył go poprawnie zinterpretować, przeobraził się w cichy, ledwo słyszalny chichot, aż wreszcie zniknął bez śladu. Był tylko przeszywający na wskroś ryk wiatru, uderzający o ich ciała i szczątki rybackiego kutra, a także zgrzyt piasku pod podeszwami butów.
  Halliwell zatrzymał się raptownie, jakby wypatrzył jakiś podobny do ludzkiej sylwetki kształt na horyzoncie, chociaż po prawdzie nie dopatrzył się niczego, co w jakiś sposób odbiegałoby od normalności, a raczej rzeczywistości, w której się znaleźli. Odwróciwszy się w kierunku Shane'a, zademonstrował mu komplet swoich pięknych, białych zębów. Zabłyszczały drapieżnie w blasku słońca, chociaż ich urok niemal od razu został przyćmiony przez włosy. Wiatr rozwijał je i częściowo przysłonił mu twarz. Spróbował je zaczesać to za ucho, to do tyłu, ale był na przegranej pozycji. Szybko skapitulował.
  — Nigdzie nie jest bezpiecznie. Nigdzie — zakomunikował tonem podszytym sztuczną wesołością. Zachowywał się trochę jak osoba skrajnie obłąkana, jakby ktoś przejął kontrolę nad jego umysłem i zniewolił racjonalne myślenie, bo przecież Shame miał rację.
  Miał cholerną rację.
  Dla własnego dobra powinien mu przytaknąć i trzymać się blisko, iść z nim ramię w ramię, a nawet złapać za twardą i silną dłoń. Czuć bijącą spod ubrania ciepłotę ciała i pracę mięśni. Wypatrywać schronu, bo gdy zapadnie noc, powinni mieć w miarę stabilny dach nad głową. Wiedział o tym, a mimo to nadal zerkał na Irlandczyka z rozbawieniem rozłożonym na ustach. Jakby z niego kpił. Jakby prowokował.
  No dalej, Shame. Zetrzyj mi ten uśmiech z twarzy. Uderz mnie, złam nos. Cokolwiek. Po prostu zrób cokolwiek. Nie stój jak pizda.
  Pociągnął nosem (nadal był sprawny!). Nie miał przy sobie chusteczki, więc musiał radzić sobie bez niej.
  — Gdziekolwiek. Byle przed siebie — powiedział tylko. Głos mu drżał, a uśmiech zależał z ust. Pozostało zaledwie bezbarwne spojrzenie. Euforia minęła, chociaż był niemal pewny, że miał przy sobie coś, co mogłoby ją znów powołać do życia.
  Morfina. Masz morfinę, Halliwell. Parę ampułek.
  — Musimy  znaleźć schron — pochwycił pomysł Shame’a, a raczej przywłaszczył go sobie, jakby to on – Halliwell Locklear – był jego autorem.
  Słodka myśl o morfinie opuściła jego umysł.
  Nie był ćpunem. Był trupem, a to subtelna różnica. Trochę bardziej żywotnym od przeciętnego trupa, ale ten stan rzeczy mógł nie utrzymać się długo. Na pewno nie utrzyma się długo, jeśli będzie prowokował Irlandczyka do rękoczynów.
  Ujął w palce dłoń Shane’a. Wyczuł pod opuszkami szorstką konstrukcje jego skóry, ale nie wycofał ręki. Chyba potrzebował takiej zachęty, by zrobić krok do przodu, a potem kilka następnych. Decyzja o wyborze kierunku upadła na barki hojnie wyposażonego w mięśnie mężczyzny. Sam nie miał do tego głowy.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

 Przestał liczyć ile minęło już czasu, odkąd ta parszywa pijawka przywarła do niego, niczym drzazga w palcu. Hallie podążał za nim jak cień, robiąc z Shane'a osobistą tarczę, kiedy plugawe usta wypluwały z siebie kolejne oskarżenia w stronę świata.
 Świata wymordowanych.
 Ten świat rządził się innymi prawami. Na samym początku mieli spory problem, aby nauczyć się funkcjonować w popapranym świecie wyrzutków, jednak z czasem robiło się łatwiej. Intuicja ciągnęła ich za rękę przez mgłę umarłych, wskazując drogę. Drogę, którą Shane był znudzony.
 Stali się nierozłączni, praktycznie wszystko robili razem. Jedli, podróżowali, spali i pieprzyli się razem, nie przestając ani na moment wkurwiać tego drugiego. Ich relacja nie była zdrową i normalną, którą kreowało się w telewizji. Przypominała uszkodzony statek, który z każdą przepłyniętą milą morską, wolno szedł na dno. Rudzielec przeczuwał swój rychły koniec, który wisiał nad ich głowami od dłuższego czasu. Pijawka na pewno również wyczuwała zwiastujące kłopoty.
Był jak szczur wyczuwający zagrożenie w kopalni, dziewięćset metrów pod ziemią, który ostrzegał górników przed nadchodzącą burzą śmierci. Szczury zawsze uciekały. A kiedy się je widziało, samemu należało się ewakuować.
Większość ludzi spotykając na swojej drodze Halliego faktycznie schodziła z drogi, a kiedy dostrzegała za jego wątłymi plecami postawnego Irlandczyka, to wówczas uciekali nie oglądając się za siebie. Hallie przy Shane był nietykalny. Nietykalny dla reszty świata, jednak ciężka ręka rudzielca wielokrotnie trafiła w młodego medyka.
 Ich relacja nie miała prawa bytu. Było to wręcz nienaturalne i patologiczne, a wytrzymali ze sobą ponad sto lat.
Co ich utrzymywało? Chęć przeżycia, przywiązanie, a może uczucie?
Ostatnia rzecz się wykluczała. Shane całkowicie pozbawiony uczuć względem kogokolwiek nie angażował się emocjonalnie w ich pokręcona relacje. Swoje uczucia pochował zimowej nocy, stulecie temu. Przeczuwał, że podobnie było z pijawą.

~

 Był wieczór, a oni siedzieli w karczmie, w której przyszło się im zatrzymać ze względu na szalejącą ulewę na zewnątrz. Bywalców nie było za wielu, parę łebków na krzyż, lecz dzięki temu mogli wybrać najlepszy stolik.
Shane pił piwo z drewnianego kufla, zerkając z ukosa na swojego towarzysza.
Paskudny jak zwykle.
 Upływ czasu nie odznaczył swojego piętna na ich twarzach. Nadal zachowywali młodzieńczy wygląd, jedynie ich natura uległa zmianie. Rudzielec w dalszym stopniu uczył się kontrolować wirus, jednak dojrzewająca agresja utrudniała proces asymilacji. Gwałtowność i gniew stały się nieodłączną domeną rudej kanalii. Hallie lepiej opanował wirus, a może lepiej to maskował?
 Dzisiejszego wieczoru Shane był znacznie w lepszym humorze niż zwykle. Siedział mniej naburmuszony niż zwykle, a kiedy zobaczył tace z jedzeniem jego oczy rozbłysnęły się jak milion gwiazd na niebie, a uśmiech powiększył. Swojskie piwo najwidoczniej miało całkiem inne właściwości, niż te które pili dawniej, gdyż rozluźniło spięte mięśnie. Złapał za udko jakieś zwierza i odgryzł kawałek mięsa oblizując wargi z tłuszczu, który po nich spłynął.
Jedz. Wyglądasz jak niedożywiony.
Mruknął w stronę angielskiej księżniczki.
Nie dziwne, że każdy się na ciebie tak patrzy. Gdybym tu nie był z tobą też bym się gapił.
Pokiwał głową, machając udkiem przed nosem kochanka. Tak dla zabawy, przecież w końcu nie zamierzał się z nim dzielić. Jego porcja leżała nietknięta, a jemu nie było w głowie odgrywanie romantycznych scen z kolacji, gdzie nawzajem się karmiono.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Halliwell dokładnie wiedział, ile czasu zmarnował w towarzystwie Irlandczyka, ale nigdy nie wypowiedział tejże liczby na głos. Poniekąd nie mogła mu przejść przez gardło; nie przepuszczał, że człowiek z drugim człowiekiem może wytrzymać tyle wspólnych lat, a przecież wiedział, że ówże lata były przepełnione goryczą i tęsknotą, której nie sposób było zapełnić, nawet jeśli przez pierwsze kilka miesięcy zdawać by się mogło, że szelma miał ku temu odpowiednie predyspozycje i nawet czasem mu się udawało. Jednakże jakież one miały wartość na tle ich długowieczności? Żadne, p r a w i e żadne; otóż Anglik miał czasem wrażenie, że marnuje się w tych sztywnych objęciach. To co dawało mu ukojenie, w końcu przestało mu je dawać, toć  to była zaledwie ulotna chwila słabości. Obecność tej jednostki coraz bardziej go męczyła. Dusił się, przebywając z nim w jednym pomieszczeniu i wdychając te samo powietrze. Niegdyś czerpał rozkosz z kontaktu fizycznego, ale teraz wykrzesywał z siebie tylko połowiczą przyjemność, która bardzo szybko przekształcała się w rutynę. Podtrzymywał tę znajomość, gdyż takowa dostarczała mu swego rodzaju stabilizacje w niesystematycznym sposobie istnienia spędzonym na wielu podróżach po zgliszczach europejskiej cywilizacji. Mając go przy sobie, czuł się bezpiecznie, chociaż wiedział, że to tylko iluzja, a rozsiane sińce po jego ciele, a także liczne ślady po ugryzieniach zdobiące skórę tego drugiego, były tego doskonałym wręcz potwierdzeniem. Mężczyzna nadal wywoływał u Halliwella chęć mordu. Miał chujowy akcent, mówiąc szybko, niemal seplenił, a przynajmniej takie doktor odnosił wówczas wrażenie, chociaż rzadko go słuchał na tyle wnikliwie, by zrozumieć, co do niego mówi. Jego skupienie wędrowało w kierunku medycyny i to jej poświęcał najwięcej swojego czasu, mimo iż ta ameba zwykle wtedy wydawała się bardzo zniecierpliwiona i robiła wszystko żeby odwrócić jego uwagę.
   Teraz jego myśli, zresztą jak zwykle, skupiały się w głównej mierze na pasji, w którą wkładał wszelki wysiłek, dlatego przez jedną, cudną chwilę zapomniał, że przez złe warunki atmosferyczne jest zamknięty z Irlandczykiem w karczmie. Dopiero, kiedy kolejni gości pojawili się w lokalu, wprowadzając do niego chłód jesiennego wieczoru, oprzytomniał. Ramiona mu zadrżały z zimna i nie był w stanie tego kontrolować. Potarł jedną dłoń o drugą i wzdrygnął się, kiedy napotkał na sobie spojrzenie wielofunkcyjnego towarzysza podróży. Nie sądził, że ktoś może być jednocześnie kochankiem, kulą u nogi, niewielką pociechą i źródłem migreny, a siedzący na przeciwko mężczyzna stanowił tego żywy dowód. Zerknął na zwartość swojego talerza, a raczej naczynia, które pełniło jego rolę, choć trudno było zgadnąć kim właściwie jest i ucieszył się nieco na widok skąpej, ale zawsze jakieś dawki warzyw. Ostatnio spożywał mięso, tylko mięso i miał dość mięsa. Brakowało mu innych wartości odżywczych.
   Spojrzał na Irlandczyka trochę sceptycznie, trochę kpiąco, a kącik ust mimowolnie uniósł się ku górze w charakterze nikłego, nie dość czytelnego uśmiechu, który posiadał wiele znaczeń; takowe było uzależnione od okoliczności. Serwując go, demonstrował przepaść intelektualną jaka dzieliła go od odbiorcy, a przebywając z tym osobnikiem, odnosił wrażenia, że takowa powiększała się za każdym spędzonym z nim dniem i wymienionym słowem. Odliczał godziny, minuty i sekundy od ich rozstania, przeczuwając, że to tylko kwestia czasu. Miał go po prostu poniżej uszu, a słowo „spierdalaj” było jednym z lżejszych , które chciał mu przekazać, jednak dziś nie był gotowy na kłótnie. Siły z niego uleciały wraz z przebytymi kilometrami, zatem zaledwie pokręcił głową z dezaprobatą, patrząc z czymś na wzór politowania, gdy tłuszcz spłynął szelmie po podbródku.
   — Jedz. Nic nie mów. Jedz — rzucił w ramach odpowiedzi w aluzyjnym jak pies je, to nie szczeka; owe porzekadło pasowało do Shane'a jak ulał. Doktor miał wrażenie, że wilcze geny, które pojawiły się w jego DNA, dominowały w tym momencie nad ludzkimi. W wielu kwestiach zachowywał się jak przerośnięty pies. Dużo szczekał, ale nigdy krótko i na temat. Roznosiła go duma, ale właściwie to nie miał tak naprawdę z czego być dumny. Jedyne co mu wychodziło, to pilnowanie swojego terytorium.  
  Odchylił głowę do tyłu, by nie dostać po nosie udkiem kurczaka. Poczuł natomiast jak na jego policzkach osadzają się spływające po nim krople tłuszczu. Skrzywił się i zacisnął dłoń na widelcu. Pomyślał, że wbicie go do szyi mężczyzny to bardzo kusząca wizja, ale wolał metodę, w której pozbywał się organów  - jednego za drugim dopóty, dopóki nie uleci z delikwenta przytomność.
   Uśmiech na jego ustach się pogłębił, gdy nabrał kawałek mięsa na widelec.  
  — Nic z tego nie rozumiem — odparł, lekko się z nim drocząc. — Jak się na mnie patrzą? — podjął temat. Wiedział, że Irlandczyk nie przesadza, więc nawet nie próbował mu tego wybić do głowy, chociaż czasem musiał reagować. Czuł na swoim karku obce spojrzenia, ale konsekwentnie takowe ignorował; lata praktyki w tej materii robiły swoje.
Rozchylił lekko wargi i, idąc za radą swojego przyjaciela, wsunął odłamek białka do warg. Przeżuwając mięso, wpatrywał się wymownie wprost w szelmę, a na jego twarzy nadal widniał subtelny uśmiech.
  Schudł i Irlandczyk nie musiał mu tego mówić. Wiedział, że stracił na wadze, ale nie miał odpowiedniej motywacji, by znów na niej przybrać. Robił wszystko, by móc utrzymać w ryzach swoje zwierzęce geny i nie szczędził przy tym wysiłków. Nie miał zamiaru przekształcić w bezmyślne zwierzę łaknące przelewu krwi, a takowych na swojej drodze spotykali całkiem sporo, a nawet całe stada. Człowieczeństwo przekształciło się w gruzowisko. Ci, którzy nazywali się ludźmi i nie zostali skażeni przez wirusa X, unikali towarzystwa wynaturzonych potworów, które skaziły ziemię ich przodków i robili wszystko, by do kontaktu z nimi nie do puścić. Czasem ich środki zapobiegawcze było o stokroć gorsze od metod dzikich bestii. Świat stanął na krawędzi upadku, a Halliwell żył w przekonaniu, że jedynie medycyna była w stanie przywołać nań do względnego porządku, a przynajmniej miała zdolności do utrzymania wielu przy życiu.

                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

 Miesiące mijały, a oni coraz gorzej się ze sobą dogadywali. Dusili się we własnym towarzystwie, jednak na wszystko było już o wiele za późno.
Za późno na pojednanie, na wyciągnięcie dłoni.
Temperatura między nimi wrzała, a Shane dopiero na samej mecie zdążył ochłonąć. Ciśnienie z niego spadło, a wirus przestał destrukcyjnie mieszać w jego DNA. Wilcze geny wolno zostały wyciszone przez zdrowy rozsądek i ludzkie zachowanie, jednak już wtedy wszystko szlak trafił.
 Ich relacja osiągnęła takie apogeum, że w końcu zaczęli sobą gardzić i nienawidzić.
Ich wzajemna niechęć biła z oczu, jednak rudzielec nie zamierzał tego ratować. Nie odczuwał potrzeby stadnej, a przywiązanie w końcu stało się słabsze, aż wolno zniknęło.
 Jadł w spokoju, jednak nie na polecenie Hallie. Po prostu chciał przestać do niego mówić, gdyż jego głos coraz częściej drażnił go.
Nie stało się to nagle, a z czasem. Wolno przychodziło, aż w końcu postać medyka stała się dla niego dusząca. Toksyczna.
Jak na wysuszoną kur...śliwkę.
Którą już jesteś.
Zerknął na niego pobieżnie, doskonale wiedząc o czym mówił. Od dawno przestał go pociągać. Księżniczka zapadła się w sobie, stała się wychudzona i bardziej wkurwiająca, a cały czar erotycznej agresywności prysł.
Shane znudził się na tyle, że zaczął szukać drogi ucieczki.
 Uwolnił się.
 Prychnął do własnych myśli i nawet na niego nie patrząc wstał od stołu, idąc do baru. Zapłacił za ich posiłek, a następnie odebrał klucze do pokoju na górze. Na dzień dzisiejszy miał dość oglądania tej twarzy.
Zabrał butelkę szkockiej,a następnie zniknął na schodach. Miał nadzieję, że upiorna morda Halliego chociaż na chwilę zniknie.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zerknął znad talerza na pochłaniającego ich pierwszy posiłek tego dnia szelmę i ledwo powstrzymywał się przed ukazaniem mu zębów w triumfalnym uśmiechu. Ukradkowe zacisnął mocniej dłoń na lekarstwie, które niespełna chwilę temu wylądowało w talerzu mężczyzny, po czym schował go w rękaw swojej przydługiej, wiszącej na nim jak na wieszaku ograbionej ze zwłok bluzy i parsknął w myślach.
  — Ach tak? — Wydobyło się z jego gardła, ale nie pokwapił się, by ubrać to w mniej lakoniczne sformułowanie. Otóż komentarz Irlandczyka nie był w stanie w żadnym stopniu ugodzić go w ego. Świadomość, że niedługo (odszczeka) pożałuje tych słów, zagnieździła się w jego głowie i sprawiła, że zajął się zawartością swojego talerza. Był nim tak pochłonięty, że dopiero po chwili zrozumiał, że w Irlandczyku pojawiła się chęć ulotnienia się stąd.
  Nie poszedł w ślad za Shane'm. Odprowadził go kątem oka do zdezelowanych stopni schodów, a gdy jego potężna sylwetka zniknęła, przemieścił wzrok na siedzących w ciemnym kącie pomieszczenia, osobliwych Wymordowanych. Bez znajomości ich lokalizacji, nie sposób było ich dojrzeć, gdyż znajdowali się w miejscu, do której nie dochodziły żadne wiązki światła padające z ustawionych na meblach świec.
  Zielone oczy błysnęły w ich kierunku niebezpiecznym blaskiem, ale z ust Halliwella nie wyłoniło się żadne słowa, zamiast tego wargi wykrzywiły się eufemicznym uśmiechu. Opróżniał swoją porcje powoli.

*

Stanął przed właściwym pomieszczeniem, ale nie szarpnął za klamkę. Wciągnął nową dawkę powietrza do płuc i stał tam przez chwilę, nasłuchując, ale żaden dźwięk nie wydobywał się spomiędzy spróchniałych drzwi. Zapukał w niej, ale odpowiedziała mu cisza, a więc w końcu je uchylił. Nie wszedł w głąb pomieszczenia. Utkwiwszy wzrok w przestrzeń przed sobą, stanął w progu. Do jego nosa natychmiast doleciała woń kurzu, pleśni i przede wszystkim alkoholu, niemniej jednak nawet nie myślał, by się wycofywać. Wszedł do środka, ujmując w dłoń spoczywający w kieszeni skalpel i rozejrzał się po ukłutym w mroku pokoju. Ujrzał zarysowany kształt komody i łóżka, ale nie spoczywał na nim żadnej ciężar. Było puste, nadal zaścielane sztywnym od wilgoci kocem. Zadrżał - ni to ze strachu, ni to ekscytacji, która została rozpalona widokiem pozbawionego tchu ciała Irlandczyka spoczywającego na paneli.
  — Śpisz? — Podszyty fałszywą słodkością szept przeciął ciszę, a Halliwell zatrzymał się w połowie drogi do łóżka. Bynajmniej nie dlatego, że strach zadominował się w nim na dobre, a nogi odmówiły posłuszeństwa, chociaż takowy niewątpliwie mu towarzyszył; nadal widniała w nim obawa, że zamiast martwych oczu, natrafi na przepełnione furią spojrzenie, ale gdy podeszwa jego buta napotkała przeszkodę w postaci - jak sądził ciała - wypełniła go ulga. Przykucnął i złapał w palce nadgarstek Irlandczyka. Wyczuł pod opuszkami słaby puls. Jego usta spowił uśmiech.
  — Obudź się — wyszeptał, nachylając się nad uchem szelmy. Ciepły oddech objął jego płat, a mężczyzna otworzył oczy, ale ani drgnął, jakby sparaliżowany.
  Ostrze skalpela zabłysło, gdy Halliwell przyłożył narząd chirurgiczny szyi mężczyzny i wykonał na skórze lekki nacięcie. I polała się pierwsza krew.
  — Mowę ci odjęło?
  Oprócz świszczącego oddechu, z ust Shane'a nie padł żaden dźwięk. W tej chwili ciało, w którym się znajdował, nie należało do niego. Mięśnie ignorowały słane do mózgu sygnały. Stracił nad nimi całkowitą kontrolę i jedyne na co było go stać, to wpatrywanie się w otępieniu w zacieki na suficie.
  Skalpel wbił się głębiej w skórę, ale nie przebił tętnicy. Ominął ją, aż w końcu doktor wycofał swoją zabawkę. Przejechał ostrzem po policzku Shane'a, pozostawiając na nim smugę krwi. Mógł wziąć co tylko chciał. Serce. Wątrobę. Płuco. Gardło. Nos. Uszy. Oczy. I w pierwszej chwili naprawdę miał ochotę kroić go kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze, ale to nawet trochę nie zaspokoiłoby tkwiącą w nim rządzy zemsty.
  Odłożył skalpel i przez chwilę trwał bez ruchu. Patrzył jak posoka cieknie z uszkodzonej skóry i spływała na podłogę. Nachylił się nad nim bardziej i zajrzał mu wprost w ślepia. Twarz została udekorowana w nieprzyjemnym uśmiechu. Nie śpieszył się. Wiedział, że bezsilność szelmy potrwa jeszcze kilka godzin, zatem miał jeszcze chwile, by bezkarnie rozkoszować się powiewem strach, który tchnął w ich znajomość.
  Uklęknął przy nieruchomym ciele i położył wcześniej spoczywający na ramieniu plecach na podłogę. Rozsunął zamek błyskawiczny i wyjął z niego pojemnik z gotową do użytku strzykawką. Bez skrupułów wbił igłę w ramię szelmy, wprost w żyłę i zaczął opróżniać zawartość naczynia krwionośnego, stopniowo napełniając krwią naczynie. Gdy odebrał mu jej wystarczają ilość, pozbierał swoje rzeczy, zerkając na bladość jego skóry. Irlandczyk prezentował jak koń samej Śmierci z biblijnej wizji apokalipsy - był trupioblady i mógł uchodzić za ducha, gdyby natura nie pozbawiła go gracji.
  Dr sięgnął po do połowy opróżnioną butelkę szkockiej i nabrał w usta spory łyk trunku. Poczuł przyjemne pieczenie w gardle, gdy w raz z alkoholem przełknął zbawienną myśl, że wreszcie się od niego uwolnił.
  — Trzymaj się zdrów, Shame.
  Shane usłyszał kroki, a potem okropne wycie zawisów, gdy drzwi zostały na powrót zamknięte i też mógł odetchnąć.
  Upiorna morda Halliego (na zawsze) zniknęła z jego życie, pozostawiając po sobie pamiątkę w postaci blizn i śladów po igle. Oraz upokorzenie.

WĄTEK ZAKOŃCZONY
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach