Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Go down

Toksyczna znajomość. [Jekyll x Shane] 09A6ud9

Miejsce: Europa.
Czas: Trzy lata po wirusie.




To był chujowy listopadowy dzień. Deszcz zacinał przez wiatr prosto w twarz, przez co ciężko było cokolwiek zobaczyć. Ulice; które cudem przetrwały niedawne kataklizmy, pogrążone w ciemnościach oświetlał  jedynie księżyc. Niby było to jakiś czas temu, jednak każdy kto przeżył wspominał to jak wczorajszy dzień. Śmierdząca szczynami Anglia na nowo raczkowała, próbując stawiać samodzielne kroki w odbudowie dóbr, którymi dawniej się szczyciła. Zahukani ludzie pragnęli łapczywie utrzymać wspomnienia o swym dawnym życiu i uparcie wypierać ze świadomości obraz nędznej Brytanii, która po apokalipsie wyglądała jak z książek historycznych, gdzie panowały czasy średniowiecza. Dostojne budowle ugięły się pod ciężarem siły wiatru oraz ognia, który niszczył wszystko na swej drodze. Nieprzychylne wody wylewały i praktycznie większa część ziem była pozalewana, a między wijącymi się roślinami pływały ciała trupów.
Shane dostał się do Londynu jakąś łodzią, która wypływała z Irlandii w tamte strony. Bez żadnych celów i perspektyw kierował się przed siebie, czując jak wirus rozrywa każdą jego komórkę w ciele. Nie ufał sobie. Przebywanie w większej grupie ludzie, wzbudzało w nim obawy przed ich wymordowaniem.  Zwierzęce instynkty grały najgłośniejsze melodie, rozrywając jego człowieczeństwo na małe strzępy. Zdziczał, a w pewnym momencie myślał, że oszalał. Zabił kilka osób bez żadnych emocji, czego dawniej najpewniej by nie dokonał. Śmierć przychodziła łatwo.
On łatwo ją dawał.
Wysiadł z łajby, czując jak deszcz obmywa jego grzeszne ciało, a chroniący go czarny płaszcz wsiąkł na dobre w skórę. Błoto i chlapa towarzyszyły mu aż do miasta, a raczej czegoś, co nazywali tam mieszkańcy. Zmierzał przed siebie, czując jak buty ślizgają mu się po stromej, brukowanej uliczce, na której potrącił parę osób ramieniem. Kilka wzburzonych głów odwróciło się za nim, jednak zamiast przeprosin, otrzymało gardłowe warknięcie.
Wzrokiem przesuwał po rozbitych szybach, szukając w nich jakichkolwiek oznak życia z dawnych pubów, jednak na nic się to zdało. Musiał zadowolić się pustostanem starej kamienicy, której konstrukcja zostawiała wiele do życzenia. Niestabilne belki nośne, podtrzymujące ciężar budowli były mocno uszczerbione w wielu miejscach. Dłuższy pobyt w podobnym otoczeniu, zdecydowanie zagrażał życiu.
Rudzielec zsunął z siebie czarny kaptur, podartego u spodu płaszcza i przeczesał niesforne kosmyki palcami. Roznoszący się smród spalenizny, nie wywietrzał pomimo nadmorskiego klimatu. Zrzucił z siebie mokrą odzież wierzchnią na stertę kamieni. Znalazł w innych pomieszczeniach jakieś drewniane pozostałości i z tego rozpalił sobie ognisko. BHP najpewniej nie pochwaliłoby jego pomysłu, jednak teraz wszelka biurokracja mogła każdego pocałować w dupę.
Siadł na skurzonej posadzce, starając się nieco zagrzać. Chciał ruszyć ku Francji czy Niemczech, aby na stałe nie utknąć na zgubnym zadupiu, które na pewno niebawem zaleje całkowicie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jedna rzecz, która się nie zmieniła i nie przewróciła życia Halliwella do góry nogami to kłębiące się na niebie deszczowe chmury produkujące nadmiar deszczu, które nieustannie nawiedzały stolicę, jak i samą niegdyś piękną Wielką Brytanię. Teraz chciało mu się już tylko rzygać od widoku gruzów. I zapachu rozkładu ciał, co po części bylo też jego zasługą.
Zacisnął dłoń na rączce podniszczonego parasola. Bądź co bądź sam w sobie nie był pierwszej nowości, dokładnie jak jego właściciel. Był brudny i podziurawiony. Ruda czupryna dodatkowo została schowana w głębokim kapturze o rozmiar za dużej kurtki, która jeszcze bardziej podkreślała szczupłą sylwetkę młodego lekarza, wisząc na nim jak na wieszaku. Samotne, długie do bioder kosmyki jednak nadal frywolnie unosiły się na wietrze. Zapomniał tej pieprzonej gumki do włosów. Znów. Coś się zanim wlekło.
Z jedną dłonią ciągnącą wór, drugą zaciskającą się na lichym nakryciu, stawiał ostrożnie kroki na wystającym wyraźnie krawężniku, testując przy okazji swoją koordynacje ruchową. W ostateczności - gdy się zachwiał - skoczył na równy grunt, dbając o to, by nie zaryć całą długością swojej kościstej budowy ciała o nierówny, popękany asfalt. Był przywiązany do swoich równych zębów, o które dbał prawie tak samo jak o zawartość apteczki pierwszej pomocy, toteż nie miał najmniejszego zamiaru rozstawać z tym swoim pełnym uzębieniem w towarzystwie  łez i akompaniamencie szlochu.  Zresztą ciągnął za sobą worek pełen zwłok, który przetarł się już w paru miejscach. Zarzucił go sobie na plecy, odrzucając tą głupią, krzywą parasolkę.
Nie miał zamiaru utknąć na tym zabitym czterema deskami zadupiu. Dawny Londyn przepadł pod gruzami upadłego miasta. Słyszał zresztą, że reszta świata skończyła podobnie, to nie zmieniało jednak faktu, że Halliwell w tym momencie - skoro odebrano mu możliwość studiowania - pragnął wielkich przygód i pogłębienia wiedzy swoim fachu – bliskiej jego sercu medycynie. Udało mu się w siedemdziesięciu procentach oswoić swoje nowe, lisie geny, choć wysokie natężenie wirusa w jego krwi nadal tańczyło w jego żyłach szaleńczy taniec, co było bezpośrednim skutkiem nielegalnego eksperymentowania z grupą pseudonaukowców. Mógł skończyć o wiele gorzej. Jak oni. Martwy. Był jednak stworzony do wyższych celów, dlatego podarowano mu nieśmiertelność.
Zarejestrował nieznaną sylwetkę, jednak krok nadal miał iście taneczny, jakby skurwysyństwo i niesprawiedliwość tego świata go nie dotyczyło, choć prawda była zgoła inna. Dostał nieźle po dupsku, próbując ożywić zwłoki siostry, którą wykopał spod domu. Nigdy wcześniej nie dostał takiego mentalnego kopa w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Upewniając się, że jego narzędzie zbrodni w postaci skalpela było w jego posiadaniu, dokładnie mówiąc rękawie, uśmiechnął się kącikowspeA był to okropny uśmiech i przede wszystkim niebezpieczny. Ni to drwiący, ni wyzywający.
Śmierć albo choroba — Obnażył zęby w kierunku siedzącego "na progu" JEGO mieszkania mężczyzny. Co prawda Halloween był parę tygodniu temu, co jednak nie przeszkadzało  Anglikowi w propagowaniu na każdym kroku swoich zainteresowań. Zabił już wielu, by spełnić się w tym zakresie, a od czasu wybuchnięcia grozy i terroru szukającego zemsty przez zniewagi świata Boga minęły trzy lata. Halliwell nie miał w tej materii problemu z adaptacją w nowym środowisku. — Odsuń się. Mieszkam tutaj i nie życzę sobie menelstwa — Co z tego, że sam przynajmniej dwa razy w tygodniu jesteś naprany jak PKS, Hollie — pod swoim dachem — oświadczył chłodno, mrożąc go lodowatym spojrzeniem zielonych ślepi, które przeszyły swoją ofiarę na wskroś. Mężczyzna stanowił właściwie dobry materiał na bagażowego i ochroniarza w jednym, którego zawsze warto mieć pod ręką. Halliwell nie był silny fizycznie. Jego autem od zawsze był analityczny umył, a nie mięśnie. To drugie można było nabyć, to pierwsze niekoniecznie, więc długowłosy czuł zapierającą dech w piersiach dumę z tego tytułu. — Jeśli chcesz wyrwać się z tego zadupia, trafiła ci się doskonała okazja — dodał enigmatycznie, brzmiąc trochę jak reklama tanich wczasów do Grecji.
Rzucił wór ze swoich pleców z takim impetem, że zadrżały liche, naruszane fundamenty, a jedna z odciętych kończyn – w tym wypadku głowa – wypadła i zatoczyła krąg. Spojrzenie martwych oczu zostało wbite wprost w nieznajomego.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Shane siedział przy ledwo tlącym się ognisku, dorzucając do niego jakieś stare medyczne książki, które znalazł w zawalonym domu, który aż się prosił o wyburzenie. Perspektywa spędzenia w nim nocy, napawała go jeszcze większym zmęczeniem niż wcześniejsze podróże po Irlandii. W Anglii wcale mu się nie podobało, zresztą nigdy nie uważał, że Londyn miał się czymkolwiek szczycić poza tłokiem i drętwymi ludźmi. A skoro o ludziach była mowa, akurat jakiś osobnik przypałętał się do jego tymczasowego lokum i śmiał twierdzić, że ta ruina należała do niego.
Złote ślepia przeniosły się na nowo przybyłego, a obojętny wyraz twarzy nie zmieniał się ani na chwilę podczas monologu natręta.
- Spierdalaj - rzucił ochrypłym głosem i dorzucił do paleniska kolejny tom. Ogień pochłonął go swymi językami, niszcząc każdą pojedynczą kartkę. Odwrócił wzrok od dość paskudnej gęby dziewczyny, za którą w pierwszym momencie wziął Anglika. Dopiero natarczywe stanie w jednym miejscu, zmusiło Shane do ponownego zerknięcia i intensywniejszego przyglądnięcia się tamtemu.
Facet. Dobrze, że nie skomentował tego na głos.
Siedząc kilka metrów dalej od nieznajomego wyczuł ostry smród, który normalny człowiek wyczułby ze znacznie mniejszej odległości. Wilcze geny dostarczyły wiele plusów w modyfikacji jego kodu genetycznego, jednak znalazłoby się równie dobrze kilka minusów martwego przedsięwzięcia.
Trup. A poza nimi - całkiem ruchliwymi - nikogo martwego nie było. No może poza zwłokami ukrytymi we worku, z którego wytoczyła się głowa.
Shane obserwował spokojnym wzrokiem odciętą kończynę aż ta, nie zatrzymała się. Ten świat zdecydowanie obudził nowych porąbańców, którzy ukrywali swoje chore zamiłowania w czarnych czeluściach, własnej osobowości. Jeśli ktoś miał jakieś żałosne nadzieje, że świat stanie na nogi i odrodzi się, był w grubym błędzie, a idealnym przykładem był na to Jason. Typowi brakowało jedyne maski hokejowej.
- Serio? Trup? Przyjaciół w nich szukasz? - zapytał, ale dało się usłyszeć nutkę pogardliwości oraz złośliwości. Podniósł się z kucek i wyprostował się, prezentując swoje metr osiemdziesiąt dziewięć wzrostu. Przygarbiony, mógł nie wydawać się wcale takim wysokim.
- Jedyna okazja jaka mi się trafiła, to pierdolenie jakiegoś pomyleńca - rzucił, a potem syknął, przyciskając dłoń do prawego ramienia. Na szarej, zabrudzonej koszulce pomiędzy palcami pojawiła się krew. Stara rana, którą sam starał się zszyć za pomocą zwykłej igły i jakiś nici, musiała w końcu nie wytrzymać nadwyrężania.
- Pytanie, co możesz mi zaoferować podczas magicznej podróży ku wyrwaniu się z zadupia zwanego śmierdzącym Londynem? - zapytał, nieprzejęty własnym ramieniem. Odsunął rękę od zakrwawionego miejsca i kopnął lekko głowę w stronę studenta medycyny - a raczej dawnego studenta medycyny. Możliwości jakich nagle dopatrzył się w absurdalnej sytuacji, mogły okazać się strzałem w dziesiątkę. Nic za darmo.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Halliwell nie tolerował obecności żywych istot w swoim najbliższym otoczeniu, dlatego zdecydowanie wolał ich martwe wersje. W triku nerwowym przyłożył dłoń do szyi, na której nadal odbijały się odciski palców. Ten niedorajdy, które je tam zostawił, dostał słoną nauczkę –  jego ciało zastygło parę dni temu w prawdziwych męczarniach. Jekyll na żywce wycinał mu wszystkie narządy rzecz jasna chirurgiczną precyzją  – nerkę, wątrobę, etc. i serce umyślnie zostawiając na koniec. Jego przeraźliwy krzyk nadal brzęczał mu w uszach. Zasypiając, miał nawet wrażenie, że wiatr, prześlizgujący się przez surowe, cienki, pozbawione okien ściany, nawołuje tego nieszczęśnika za światów. Jednak Halliwell nigdy nie był przesadnie religijny i nie wierzył w takie dyrdymały.
Oho, widzę, że jegomość ma kij w dupie. — Parsknął. Słysząc krótkie "spierdalaj" poczuł się normalnie jak w domu. Nie miał jednak zamiaru wyganiać tą kreaturę, bo mogła okazać się pomocna. Zamiast tego przesunął spojrzeniem po jego sylwetce. Był dobrze zbudowany i spełniał jego wymagania w każdym celu. Oblizał opuszkiem języka spierzchnięte wargi.
Pochylił się, zgarniając do ręki głowę i ponownie się wyprostował. Przejechał palcami po krótkich, lśniących włosach obgryzanych krwią, jakby w ramach otuchy.
Wykończył go wirus X — wyszeptał z dobrodusznym uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. Płynący w moich żyłach, dorzucił w myślach, zerkając wprost martwe oczy swojego nieżyjącego, najnowszego eksperymentu. Jego ton głosu zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Brzmiał jak bliska rodzina zmarłego, która wspominała o delikwencie ze łzami w oczach. — Największe okrucieństwo tego świata. Zmarł w prawdziwych męczarniach. Pluł krwią. — Otarł posokę z kącika zimnych warg, jakby chcąc tym samym potwierdzić swoje słowa. — Mam nadzieję, że piekło go pochłonie. — Uśmiechnął się okropnie, odrzucając głowę. W ślad za nią poszła mokra kurtka, toteż pozbył się nakrycia głowy. Nie posiadał budowy ciała kulturysty. Był kościsty i szczupły, o czym świadczyły wystające spod materiału bokserki barki. Najprawdopodobniej jego nowy „współlokator” byłby wstanie zdeptać go jak karalucha, nawet się przy tym nie wysilając.
Zapamiętaj to raz, a dobrze – najwierniejsi przyjaciele, to martwi przyjaciele, shame — odparł, odgarniając z ramion swoje długie, poplątane włosy.
Zmarszczył nos. Mężczyzna posługiwał się kaleczącym jego uszy irlandzkim akcentem, który zawsze wywoływał u Halliwella odruchy wymiotne w zaawansowanym stadium. Że też akurat musiał trafić na przychlasta z irlandzkimi korzeniami. Przez gorącą, angielską krew w swoich żyłach nie lubił tych kretynów. Jego niechęć dodatkowo została przypieczętowana pewnym  ignorantem, który swoim stopniami i osiągnięciami deptał mu po piętach. Prychnął. Przebieraniec, a nie lekarz.
Wykorzystując to, że ten debil pochylił się nad paleniskiem, aby rzucić w zęby ognia JEGO medyczną spuściznę, wziął ostry zamach. Ciężki but Halliwella skonfrontował się z otwartą ranę tego przygłupiego Irlandczyka, który śmiał znieważyć mądrość zdobywaną na przestrzeni wieków przez różnego typu naukowców. Lekarz wykopał je własnym rękoma spod gruzów umiłowanego niegdyś Londynu. Ta zniewaga będzie słono kosztować tego durnia…
Jestem w stanie zaoferować ci dwie rzeczy - moje towarzystwo i wyrwanie się z tego zadupia. Oferta nie odrzucenia, shame. — Docisnął mocniej czubek buta do ramienia mężczyzny. — Jeśli posłużysz mi za tragarza, w ramach zapłaty mogę poskładać twoje ramię. Nie radzę jednak testować mojej cierpliwości. — Wykorzystując element zaskoczenia – wcześniejsze słowa wyrzucił z siebie z taką szybkością lecących pocisków karabinu maszynkowego — jedną dłoń zacisnął na podbródku mężczyzny, drugą zaś wydobył skalpel z kieszeni. Przycisnął ostre jak brzytwa ostrze do szyi tej istoty niskiej kategorii, tworząc na jego skórze płytkie cięcie.  — Stul mordę. Masz chujowy akcent. Uszy mi krwawią. Popraw się — rozkazał, miażdżąc go bezlitosnym, wyrażającym pogardę spojrzeniem.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Gdyby była możliwość rozmowy z trupem Shane zdecydowanie wybrałby właśnie jego, a nie milutką pogawędkę z angielskim snobem. Jeśli kiedykolwiek uważał, że Anglia jest tragiczna to z momentem otworzenia gęby rudej szkapy, zmieniło się to diametralnie. Niechęć względem rodowitych mieszkańców wyspy podskoczyła o dodatkowe kilkanaście punkcików w jego niewielkiej skali.
Zdecydowanie był to chujowy, listopadowy dzień. Dzień nędzy i niechęci względem pogardliwego świata i podobnych kreatur, stąpających po jego ziemi, jak te znajdujące się z nim w zrujnowanym – o ile można było to tak nazwać – pomieszczeniu.
Na usta cisnęła mu się zgryźliwa uwaga, którą zdołał ostatkiem sił silnej woli powstrzymać na bardziej soczyste kąski. Szybko zorientował się, że angielski gbur dopiero się rozkręca.
Obserwował tandetne przedstawienie, jakie prezentował studencik i z trudem nie parsknął gromkim śmiechem zażenowania. Gdyby Bóg istniał, najpewniej spierdoliłby się z nieboskłonu z niepohamowanym rechotem nieboskiej komedii.
Odwrócił jedynie na chwilę wzrok, aby dorzucić kolejną książkę do paleniska, co okazało się dla niego największą głupotą. Zarejestrował zbliżający się obiekt i nim zdążył zareagować, poczuł but brzydkiej deski na swoim krwawiącym ramieniu. Wbił w niego harde spojrzenie, pełne nieokiełznanej agresji i złości. Pozwolił mu na dociśnięcie czubka i wyrzuceniu z siebie jakże kuszącej propozycji. Ból rozerwanej rany niejednego przyprawiłby o nagły przypływ mdłości i fali jęków, jednak on nawet nie pisnął. Był zbyt uparty. Furia jaka nagle odrodziła się w przygasłym ognisku, dusiła piekące uczucie bólu czy dyskomfortu.
Intensywnie wpatrywał się w angielskiego debila, a kąciki ust wygięły się w sadystycznym uśmiechu. Nawet element zaskoczenia w postaci skalpela, wywołał w nim w końcu reakcję; reakcję w postaci cichego parsknięcia. Płytkie nacięcie nijak go zmroziło. Potwierdziło jedynie zamiary, jakie pojawiły się w jego głowie z zawrotną prędkością.
- Czas minął – odezwał się z zachrypniętym głosem, a potem sytuacja ruszyła z kopyta. Shane złapał pokrakę za nadgarstek, wykręcając jego rękę w drugą stronę – chcąc mu w efekcie czego, wytrącić skalpel –  samemu nieco podnosząc się z klęczek i z impetem sprzedać Helliwellemu siarczystego byka. Mogłoby się wydawać, że rudzielec chciał dać głupiemu Anglikowi małego pstryczka w nos, jednak ta myśl była bardzo mylna. Wplątał rękę w jego długie kłaki, owijając je sobie wokół pięści i cisnął całym ciężarem studenta o pobliską ścianę.
- Oferta wydaje się niezwykle kusząca – powiedział półszeptem do jego ucha, kiedy z siłą przyparł go twarzą do ściany.
- Jak na razie twoje towarzystwo wydaje się mdłe, jak mój chujowy akcent. - Odwrócił go przodem do siebie i bez zbędnego pierdolenia, po raz kolejny potraktował jego buźkę –  tym razem – pięścią. Z uśmiechem na ustach i rozbawieniem w oczach przyglądał się fatalnemu wizerunkowi, jaki nagle zaczął sobą prezentować.
- Mh. Kurwa. Pobrudziłeś sobie ubranie. Wybacz moje maniery. – Puścił jego włosy i z przejęciem począł strzepywać mu z klatki piersiowej niewidzialne zabrudzenia. Fałszywa troska okazała się kolejną  przykrywką dla zadania bólu niedoszłemu lekarzowi, który pomylił się co do osób w kwestii wydawaniu rozkazów. Pięść Shane wbiła się z agresywnością w brzuch gospodarza domu. Trzeba było nauczyć go manier.
- Opatrz mnie, a może twoja parszywa gęba pozostanie w jednym kawałku. - Przesunął palcami po gładkim policzku Helliwellego, a następnie oplotły w żelaznym uścisku szyję długowłosego.
 - Sądzę, że się dogadamy – dodał spokojnie na zakończenie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Syknął, kiedy jego ramię zostało wygięte pod dziwnym kątem. Skalpel przeżył spotkanie pierwszego stopnia z popsutymi panelami, czemu towarzyszył charakterystyczny zgrzyt. Ten dźwięk zabrzęczał mu w uszach, odbijając się od czaszki. Próba wyrwania się w jego obecnej sytuacji nie miała jednak racji bytu. Doktor był cokolwiek bezbronny i nijak był w stanie zareagować na agresje ze strony tego pozbawionego piątej klepki śmiecia, o czym mógł świadczyć przeszywający ból lewego ramienia, którym ówże część ciała promieniowała przy każdej próbie poruszania nim, co jednoznacznie zasugerowało złamanie, choć w tym przypadku bolało, by bardziej.
Zaprzyjaźniony z chropowatą ścianą, z której odpadał tynk, jęknął i wyrzucił z siebie parę obrażających Irlandczyka przekleństw. W zasadzie od siły uderzenia dom zatrząsł się na fundamentach, będąc już bliski rozsypce. Pulsujący ból nosa uświadomił mu, że na skutek zderzenia się z cegłami, a potem także bezlitosną pięścią doznał złamania. Warga zresztą też odniosła szkodę - jej dolna część była rozcięta. Nie miał jednak czasu na rezonans. Mężczyzna zadbał o to z pedantyczną wręcz dokładnością. Złapał się za bolący brzuch, plując krwią. W akcie desperacji zaczerpnął łapczywie powietrze, krztusząc się nim. Po podbródku pociekł metaliczny płyn.
Zasłużyłeś na śmierć, gnido. Zdychaj— wysyczał, nie mając zamiaru opatrywać tego człowieka. Nie zasłużył sobie na łaskę jego kunsztu medycznego. Był nędznym przejezdnym, który samą swoją obecnością plugawił ziemię przodków Halliwella. Splunął swoją zatrutą posokę w twarz mężczyzny, wykrzywiając usta w coś na wzór uśmiechu, który jednak w tym momencie mógł uchodzić tylko i wyłączenie za niezgrabny grymas.
Locklear bez chwili zawahania docisnął mocno i przede wszystkim boleśnie kolano do krocza głupiego Irlandczyka, by uwolnić się spod wpływu zakleszczających się na jego szyi żylastych rąk, które sukcesywnie odbierały mu prawo do zaczerpnięcia oddechu. Który to raz od niespełna dwóch tygodni jesteś duszony, Hollie? Trzeci? Piąty? A może dziesiąty? W końcu przestał liczyć, poniekąd przyzwyczajony do tego stanu rzeczy, jednak samo przyzwyczajenie nie oznaczało akceptacji. Halliwell nie miał zamiaru tu umrzeć, tu ani w innym miejscu na Ziemi, dopóki nie opracuje lekarstwa na wirus X. Jego natężenie w żyłach doktora non stop rosło, toteż musiał się liczyć z tym, że w chwili obecnej jego organizm produkuje nadprogramowe krwinki czerwone w akcie odwetu - jakby system odpornościowy Anglika był w wiecznym konflikcie z tym skurwysyństwem. Sama adaptacja wirusa w jego organizmie była dość bolesnym procesem. Przed samą śmiercią zdarł sobie gardło, a gdy się obudził, poczuł nagły spadek ciśnienia i samoistny atak migreny. Jakby dostał kaca po dwudniowej libacji alkoholowej, a przecież przed apokalipsą rzadko zerkał do kieliszka. Za to ćpał prochy wspomagające koncentrację w dużych ilościach i w konsekwencji tego, mając problemy z zasypianiem, tabletki nasenne. Jak pierdolony ćpun.
Skoro to nie poskutkowało i palce jeszcze bardziej zacisnęły się na jego krtani, system obronny włączył się automatycznie. Halliwell nadal nie opanował w stuprocentach biokinezy, co wiązało się z konsekwencją niekontrolowanej zmiany postaci. W chwilach paniki czy strachu - nie wiedział, co czuje w tym momencie bardziej - odzywał się siedzące w nim lisie geny, toteż zaczął powoli przybierać jego formę. Najpierw wydłużyła mu się twarz i całe ciało pokryło rudym futrem – łudząco podobnym zresztą do koloru jego włosów. Jego struktura sama w sobie była gruba i miękka. Zadbane paznokcie zmieniły swój kształt, kolor na czarny i wydłużyły się. Kościste palce natomiast zmalały i zaokrągliły się, zniknęły także kciuki, a między nimi utworzyła się błona, która w ostateczności przekształciła się w poduszki, spomiędzy, których wystawało miękkie, białe i długie futerko. Zielone ślepia zwężały się, zmieniając barwę na żółte. Wokół nich pojawiły się czarne obwódki. Szyja też zmalała, więc siłą rzeczy wydostał się spod uścisku Shane’a, który nie zdążył zareagować. Podzielił los skalpela, tonąc w przenośni w swoich ubraniach. W jego przypadku nie rozerwały się na strzępy, bo każdorazowo przy przemianie masa ciała zmniejszała swoją objętość do siedmiu kilogramów, ciało znów osiągało co najwyżej osiemdziesiąt centymetrów. Nie zmieniał się więc w monstrualne bydle o nierównych kształtach i wadze słonia. Albo dwóch. W ostatnim etapie przemiany, która notabene trwała niecałą minutę, wydłużyła się kość ogonowa i ukształtowała się z niej puszysta kita.
Zwierzę zaskomliło, czując przeszywający go na wskroś ból, który zawsze towarzyszył biokinezie. Chcąc wydostać się spod ciężkich połów ubrań, zaczął się w nich szamotać. Sama czynność zajęła mu chwilę. Halliwell nadal zachował swoją świadomość, która w tej postaci o dziwo nie znikała. Żałował tylko, że nie umiał się w zwierzęcej skórze porozumiewać ludzką mową, co ułatwiłoby mu egzystencje.
Oblizał lisim językiem krew z psyka, przeszywając Irlandczyka spojrzeniem żółtych ślepi na wskroś. Syknął i najeżył grzbiet w geście obronnym, podchodząc do mężczyzny bliżej. Zrobił dwa okrążenia wokół niego, pociągając nosem, by zapamiętać dobrze jak śmierdzi. Obnażył zęby, warcząc jak rasowy rottweiler, choć był zaledwie lisem o normatywnej budowie ciała. Odbił się tylnymi łapami od spróchniałych desek, doskakując shame do gardła. Zacisnął na nim swoje zębiska, pod którymi poczuł metaliczny posmak krwi. Ostre pazury natomiast zahaczyły o poły ubrań – które rzecz jasna rozerwały się pod ich naporem - na poziomie barków, haratając skórę Irlandczyka. Nie ma tak jak dobry początek znajomości…
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Znęcanie się nad tą patologiczną kreaturą, sprawiło mu niemało frajdy. Wcześniej kiełkująca złość nagle znalazła ujście, a niepohamowana agresja obiekt do wyładowań. Nigdy nie miał problemów z przemocą —  no może licząc okresu dojrzewania — dlatego też, nie podejrzewał się o zadawanie komuś bólu z taką łatwością. Przychodziła dość naturalnie, płynnie. Ani przez moment nie przeszła mu myśl, że coś może być z nim nie tak. Wirus uwydatnił w nim wszystkie najgorsze cechy. Wyzwolił to, co Shane hamował ze względu na brata i ukrywał, aby młodszy nie był przerażony. Teraz go nikt nie hamował.
Nikt nie miał kontroli.
Niewidzialna smycz zerwała się, uwalniając w nim prawdziwe zwierzęce instynkty.
—  Zasłużyłeś na śmierć, gnido. Zdychaj.
Uniósł lekko kącik ust ku górze na wypowiedziane słowa. Brzydki grymas mający zastępować uśmiech, wykrzywił się z jeszcze większą kpią względem poczwary.
Czyżby nie dobili targu? Co za szkoda.
Czerwona krew zmieszana z ciągnącą się śliną wylądowała na twarzy Shane, który nawet nie zareagował. Wpatrywał się z intensywnością złotych ślepi w parszywe gały zaplutego doktorka, który wydał na siebie wyrok.
Oczywiście, kolano wbite w krocze przyprawiło go o chwilowe mdłości oraz warknięcie bólu, jednak pogorszyło to wyłącznie stan trzymanego. Palce zakleszczyły się w mocniejszym uścisku, podduszając go. Shane miał świadomość, że odbierze życie i ani przez moment, nie wahał się. Dopiero kiedy paskudna gęba Holliego zaczęła przypominać szczurzy pysk, dotarło do niego, że ma do czynienia z Wymordowanym. Śmierdzący szczur przemienił się w równie upierdliwego rudego lisa, którego po krótkiej  chwili zaczął przypominać. Wydostał się spod palców Maccoy'a, który korzystając z okazji, starł rękawem bluzy obrzydliwą ślinę studencika. Gardził typem. A uczucie to nasiliło się jeszcze bardziej w momencie kiedy ten doskoczył do jego szyi, zatapiając swe zębiska w miękkiej skórze. Wbił się pazurami w ubrania chłopaka, które czuł przy każdym szarpnięciu się zwierzęcia. Na chwilę go sparaliżowało. Sądził, że szczur przebił się przez tętnice i wszelkie próby wyswobodzenia się od niego spalą na panewce. Na szczęście nie trafił, a wówczas furia wzięła górę.
Shane syknął wściekle, tracąc resztki cierpliwości.
—  Wypcham cię gazetami. Ścierwo —  wychrypiał, kompletnie nie kontrolując własnej siły. Złapał za szyję lisa i z impetem oderwał go do własnej, na której rana powiększyła się znacząco. Wyglądała niczym mapa europejskich państw, rozrzuconych od siebie przez konflikt interesów. Krew obficie ściekała na odsłonięty obojczyk, chowając się przed oczami pod szarą koszulką i wędrując wzdłuż klatki piersiowej. Jednak w tym momencie nie było to ważne. Adrenalina napędzała go do dalszych działań bez zajmowania się własnym stanem fizycznym. Rudzielec cisnął niewielkim futrzakiem wprost na ścianę. Rzucił nim niczym piłką w kolegę na szkolnym boisku podczas gry w piłkę ręczną. Wyciągnął za paska broń, która wcześniej była ukryta pod krawędzią koszulki. Wycelował w  podstępną bestię i pociągnął za spust.
Ostrzeżenie.
Na drugi raz nie spudłuję —  Pocisk miał trafić prosto w łeb, jednak przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami i ku własnemu niezadowoleniu trafiał dupka gdzieś w okolicach „barku”. Sam oparł się plecami o gołą, czerwoną cegłę i głośno sapnął. Wsunął broń za pasek spodni, domyślając się, że Hollie nie zamierzał ponownie targnąć się na własne życie. Chociaż...
Nie zdziwiłoby go to zbytnio ze względu na upierdliwość rudego szczura.
Nie odrywając do niego wzroku, rozerwał krawędź koszulki i podszedł do psowatego.
Nie waż się —  syknął i kiedy Hollie mógł przypuszczać, że ten chce mu pomóc albo ruszyło go sumienie, Shane obwiązał mu pysk kawałkiem szmaty. Kaganiec pełną  gębą. Odsunął się od nadpobudliwego zwierzaka (coby ten go nie udrapał czy wcześniej nie chapsnął) i z powrotem siadł przy ognisku.
Pierdolony szczur. Rudzielec krwawił jak świnia. Ciekaw był kiedy zacznie mu ciemnieć przed oczami, a potem opadać z sił.
Jeśli mnie nie opatrzysz, zabiję cię. I zdechniemy razem. — Urocza perspektywa. Bardzo romantyczna.  
Spojrzał na Holliego, apelując do jego zdrowego rozsądku. Powątpiewał w jego domniemane zdolności medyczne, dlatego też chłopak miał jedyną szansę na uratowanie własnej skóry przed kulką między oczy i pokazaniu własnej wartości.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kąsał go w skórę, zapominając o bożym świecie. Celował, rzecz jasna, w tętnice i był naprawdę blisko, by się w nią wgryźć, ale ten zjeb oczywiście musiał mu w tym przeszkodzić. Zaparł się łapami, boleśnie wbijając pazury do obcej skóry, kiedy poczuł palce tego ścierwa na swoim drobnym karku. Skądinąd ten skurwysyn sam sobie zaszkodził, odciągając lisa od swojej szyi. Doktor z cichym sykiem urwał niewielki ochłap, co by go w następnym odruchu przeżuć i przełknąć. Na chwilę stanął mu w przełyku. Irlandczyk był ohydny w smaku, co miał mu zamiar wypomnieć, jeśli przeżyje, a ta kwestia miała teraz kluczowe znaczenie.
Wypcham cię gazetami. Ścierwo.
Sam się wypchaj, pokrako, chciał odpowiedzieć, w efekcie czego usłyszał tylko ze swojej strony warknięcie. Zamachał łapami, kłapiąc na niego pyskiem i właśnie w tym momencie został rzucony przez niemal całą długość pomieszczenia, do czego shame nie musiał nawet wykrzesać maksymalnej siły. Halliwell w postaci lisa był lekki jak piórko, więc na starcie znalazł się na stricte przegranej pozycji w zestawieniu z taką kupą mięśni.  
Lot trwał krótką, lecz bolesną chwilę, w której futrzak nijak mógł zareagować. Zderzył się boleśnie ze ścianą, spadając kręgosłupem na deski. By zaakcentować ból temu towarzyszący, skowyczył głośno. Pisk w zasadzie przeciął ciszę i odbił się od surowo urządzonych ścian, mrożąc mu na moment krew w żyłach. Podniósł się jednak po paru chwilach w akompaniamencie popiskiwania, obnażając na powrót zęby. Warcząc i sycząc na zmianę, nastroszył grzbiet, mierząc mężczyznę spojrzeniem. Był cały obalały, ale w pełni świadom zignorował ten stan rzeczy. Potruchlał w kierunku tej ograniczonej istoty, by wziąć odwet. Zatrzymał się dopiero wówczas, kiedy Irlandczyk wyciągnął spluwę. W odruchu bezwarunkowym skulił się w sobie, wiedząc aż za dobrze co to oznaczało. Jednak uruchomiony i nadwrażliwy system zwierzęcy był w tej kwestii nieugięty. Nadal furczał. Do dopełnienia obrazka brakowało tylko piany toczącej się z pyska. Och, ironio, nie wiedział, że w przyszłości faktycznie zarazi się tym chujostwem, znanym szerszej publiczności jako wirus wścieklizny.
Zamknął ślepia, kiedy to rozległ się brzęczący mu w wrażliwych na dźwięki uszach odgłos wystrzału. Skulił się bardziej, kiedy ułamek sekundy potem – jego zwierzęce zmysły nie miał problem, by zarejestrować ten moment, jednocześnie nie miał też szansy na reakcje; został poniekąd ogłuszony, więc towarzyszyła temu stanowi dezorientacja — pocisk zatopił się pierwsze w kłębi futra, a potem w skórze. Zawył agonalnie, przewracając się na zdrowy bok i leżał tak przez chwilę, sparaliżowany tępym, pulsującym wręcz bólem. Schował ogon pod siebie, w geście obronnym podwijając łapę. Bolało jak skurwysyn. Miał nawet wrażenie, że jego układ nerwowy w zwierzęcej formie był bardziej wrażliwy niż ten ludzki. Przycisnął pysk do krwawiącego miejsca, parę centymetrów nad barkiem. Lizał ranę kulistymi ruchami języka, choć był świadom, że w ten o to sposób naraża ją na bakterie i zwiększa możliwość przemieszczenia się pocisku.
W obliczu zagrożenia rozsądek został zepchnięty na dalszy plan, całkowicie zneutralizowany przez zwierzęce odruchy. Zamienienie się w człowieka w takim stanie byłoby w zasadzie jeszcze większym przejawem głupoty. Nie wiedział w końcu jak zareaguje jego ciało na tkwiący pocisk w okolicach żebra.  
Kiedy poczuł ten intensywny, charakterystyczny zapach mężczyzny, zatrzygał uszami, zamierając na ułamek sekundy. Serce natomiast boleśnie obiło się o żebra. Jeśli ten chuj chce spełnić swoją groźbę, Halliwell nie miał wyjścia – musi temu skurwysynowi odgryź wszystkie palce. Skomląc, przywołał się do porządku. Podpierając się na dwóch łapach tylnej i jednej przedniej, wyeksponował swoje zęby, by dać Irlandczykowi do zrozumienia, że nie był postawiony pod ścianą i faktem dokonanym. Jeszcze nie. Miał jeszcze szansę. Małą. Ale zawsze jakąś.
Zerknął niepewnie na szmatę w ręce tego skurwiela, robiąc kilka kroków w tył, aż przytulił się do zimnego, twardego muru. Zakłapał zębami w ostrzegawczym geście.
Nie waż się.
Sam prosisz się o guza, dupku.
Zawarczał wściekle. Rzucił mu się do palców z wcześniejszym zamiarem, lecz nie zdążył – Irlandczyk uwiązał mu pysk szmatą, uniemożliwiając lisowi ten ruch. Refleks miał opóźniony przez ból, który był bezpośrednią przyczyną otępienia, jak i zarówno osłabienia.
Doktorowi nie spodobał się ten prowizoryczny kaganiec. Syknął przez zęby, jedną łapą próbując zdjąć to gówno ze swojej twarzy. Próbował też ruszyć drugą, co się na nim zemściło. Zaskomlił.
Nie miał wyjścia. Spojrzał na plecy tego bęcwała. Chwiejnym krokiem, z wykluczeniem współpracy jedną łapą, przemieścił się ostrożnie i stosunkowo wolno, kwiląc ledwo słyszalnie. Szturchnął mężczyznę w ramię psykiem, by zwrócić na niego swoją uwagę. Gdy ten łaskawie to zrobił, lis spojrzał żółtymi ślepiami wprost w jego oczy, opierając na Irlandczyku ciężar swojego ciała. Cichy i cienki pisk. Było go stać tylko na tyle. I tyle powinno wystarczyć.
Nie wyleczę cię, skurwielu, jeśli nie usuniesz tego gówna z mojego ciała i nie zatamujesz krwawienia.
Doktor nie pokładał w tym bęcwale swoich nadziei. Gołym okiem było widać, że Irlandczyk posiadał subtelność walce drogowego, więc prawdopodobieństwo, że złapie aluzję było bliskie zero. Wykrwawią się zatem razem. Zajebiście. Położył łeb na jego kolanie, sapiąc ciężko, wywalając jęzor na wierzch. Sapał ciężko.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Shane siadł przy ognisku, mając nadzieję, że mały skurwysyn wykrwawi się na śmierć, a on w końcu będzie mieć święty spokój. Zakneblował mu psyk, postrzelił —  lis był unieruchomiony. Mógł zająć się własnymi ranami. Krew obficie spływała po szyi przez rudego zasrańca, który urządził im obu krwawą łaźnię. Shane zaczął przeszukiwać płaszcz ukradziony jakiemuś trupowi. Jedyne co w nim znalazł to kawałek bawełnianej chusty na głowę, którą pozwijał w cienki prostokąt i obwiązał sobie wokół szyji. Chujowo się oddychało z tym dziadostwem, lecz nie miał wyboru. Może gdyby przeszukał tę nędzą norę, znalazłby jakieś środki pierwszej pomocy. W końcu, ten pacan rzekomo studiował medycynę, a tomy medyczne miały to potwierdzać. Szczerze powiedziawszy wątpił w jego jakiekolwiek zdolności, nie wliczając jego konfabulacji na temat własnej sztuki medycznej.
Siedział nieruchomo nie zwracając uwagi na rude truchło, które sądził, że dawno zdechło. Ku jego utrapieniu.
Czego —  syknął w jego stronę, czując jak ten trąca pyskiem jego ramię. Wpatrywał się intensywnie w żółte ślepia i parsknął głośnym śmiechem. —  Chcesz mojej pomocy? To urocze. Im szybciej zdechniesz tym szybciej staniesz się dla mnie pożywieniem. Konaj —  rzucił nieporuszony. Miał głęboko w poważaniu jego ból, sam nie czuł się najlepiej jednak nie podejrzewał, że stan ten może ulec pogorszeniu. Podniósł rękę i wówczas poczuł silny, rwący ból w ramieniu. Przymknął oczy, aby zaraz je otworzyć, zaskoczony zuchwałością lisowatego. Skrzywił się, widząc pysk na kolanie. Obrzydzenie względem tej pokraki wzrosło o ponad sto procent.
Jak on nie znosił tego śmierdzącego kundla.
Tsh —  syknął pod nosem, zaraz podnosząc niewielkie ciało obiema rękami do góry. Ujął go pod tyłkiem, niczym małe dziecko i posadził wygodniej na udach.
—  Problematyczny futrzak —  mruknął bardziej do siebie niżeli do niego. Maccoy nie miał zielonego pojęcia jak zabrać się do wyciągania. Nie był lekarzem, ani tym bardziej studentem medycznego kierunku. Parę razy zdarzyło mu się obejrzeć filmy dokumentalne, na których wykonywano podobne czynności lecz wątpił, aby mu to wyszło tak perfekcyjnie jak tamtym.
Jedynym narzędziem jakie posiadał była damska pinceta do brwi, którą znalazł w torebce w jednym z domów na obrzeżach Irlandii. Sam nie wiedział po cholerę to wziął, jednak coś podpowiadało mu, że najbardziej absurdalne rzeczy mogą się przydać w kryzysowych sytuacjach. Akurat taka mu się trafiła. Kto by przypuszczał, że przyjdzie mu operować lisa. Wrednego, małego lisa. Ściągnął mu z pyska prowizoryczny kaganiec, gdyż każda szmata będzie niezbędna do zatamowania krwawienia.
Nie waż się gryźć, bo cię dobiję —  rzucił cierpko. Albo menda zrobi to po jego myśli, albo rudzielec ukróci cierpienia poczwary.
W końcu drżącymi palcami wsunął pincetę w niewielki otwór, po omacku próbując uchwycić kulę. Zabieg ten wcale nie należał do najłatwiejszych. Pinceta była zdecydowanie za mała w stosunku do kuli, dlatego musiał specjalnie rozszerzać jej nóżki, aby móc złapać między nie pocisk. Namęczył się i natrudził, kurwując pod nosem na wszystkie nieszczęścia na świecie. Całkiem niespecjalnie zadał lisowi więcej bólu niż mogłoby się wydawać, jednak po ciężkim trudzie udało mu się.
Na palcach miał lisią krew, która jakiś czas temu złączyła się z jego własną tym samym wypompowując ze zwierzaka chęci do działania. Uroki bycia wymordowanym. Specyficzna krew, która odbierała siły i osłabiała.
Oprał się plecami mocniej o gołą cegłę i przymknął powieki, czując jak sam traci chęci na cokolwiek. Rana na ramieniu oraz szyi, dawała skutecznie o sobie znać. Teraz to on potrzebował pomocy i miał nadzieję, że parszywa gnida udzieli mu jej. No chyba, że nie posiada żadnego honoru, czego mu oczywiście ujmował.
Był zmęczony, coraz bardziej. Wirus buzował i szalał w każdej komórce jego ciała, dopominając się o uwagę ze strony nosiciela, który ujarzmił go w osiemdziesięciu procentach. Wilcze geny jakie posiadł wraz z własną śmiercią, nie należały do pieszczochów kanapowych, a dzikich zwierząt. Poniekąd sam stał się dzikim.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Skomlał pod nosem i piszczał na zmianę, kiedy ten cokolwiek niekompetentny dureń opatrywał jego ramię. W zasadzie parę razy otworzył psyk i obnażył zęby w kolejnym odruchu bezwarunkowym – system obronny działał bez zarzutu — by ugryźć shame w rękę, ale siły jeszcze bardziej się z niego ulatniały, co musiało być wynikiem utraty krwi w sporej ilości.  Ostatecznie więc zamknął załzawione, lisie ślepia, skowycząc cicho, ale przeciągle.
Przez parę minut tkwił kompletnie bez ruchu, przeciągając w czasie to co było w zasadzie nieuniknione. Powrót do ludzkiej formy. Po chwili jednak zaczął się niespokojnie wiercić, by ostatecznie wygrać tymczasowo walkę z wysokim natężeniem skurwysyństwa we krwi.  W pierwszej kolejności zniknęła futro i pojawiły się długie, poplątane włosy w kolorze sierść. Potem psyk przekształcił się w nadal zakrwawioną twarz, a ciało wróciło do swojej wielkości razem zresztą z rękami i nogami, a także palcami, czemu towarzyszył rzecz jasna ból przemieszczania się organów i wzrost kości. Nie zniknęła tylko para lisich uszu i puszty ogon.
Oparł czoło o bark Irlandczyka, oddychając płytko, nierówno i przede wszystkim głośno. Przemiana zawsze była dla jego organizmu wyczerpująca, a na przestrzeni trzech lat nic się w tej kwestii nie zmieniło, jakby efekty uboczne w jego przypadku były wręcz nieuniknione. Drżące palce prawej dłoni zakleszczyły się na ramieniu mężczyzny, a z zaciśniętych w wąską linię warg zaś wydobyło się ciche stęknięcie spowodowane przeszywającym go na wskroś bólem. Dopiero teraz poczuł na sobie konsekwencje uderzenia o ścianę; miał potłuczone co najmniej dwa żebra i uszkodzony lewy bark. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, że będzie musiał w najbliższym czasie skonsultować się z kimś, kto przyswoił -  przeciwieństwie do tej pozbawionej taktu irlandzkiej szelmy – postawy medycyny. Przybywanie w towarzystwie tego szemranego typa uwłaszczało godności Halliwella, choć sam nie był święty pod żadnym kątem. Najprawdopodobniej obaj mieli sporo za uszami i na przestrzeni ciągnących się w nieskończoność lat ich egzystencji ten dorobek się rozrośnie się do rozmiarów muru chińskiego.
Nie ruszaj się, skurwielu, i najlepiej nie oddychaj, bo uduszę cię gołymi rękami — odparł w końcu, ignorując swój stan zdrowia. Odsunął się od tego błazna na bezpieczną odległość, jakby był nosicielem HIV czy innego syfu. Musiał tego kretyna, zresztą zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, opatrzyć. Nie miał zamiaru posiadać u niego długo wdzięczności, choć prawdę powiedziawszy ta kupa mięśni sama była sobie winna zaistniałej sytuacji. To ona w końcu wtargnęła na prywatną posesję doktora.  
Podniósł się równie gwałtownie z klęczek, czując otarcia na kolanach i nadgarstkach z tego tytułu. Jednak nie to w tym momencie wywołało u Halliwella nadmiar frustracji.
Do końca życie się nie wypłacisz, więc przestań się gapić. — Prychnął, czując na sobie spojrzenie tej szumowiny i ameby w jednym. Szalała goryczy przelała się w momencie, kiedy musiał prosić go pomoc. Teraz przekroczyła wszelkie możliwe granice wytrzymałości.
Podszedł do sterty porzuconych przez lisa ubrań. Skompletował je, by w ostateczności znów je pośpiesznie założyć. Sięgnął po gumkę do włosów, które zwykła zaciskać się na jego nadgarstku i westchnął  cicho, kiedy rzecz jasna, zgodnie z oczekiwaniami, jej nie zastał. Musiała się sunąć ze zwierzęcej łapy.
Udziel mi odpowiedzi na podstawowe pytanie – jak długo męczysz te ramię, shame? — zapytał, zerkając na niego kątem oka. Ton jego głos uległ przekształcony. Pobrzmiewał nutą profesjonalizmu.
Przeszedł do drugiego pomieszczenia i zaraz wrócił z apteczką. Przejrzał szybko jej zawartość, a na usta wkradł się mimowolnie okropny, niezwiastujący nic dobrego szczwany uśmiech. Co prawda nadal czuł się jak po przetoczeniu krwi, ale perspektywa, że będzie mógł poznęcać się bezkarnie na tym palancie poprawiała mu w znacznym stopniu humor.
Skończyły mi się środki przeciwbólowe, więc trochę pocierpisz — powiadomił go z niezdrowym błyskiem w ślepiach. —  Masz dużo szczęścia, shame. Trafiłeś na mistrza medycznego fachu. Najprawdopodobniej najlepszego na całym terenie, a co za tym idzie, jak się pewnie domyślasz, moje usługi słono kosztują. Na jakie nazwisko wystawić rachunek?[/color] — dodał jeszcze, jakby to była kluczowa kwestia tego przedsięwzięcia. To było wręcz pewne, że ten kretyn był skazany na jego łaską bądź niełaskę, czy mu się to podobało, czy też nie. — Połóż się. Może mniej pocierpisz jak będziesz posłusznie wykonywać moje polecenia. Może. — Podkreślił, bo nie miał zamiaru go w tej materii oszczędzać. Jego wachlarz medycznych umiejętność skądinąd nie był też w żaden sposób rozwinięty – doświadczenie miał dopiero zdobyć na przestrzeni tych wszystkich lat, poświęconych podróżą po świecie – jednakże obrażenia mężczyzny nie wydawały się być skomplikowane. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. To, że sam w sobie był trudnym przypadkiem nie ulegało żadnym wątpliwościom doktora.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Shane robił wszystko co tylko się dało, aby wyciągnąć nieszczęsną kulę tkwiącą w ciele niewielkiego futrzaka. Brak doświadczenia oraz minimalnych chęci udzielenia mu pomocy, spowodował, że lis dodatkowo cierpiał. Nie było to do końca zamierzone, jednak świadomość osoby jaką skrywało to stworzenie, jedynie działało na niekorzyść wspominanego. W końcu zabieg udał się pomyślenie, a ranę zatamował wcześniejszym kagańcem szczura.
Nie dał mu się nacieszyć własnym triumfem pierwszej operacji, gdyż zaczął znowu się zmieniać w tą paskudną, płaską laskę po nieudanej mutacji, która w końcu zdecydowała się zmienić płeć. Siedział nieruchomo nawet wtedy, kiedy mokre czoło oparło się o jego ramię. Usta wykrzywił niechętny grymas, pogłębiający się z chwilą  zaciśniętych palców.
Dość tych czułości — wychrypiał. — Przestań kłapać dziobem. — Coraz bardziej siły go opuszczały, a użeranie się z tym osobnikiem było mu teraz najmniej potrzebne. Przymknął ciężkie, rozpalone powieki dając sobie chwilę na odpoczynek. Nie oglądnął się za nagim towarzyszem, który bez skrępowania eksponował własne (nie)wdzięki. Zresztą, nie interesował go w obecnym momencie. Ramię i sporej wielkości rana na szyi skutecznie dawały o sobie znać i jedynie im poświęcał całą swoją uwagę. Palcami przesunął po prowizorycznym opatrunku uciskającym krwawienie i dopiero wówczas obejrzał się za Hollim.
Nie jestem ci nic winien — odparł. Jeśli ta menda sądziła, że Shane powinien mu być za cokolwiek wdzięcznym, był w grubym błędzie. Ich rachunki wyrównają się na zero w momencie udzielenia pomocy przez pożal się Boże niedoszłego lekarza.
Teraz będzie już tydzień — rzucił na zadane pytanie. Ton profesjonalizmu jaki udało mu się wychwycić pomiędzy bełkotem innym słów, wcale nie podniósł go na duchu. Hollie nie sprawiał wrażenie zaufanego oraz kompetentnego lekarza, wręcz przeciwnie — rzeźnik z piekła rodem.
Nie zamierzał ujawniać przed nim wszystkich swoich kart. Wystarczyło, że Shane poznał prawdziwą twarz Holliego, która się okazała małym lisem. Obserwując zachowanie tego małego szczura mógł oscylować, że zmienił się w Wymordowanego mniej więcej w podobnym czasie do niego. Dopóki sytuacja nie wymagała ujawnienia własnej, drugiej formy nie zamierzał wywoływać wilka z lasu.
Jakby przebywanie z tobą w jednym pomieszczeniu nie było wystarczającym cierpieniem. — Odbił piłeczkę. Nie zamierzał się przed nim korzyć i jęczeć z bólu. Przez ostatnie trzy lata był tyle razy zszywany i opatrywany, że przyzwyczaił się do ukłucia igły na tyle, że przypominała mu ona ukąszenie komara.
Mimo to pozwolił mu działać. Zresztą nie miał wyboru. Musiał zaufać tej cholernej szelmie, nawet jeśli zdrowy rozsądek krzyczał, aby przetrącić mu kark jak tylko się zbliży. Niejednokrotnie bywał w gorszych sytuacjach, więc dlatego z tej nie miałby wyjść żywy? Może gdyby tak faktycznie...
Nie będę leżeć. Tak mi dobrze. — Ich współpraca zapowiadała się na jedną z tych cięższych. Nie miał zamiaru pozbawiać się możliwości obronienia przed krwiożerczym szczurem, który widocznie jeszcze całkowicie nie doszedł do siebie po zachłyśnięciu się jego skażoną krwią. Bawiło go to, dlatego też cicho parsknął pod nosem, co mogło się wydać nieco dziwne.
Obaj wiemy, że tylko czekasz, aby zadać mi ból. — Żadna tajemnica skoro prawie zrobiłeś z niego dywanik do łazienki.
Czy czuł się z tym źle? Nie. Czy miał wyrzuty sumienia? Nie. Czy zamierzał zmienić to, aby ten nie znęcał się nad nim? Oczywiście, że nie!
Shane dzięki bólowi czuł, że żył. To ten paskudny stan fizyczny utrzymywał go w pionie oraz w ryzach. Przypominał o własnej — mimo wszystko — śmiertelności. Domyślał się, że jego życie będzie wyglądało całkiem inaczej odkąd stał się Wymordowanym. Ludzie, którzy przeżyli, bali się podobnych do niego. Zapanowało Średniowiecze i ciemnota przed czymś, co odstawało od normy. Przerażeni ludzie byli jeszcze większymi szaleńcami, niżeli on.  
Gdzie zamierzasz się wybrać? — Przypomniał sobie nagle o wcześniejszej propozycji. Czy warto pakować się w sidła ku nieznanemu z kimś tak niestabilnym emocjonalnie, jak ta angielska pokraka? Nie brzmiało to wcale rozsądnie, jednak ostatnimi czasy żadne decyzje podejmowane przez Shane nie były rozsądne. Impulsy jakimi kierował się, wielokrotnie doprowadzały do jego upadku. Sądził, że w tym przypadku nie będzie wcale inaczej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach