Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 13 1, 2, 3 ... 11, 12, 13  Next

Go down

Pisanie 17.02.15 14:55  •  Hotelowy bar. Empty Hotelowy bar.

Hotelowy bar. Zzzzmenal_wxashsr

Bar w Czarnej Melancholii

Ta dość obszerna sala znajduje się na parterze. Zaraz po wejściu do hotelu od razu wiadomo, w którą stronę się udać, by tam trafić, o czym gości informuje dodatkowo drewniana, nieco podniszczona tabliczka. Nie można powiedzieć, by hotelowy bar cieszył się szerokim wyborem alkoholi, ale standardy i tak są tu dość wysokie jak na Desperację. Zaopatrzeniowcy robią, co mogą, by bardziej cywilizowana część skażonej krainy miała okazję otrzymania jakiegoś drobnego zalążka luksusu. Bardzo drobnego. Alkohole sprowadzone z M-3 to tutaj rzadkość i rarytas, na który niewielu może sobie pozwolić. Większość trunków przędzono w Desperacji, można rzec, z byle czego, więc nie ma mowy, by jakkolwiek delektować się ich smakiem – służą głównie po to, by na jakiś czas zapomnieć o szarej rzeczywistości. Zarówno w przypadku napitków, jak i jedzenia: różnie bywa. Raz są, raz ich nie ma. Ale to w końcu Desperacja, więc nie ma się czemu dziwić, nie?
Miejsce to samo w sobie nie przeszłoby tradycyjnej kontroli sanepidu, chyba że zdołałby przymknąć oko na mocno zdezelowane meble, czyszczenie naczyń wodą sprzed tygodnia, żeby się nie zmarnowała, a także brudną podłogę i protestujące skrzypnięcia desek; nie wspominając już o wszelkich przerwach w dostawie prądu i co jakiś czas irytująco migających żarówek. Dookoła unosi się zapach jedzenia, papierosów, alkoholu oraz kurzu, które w połączeniu tworzą mieszkankę wybuchową dla czułych nosów. Jest to najbardziej zatłoczone miejsce w hotelu. Często brakuje tu miejsc, a wśród tylu zapitych mord całkiem łatwo o zamieszanie. Miłej zabawy.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.02.15 22:46  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Miałeś dać sobie radę.
Radzę sobie zajebiście.
Od nieoczekiwanego zajścia minęły raptem cztery dni, a on już szukał szczęścia w popękanej szklance, napełnionej beznadziejnym trunkiem. Każdy miał różne sposoby na „radzenie sobie”, ale szczęścia jak nie znalazł, tak dalej go nie było. Już powinien być, kurwa, najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a zamiast tego z kwaśną miną spoglądał, jak ilość jego antidotum na pamięć maleje, a on nadal nie czuje różnicy. Tylko mocniej huczało mu w uszach. Gwar barowych rozmów, głośne śmiechy docierały do niego jakby zza ściany. Smród papierosów, których przecież tak nie znosił, przestał mu przeszkadzać jakieś trzy kieliszki temu. Nie odczuwał już też tego nieznośnego bólu w plecach, właściwie zupełnie zapomniał o na nowo otwartych ranach. Niedbale zawiązany bandaż zdążył już przeciec jakiś czas temu, ale czerń koszuli pochłonęła zupełnie szkarłat krwi, dzięki czemu fakt kiepskiego stanu blondyna był w stanie umknąć innym. I dobrze. Obraz przed jego oczami nie potrafił ustać w miejscu i coraz częściej rozmywał przypominał barwną plamę. Gardło drażnione alkoholem paliło coraz bardziej, ale to nieznośne ciepło czuł na całym ciele. Drżącymi palcami zaczepił o dekolt podkoszulka i odetchnął głębiej, chcąc jakoś uporać się z dusznościami. Chociaż już dawno powinien przestać, jeżeli tego wieczoru nie chciał skończyć jak statystyczny menel spod monopolowego, nie potrafił tego zrobić, bo nic się nie zmieniało. Nie zauważył, w którym momencie przekroczył granicę umiaru, gdy próbował ułożyć burdel w swojej głowie albo przynajmniej zamieść swoje śmieci pod dywan, byleby nie mieć ich na widoku.
„... nie możesz tego na odwal zmieść pod dywan...” ― znajomy głos zadudnił mu w głowie. Jak na złość musiał zrobić to kilkakrotnie, bo w przeciwnym razie Leslie mógłby nie zrozumieć, że jego możliwości były mocno ograniczone.
Wypuściwszy materiał z uścisku, potarł palcami pulsującą skroń. Rzecz jasna, musiała minąć chwila zanim w ogóle udało mu się wycelować w odpowiednie miejsce. Ręka odmawiała współpracy.
Zamknij się, Jace. Sam wszystko zamiatasz. Jebane zawahanie. Nie jestem ślepy.
Głos ucichł.
Dlatego mu nie powiedziałeś?
Wiedział, że właśnie dlatego. Gdyby powiedział to wprost, nie byłoby już żadnej drogi powrotu. Nie, żeby teraz czuł się jak osoba z jakimikolwiek perspektywami, ale póki co wszystko wydawało się łatwiejsze. Wszystko można było wymazać, bo nie zostało powiedziane ani napisane. Więc dlaczego nie zrobił tego już wtedy? Nie wiedział. Może po prostu tego nie chciał. Może w pierwszej chwili wydawało mu się, że jednak miał jakiś cień szansy, ale to wrażenie zdążyło wyparować im dłużej się nad tym zastanawiał. Dał mu czas. Oczywiście. Nie miał żadnego powodu, by tego nie robić, ale gdzieś tam pożerała go chora świadomość, że ten czas nigdy nie zostanie wykorzystany. Są rzeczy, których nie da się zrobić tylko dlatego, że zakłada się możliwość ich zrobienia. Mogło być jak dawniej, nie narzucałby się, bo kiedy wreszcie dostawał od życia jakąś cytrynę, nie zamierzał robić z niej jebanej lemoniady. Ta cytryna była zepsuta. Każdy by to powiedział.
Księżulek z ciebie. Jak się nie ma co się lubi...
To się nie lubi tych, co mają.
Kogo zatem nie lubisz?
Nie wiem. Może to i lepiej.
Poza tym od kiedy jesteś aż takim pesymistą, co, Leslie?
Pewnie był nim od zawsze. Musnął paznokciem skórę na szyi, prawie dosięgając zaczerwienionego miejsca, o którym właśnie sobie przypomniał. Parsknął nerwowo, chwytając za szklankę z takim rozmachem, że kilka kropli dosłownie wyskoczyło z naczynia i rozbryznęło się na porysowanym blacie. Przysunął szklankę do rozchylonych ust, przechylił i wyżłopał – po tylu wypitych kolejkach można już tylko żłopać – gorzki napitek do dna.
Łup.
Szkło uderzyło o drewnianą powierzchnię.
Kaaat ― rzucił ochryple tonem nastolatka, który został obudzony nad ranem. Miał zabrzmieć przymilnie, a wyszło jak zwykle. Powinien grzecznie poczekać aż czarnowłosa zwróci na niego uwagę, ale nie mógł czekać: ― Dolej.
Miał pecha, że to właśnie dziewczyna stała dziś za barem, jednak z dwojga złego wolał już ją od oglądania parszywej Ronny'ego. Wiedział, że nie będzie łatwo, gdy obrzuciła go – znowu – tym swoim sceptycznym, a zarazem matczynym spojrzeniem, nie przerywając przy tym czyszczenia kufla. Nie musiała nic mówić, by zrozumiał, że nie podobał jej się stan, do którego się doprowadził.
Dolej? Jesteś schlany! Co z tobą, do cholery?
Nie jestem s... s... sch... ― Ściągnął brwi w skupieniu, opuszczając niezdrowo błyszczące spojrzenie z twarzy dziewczyny na blat. Z marudnym pomrukiem potarł czoło wierzchem dłoni, ale na szczęście szybko zdał sobie sprawę, że w tym stanie nawet najprostsze słowa będą sprawiać mu problem. ― Nie jestem.
Cóż za stanowczość!
Ach tak? ― prychnęła. Widocznie nie był dostatecznie przekonujący.
Tylko...
Brunetka uniosła brwi w oczekiwaniu. W innej sytuacji może poczułaby się rozbawiona, ale teraz z rozdrażnieniem przyglądała się, jak jej jasnowłosy współpracownik próbuje nieudolnie zwiększyć obroty swojego mózgu, już mocno przytępionego przez procenty. Jedyne pocieszenie odnajdywała w nietrwałości tego stanu, ale i tak żałowała, że w ogóle musi go oglądać. Wyglądał wystarczająco beznadziejnie i bez tej zapijaczonej gęby.
Dalej, Zero. Dasz radę.
... lekko wcięty.
Kat zaniosła się suchym i głośnym śmiechem, którym na krótką chwilę ściągnęła na siebie uwagę kilku gości znajdujących się na sali. Kolejny argument zmiażdżony w tak beznadziejnie prosty sposób.
Cillian uniósł mętny wzrok na twarz znajomej, choć do swojego punktu zaczepienia dotarł w dość okrężny sposób. Gdy już mu się to udało, jego twarz spoważniała. Trzeba przyznać, że jak na kogoś, kto ledwie ocierał się o zderzenie z rzeczywistością, ale jeszcze w nią nie przywalił, potrafił wyglądać naprawdę poważnie. Ledwo kontaktował, ale wolał aby nic nie stawało mu na przeszkodzie i wolał nie znosić tego kpiącego spojrzenia błękitnookiej.
Potrzebuję tego, Kat. Tylko ten jeden raz.
Potrzebujesz?! Chcesz wiedzieć, czego naprawdę potrzebujesz?
Nie mów mi jak mam żyć, kobieto – właśnie to chciał jej przekazać, gdy odruchowo skrzywił się zrzędliwie pod wpływem podniesionego głosu. To czas, aby pogodził się z tym, że z PMSem nie wygra?
Uderzenia w łeb. Nie wiem, co ci się stało. Nie obchodzi mnie to. Masz zabrać swoje dupsko z tego stołka ― pochyliła się nad ladą i złapała go za kołnierz, by podkreślić siłę tego rozkazu ― a ja zaprowadzę cię na górę. Od tamtego momentu będziesz grzecznym chłopcem i pójdziesz sp--
KAT! Chodź tu na chwilę!
Zbawienny głos dotarł zza drzwi, a czarnowłosa warknęła cicho i zmrużyła powieki. Mimo że to nie Vessare był tym, który jej przeszkodził, musiał znieść ostrzał jeszcze bardziej poddenerwowanego spojrzenia. Z jakiegoś powodu sprawiło ono, że kąciki ust anioła drgnęły i zaraz wykrzywiły jego usta w niemrawym, ale widocznie złośliwym grymasie.
Do nogi, Kat. ― Cmoknął ostentacyjnie. Kosztowało go to jedno trzepnięcie w łeb, które ledwo poczuł i którego tak czy inaczej nie zdołałby uniknąć. Odezwało się ono krótkim dudnieniem w głowie, a jasne kosmyki w tym miejscu roztrzepały się jeszcze bardziej. Leniwie przechylił głowę na bok.
Dlatego zaraz wracasz do siebie. Po pijaku jesteś jeszcze większym chujem niż zwykle, Zero. Zaraz wracam. Nie ruszaj się stąd i nie sprawiaj więcej problemów.
On i sprawianie problemów? Był tak mało problematyczny, że kiedy tylko wymordowana zniknęła za drzwiami, on wsparł się rękami o blat i chwiejnie wstał z taboretu. Nie zamierzał odchodzić od baru, bo szybko zyskał sobie nowy cel. Lekko kołysząc się na boki, pochylił się nad blatem i wyciągnął rękę po butelkę, która stała po drugiej stronie. Sięganie po przyszłą zdobycz nie było takim łatwym zadaniem. Skrzydlaty musiał mieć nadzieję na to, że Kat nie wróci zbyt szybko. A kiedy już wróci i zobaczy, że jego szklanka znowu jest pełna, powie jej, że odmawiał, ale ta kolejka sama się nalała. Magia!
Tak nisko się staczasz?
W myślach zaklął, gdy butelka zaczęła troić mu się w oczach. Ostatecznie jego trudy zostały wynagrodzone. Ostatni raz zerknął na drzwi i cofnął się, opadając na krzesło. Wreszcie zaczął ustawiać gwint nad szklanką, by odpowiednio w nią wycelować. W ciągu tych kilku sekund czuł się, jakby los świata spoczął na jego barkach. Pieprzona ironia losu, co?
A kiedy już wreszcie jego uszy wypełnił charakterystyczny dźwięk przelewającej się cieczy...
Coś szturchnęło jego łokieć.
Coś sprawiło, że momentalnie odstawił alkohol na bok, widząc, że przezroczysty płyn rozlewa się dookoła. Istne marnotrawstwo.
To coś powiedziało, że to on ma uważać. ON. Przecież nic nie zrobił.
Chyba sobie żartujesz, pojebie.
Może jeszcze chciał przeprosin?
Leslie przekręcił głowę na bok, wwiercając roziskrzony wzrok w profil jakiegoś grubasa. Zdziwiło go, że taboret, na którym usiadł nie wlazł mu w jego opasłą dupę. Nieznajomy był tak paskudny, że nawet bez alkoholu jego twarz rozmywałaby mu się przed oczami, bo mógł przysiąc, że przypominała wyjątkowo niesmaczną galaretkę. Wyglądał jak żywa krzyżówka psychrolutes marcidus i człowieka, co w tych stronach na pewno nikogo nie dziwiło.
Ale może...
Jasnowłosy zamknął oczy, jakby w tej jednej chwili poczuł się naprawdę źle. W myślach policzył do trzech, choć w rzeczywistości trwało to nieco dłużej. Musiał naprawdę wytężyć swój umysł, by przypomnieć sobie, że po jeden było dwa, a po dwóch w końcu wypadało dobić do trzech. Kiedy wreszcie otworzył oczy, ta krzywa morda ani trochę nie wyładniała i na domiar złego była zwrócona ku stróżowi.
Jednak nie.
Na co się gapisz, psie?
Przez ciebie rozlałem, wieprzu ― wyrzęził bez większego poruszenia, starając się brzmieć na tyle wyraźnie, by jego nowy „kolega” nie miał problemów ze zrozumieniem przekazu. Skoro już tak sobie słodzili...
Co powiedziałeś? ― wycedził, jakby za wszelką cenę starał się nie pokazać, że użyte określenie wybiło go z rytmu. Żaden grubas nie lubił być porównywany do świń.
Zastanawiałem się ― musiał przerwać na chwilę i wziąć głębszy oddech. Ciężkie i brudne powietrze miażdżyło mu płuca. Mówienie zaczynało przyprawiać go o mdłości, ale mimo tego wargi znów wykrzywiły się w zgryźliwym uśmiechu, jakby nagle wpadł na wyjątkowo błyskotliwy pomysł. ― Czy nie weźmiesz udziału w akcji „Podziel się posiłkiem”? Dzieci będą ci wdzięczne, a ty... Ty możesz potraktować to jako dietę. ― Kiwnął słabo głową.
Chciał dodać coś jeszcze, ale głośny warkot przerwał jego pijacką tyradę. Później, gdy obcy mężczyzna szarpnął go za fraki, musiał zacisnąć usta w wąską linię – żołądek skręcił mu się od gwałtowności tego ruchu, a anioł miał przed oczami to rozszalałe morze alkoholu w swoim żołądku. Miał szczęście, że obecny stan nie zaburzył jego instynktu samozachowawczego. Zacisnął palce pewniej na szyjce butelki, której nie wypuścił z ręki do teraz i uniósł ją wysoko, przymierzając się do ciosu. Cała zawartość naczynia rozlała się na blacie i zaczęła wsiąkać w jego nogawkę, a on kołysał lekko swoim nowym narzędziem zbrodni, zastanawiając się, w którą głowę powinien uderzyć. Najpierw była jedna, potem zrobiły się dwie i w końcu trzy... Zmrużył oczy. Ten nadmiar brzydoty zaczynał go przerastać.
Miałeś nie sprawiać problemów.
Nie sprawiam. To jego wina.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 27.02.15 1:40  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Jedna owca… druga owca... trzecia owca…
Jak wielu owiec jeszcze nie masz?
Gdyby spojrzeć na niego pod nieco innym kątem, bez wahania można by nazwać go beznadziejnym pasterzem. Gdzie były jego zwierzęta? Zdawał się już nie wiedzieć. Dlaczego? A skąd, kiedy od tak wielu nocy nawet nie kwapił się, aby zasiąść do ich liczenia? Nie miał pojęcia, gdzie zostawił je ostatnio, a skoro tak ciężko było mu ponownie wejść na pastwisko z wystarczającą ilością czasu, by ich poszukać, nie było żadnych złudzeń, że minie sporo czasu, nim je odnajdzie.
To była następna bezsenna noc, następny wyczerpujący dzień i następny wieczór spędzony w przekonaniu, że przecież w jego harmonogramie istnieje miejsce tylko i wyłącznie na obowiązki. Obowiązki, które cały czas miały ten sam cel. Szlachetny, pomocny, wierny przekonaniom, z którymi się urodził i którym przysiągł, że zostanie z nimi do końca.  Pomagać. Sobie? Nie bardzo.
Przetarł podkrążone oczy, zmarzniętymi od chłodu, lekko skostniałymi palcami, nawet nie myśląc o tym, by zaraz nagrzać je sobie w ciepłej kieszeni płaszcza. Wiosna była jeszcze daleko, acz uparci już mogli doszukiwać się jej oznak. Słońce w czasie popołudnia chętnie wychylało się zza chmury, ogrzewając utęsknioną za gorącem ziemię, by wraz z nadejściem wieczoru zniknąć i ponownie pozostawić ją samą. Blond łeb zawsze uważał się za uparciucha, a i w tej kwestii postanowił oszczędzić sobie upychania kieszeni rękawicami, lecz z biegiem czasu, a mianowicie wraz z nadejściem wieczoru sam przed sobą musiał przyznać, że zamiast upartym, powinien nazwać się naiwnym… uwierzyć pierwszym promieniom słońca? To jak wierzyć, że pierwsza miłość zostanie tą ostatnią.
Minęło trochę czasu, odkąd pozostawił swojego syna chrzestnego samego i od tamtej pory nie było choćby minuty, by nie zaprzątał sobie głowy jego stanem. Zrobiłem mu zapas jedzenia na dwa dni, ale to mu na pewno wystarczy? Ciężki chrupot pod stopami zelżał wraz ze wstąpieniem na równiejszą powierzchnię. Ciekawe czy zjadł kolację. Przygotowałem kanapki z pomidorem, choć czy na pewno ten pomidor był świeży…? Przystanął na chwilę, przyglądając się z grobową miną kolejnym wyrastającym przed nim budynkom. Był. Sprawdzałem. Choć w sumie... czy Nathair nie jest uczulony na pomidory? Z oddali zaczęła przybywać do niego swoista mieszanka zapachowa, choć trudno stwierdzić czy zmarszczył nos konkretnie z jej powodu. Psiakrew… łatwiej byłoby wysmarować chleb czekoladą. Gwar zaatakował jego uszy, ale sam anioł wydawał się go nie zauważać. Chociaż nie... smarkacz od razu zjadłby wszystkie kanapki. Nie miałby nic na następne dni! Nie rozumiem jego zamiłowania do tego smaku. Wyraz jego twarzy nieco zelżał, a on sam nareszcie zaczął reagować na otoczenie w bardziej zaangażowanym stopniu. Błękitne ślepia przesunęły po brudnym, zatęchłym barze, chcąc zorientować się czy zastanie tutaj osobę, której szukał. Powinienem załatwić mu tabliczkę czekolady….
- Ourell! – wysoki, acz miły dla ucha głos wybił się spomiędzy bełkotliwych szmerów baru, acz nie był na tyle rozpraszający, by szczególnie zwrócić na siebie uwagę otaczających osób z wyłączeniem samego zawołanego. Drobna, zmizerniała blondynka podniosła się z jednego z krzeseł i wstała od ustawionego w kącie stolika, by machnięciem ręki dać aniołowi do zrozumienia, że ma do niej podejść. Archangel natychmiast się rozpogodził i przybrał na twarz uprzejmy uśmiech, nareszcie odnajdując osobę, z którą chciał się spotkać.
- Kopę la-…
- O rany, strasznie wyglądasz! – pisnęła, niemal natychmiast, gdy otrzymała okazję lepszego przyjrzenia się swojemu rozmówcy. Ze szczerym przerażeniem przemykała wzrokiem po roztrzepanych włosach, wyjątkowo zniszczonych ubraniach, przemarzniętych dłoniach, nareszcie zatrzymując się na zmęczonej twarzy. – Czy ty w ogóle o siebie dbasz, Ou? – zapytała z naturalną dla siebie troską, natychmiast ujmując jego twarz w dłonie, zmuszając go do pochylenia się. – Kiedy ostatnio spałeś? Masz przekrwione oczy! I te wory… - zacmokała - … martwię się! Jeszcze chwila, a zaczniesz przypominać trupa… albo w końcu sam się nim staniesz! Zabijasz się. – powiedziała z wyjątkowym przekonaniem do własnych słów, nareszcie wyswobadzając blondyna, który wbrew przedstawionemu czarnemu scenariuszowi, zaczął się śmiać. Nie był to śmiech rozcinający całą salę, zmuszając każdego słuchacza do irracjonalnego przyłączenia się do swoistej manifestacji radości, acz miał w sobie na tyle energii, by dać dziewczynie do zrozumienia, że póki miał siłę na chichot, bynajmniej nie było z nim aż tak źle.
- Jak zwykle przesadzasz, Naomi. – uspokoił ją wyjątkowo sympatycznym tonem, zrzucając z siebie obdarty po obu stronach płaszcz, nakrapiany tyloma łatami różnego pochodzenia, że trudno było wyczytać, jaki był materiał początkowy. Zawiesił go na oparciu krzesła, wkrótce samemu zasiadając przy stole. Zachęcił blondynkę wzrokiem, by zajęła miejsce przed nim. – Taka jesteś chętna do wyprawiania mi pogrzebu? Za każdym razem jak mnie widzisz jest dokładnie to samo...
Pielęgniarka wciąż niezwykle poruszona stanem Bernardyna, w końcu klapnęła na krzesło z tępym trzaskiem starego drewna.
- Dziwisz mi się? – westchnęła ciężko, acz w końcu dała za wygraną i sięgnąwszy po wcześniej zamówiony trunek, wbiła serdeczne spojrzenie w anioła. – Mimo wszystko cieszę się, że Cię widzę. Naprawdę trudno jest się z Tobą spotkać! – upiła łyk.
- Obowiązki. Sama wiesz, jak to jest. – odparł, opierając łokieć o blat stolika. Podparł głowę ręką, skupiając się na rozmówczyni. Nie potrafił powstrzymać się od przeanalizowania całego jej wyglądu pod kątem jakiejkolwiek zmiany od ostatniego spotkania. – Naprawdę głupio mi przechodzić w taki bezpośredni sposób do rzeczy, jednak nie chciałbym marnować Twojego czasu. Mówiłaś, że nie masz go dziś za wiele, dlateg-…
- Prawda. – odparła niemal natychmiast, wchodząc mężczyźnie w słowo. Drugi raz w ciągu tej rozmowy. – Mamy mały problem z personelem szpitala, wiesz? Niby nie jest nas mało, jednak ostatnio brak nam rąk do pracy… cud, że udało mi się wygospodarować dla Ciebie czas. – pokiwała w zamyśleniu głową, wpatrując się w niedopitą szklankę alkoholu. – Ale chyba nawet potrzebowałam chwili przerwy. Czasami to wszystko jest po prostu przytłaczające…
Tak cholernie ją rozumiał.
Może nawet bardziej, niż ona sama pojmowała ciężar tego typu pracy. Pełnił funkcję medyka od bardzo długiego czasu. Za każdym razem gdy odnajdywał sobie zajęcie, wydawało mu się, że pełnił je przez całe życie i zamierza pełnić aż do samego końca, a służba w gangu nie była od tego żadnym odstępstwem. Potrafił godzinami skupiać się tylko na tym, czy Kundle mają pod dostatkiem starych szmat do okrycia się podczas snu. Biegał za pożywieniem, jak głupi, dowiadując się, że choćby jeden z Psów akurat tego jednego dnia zjadł na obiad jeden gryz czerstwego chleba, a nie przepisowe dwa. Zszywał podarte chusty, zdrapując z nich zaschniętą krew, a przy tym codziennie był dostępny w pokoju medycznym. Dostępny i zawsze gotowy do pracy. Ourell wydawał się spokojną osobą. Gdy przychodziło co do czego w kwestii zajmowania się obrażeniami, nigdy nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zbytnio przejmował się jakąkolwiek raną. Poważny, rzeczowy wyraz twarzy i krótkie polecenia były klarownym sygnałem dla poszkodowanego, że miał przed sobą kogoś przyzwyczajonego do nieciekawych przypadków. Jednak gdyby poprzebywać z nim trochę dłużej… Ourell sprawiał wrażenie uzależnionego od wypełniania swoich prac najlepiej, jak tylko potrafił. Nadopiekuńczość, perfekcjonizm, chore oddanie… myślenie o wszystkim. Głowę zaprzątał sobie Nathairem, ale serce i tak zmusiło go do spotkania z zaprzyjaźnioną pracownicą szpitala, by uzupełnić medyczne zaopatrzenie DOGS. Bandaże, środki do dezynfekcji, igły czy inne szmaty… Wiedział, że musi zadbać o swoich podopiecznych i to oni zawsze będą dla niego priorytetem, jednak targało nim poczucie winy, gdy tylko przypominał sobie o chrześniaku. Cały czas miał wrażenie, że zbyt szybko pozostawił go samego.
Śmiech.
Podobnie jak inni goście lokalu, zwrócił łeb ku rechoczącej kobiecie za ladą, choć w przeciwieństwie do całej reszty, on nie odwrócił spojrzenia tak szybko.
Zaciął się. W kompletnym bezruchu, niby posąg z ręką twardo podtrzymującą głowę, wpatrywał się w pijanego mężczyznę, który wdawał się w dyskusję z barmanką. Bystre spojrzenie lustrowało plecy delikwenta, a skupiona twarz potwierdzała fakt, że Ourell intensywnie się nad czymś zastanawiał.
Nie, analizował.
Znowu, Leslie?
Zabawne, że tak łatwo potrafił go rozpoznać. Nawet nie był  w stanie zobaczyć jego twarzy, ale jakaś siła sprawiała, że w tej chwili był stuprocentowo pewny, że patrzył na swojego… kogo?
Chwila milczenia pomiędzy tą dwójką była wyraźna, acz pielęgniarka nie zdążyła zapytać o co chodzi, gdyż mimo kolejnej fali myśli, która przepłynęła przez umysł Archangel’a, ten zdołał przywrócić swoją uwagę właściwej rozmówczyni.
Odwrócił w jej stronę głowę, jakby nic się nie stało.
- Dobrze, że chociaż z tej chwili korzystasz. – wskazał spojrzeniem na prawie pusty kieliszek. – Jeśli będę miał czas, na pewno przyjdę i wam pomogę. – powiedział i choć brzmiało to obrzydliwie szczerze, niosło ze sobą jakąś smutną nutę. Nawet sam autor tych słów nie do końca wierzył, że kiedykolwiek nastąpi dzień, kiedy będzie miał chwilę na kogoś innego, niż swoich podopiecznych.
Naomi wykazała się w tej kwestii zrozumieniem, cicho zaśmiewając się pod nosem.
- A ty nie chcesz nic pić? – zapytała, odrywając się nareszcie od kieliszka, by sięgnąć do torby, która jak się okazało, cały czas leżała pod stołem. Wyjęła stamtąd niedużą siateczkę z przyborami, po które przybył tutaj Ourell.
- Znasz odpowiedź. – odparł bez większej uwagi, chowając pakunek do swojej torby…. kątem oka uciekając w stronę lady. Mimowolnie.. chciał spoglądać w tamtą stronę.
Dziewczyna pokiwała z uśmiechem głową i zaczęła się zbierać.
- Świętoszek… chociaż może i dobrze. Jeżeli nie potrafisz nawet porządnie się uczesać czy wyspać, to może lepiej nie chwytaj za kieliszek. – zaśmiała się, z jeszcze większym rozbawieniem przyjmując na sobie urażone spojrzenie Bernardyna. – Właściwie jeśli uważasz, że jest tego za mało, możemy razem pójść do szpitala i może uda mi się przemycić dla ciebie trochę więcej.
- Doceniam, że składasz mi taką propozycję, ale mam tu coś jeszcze do załatwienia. – odparł przepraszającym tonem, zaraz natychmiast ganiąc się w myślach… tutaj, Ou? A co ty tu masz do roboty?
Po pożegnaniu z Naomi, która jeszcze kilka razy próbowała przekonać Ourell’a do wędrówki w stronę szpitala, mężczyzna usiadł z powrotem na swoim miejscu i… i co?
Westchnął ciężko, pozostając absolutnie sam. Skupił wzrok na swoich spierzchniętych opuszkach palców. Siedząc w kącie, nie zwracał na sobie absolutnie niczyjej uwagi, bytując w lokalu jako duch. Niezbyt mile widziany duch. „Jak to? Wchodzi, grzeje tyłkiem krzesło, a trunku nie zamawia?”.
Nie podszedł do niego.
W potoku wszystkich kujących myśli przewalających mu się przez głowę, ten konkretny pomysł nawet mu się nie przewinął. Doskonale zdawał sobie sprawę, że był ostatnią osobą, którą Zero miał ochotę widzieć… wszak mężczyzna sam mu to kiedyś powiedział. Mimo że tamtego dnia Ourell zdawał się przyjąć to do wiadomości i skończyć z nadmierną opiekuńczością wobec blondyna, ilekroć przypominał sobie przebieg tamtej rozmowy, coś zaczynało go boleć. Nie głowa, noga czy ząb… coś znacznie wrażliwszego i niestety niezdolnego do wyleczenia za sprawą pierwszego lepszego medykamentu. Bolało go, że Leslie uważał go za wroga. Że nie potrafił pojąć, że zawsze był, jest i będzie po jego stronie, nawet, jeśli chwilowo się z nim nie zgadzał. Najbardziej jednak bolał go widok zapijaczonego, awanturniczego faceta, który w tym momencie psuje sobie życie. Wstręt Ourella do alkoholu wzrastał w zastraszającym tempie, ilekroć anioł był zmuszony patrzeć, jak Zero żłobił ze szklanki coraz więcej, więcej i więcej…
... ale mimo to został. Bawił się w anioła stróża osoby, dla której nie powinien nim być.
I chwała mu za to.
Gdy zobaczył scenę, która malowała się przy ladzie, autentycznie poczuł, że robi mu się słabo. Na ułamek sekundy ramiona nieco mu oklapły, a sam Ourell zbladł o kilka tonów, jeszcze bardziej upodabniając się do upiora.
Jeśli tylko ktoś go uderzy…
Zerwał się natychmiast z krzesła, acz mimo złości na opasłego mężczyznę, pijanego Leslie’ego i samego siebie, jego twarz przybrała wyjątkowo uprzejmy wyraz, jakby dopiero co ktoś uraczył go miłym powitaniem.
„Ah! Witaj, Margaret! Oczywiście. Piękną mamy dzisiaj niedzielę, nieprawdaż?”
Natychmiast stanął za Zero, jedną ręką chwytając go za rękę, ratując resztki alkoholu, które zachowały się w butelce, drugą zaś bezapelacyjnie przysłaniając mężczyźnie usta, aby się przynajmniej do jasnej anielki zamknął i nie pogarszał sytuacji. Nie, żeby Ourell z góry zakładał, że Zero pogorszy sprawę, ale Zero pogorszy sprawę.
- Najmocniej pana przepraszam. – odparł wyjątkowo szczerze, bez ani krzty sztuczności czy zawahania. Mocniej zacisnął rękę oplatającą nadgarstek Zero, by uniemożliwić mu wykonanie ciosu. – Bywa nieuprzejmy, gdy doprowadza się do takiego stanu. Już go stąd zabieram. – dodał, nachylając się nieco nad zakneblowanym blondynem. – Nie wiem, jak dla Ciebie, ale na moje oko chyba już Ci wystarczy. – szepnął mu do ucha zdecydowanie mniej przymilnym tonem, niż jakim uraczył siedzącego obok mężczyznę XXL.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 01.03.15 16:56  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Chyba nie wiesz, z kim rozmawiasz ― wysyczał mu prosto w twarz.
Owszem, nie wiedział, ale też nie chciał wiedzieć. Za to bardzo chciał, by ta obrzydliwa, gęba znalazła się jak najdalej jego twarzy. Kiedy tak mnożyła się w jego oczach, odnosił wrażenie, że przy każdym następnym otwarciu ust przez opasłego mężczyznę, nawet jego złudne oblicza będą wypluwały z siebie kropelki cuchnącej i, jak sądził, nienaturalnie lepkiej śliny. Alkohol utrudnił jasnowłosemu wykonywanie dwóch czynności naraz, więc przymierzając się do wycelowania butelką w głowę napastnika, nie zdołał już ładnie poprosić go o zwrócenie mu przestrzeni osobistej.
Stój w miejscu, pierdolcu.
No przecież się nie rusza.
Cud, że rozsądek jeszcze próbował się z nim dogadać, mimo że Zero ciężko było uwierzyć w jego spostrzeżenia, gdy świat zaczął kołysać mu się przed oczami, przez co jeszcze ciężej było mu wymierzyć w cel. Widział tylko unoszącą się pięść przeciwnika. Najpierw zniknęła mu z pola widzenia, potem ponownie wróciła na swoje miejsce, a on miał coraz mniej czasu. Musiał uderzyć pierwszy, choć w tej walce jego szanse były pogrzebane. Może dwie szklanki temu dałby sobie radę, ale teraz nawet ciężar tej głupiej butelki zaczął go przytłaczać.
Pieprzyć to.
Zamachnął się z głupią myślą, że „najwyżej nie trafi”, a z drugiej strony mając wrażenie, że nie da się nie trafić z tak małej odległości. Naprawdę wydawało mu się, że był całkiem blisko celu, gdy już udało mu się zdobyć na odważny i bardziej spontaniczny krok, ale coś – może ręka tego grubasa – zablokowała jego nadgarstek. W pierwszym momencie jego mózg nie do końca przetrawił tę informację, dlatego nadal próbował poruszyć ręką i zamachnąć się trzykrotnie. Nie potrafił wykrzesać z siebie na tyle dużo siły, by wyrwać się z pewnego uścisku.
Co d-- ― resztę zdania wymamrotał niewyraźnie w dłoń przysłaniającą jego usta. Co za obrzydlistwo, niedobrze mi, mruknął do siebie ściągając brwi i zaciskając palce w pięść. Nie zauważył, że butelka stamtąd zniknęła. Nienawidził cudzych rąk na sobie ani nie stawał się bardziej przymilny, gdy nie do końca łączył ze sobą fakty i oddalał się od szarej rzeczywistości. Nienawidził, gdy czegoś mu zabraniano. Co z tego, że najwięcej zakazów stawiał sobie sam?
Musiał przymknąć oczy, żeby stłumić mdłości. Czas zaczął płynąć wolno i gramolił się jak owad wrzucony do gęstej smoły. Dla Lesliego sekundy wydłużyły się do długości minut i tylko to wyjaśniało, dlaczego cios jeszcze nie nadszedł, choć nadal czuł wilgotne od potu palce zaciskające się na jego podkoszulku i stykające się z niewielkim – dla Cilliana zbyt wielkim – skrawkiem skóry na torsie. Gdy wreszcie zdał sobie sprawę, że mu to przeszkadza, uniósł wolną rękę, chcąc złożyć niemy protest i odsunąć rękę tłuściocha, ale ta szybko opadła bezwiednie na blat obok, jakby nagle stracił w niej władzę, ale...
„Najmocniej pana przepraszam.”
Jakaś bolesna i gruba igła wbiła się w jego czaszkę, a wyimaginowany ból rozprzestrzenił się po całej głowie i wywołał uczucie poirytowania. Uchylił powieki i zerknął z ukosa w bok. W zapijaczonym spojrzeniu pojawił się ten charakterystyczny ognik nienawiści, nieświadomie wypalający jeszcze większą ranę u Ourella. Była to prawdopodobnie jedyna trzeźwa reakcja, na jaką jasnowłosy mógł sobie pozwolić, ponieważ niezależnie od ilości wlanych w siebie porcji trunków – ta pamięć też pozostawała w jego głowie, stawiając Archangela w złym świetle. Czasem jego rozsądna część podpowiadała mu, że nie powinien być taki surowy dla drugiego stróża i nie powinien oceniać go na podstawie jednego wydarzenia, ale wtedy ta rozsądna część stawała się dla niego uosobieniem nierozsądku. Jakoś nie odczuwał wielkiej straty po odsunięciu się od Zachariela, a i nie chciał przez całe życie być zależny od niego.
Dokładnie w tym samym czasie pięść nieznajomego mężczyzny zawisła w powietrzu. Jasne oczy, które zupełnie nie pasowały do nieco ciemnej karnacji i wyglądały jak oczy statystycznego psychopaty w grze komputerowej, uraczyły swoją uwagą Ourella. Nie było to przychylne spojrzenie. Możliwe, że najchętniej zdzieliłby też jego, odnajdując w nim współwinowajcę.
Więc może powinieneś lepiej go pilnować albo trzymać z daleka od ludzi. Lepiej się pospiesz, zanim zmienię zdanie i zetrę mu z gęby ten durny uśmieszek ― odparł i w tym momencie szarpnął mocniej za materiał, który trzymał. Chciał odepchnąć od siebie blondyna i to na tyle mocno, by strącić go z barowego taboretu, ale Vessare był szybszy.
„(...) na moje oko chyba już Ci wystarczy.”
A na moje oko chujowe masz to oko.
Ciepły oddech na uchu sprawił, że szarpnął się od razu, cofając głowę, która wbrew jego woli na moment oparła się na ramieniu skrzydlatego. Zaraz obrócił się na bok, a jego łokieć prześlizgnął się po mokrym blacie i strącił z niego szklankę, która od razu poddała się wszelkim prawom grawitacji i z głośnym trzaskiem rozbiła się na ziemi. Nie przejmował się tym. Poczuł się swobodniej, gdy jego wargi uwolniły się od ręki drugiego blondyna, choć nadgarstek nadal tkwił w uścisku. Zaczął oddychać głośniej, jakby w ten gwałtowny ruch włożył co najmniej tyle siły, co w podnoszenie jakiegoś większego ciężaru albo biegu na długi dystans.
Nigdy więcej...
Co się tam dzieje? ― po sali poniósł się głos jakiegoś bezimiennego dla wielu gościa, który zagadywał do swojego kolegi. Na pewno zaraz miał usłyszeć jakoś oczywistą odpowiedź. „Jakiś schlany dupek robi zamieszanie” – to przecież nic nowego. Kultura w Desperacji osiągnęła dno, przez co postawa Zachariela była dość zabawna. Przepraszał go, kiedy powinien mu przywalić.
Mnie nie dotykaj ― dokończył z nieopisanym trudem i osunął się na blat z cichym plaśnięciem, które oznajmiło zderzenie się jego policzka akurat z wielką plamą alkoholu. Nie zrobiło mu to różnicy i tak wszystko i wszyscy dookoła chcieli mu dziś, kurwa, przeszkodzić. ― Pierdol się, tato ― określenie wypadło z jego ust, jakby było tylko aktem słownego okrucieństwa. Wystarczyło, że spojrzał na Bernardyna z ukosa, że kącik ust uniósł się w kpiącym uśmiechu, by zmiażdżyć w aniele wszelkie nadzieje na to, że miał prawo mu ojcować. Jeśli jeszcze jakiekolwiek nadzieje się w nim tliły. Według Lesliego musiały, skoro nadal tu tkwił. ― Może jeszcze nie zauważyłeś, ale jestem dużym chłopcem i umiem o siebie zadbać. Skoro twój instynkt ojcowski nie może zaznać spokoju, znajdź sobie dziewczynę, a potem załóżcie szczęśliwą rodzinę i... ― nagle parsknął rozbawiony, przypominając sobie coś istotnego dla tej sprawy.  ― No taaak. Prawie zapomniałem, że taki świętoszek nawet nie odważyłby się jej tknąć. Nudziarz z ciebie ― wreszcie rozbawiony ton przerodził się w ochrypły śmiech.
Ty też go nudzisz.
Śmiech momentalnie ucichł, a jasnowłosy spoważniał, jakby nadmiar wydychanego powietrza zdmuchnął jego uradowaną maskę. Dwukolorowe oczy momentalnie opuściły poirytowany wzrok na blat. To co innego, wyjaśnił samemu sobie, ale i tak potrzebował więcej alkoholu, którego zapach właśnie wdzierał mu się do nosa, pod którym miał go cały czas. Całe szczęście, że nie czuł się na tyle zdesperowany, by zlizywać go z blatu.
Kaaat.
Nie dostał odpowiedzi. Dziewczyny nadal nie było, a to krótkie oczekiwanie sprawiło, że poczuł się niewyobrażalnie zmęczony. I dudniło mu w głowie. I głosy znów zlewały się w szum. I Ourell nadal nad nim stał. Stróż poruszył się słabo.
Prześpię się tutaj ― zadeklarował, mamrocząc niewyraźnie. Nie chciał być mu dłużny nawet przez durne wnoszenie go na górę.
Głupi szczeniak ― sarknął grubas i raz jeszcze spojrzał na poparzoną twarz nieznajomego. Tym razem zrobił to w wyczekujący sposób. Tik-tak.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 04.03.15 3:26  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Sam miał wrażenie, że robił z siebie kompletnego idiotę na tle tych wszystkich ludzi. Był przekonany co do swojego toku myślenia, acz czasami nawet jego brało poczucie, że mocno odstawał od reszty. Nie znał szczegółów z życia otaczających go osób, jednak powołując się na własne doświadczenie w kontaktach z nimi, odsetek tych, którzy byli zdolni do bezinteresownej pomocy, był niemal zerowy. Czy ktokolwiek z Desperatów wiedział co to znaczy „altruizm”? Człowiek prędzej ucieszyłby się z krzywdy drugiego, aniżeli wysiliłby się na jakiekolwiek współczucie. Byłaby to tylko jedna osoba mniej na świecie; zwolnione miejsce, oddana przestrzeń życiowa i racja żywnościowa. W świecie, gdzie konkurencja miała wymiar bytu lub niebytu, mało kto patrzył na cokolwiek, co ściśle się z nim nie wiązało. Jasne, że były od tego odstępstwa, wszak mimo wszystko po spękanej ziemi nie chodzili wyłącznie bezduszni mordercy pozbawieni ważnych dla siebie osób, jak rodzina czy przyjaciele, ale widząc przewracającego się na ulicy starca, większość wyminęłaby go szerokim łukiem bądź co gorsza zaśmiała się z pogardą pod nosem. Według nich to nie byłoby ich sprawą, czy ów starzec potknął się o leżący przed nim kamień, złamał nogę, czy właśnie dostał ataku serca, stąd to nagłe spotkanie z glebą. Brak zainteresowania był tutaj tak powszechny, że Ourell naprawdę momentami czuł się, jak dziwadło. Nawet we własnych szeregach. Piór nie pokazywał zbyt często, acz bez wątpienia uznawał się sługą Ojca. Był aniołem, a za braci uważał innych aniołów, szczególnie tych, którzy wraz z nim powstali na samym początku wszystkiego. Odkąd tylko pamiętał jego celem i sensem życia była pomoc niesiona ludziom. Stróżowanie i wspieranie, jakkolwiek niedorzeczne wydawałoby się wspieranie, gdy podopieczny nawet nie zdawał sobie sprawy, że posiada u swojego boku kogoś takiego, jak anioł stróż. Mimo wszystko przez pierwsze – a tych, które uważał za pierwsze było sporo – lata swojego życia myślał, że inni skrzydlaci czują to samo. Jednak z upływem czasu zaczął się przekonywać, że wielu odstępowało od wytyczonych zasad, a nawet w pełni odwracało się od Boga, w akcie buntu co do jego decyzji. W obecnym czasie nie pozostały mu już żadne złudzenia co do tego, że anioły nie były tak czyste, za jakie je uważał. Wiedział, że nie każdemu chciało się krzyczeć przy każdej kolejnej krzywdzie, której podopieczny nawet dokonałby na samym sobie. Nie wszystkich obchodził los tych, za którymi pałętali się jak cienie do końca żywota swojego bądź ich. Ba, niektórzy nawet zdradzali własną rasę, uznając ideologię Kościoła Nowej Wiary za jedyny słuszny wybór.  Nikt nie był idealny, nawet będąc odzianym w białe pióra.
Ourell też nie był święty.
I doskonale o tym wiedział, ale trudno nazwać go rasowym skurwielem, gdy przy nawet najmniejszej krzywdzie bądź zlekceważeniu drugiej osoby, zżerało go poczucie winy. Wraz z odejściem Boga, przyszło do niego człowieczeństwo, a z człowieczeństwem złość, zazdrość, pycha… Nie potrafił uchronić się przed swoimi własnymi myślami, acz miał ten niewątpliwy plus, że przynajmniej tliło się w nim przeczucie, że wszelkie czarne akty, których się dopuszczał, były złe.
Ale przepraszać za swój gniew będzie trochę później.
Ugrzeczniona postawa wobec opasłego mężczyzny wydała mu się konieczna dla dobra całej akcji, acz nie potrafił obronić się przed faktem, że nawet w jego głowie powoli zaczynała tlić się irytacja. Wiedział, że będzie mu ciężko załapać jakikolwiek sensowny kontakt z podpitym znajomym, dlatego nie w smak było mu teraz dogadzanie obcej kupie sadła, która wykazywała się niezwykłą niecierpliwością, co do szybkości przeprowadzanych przez niego działań.
Ależ proszę, już lokuję sobie to awanturnicze, dwumetrowe cielsko na barana i zmykam, niczym żwawa baletnica, jak najdalej od pana!
Wszystko wymagało czasu…
- Oczywiście. – odparł z pokorą i kolejną przepraszającą nutą, która wbrew rosnącemu w nim napięciu brzmiała absolutnie szczerze. Nie było to w końcu kłamstwo.. w istocie zamierzał zawlec Lesliego do domu, choćby miał go ciągnąć po schodach za uszy.
Odsunął się o krok, gdy tylko Zero strącił stojącą na ladzie szklankę. Trzask łamanego szkła momentalnie ściągnął mu brwi, kierując błękitne spojrzenie na pozbawioną użyteczności kupę odłamków.  Nienawidził marnotrawstwa, a za coś takiego uznał rozbijanie całkiem zdatnych do użytku naczyń oraz wylewanie na ziemi alkoholu. Nie był zbyt wielkim fanem procentów – właściwie od jakiegoś czasu pałał do nich szczerą niechęcią – acz nie czuł się zbyt dobrze z myślą, że przyczynił się do zmarnowania choćby kilku łyków. Potrafił docenić cudzą pracę, dlatego po części zaczął zżerać go irracjonalny żal za to, że był współwinnym zlekceważenia czyjejś roboty, począwszy od samego zrobienia trunku, poprzez przyniesienie, do wlania w podniszczoną acz cudem użyteczną szklankę. Jednak mężczyzna dobrze ustawił sobie priorytety. Było coś ważniejszego, niż potłuczone na ziemi szkło.
„Pierdol się, tato.”
Leslie wyglądał żałośnie.
Ourell miał przed sobą rosłego mężczyznę, acz zamiast czuć respekt, jedynym co był w stanie z siebie wykrzesać, było politowanie. Kompletnie nawalony, upity w trzy dupy blondyn leżał z twarzą opartą o pobrudzoną alkoholem ladę, nasiąkając jeszcze bardziej intensywnym zapachem procentów. Bełkotał pod nosem, o mało co nie nabawiając się kolejnych ran w bijatyce, w której zwycięstwo było dla niego absolutnie nieosiągalne.
Mimo to zabolało jak diabli.
Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że młodszy anioł pałał do niego niechęcią, swego rodzaju nienawiścią. Ich kontakt nie zerwał się bez powodu, a rozmowy nie przybierały wybitnie uszczuplonej formy z racji zwykłego kaprysu. Jednak nieważne jak wielką krechą Leslie spróbowałby się odgrodzić od medyka, Bernardyn zawsze będzie czuł tą podświadomą chęć przekroczenia granicy. Nie ze względu na celowe wywoływanie w nim gniewu. Zero był osobą, dla której Ourell niechętnie bywał złośliwy. Odkąd mężczyzna wyraźne uświadomił swojemu niegdysiejszemu opiekunowi, że ma trzymać się od niego z daleka, Zachariel czuł, że ma w pewien sposób związane ręce jeśli chodzi o relacje z nim. Każde słowo stało się niepewne, a pouczenia, które kiedyś tak chętnie wyrywały się z jego ust, teraz ograniczały się do minimum. Mimo tak głośnego krzyku rozsądku, że przecież „on nie chce mieć z tobą nic wspólnego”, „denerwujesz go”, „zostaw go w spokoju”, Ourell najzwyczajniej w świecie nie potrafił pozostawić Zero samego. Kochał go, bez względu na to, jak okropne rzeczy o nim myślał i jak wieloma z tych myśli się z nim podzielił. Byłby w stanie zaakceptować fakt, że z racji wieku jego dziecko stało się samodzielne i nie potrzebowało więcej pomocy, ale Leslie ponownie utrudnił mu pogodzenie się z odsunięciem.
Patrzył na swojego upitego, bełkoczącego syna ze wzrokiem tak błędnym i nienawistnym, że sam widok powodował w nim ból większy, niż wszystkie raniące słowa, które Zero zdążył rzucić w jego stronę.
Miał go tak zostawić?
Nawet nie drgnął. Jedynym ruchem, który dałby po sobie poznać, że strzał był celny, było momentalne wstrzymanie oddechu przez starszego anioła, który postanowił przełknąć wszystkie gorzkie słowa. Przerwa w dostawach tlenu naturalnie nie trwała zbyt długo… kto, jak kto, ale on nie pozwoli pokazywać po sobie słabości, nawet jeśli była ona tak cholernie oczywista.
- Czy ty siebie słyszysz, Leslie? – pokręcił głową, zajmując miejsce tuż obok blondyna. Czuł na sobie ponaglający wzrok opasłego mężczyzny, acz modlił się, żeby szybko stracił nimi zainteresowanie. Wiedział, że obiecał mu natychmiastowe przetransportowanie awanturnika w inne miejsce, acz niestety nie potrafił spełnić tej obietnicy w tak szybkim tempie. Pozostało mu tylko zdawać się na jego cierpliwość i łaskę. – Tak o siebie dbasz? Jesteś zalany w trzy dupy, śmierdzisz i nie wyglądasz, jak „duży chłopiec”. – odparł spokojnym, acz wyraźnie zaniepokojonym tonem, mając dość zwracania na siebie uwagi pozostałych klientów baru. Dość tłuczenia szklanek, bójek i…
… dogryzań.
Uniósł nieznacznie brew.
- Skończ już. – odparł szczerze zatroskany, nie wydając się szczególnie urażony wytknięciami mężczyzny. Zabawne, akurat kilka chwil temu też przezwano go świętoszkiem… - Sam mógłbyś sobie kogoś znaleźć. - ...może wtedy nie byłoby konieczności, by zbierać twoje zapijaczone zwłoki z lady barowej... Lub zająć się czymkolwiek innym, byleby nie…
„Prześpię się tutaj.”
- Do diabła z Tobą… – prychnął i chwycił mężczyznę za ramię, choć jak zwykle jego uścisk był wyjątkowo delikatny i wbrew negatywnemu naładowaniu wypowiedzi, śmiesznie ostrożny, jakby Ourell bał się, że zrobi mu jakąkolwiek krzywdę. – Chodź. – odparł stanowczo, samemu zaczynając się podnosić. - Spanie we własnym łóżku nie wydaje ci się lepszą opcją, niż chrapanie do tej plamy alkoholu?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 05.03.15 10:53  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
„Oczywiście.”
Grubas przytaknął, jakby w potwierdzał słuszność zachowania mężczyzny, ale burknął coś niezrozumiałego pod nosem. Pogardliwy błysk w jasnych oczach tylko podkreślał, że nie każdy zasługiwał na okazywaną dobroć czy szacunek. Tłuścioch definitywnie zaliczał się właśnie do tej grupy. Na całe szczęście zauważywszy, że blondyn zamierza zabrać się do roboty, stracił zainteresowanie, choć co jakiś czas na pewno zamierzał zerkać kątem oka w tamtą stronę.
Co z tą cholerną obsługą? Nie dość, że pozwalają przychodzić tu pierwszemu, lepszemu śmieciowi, to jeszcze sami są gówno warci ― zwrócił się do siedzącego po jego przeciwnej stronie chłopaka, który – jak zresztą wielu tutaj – lata młodości miał już za sobą. Nie odpowiedział mu, obrzucając go niejednoznacznym spojrzeniem. Wiedział, że z niektórymi nie warto wdawać się w jakikolwiek dialog, dlatego będąc obok, trzymał się z dala od wcześniejszego konfliktu. Leslie powinien brak z niego przykład, ale zamiast tego spiorunował tłuściocha spojrzeniem, wychodząc z założenia, że pewnie sam gówno robił. Nie odezwał się jednak ani słowem, chociaż mętnym wzrokiem przemknął po blacie i poruszył ręką w sposób, w jaki usiłuje się coś złapać. Bez skutku. Może dobrze się stało? Gdyby miał coś w ręce, cisnąłby tym w jego sflaczałą twarz, którą w głowie pieszczotliwe określił jako ryj. Sprawiłby problem nie tylko sobie, ale i Ourellowi, który postarał się od załagodzenia sytuacji i uratował go od sztucznych zębów, co paradoksalnie wprawiało Cilliana w jeszcze gorszy nastrój.
Stróż warknął pod nosem, rezygnując z próby dosięgnięcia cudzej szklanki. Zacisnął palce w pięść i uderzył o blat na tyle mocno, by mokra plama rozbryznęła się lekko i zaniosła krótkimi drganiami, ale nie na tyle silnie, by wywołać wstrząsający gwarną salą huk. Samozwańczy ojczulek zaczął go rozpraszać. Gderał mu nad uchem i robił wszystko to, czego już dawno powinien sobie darować. Jasnowłosy był tu zaledwie minutę, a Vessare i tak z trudem potrafił poradzić sobie z jego – jakże szlachetną – obecnością. Czasami zastanawiał się, jakim cudem Archangel jeszcze żyje, skoro nawet ktoś, kogo uważał za swojego syna miał ochotę roztrzaskać mu głowę o ścianę. Bycie taką łamagą na pewno miękczy innym serca, co?, prychnął w myślach, ściągając brwi i krzywiąc usta w zniesmaczonym wyrazie. Rozdrażnienie próbowało zepchnąć zmęczenie na bok, ale nadal nie czuł się na tyle pewnie, by wyprostować plecy, oderwać się od baru i trzasnąć Zachariela w pysk. Pięścią. Bez żadnej delikatności. Bez przywileju specjalnego traktowania, na który nie zasługiwał.
„Czy ty siebie słyszysz, Leslie?”
„Słyszysz się w ogóle?”
Słyszysz się, Zero?
Ghhh ― stęknął, wsuwając palce we włosy. Zacisnął pięść tak mocno, że chyba tylko cudem nie powyrywał sobie kłaków. Wszystkie trzy głosy zmieszały się w jego głowie, uderzając swoimi młotkami o wnętrze jego czaszki. BUM. BUM. BUM. Usłysz nas. ― Zamknij się. Po prostu się, kurwa, zamknij. Nie muszę ci się spowiadać i wkurwia mnie to wieczne zgrywanie rozsądnego, gdy tak naprawdę gówno wiesz ― podniósł głos, ściągając na siebie nieprzychylny wzrok spasłego sąsiada z pobliskiego taboretu. Za bardzo zaczęło łupać mu w głowie, by był w stanie to spostrzec. Poza tym już po chwili zaciskał mocno powieki, jakby miało go to uchronić przed tymi bolesnymi uderzeniami.
„Skończ już.”
To ty skończ.
I mogli tak cały wieczór.
„Sam mógłbyś sobie kogoś znaleźć.”
Zacisnął usta w wąską linię. W jednej chwili czara goryczy się przelała, a on nawet nie potrafił wykrzesać z siebie słowa komentarza, jakby jego język momentalnie związał się w ciasny supeł. Nawet w tym stanie nie był zdolny się wygadać i wyrzucić z siebie tego, „co pożerało go od środka”. Nie chciał kogoś, a to czego chciał było poza jego zasięgiem. Wiedział o tym tak dobrze, że nie próbował wyciągać rąk, by to dosięgnąć. Mimo tej świadomości, poczuł silne i rozbijające go ukłucie pod żebrami.
Zaraz mu wpierdolę.
Kolejne punkty ujemne wylądowały na koncie błękitnookiego. Skupiony na wizjach uprzykrzenia mu życia, z trudem zarejestrował, że właśnie traktowano go jak kukłę. Uchylił powieki dopiero w momencie, gdy jego policzek oderwał się od blatu, a on zaczął podziwiać z bliska jego rozmywającą się fakturę. Syknął przez zaciśnięte zęby, czując jak chłodna ciecz zaczyna spływać po jego szyi. Dopiero teraz zaczął wyglądać naprawdę żałośnie. Przez chwilę tkwił w bezruchu z zawieszoną głową, ale mokre kosmyki, które przylepiły mu się do czoła i włosów, sprawiły, że siniak pod okiem był widoczny w słabym świetle świec porozstawianych na barze.
Ja nie chrapię ― wyrzucił z siebie bełkotliwie, jakby teraz właśnie to było najważniejsze. Chociaż przez ten cały czas nie zgadzał się z aniołem, zaparł się wolną ręką i wstał z miejsca. Jego znajomy dokładnie mógł poczuć, jak ciężko było mu utrzymać równowagę – niemalże cały jego ciężar spoczął na nieszczęsnym Bernardynie, którego Vessare nie chciał w roli podpory. Nie chciał go w żadnej roli, chyba że w roli osoby, która trzyma się od niego z daleka, by uniknąć choćby najmniejszej konfrontacji wzrokowej. ― Możesz wracać do siebie. Poradzę sobie ― mruknął, ale kiedy postawił nogę przed siebie, by podstawić pierwszy krok (chyba) w stronę, gdzie znajdowały się schody na górę, zapomniał o zdjęciu ramienia z karku Zachariela, który chcąc nie chcąc został pociągnięty dalej. Tak też stało się przy następnych krokach, za którymi nietrudno było nadążyć, biorąc pod uwagę, że blondyn musiał zatrzymywać się co chwilę, żeby nie przeżyć bliskiego spotkania z brudną podłogą.
Dookoła przechadzali się ludzie. Nic dziwnego, że gdy poczuł się pewniej i postanowił zaszaleć, robiąc trzy kroki do przodu, a nie jeden, zahaczył ręką o koszulkę jakiejś anielicy. Od razu pisnęła i trzasnęła stróża w rękę, jakby co najmniej już zajął się okradaniem jej z cnoty. Młodzieniec musiał odchylić głowę do tyłu, ale nawet to nie uchroniło go przed tym głośnym dźwiękiem. Zanim odeszła szybkim krokiem, zdążyła przezwać go zboczeńcem, co nie poruszyło go ani trochę, ponieważ miał wrażenie, że mówiła do kogoś innego. Co złego to nie on. Nikogo nie dotykał wbrew woli i wręcz brzydził się kładzenia łap na obcych. Zawsze wydawali mu się dziwnie brudni.
Zatrzymał się na chwilę, kołysząc się jak dryfująca na morzu łódź ze wzrokiem wlepionym w stolik w kącie sali. Jakiś nieprzyjemnie wyglądający facet przyglądał mu się, zaciągając się papierosem z miną pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Leslie zmrużył dwukolorowe oczy, mając nieodparte wrażenie, że już gdzieś go widział. Rzecz w tym, że ilekroć próbował wrócić pamięcią do tamtego momentu, obraz rozmywał się, blaknął i w końcu przyjmował formę nieprzeniknionej, czarnej masy. Gdyby brnął w nią dalej, jeszcze bardziej rozbolałaby go głowa.
Drzwi za ich plecami zaskrzypiały.
Zero! ― głos Kat od razu zawtórował zawiasom, a sama czarnowłosa wystrzeliła stamtąd jak z procy, gdy tylko dostrzegła, że ktoś uprowadza jasnowłosego. Chyba obawiała się, że Ourell miał złe intencje. Nie kojarzyła go, a to wystarczyło, by dostrzegła w nim potencjalne zagrożenie lub też dobrodusznego klienta, który niesłusznie przyjął na siebie ciężar obowiązku zajęcia się tym kretynem. ― Powiedziałam, że masz siedzieć na dupie. ― Nie brzmiała na zadowoloną, a gdy znalazła się już obok dwójki natychmiast skinęła pokornie głową w stronę nieznajomego. ― Przepraszam za niego. Naprawdę nie musisz się fatygować, obiecałam, że sama zabiorę go do jego pokoju. Mam nadzieję, że nie sprawiał zbyt wielu problemów.
Lubię sprawiać problemy tym, którzy są przeciwko mnie ― sarknął, wtrącając woje trzy grosze. Oderwał wzrok od mężczyzny w kącie i z żywszym błyskiem w oczach zerknął na Archangela.
Kat zmarszczyła nos i była już bliska zdzielenia go w łeb drugi raz, mimo że była w jego obecności jeszcze drobniejsza niż sam medyk. Od zamachnięcia powstrzymał ją tylko niezbity dowód na to, że wyglądało na to, iż oboje się znali.
Wybacz, nie wiedziałam, że jesteś jego znajomym.
Bo nie jest.
Pomogę ci ― poprawiła się, ignorując mamroczącego im nad uszami Lesliego. Ale gdy ułożyła rękę na jego plecach, gwałtownie cofnęła ją do tyłu, wyczuwszy na skórze nienaturalne ciepło i przede wszystkim wilgoć. Z szerzej otwartymi oczami zerknęła na swoją dłoń, na której już mogła dostrzec czerwone ślady. Choć w pomieszczeniu nie było za jasno, nie potrzebowała więcej światła, by być pewną, że jej współpracownik krwawił. ― Tch, coś ty znowu sobie zrobił?
Skrzydlaty mimowolnie opuścił wzrok na ubrudzoną dłoń dziewczyny, ale w przeciwieństwie do niej, nie podzielił przejęcia. To zdarzało się tak często, że już przestał zwracać uwagę na rany na plecach. Aktualnie nawet nie był w stanie myśleć o tym, że gdy wytrzeźwieje, zapłaci za swoją ignorancję, a i tak będzie zapierał się, że to tylko draśnięcie. Draśniecie przy całej masie innych problemów, które miał na głowie.
Mogę wracać do siebie, czy twojego kazania też mam wysłuchać? Puszczaj, Ourell.
Ale to ty go trzymasz.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 07.03.15 2:14  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Zerknął dyskretnie na siedzącego obok nich mężczyznę przy kości, nie potrafiąc ukryć swojej dezaprobaty, co do jego obecności. Zdarzało mu się obcować z niejednym gorszym typem, jednak fakt, że grubas wciąż grzał sąsiedni taboret, bynajmniej nie wprawiał go w dobry nastrój. Archangel był instrumentem, na którym bardzo łatwo się grało. Wystarczyło delikatnie nacisnąć w odpowiednim miejscu, by obudzić w nim jeden z setek dźwięków, którymi dysponował. Czasami zdawały się cichsze, spokojniejsze lub melodyczne, momentami jednak przybierały na goryczy, strachu czy irytacji. W zależności od wybranej metody, można było wykrzesać z niego mnóstwo najróżniejszych wariacji, odpowiadającym uczuciom, którymi Ourell byłby targany za sprawą samozwańczych muzyków. Idąc tym tropem, opasły delikwent miałby zadatki na wirtuoza gry na nerwach.
Wraz z Zero stworzyliby świetny duet.
Błękitne spojrzenie szybko przelało się z pomarszczonej twarzy „hrabiego”, wprost na niewyraźne oblicze młodszego stróża. W normalnych okolicznościach Ourell cieszyłby się, że podziela zdanie ze swoim niegdysiejszym podopiecznym, acz na chwilę obecną uznał podobny pogląd Leslie’go za dodatkowy problem. Widział, że nie tylko nim targała wyraźna niechęć do osobnika wagi ciężkiej, acz w przypadku Bernardyna przynajmniej nie była ona destrukcyjna. Wychwycił każdy ruch swojego nietrzeźwego rozmówcy, szczerze ciesząc się, że jedyna szklanka, którą Vessare zdołałby pochwycić, została roztrzaskana o ziemię zaledwie kilka chwil temu.
Łup!
Pięść blondyna trzasnęła ostro o blat z siłą niewystarczającą, by zwrócić na siebie uwagę klientów z tyłów baru, acz skutecznie przytwierdzającą rozżalone spojrzenie medyka w oblicze niepraktykującego stróża.
Tak ciężko było prowadzić z nim rozmowę.
Tak ciężko było prowadzić z nim rozmowę, wiedząc, że każde kolejne zdanie zostanie wykorzystane przeciwko niemu. Sposób myślenia Zero nawet w pełni swych sił rozumował obecność starszego skrzydlatego, jako coś złego i niepożądanego. Otumaniony pomyślunek bynajmniej nie ułatwiał sprawy, stawiając Bernardyna w jeszcze gorszym świetle, aniżeli mógłby to ocenić trzeźwy mężczyzna. Logika już dawno pomachała na „do widzenia” i choć Ourell przez wszystkie lata próbował wmówić sobie, że w gruncie rzeczy był w stanie zrozumieć drastycznie podjętą przez chłopaka decyzję, tak wszelkie przejawy niezgodności co do takiego wyroku, przemawiały przez niego właśnie w takich chwilach.
Chwilach słabości…
… Leslie’go.
„(...) gówno wiesz”
Wiedział wiele. Chodził po świecie wystarczająco długo, by zaczerpnąć wiedzy z różnych dziedzin nauki, nie ograniczając się tylko do jednej specjalizacji. Chętnie uczył się nowych rzeczy, nawet, jeśli miałyby mu się nigdy do niczego nie przydać lub z biegiem lat zostać kompletnie zapomniane. Niemałym wyolbrzymieniem byłoby nazywanie go człowiekiem renesansu, acz wiedzę jako taką posiadał przyzwoitą. I faktycznie gówno mu to teraz dawało. Mógłby mieć w głowie absolutne pstro, a i tak doskonale zdawać sobie sprawę, że jego słowa zaliczały się do tych z wachlarza rozsądnych. Wszystkie zmysły potrafiły się mylić, ale dobrze zgrana trójca - w składzie oczy, uszy, nos – bezbłędnie zarejestrowała zachowanie i dalsze poczynania Leslie’go, utwierdzając oszpeconego anioła, że miał trochę racji w tym, co mówił.
Rozsądek podpowiadał, aby mu nie odpowiadać.
Bezsensowność takiego działania była wręcz porażająca. Kto wie.. może tym sposobem Ourell uchronił się od kolejnych minusowych punktów, które zostały mu przyznane bez jego świadomości? Nie znał myśli Zero. Nie potrafił zajrzeć mu do głowy, ani przewertować wspomnień, jak kartek pierwszej lepszej książki. Nie miał pojęcia które tematy były dla niego igłami wbijanymi w ciało, a które piórem wolno sunącym po nagiej skórze. Prawda była taka, że nie miał czasu, aby się nad tym zastanawiać.
„Poradzę sobie.”
- Niewątpliwie. – odparł półszeptem, nareszcie dźwigając się na nogi, wraz z przewieszonym ramieniem Zero. Myślałeś, że teraz pójdzie z górki, Ou? Naiwniak.
Niestety to nie on wykonał pierwszy krok do przodu. Zero wyprzedził go w tym ruchu i właśnie to zaważyło na dalszych losach ich, zdawać by się mogło, krótkiej podróży. Stęknął pod nosem, czując, jak napiera na niego ciężar rosłego mężczyzny. W pewnym momencie poczuł się tak, jakby zamienili się rolami. Teraz to Ourell miał się czuć, jak szmaciana lalka?
- Czekaj! – zdążył wypowiedzieć, zanim nie szarpnięto go do przodu. Z całych sił próbował utrzymać równowagę, mając na względzie przede wszystkim fakt utrzymania pijanego mężczyzny w pionie, aniżeli siebie w jednym kawałku, przez co parę razy ustawił się w dosyć niewygodnej pozycji. – Nie spiesz się tak, przecież widzisz, że ledwo, sto… najmocniej przepraszam! – wykrzyknął w stronę anielicy z beznadziejnie skruszonym wyrazem twarzy, automatycznie przyjmując winę na siebie. Przeprosił jeszcze kilka razy, słysząc w jaki sposób młodszy stróż został wyzwany. Sterowanie Leslie’m wychodziło mu… wcale. Jedyną funkcją w jakiej się sprawdzał, była podpórka. Póki co, Vessare nie romansował sobie z podłogą, a to duży plus. Mimo wszystko Ourell i tak zachodził w głowę, jak u diabła zamierzał przetransportować tak krnąbrnego człowieka do jego mieszkania… po schodach. Wizja spadającego po stopniach Cilliana natychmiast spowodowała, że Zacharielowi zrobiło się słabo.
Kobiecy głos rozdarł salę, skupiając na sobie uwagę oszpeconego anioła. Blondyn machinalnie przeskanował ją wzrokiem, chcąc w trybie natychmiastowym odpowiedzieć sobie na pytanie czy ma doszukiwać się w jej obecności kolejnych problemów.
Już otwierał usta, by odnieść się do słów czarnowłosej, acz wypowiedź Zero szybko zamknęła mu usta z głośnym, zrezygnowanym westchnięciem. A ten dalej swoje…
- Nic nie szkodzi. Znamy się już od jakiegoś czasu. – odpowiedział zdawkowo, natychmiast przeskakując na inny temat – Takie sytuacje nie są nowością. – uśmiechnął się życzliwie, choć nieważne jak wysoko zawędrowałoby kąciki jego warg, jak na dłoni było widać, że nie jest mu w tej chwili do śmiechu. Dziewczyna nie zdążyła jednak zwrócić szczególnej uwagi na zachowanie anioła.
Ourell natychmiast przebiegł spojrzeniem po zakrwawionej ręce ciemnowłosej, momentalnie próbując ustalić przyczynę tego ponurego akcentu w jeszcze bardziej ponurych okolicznościach. „Jakiś czas” okazał się wystarczająco długi, by dokonać poprawnej analizy w zaledwie kilka sekund. Przybrał poważny wyraz twarzy, jak zawsze, gdy to charakterystyczne uczucie zaczynało rozrywać go od środka. Reagował tak za każdym razem, gdy widział rzeczy, których nie chciał zobaczyć.
Krew ludzi, którzy znajdywali się pod jego – przymusową czy nie, świadomą czy nie… - opieką miała prawo bytu wyłącznie w ich żyłach. Zawód, złość, strach, troska, niepewność, niepokój… a wszystko pod skupionym spojrzeniem, trzeźwo patrzących na świat błękitnych oczu.
- Zaprowadźmy go najpierw na górę. Tam go obejrzę. – zadecydował, słabo wyobrażając sobie akcję
ratunkową na środku baru. Nie był do końca pewien czy powinien przedstawiać dziewczynie swoje doświadczenie, jednak bez względu na sytuację, heroiczne „spokojnie, jestem lekarzem!” brzmiało dla niego najzwyczajniej w świecie tandetnie. Ciemnowłosej pozostało zaufanie mu poprzez pewną postawę i wyraźną stanowczość w głosie lub wydedukowanie jego stanowiska za sprawą chusty, o ile orientowała się w oznaczeniach. Bez względu na przyczynę, Kat wydawała się chętna do udzielenia dalszej pomocy, choć dalej marszczyła nos, najpewniej zastanawiając się gdzie jej współpracownik nabawił się kolejnych ran. - Jestem…
„Puszczaj, Ourell.”
No właśnie… Ourell.
Wymieniwszy się imionami, załapali Zero w możliwie jak najwygodniejszy dla wszystkich stron sposób i powolnym, niemalże ślimaczym tempem, mając na uwadze przede wszystkim stabilność wykonywanych przez Cillian’a kroków, udali się w stronę schodów.
Przeprawa nie wyglądała zbyt atrakcyjnie, acz mimo pewnych komplikacji, jak wbicie barierki schodów w bok i ledwo uniknione skręcenie karku, dotarli nareszcie pod drzwi Leslie’go. Spacer okazał się bardziej energochłonny, niż Ourell mógł się spodziewać.
- Zero.. gdzie masz klucze? – zapytał, szybko uświadamiając sobie, że najprawdopodobniej albo nie uzyska sensownej odpowiedzi, albo zostanie zmuszony patrzeć, jak blondyn sam grzebie sobie po kieszeniach, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego gdzie pcha swoje łapy. Z ust wyrwało mu się ciężkie westchnięcie. – Przepraszam, ale tak będzie szybciej. – przegrzebywanie kieszeni najprawdopodobniej nie było przyjemne dla żadnej ze stron, ale w gruncie rzeczy przyniosło oczekiwany rezultat. Zachariel przekręcił metalowy kluczyk.

{ z.t + Zero }
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 22.08.15 10:14  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Bywało gorzej, ale przez te pół godziny, które zajęło im dotarcie pod wielkie, stare drzwi Czarnej Melancholii, miał wrażenie, że każda minuta to brnięcie przez najgorszy epizod jego życia. Starał się nie myśleć o szarpiącym jego bok bólu, raz po raz zaciskając usta, wodząc wzrokiem od jednej rudery do drugiej, a nawet zaprzątając sobie głowę takimi błahostkami jak ocena standardów. Konkluzja? Właściwie żadna. Tu i tak wszystko się rozpadało. Zupełnie jak jego cierpliwość i wiara w to, że ten dzień może jeszcze skończy się dobrze. Ciężar Evendell, choć niewielki, w którymś momencie zaczął mu ciążyć, ale mimo tego stale poprawiał ją w swoich ramionach, żeby przypadkiem nie upadła mu na ziemię. Tylko raz prawie się zapomniał, jednak szybko polecił dziewczynce, by się go trzymała. Nie zrobił tego wcześniej, ponieważ perspektywa drobnych ramion oplatających się na jego szyi, jakakolwiek by nie była, budziła w nim tę charakterystyczną chęć odsunięcia się jak najdalej. Już teraz nie czuł się dobrze i, mimo że wiedział, że anielica mogła iść o własnych nogach, kuśtykając, zdawał sobie sprawę, że tylko by go spowalniała. Może nawet nie chciałaby z nim pójść.
Podrdzewiałe zawiasy przywitały ich ponurym zgrzytem, wypełniając swoim echem obszerny hol hotelu. Zero przemknął wzrokiem dookoła, rejestrując tylko kilku gości, którzy na całe szczęście byli zbyt zajęci sobą, by zainteresować się nowym towarzystwem. Wreszcie jego spojrzenie zawisło na schodach, których widok przyprawił go o skręt żołądka. Nie było mowy o tym, by dziś wlókł się na piąte piętro. Nic dziwnego, że od razu przypomniał sobie, że na zapleczu baru też mógł dostać potrzebne środki.
Nie był zadowolony, kiedy w barze powitał go rekini uśmiech opartego o ladę Ronny'ego, który z irytującą satysfakcją w oczach przechylił głowę na bok, przypatrując się dwójce, która właśnie przekroczyła próg tego miejsca.
Nie za wcześnie, Zero? Słyszałem, że miałeś dziś robotę do wykonania, a zamiast żarcia i bimbru, przynosisz ją. Nie jest za chuda na bycie obiadem? ― Wyszczerzył zęby jeszcze bardziej, bez taktu wskazując palcem na jasnowłosą. Pokręcił głową z dezaprobatą. ― To już drugi raz, kiedy sprowadzasz do hotelu poszkodowanych. Może zaczną ci płacić za to bohaterstwo i dadzą inny dach nad głową, skoro już zamierzasz tu pasożytować.
Ignoruj.
Taki miał zamiar, ale wkurwiający głosik ciemnowłosego wgryzał mu się w uszy, mimo usilnych starań stania się głuchym na niego. Właśnie dlatego zmienił tor swoich myśli. Podobno zalecano, by skupiać się na wyobrażaniu sobie spokojnego morza. Zrobił to, ale skrzecząca mewa zmusiła go do zeskoczenia ze swojej tratwy i pozwolenia niewidzialnej sile, by pociągnęła go na dno. W wodzie było cicho.
Ruszył przed siebie, nawet nie patrząc na wymordowanego. Dwukolorowe tęczówki nieruchomo wpatrywały się w drzwi za plecami szatyna. Ukrył irytację pod maską obojętności, ale jej drobne igiełki i tak wbijały się własnie w podświadomość Ev, która chcąc nie chcąc, znajdowała się najbliżej.
Mówię ci. Powinieneś to rozważyć. Świetnie ci idzie.
Wtedy w jego spokojnej wodzie zaśpiewał zafałszował waleń.
A ty powinieneś zająć się panią, która właśnie czeka na swojego drinka ― sarknął, dostrzegając kątem oka siedzącą przy jednym ze stolików kobietę, która właśnie podniosła rękę, zamawiając jeszcze jedną kolejkę.
Zielonooki kiwnął głową w jej stronę i przysunął do siebie nieco pękniętą szklankę, chwytając za szyjkę butelki z jakimś marnym alkoholem.
No proszę, nagle cię to interesuje ― parsknął krótko i zerknął na blondyna, który zbliżał się do lady. ― Zawsze zmieniasz temat, by uniknąć odpowiedzialności? Zresztą, co za pytanie. ― Cmoknął pod nosem i przechylił butelkę.
Skrzydlaty nie odpowiedział. I tak nie zamierzał, ale przechodząc obok, nie potrafił powstrzymać się od mocnego szturchnięcia chłopaka barkiem. Aż przestąpił z nogi na nogę, rozlewając trochę procentowego napoju dookoła. Warknął pod nosem, unosząc rozeźlone spojrzenie na jasnowłosego, który uraczył go krótkim, perfidnym grymasem.
No i jak lejesz?
Ty...
Nie usłyszał już serii przekleństw, które wyrwały się z ust Ronny'ego. Zakończył tę niechcianą wymianę zdań trzaskiem zamykanych za sobą drzwi.
W składziku nie było nikogo, chociaż pomieszczenie bynajmniej nie sprawiało wrażenia pustego. Było tu mnóstwo skrzynek, jakichś starych regałów obłożonych naczyniami, pudłami i innymi rzeczami. Miejscami nawet ciężko było przejść dalej. Leslie musiał pchnąć nogą jakąś skrzynkę, która ze zgrzytem przesunęła się kawałek po podłodze, by ułatwić sobie dostęp do zakurzonej kanapy, na której wreszcie usadził anielicę. Liczył na to, że po tym wyprostuje się z ulgą, ale nabój tkwiący w jego ciele odebrał mu przyjemność z pozbycia się ciężaru.
Będziesz musiała zdjąć spodnie ― rzucił, nie zastanawiając się nad swoimi słowami. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak idiotycznie mogło to zabrzmieć, nawet jeśli Evendell niekoniecznie była jedną z tych osób, do których docierały pewne rzeczy. Grunt, że Cillian je rozumiał, dlatego też przesunął ręką po boku szyi, zahaczając o skórę paznokciami i uniósł wzrok w stronę popękanego sufitu, jakby wołał o pomstę do Nieba, w które przez tę krótką chwilę nawet próbował uwierzyć. Z marnym skutkiem.
Zabije mnie, jak nic.
Wystarczy, że odsłonisz ranę na udzie. Muszę ją przemyć. Gdzieś jeszcze oberwałaś? ― sprecyzował i odsunął się dalej, odwracając plecami do skrzydlatej, jakby na ten moment dał jej chwilę prywatności. I tak musiał podejść do odpowiedniej szafki, urządzając sobie slalom pomiędzy kartonami. Drzwiczki skrzypnęły. Tu wszystko skrzypiało.
Blondyn przesunął wzrokiem po półkach, kolejno wyciągając ręce po potrzebne mu rzeczy. Bandaże, resztka środka odkażającego, któremu powoli kończyły się lata świetności, szwy. Zatrzymał się na chwilę, ale koniec końców sięgnął po niewielki, szklany pojemnik z resztką tabletek przeciwbólowych. Wysypał sobie na rękę trzy, z góry zakładając, że jedna na niewiele mu się zda. Przegryzł pigułki, starając się nie krzywić od gorzkiego smaku w ustach. W ten sposób miały zadziałać szybciej. Albo wcale.
Był wrogiem Psów?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 22.08.15 21:30  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Otoczona swoimi własnymi pnączami czuła się bezpieczna. Krzyki i hałas dochodzący zza kokonu, owszem, ocierał się o jej uszy, ale było to tak zatarte, że niemal nic do niej nie docierało. Tylko nie potrafiła powstrzymać fali niewyobrażalnego smutku i płaczu. Wtulona w swoje własne kolana czekała, aż to wszystko minie. Odważyła się unieść swoje zapłakane oczy dopiero w chwili, kiedy usłyszała trzask pękających pnączy. W pierwszej chwili była pewna, że to Dedal pokonał tamtego mężczyznę i teraz zamierzał, znowu, upomnieć się o nią. Ale kiedy tylko ujrzała jasne kosmyki włosów, poczuła jak kamień spada jej z serca, a niewidzialna dłoń, która ściskała jej gardło powoli rozluźnia swoje skostniałe palce. Zaczęła na nowo oddychać. Chociaż wciąż siedziała w bezruchu, wpatrując się w twarz nieznajomego. W ogóle go nie kojarzyła, ale nie wyglądał na kogoś złego. Chociaż… Dedal z początku też na takiego nie wyglądał. Jej ciałem wstrząsnął kolejny nieprzyjemny dreszcz na samo wspomnienie, przez co dziewczynka skuliła się jeszcze bardziej, jednocześnie wciskając plecami w twardą ścianę, nie chcąc pozwolić, by nieznajomy mężczyzna pochwycił ją.
Zabiorę cię do Growa.
Słowa podziałały na nią jak kojący balsam. Momentalnie jej ciało rozluźniło się a sama dziewczyna wyciągnęła swoje ręce w stronę Zero i objęły go mocno, przyciskając swoje rozdygotane ciało do jego i wtuliła się ufnie. Znał Growa. Był jego znajomym. Mogła mu zaufać.

[...]

Od jakiegoś czasu już nie płakała. Trzymała się kurczowo mężczyzny, przymykając nieco powieki odczuwając nagłe uderzenie podmuchem zmęczenia. Jakby ktoś wypompował z niej wszelkie pokłady energii. Nawet nie przysłuchiwała się dziwnej rozmowie, jaką przeprowadził jej wybawca. I nie zwracała najmniejszej uwagi gdzie ją niesie. Milczała, jak nie ona. Od czasu do czasu jedynie wydawała z siebie ciche pojękiwania bólu, kiedy rana uda się odzywała przeszywając ją na wskroś. Kiedy Zero posadził ją na kanapie, nadal była uczepiona jego ramion, nie chcąc się odkleić. Minęło kilka uderzeń serca, kiedy palce prawej ręki wreszcie zaczęły się luzować, wypuszczając materiał jego ubrania. Uniosła głowę i przetarła zaczerwienione oczy rękawem bluzy, pociągając przy tym głośno nosem. Pokiwała głową rozumiejąc wszystko, co polecił jej mężczyzna. Ev nie znała czegoś takiego jak wstyd czy też skrępowanie. I bynajmniej nie dlatego, że należała do wyuzdanych istot. Była nieświadoma, jak dziecko. Wsunęła prawą dłoń pod bluzę i odpięła guziki spodni, na chwilę stając na nogi i pozwoliła, by szorstki materiał spodni opadł pomiędzy jej kostki i ponownie usiadła na kanapie spoglądając na czerwony ślad z którego nieustannie spływała krew barwiąc swym szkarłatem bladą skórę jej nogi.
”Był wrogiem Psów?”
Dziewczyna powoli skinęła głową I przesunęła rękawem pod nosem.
- On… zabrał mnie do miasta. I chciał, żebym powiedziała mu o kryjówce i o Psach. – zaczęła cichym, mocno zachrypniętym i nieprzyjemnym dla ucha głosem. Przełknęła ślinę czując jak gardło wciąż ją boli po żelaznych palcach Dedala.
- Masz wodę? – odkaszlnęła podciągając się bardziej na kanapie. - Ale nic mu nie powiedziałam! Wtedy, kiedy robił mi te wszystkie rzeczy i teraz też nie. Tylko stłukłam słoiki. Miałam przynieść, bo Growie chciał. Ale stłukłam je. – kolejne pociągnięcie nosem - Ale nic nie powiedziałam. Chciał, żebym zaprowadziła go do Growiego. Żebym zaprowadziła go do kryjówki ale też jestem Psem! On chciał ich skrzywdzić. Ich i Growiego. Był złym człowiekiem. – zamilkła na krótką chwilę tracąc swój głos. Odsapnęła cicho próbując odzyskać go na nowo.
- Jesteś przyjacielem Growiego? – zagadnęła I przechyliła głowę nieco w bok. - Kiedy do niego zadzwonimy? I… co zrobiłeś z Dedalem? A! Jesteś ranny! – dodała po chwili orientując się w jakim jest stanie jej wybawca. Uniosła nogi wyswobadzając je ze spodni i stanęła od razu podchodząc najszybciej jak tylko mogło do Zero, łapiąc go prawą dłonią za jego. Momentalnie mógł poczuć ciepło przepływające przez jej ciało, kojące uczucie i…. wszystko zniknęło w jednej sekundzie. Dziewczynka zachwiała się i opadła na niego, łapiąc w ostatniej chwili jego ubrania, żeby nie upaść.
- Przepraszam. Chyba jestem zbyt mocno pozbawiona siły, żeby cię uleczyć. Muszę chwilę posiedzieć, potem cię uleczę… przepraszam. – mruknęła cicho. Chociaż Zero mógł poczuć, jak ból głowy powoli mija. Tylko niewiadomo czy leki podziałały czy też namiastka mocy dziewczyny.
                                         
Eve
Kotek     Anioł
Eve
Kotek     Anioł
 
 
 

GODNOŚĆ :
Eve, ewentualnie Ewa, Matka Ludzkości, Pierwsza Kobieta na Świecie.


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.08.15 21:40  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Stojąc tyłem do anielicy, nie dostrzegł tego krótkiego, a tak znaczącego skinienia głową. Nie było mu szkoda nieznajomego mężczyzny. Prawdopodobnie nie byłoby mu go szkoda, mając świadomość, że atak na jasnowłosą był jedynie dziełem przypadku. Tamten białowłosy wspomniał jednak coś o jej przyjaciołach, a wizja nasunęła mu się sama – na pewno musiał kojarzyć osoby, które kręciły się dookoła niebieskookiej. A kto inny robił to częściej niż same Psy?
„I chciał, żebym powiedziała mu o kryjówce i o Psach.”
A jednak.
Tyle mu wystarczyło. Kiwnął nieznacznie głową, przyjmując do wiadomości, że nie szukał DOGS, mając na dzieję, że przyjmą go do siebie. Chyba że to w ten sposób okazywał innym swoje uwielbienie. Zero skrzywił się na samą myśl i wyciągnął rękę ku wyższej półce, ściągając z niej jakieś zakurzone pudełko.
„Masz wodę?”
Coś się znajdzie ― mruknął bez wyrazu, oglądając się za siebie przez ramię, by sprawdzić czy jakaś woda znajdowała się w zasięgu jasnowłosej. Kiwnął zdawkowo głową w odpowiednie miejsce. ― W skrzynce obok kanapy ― oznajmił, na wszelki wypadek, gdyby nie zauważyła. Wyraźnie dało się wyczuć, że blondyn nie miał jej za wiele do powiedzenia i możliwe, że planował uciąć wymianę zdań właśnie w tym momencie. Zresztą o czym mógłby rozmawiać z kimś, kto koniec końców zachowywał się jak dziecko? Nawet nie miał do nich podejścia. Nawet jeśli wiedział, że wypadałoby podjąć jakąś próbę załagodzenia sytuacji i pocieszenia skrzydlatej, niewidzialna pętla jak na złość zaciskała się na jego gardle, nie chcąc uwolnić ani jednego, pokrzepiającego słowa.
Nie moja sprawa.
Robił to tylko dla Syona.
„Ale nic mu nie powiedziałam!”
Istny anioł. Twoje jebane szczęście.
ZERO.
No co? Nic nie zrobiłem.
Zacisnął usta w wąską linię, otwierając pudełko, z którego wyłowił cienki nożyk. Ściągnął lekko brwi, nie chcąc wierzyć, że w takiej chwili przejmowała się właśnie stłuczonymi słoikami. Odetchnął ciężko i rozmasował obolałą skroń palcami. Odwrócił się przodem do blondynki i na moment oparł się tyłem o blat. Nie spojrzał na nią, za punkt obserwacji obierając sobie dziurę w starej kanapie.
Nie sądzę, że los słoików będzie go interesował. A jeśli to takie ważne, będziesz mogła zabrać kilka stąd ― odparł zmęczonym tonem, jakby tylko czekał na to aż się zamknie albo zacznie mówić z sensem.
„Ale nic nie powiedziałam.”
Tch. Dobra, przecież wierzę. ― Wypuścił powietrze ustami, starając się uspokoić. Warczenie na nią na niewiele by mu się zdało. Szybko jednak poczuł zimną igłę, która znalazła sobie wolne miejsce między jego żebrami i zaczęła wbijać się głębiej, przywołując na myśl znajome uczucie niepokoju. Zawsze tak reagował, kiedy tylko dane mu było usłyszeć, że Growlithe był zagrożony. Jakieś nieznośne uczucie chłodu przeniknęło do jego kości, mimo że na zewnątrz oblała go fala gorąca. Niby to naturalnym ruchem chwycił za kołnierz koszulki, odchylając ją nieco.
Przecież kryzys został zażegnany.
No tak. Ale świadomość tego, że prawie ją tam zostawił, sprawiła, że nie mógł pozbyć się poczucia winy. Trwało to tylko chwilę, ale przez te kilka ciągnących się sekund nie wydusił z siebie ani słowa, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w to samo miejsce.
„Jesteś przyjacielem Growiego?”
Mhm ― bąknął pod nosem, bez przekonania. ― Zadzwonimy, gdy cię opatrzę. Byłby zły, gdyby zobaczył cię w takim stanie. Pewnie wolisz mu tego oszczędzić, prawda? ― Uniósł brew, a jego szczęka lekko poruszyła się, gdy zazgrzytał o siebie zębami, jakby nie spodobało mu się, że musiał silić się na spokojny ton w tej sytuacji. ― Nie ruszaj się z miejsca ― rzucił natychmiastowo, podnosząc nieco głos i od razu przenosząc wzrok na dziewczynę. Przynajmniej bez wyrzutów sumienia mógł zignorować jej pytanie. Pewnie nie chciałaby usłyszeć, co z nim zrobił.
Było już jednak trochę za późno.
Leslie drgnął niespokojnie, gdy drobna dłoń zacisnęła się na jego ręce. Mięśnie momentalnie spięły się, mimo kojącego uczucia, które przebiegło przez jego ciało. Vessare zacisnął zęby, opuszczając nieco głowę i pozwalając, by jasne kosmyki rzuciły cień na jego twarz. Miał szczerą ochotę odepchnąć ją od siebie tak gwałtownie, że to na niego spadłaby cała wina za jej stan. Zacisnął palce w pięść i stłumił warknięcie, zaraz wbijając chłodne spojrzenie w twarz jasnowłosej.
Nie chcę twojej pomocy. Kazałem ci zostać na miejscu. Poradzę sobie.
Była ostatnią osobą, której dłużnikiem chciał być.
Zgarnął z blatu wszystkie przygotowane rzeczy i złapał ją niechętnie za nadgarstek, prowadząc z powrotem w stronę kanapy. Już w kompletnym milczeniu usadził ją z powrotem na miejscu, kucając naprzeciwko. Przechylił się w stronę stojącej obok skrzynki chwycił za dwie butelki wody, o której wcześniej zapomniała w tej swojej paplaninie. Jedną z nich wcisnął blondynce w ręce, zaś drugą wykorzystał do pierwszego etapu odkażenia rany. Zmył krew, która uzbierała się dookoła rany, nie przejmując się, że ta zaczęła wsiąkać w stare obicie mebla. W pierwszych chwilach nie przyłapał się na tym, że wszystko co robił, zawierało w sobie masę nerwowości. Dopiero, gdy przyszło mu odkręcić o wiele bardziej skomplikowaną butelkę ze środkiem odkażającym, zorientował się, że trzęsły mu się ręce. Zatrzymał się na chwilę i wciągnął głęboki haust powietrza do płuc, przymykając oczy.
Spokój.
Zabiłby go, gdyby coś jej zrobił.
Po prostu nigdy więcej tego nie rób, jasne? ― odezwał się wreszcie, licząc na to, że jeżeli sam zdobędzie się na jakieś wyjaśnienia, wszystko minie. ― Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka, kiedy sam mu na to nie pozwolę. Nawet jeśli ma dobre intencje ― wymruczał pod nosem, napierając na wieczko butelki. ― Będzie szczypać ― uprzedził i przechylił naczynie, opróżniając resztę jego zawartości na rzecz rany na nodze Evendell. ― Bardzo potrzebował tych słoików?
Co za idiotyzm.
Dobrze ci idzie.
Odstawił fiolkę na bok i chwycił za bandaż, podciągając nogę Ev wyżej. Natychmiast zabrał się za owijanie nim jej uda, byleby uwinąć się z tym jak najszybciej.
Nie odpowiedziałaś wcześniej. Na pewno nie ma więcej ran?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 24.08.15 23:45  •  Hotelowy bar. Empty Re: Hotelowy bar.
Obserwowała go w milczeniu, a raczej jego plecy, kiedy stanął do niej tyłem. Jednakże bardzo szybko jej uwagę przykuło wyposażenie pomieszczenia, w którym się znajdowała. Z ciekawością typową dla małych dzieci miała ochotę odkryć niemalże każdy zakamarek tego miejsca, ale wiedziała, że ranna noga nie pozwoli jej na tak swobodne eskapady. Musiała więc zadowolić się starą i zużytą kanapą.
- Naprawdę?! – zapytała a jej oczy roziskrzyły się dziwnym błyskiem, kiedy mężczyzna pozwolił jej na zabranie kilku słoików. Uśmiechnęła się szeroko, a radość, która biła z jej twarzy zmyła resztki płaczu i smutku.
- Jesteś naprawdę miłą osobą! Nie dziwię się, że jesteś znajomym Growiego! – dodała zupełnie szczerze. Kiedy jasnowłosy odwrócił się do niej przodem, zamrugała kilkakrotnie, dopiero po chwili orientując się, że już go kiedyś widziała. Jak mu było…
- Zero! Masz na imię Zero! Nie poznałam cię! Spotkaliśmy się kiedyś u Boba jak byłam z Growiem. To ja, Ev! – wskazała prawym palcem na siebie, niezwykle zaskoczona ale i uradowana swoim jakże ważnym i niesamowitym odkryciem. Już się nie bała. Zupełnie. Nie dość, że nieznajomy okazał się jednak znajomym, to na dodatek nie wyglądał groźnie i był naprawdę miłą osobą. Lepiej trafić nie mogła. Zaśmiała się lekko, a na jej bladej twarzy powoli zaczęły pojawiać się kolory.
Jednakże radość została szybko zmyta na tę krótką chwilę, kiedy jej pomoc została odepchnięta przez blondyna. Skuliła się w sobie słysząc ostrzejszy ton mężczyzny. Owszem, wiele razy odsuwano od niej rękę, kiedy ta wyciągała ją w celu niesienia pomocy, ale za każdym razem czuła się przez to winna. Ze nie może pomóc. I skołowana.
- Przepraszam. – bąknęła cichutko, spuszczając nieco głowę jak skarcone dziecko, któremu kiwano przed oczami grożącym paluchem. Nie oponowała już, kiedy Zero złapał ją za nadgarstek i zaczął ciągnąć w głąb pokoju, by ponowie siadła na tyłku. W powietrzu zawisła ciężka atmosfera, a dziewczynka nie chciała już więcej go denerwować. Nawet buzia jej się zamknęła, chociaż przez krótką chwilę myślała, że znalazła nowego kompana do rozmów. Podziękowała cicho za wodę i wsunęła butelkę pomiędzy uda, próbując ją odkręcić, aczkolwiek sprawność tylko w jednej dłoni skutecznie jej to uniemożliwiało. Odetchnęła cicho przez nos i spojrzała niepewnie na kucającego Zero.
- Przepraszam… czy mógłbyś mi pomóc odkręcić? – zapytała wyciągając butelkę w jego stronę, jednocześnie wsuwając lewą dłoń pod swoje udo, jakby chciała ukryć swoje kalectwo.
”Po prostu nigdy więcej tego nie rób, jasne?”
Skinęła gwałtownie głową na znak, że wszystko zrozumiała. Ale…
- Przepraszam! Ale… zrobię to ostatni raz, dobrze? Ostatni raz cię dotknę i już potem nigdy więcej tego nie zrobię! Po prostu… – przechyliła się w jego stronę i objęła go za szyję, wtulając mocno swoją twarz w zagłębienie jego szyi. Trwała tak zaledwie parę chwil, kiedy wreszcie odsunęła się od niego.
- Chciałam bardzo podziękować za pomoc. Za uratowanie mnie i za wszystko. Obiecuję, że już nie dotknę! – dodała z determinacją wymalowaną na jej twarzy. Najwidoczniej bardzo do serca wzięła sobie jego słowa. Przynajmniej o to Zero nie musiał się już martwić.
Zacisnęła mocno powieki i zęby, żeby nie pisnąć, kiedy poczuła szczypanie na ranie. Ale prawda była taka, że to było niczym przy tym, co już przeszła.
- Mieliśmy w nich kisić ogórki I inne warzywa. I owoce przechowywać. Co prawda jest dopiero lato, ale chcieliśmy już na zimę zrobić zapasy. A o słoiki trudno. I chyba Growie chciał jeden na swoje farby do malowania. Ostatnio często maluje. A wiesz, wiesz, raz narysował Avery! I wyglądała jak prawdziwa! Zazdroszczę mu talentu. Długo się znacie? – zapytała odzyskując swój dobry humor, jakby ktoś siedział pod jej czupryną blond włosów i sterował przyciskając odpowiednie guziczki.
- Trochę mnie skopał I przydusił, ale to wszystko. Tym razem tylko tyle zrobił. – burknęła cicho pod nosem.
- A ty lubisz zwierzęta? Jakie jest twoje ulubione? A jaki kolor? Bo ja lubię żółty! I niebieski! I czerwony! O, fioletowy jest też ładny. A lubisz ziemniaki? Raz Matylda zrobiła jakieś takie dziwne, ale były przepyszne! Jesteś wymordowanym? W co się zamieniasz? Bo ja jakbym mogła, to chciałabym zamienić się w kota! Lubisz owoce? Ja lubię najbardziej pomarańcze! Ale trudno je zdobyć. – grad pytań wyleciał z jej gardła jak torpeda aż wreszcie zachrypła na tyle, że nie mogła nic więcej powiedzieć, będą jednocześnie zmuszona do zrobienia krótkiej przerwy w kłapaniu jęzorem. Chwila spokoju dla uszu Zero.
                                         
Eve
Kotek     Anioł
Eve
Kotek     Anioł
 
 
 

GODNOŚĆ :
Eve, ewentualnie Ewa, Matka Ludzkości, Pierwsza Kobieta na Świecie.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 13 1, 2, 3 ... 11, 12, 13  Next

 
Nie możesz odpowiadać w tematach