Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Pisanie 14.08.19 12:32  •  Chodzi lisek (Jarema/Salem) - Page 2 Empty Re: Chodzi lisek (Jarema/Salem)
Miarowy stukot drobinek piasku roznosi się po małej, zatęchłej przestrzeni. Ponownie, jak i parę lat temu, zaczyna mu brakować powietrza. Kwaśny zapach zepsutego żarcia wbija się w ich nozdrza, nieprzyjemnie drąży najmniejsze kąty, odstrasza i niewielkie żyjątka. Nieproporcjonalnie długie palce, zakończone zaostrzonymi pazurami, oblepione zostają lekką, żelową masą. Oblizuje je wolno, choć czujnie, jakby w każdej sekundzie ta chwila przyjemności mogła zostać przerwana.
— Nie każdy ma rodzinę — stwierdza, gdy do jednego z kłów przykleja się bliżej niezidentyfikowany fragment mięsa.
— Stada — dodaje. — Naturalną jednostką są stada. Kreowane na podstawie przejrzystych hierarchii. Oczywiście z bazą w rodzinnych relacjach, ale te z łatwością mogą zostać złamane. Jednym z głupszych pomysłów ludzi było ustanowienie rodziny jako najważniejszej, w pewien sposób prymarnej grupy społecznej. Idioci.
Nie utożsamia się z mieszkańcami miast. W momencie, w którym w jego ciało wcisnęły się ostre lisie kiełki, zdecydował o logiczniejszej drodze. Zwierzęta, którym przez lata przyglądał się zza rosnących wysoko konarów, stanowiły dla niego przykład egzystowania i współistnienia z innymi istotami. Świadomość fraktalności ich ciał, otaczającej przyrody wiązało się z ciągłym niebezpieczeństwem. Ryzykował nie tylko swą dziecięcą naiwność, ale i zmianę spojrzenia — w tym dostrzegania i przeżywania. Gdy po raz pierwszy przeczytał o zjawisku nazwanym geometrią fraktalną, świat już zawsze postrzegał jako wielowarstwową, złożoną ideologią, u której podstaw leżało piękno natury.
— Nieważne — skwitował, choć nie tyle własny, krótki monolog, co śpieszące myśli; te z chwili na chwilę traciły na ostrości, stawały się bardziej intuicyjne, bardziej cielesne — mniej ludzkie.
— Kiedyś mój ojciec zamknął w altanie jelonka — zaczyna, gdy nie potrafi odnieść się do wizji rybek. — Nazwaliśmy go Duch. Pojawił się znikąd, jak i potrafił poruszać się całkowicie bezszelestnie. — Uśmiecha się delikatnie. — Ojciec czekał aż zjawi się matka, krótko potem jedliśmy potrawkę z Ducha.
Wyrzuca pustą puszkę w jeden z kątów. Głuche uderzenie niknie w kwaśnym zapachu.
Sam prostuje jedną nogę, wyciąga ją raczej kocio, drugą mocniej zawija pod siebie. Ziewa. Tlenu rzeczywiście ubywa, jego powieki robią się ciężkie, oczy nieznacznie łzawią. Ciepło powstałe z przyjętego posiłku rozpływa się po ciele, gładzi włoski, rozgrzewa zawsze zimne dłonie. Opiera więc twarz na prawej ręce, łokieć znajduje się na oparciu. Zdaje mu się, że zasypia, choć być może trupki rzeczywiście ze sobą rozmawiają. Na tyle cicho, że wcześniej ich nie słyszał. Szepcą, że koniec już blisko.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.08.19 21:45  •  Chodzi lisek (Jarema/Salem) - Page 2 Empty Re: Chodzi lisek (Jarema/Salem)
Nie zrozumiał. Być może jego prymitywny umysł nie potrafił już przetwarzać wszystkiego, co Jaremie wydawało się sensowne, a być może to lis wypłynął zbyt daleko w morze. Opowiastka, w istocie urocza i makabryczna, wycisnęła na Salemie ni mniej, ni więcej jak znużone ziewnięcie. Ploteczki na temat tego co już dawno uciekło jakoś nie wzbudzały w nim szczenięcego entuzjazmu.
Sen zakradł się niezauważony. Otulił kocią głowę ciężką, morzącą powałą głębokiego oddechu i paraliżu, odmienną od płytkich drzemek, jakimi raczył się w ostatnich tygodniach. Bynajmniej nie był spokojny. Sto koni. Rączy strumień myśli przelewał się z niemym chlupotem przed jego zamkniętymi oczami, plamiąc dookoła odcieniem wyrzyganej zieleni. Pamiętał go – w tym kolorze były papierowe koszule, jakie przywdziewał w ostatnich tygodniach starego życia. Tym kolorem mieniły się płytki niewielkiego kwadratu toalety, której używał gdy jeszcze sam mógł się chociażby podetrzeć. Gonił ten kolor, tę myśl, niczym szczura uciekającego do nory. Atakował pazurami, o milimetry mijając miejsce, w którym tak usilnie próbował zatopić kły. Pokonany przez spokój chwili Jarema był ślepy na wszystko. Każdy, ledwie zarysowany pod szarawą skórą mięsień drżał.; uszy odchylały się jak gdyby słyszał to, co działo się dookoła. Nie działo się nic, bowiem wszystko było tylko w jego głowie. Na pozór spokojny, irytująco nieobecny, nudny wręcz Kolya drżał, dręczony wizjami, które jeszcze nie zabliźniły się w jego pamięci. Widział setki igieł wtłaczających przez grube rurki toksyczny płyn prosto w jego żyły. Te bolały. Przeżarte rakiem kości rozsypywały się w jego dłoniach; pulsujący czyrak wirusa odznaczał się czarną zmazą na tle żółtawo-białego otoczenia. Uciekał, jednak zewsząd otaczała go halucynogenna klatka. Wciąż rozjątrzony ból w sercu sprawiał, że nie potrafił zapomnieć, dlatego wstał. Równo dwie godziny i trzydzieści cztery minuty później otworzył oczy, zmęczony bardziej niż przed krótką drzemką. Jarema skulił się na siedzisku; wcześniej wsparta o podłokietnik ręka teraz zwisała samotnie, kołysząc się wraz z jego oddechem. Był ciężki. Głośny, jakby chrapliwy, chociaż wciąż nie chrapiący. Wtórował bulgotaniu jego pustych teraz wnętrzności.
Decyzja podjęła się sama. Nie miałby cywilnej odwagi kąsać ręki, która go karmiła. Zwęszył skryte w plecaku jedzenie, nadprodukowana ślina zwilżyła wcześniej suche gardło. Oblizał pysk, przez chwilę jednak ważąc decyzję o pozostawieniu łupu wyrokom Jaremy, jednak ostatki godności, jakich nie wykorzeniło zezwierzęcenie przemogły chęć wsadzenia całej twarzy pomiędzy zęby suwaka. Przeciągnął się, kocio, giętko, prostując i rozgrzewając zastałe stawy. Burza przemijała, chociaż wiatr wciąż dął w klatę. Drobinki kurzu jeszcze nie przestały osypywać się na ich głowy. Salem strzepnął je spomiędzy uszu zdecydowanym ruchem, nim wspiął się po schodkach i począł siłować się z ciężką, jęczącą zardzewiałym metalem pokrywą. Radzenie sobie jedynie siłą własnego grzbietu nie było tym, o czym marzył przy pustym żołądku. Przecenił swój ostatni posiłek. Łykowate, chude mięso wygłodzonego szczura nie starczyło nawet na jeden dzień, chociaż może to nie chodziło o to? Może rozbudzone wraz z ciałem jarzmo rozgoryczenia sprawiedliwością losu sprawiało, że wcześniejsza pewność, spokój ducha, rozstąpiły się niczym gliniane podwaliny kolosa. Nie czuł się najlepiej. Musiał z siebie zrzucić wszystek ciężar i powrócić do czystych myśli.
Gdy w końcu udało mu się uchylić pokrywę szerzej niż na wysokość ogona, wyślizgnął się z bunkra, pozostawiając Jaremę wraz z lawiną luźnego piasku. Na chwilę. Załatwi co musi i wróci, by obudzić lisa, a potem snuć się niczym smutny cień za jego plecami. Lisia gwiazda świeciła jasno, chociaż ciężko było dostrzec jego prawdziwe barwy.
Wzburzony wiatrem pył wleciał mu między zęby. Epicentrum burzy już dawno pognało przed siebie. Pozasypywane ruiny nie przypominały tych, jakie widział wcześniej. Szczerbaty kościec dawnego domu ugiął się pod dyktaturą zawieruchy i zawalił prosto w miejsce, na którym siedział kilka godzin wcześniej. Mniejsza, to akurat nie wzruszało go ani odrobinę. Uniósł łeb, wpuszczając w nozdrza z ćwierć galona gorącego, zakurzonego powietrza. Trop jakiejkolwiek zwierzyny był słabiej uchwytny niż logika ich istnienia. Powalone mury nie zdawały się kryć żadnych korzeni. Jedynym co mu pozostało było powolne, systematyczne oddalanie się od włazu, wciąż pozostawiając w pamięci gdzie ten się znajduje. Wzburzone uczucia nie pomagały.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 10.11.19 17:49  •  Chodzi lisek (Jarema/Salem) - Page 2 Empty Re: Chodzi lisek (Jarema/Salem)
Zbudzony szmerem, sam nie wie czy zwierzęcia, czy własnego ciała, wzdryga się otwierając szeroko oczy. Jego ciało jeszcze przez chwilę poddaje się zimnym dreszczom, wgniata miarowo w fotel, z czasem zaczyna regulować oddech, rozbiegany wzrok; wzdycha. Ale nie z ulgą, jak ma w zwyczaju, a po nagłym i okiełznanym właśnie ataku paniki. Jasne, zlęknione ślepia błądzą po pomieszczeniu, śledzą nierównie rozłożoną ciemność. Wyciąga przed siebie ręce, rozszczepia palce. Nerwowo drgające nozdrza wciągają duszne, ciężkie powietrze. Panika, którą jeszcze wcześniej rozsiał jego towarzysz, miażdży wpierw skuloną jego sylwetkę, zęby, które zaciśnięte wywołują parszywy ból szczęki, aż w końcu niemy krzyk na poziomie gardła. Zamyka powieki, nadgryza policzek od środka i już, już po wszystkim. Pozostaje jedynie zapadająca się klatka piersiowa i przeszywające kucie w sercu. Dziecięca nerwica, połączona z płochliwością leśnego drapieżnika, zamknięte zostają w guli pozostawionej na końcu języka. Chce mu się rzygać.
Podnosi ciało, spogląda na sąsiednie posłanie. W końcu. Poszedł sobie, odpuścił. Jak kula u nogi, jak niepotrzebnie zaadoptowany pupil, cholera. Stopy sięgają podłoża. Wcześniej skulone na nowo znajdują siłę w mięśniach. Gdyby go ktoś teraz, gdyby tak nieuważnie. Zbiera swoje rzeczy. Bardziej rozpierdolone niż się spodziewał. Sprząta kryjówkę, zbiera koc, składa w kostkę. Sięga po plecak, otrzepuje go. Dużo syfu. Jakby całość burzy przesypała się przez te szczeliny w ziemi, przez niedokładnie domkniętą pokrywę.
Wspina się po drabinie, już pewniej, swobodniej, z zaciętą miną skupionego nastolatka. Unosi pokrywę. Na powierzchni panuje przejmująca cisza. Ta podobna do wielu innych - przyczajona, jakby tylko z pozoru miała stanowić osłonę dla strwożonych ciał. Piasek poprzemieszczał się, krajobraz jest całkiem inny od tego, któy zastał niespełna kilka godzin temu. A gdzie tamten, umarł, przepadł, zatarł za sobą ślady mizernym ogonem. Łapki powtykał w miejsca, w które nie powinien, zamiauczał i zdechł.
— Wracamy — mówi.
Chciałby powtórzyć, ale ogarnia go nieopisana niemoc. Taka, z którą nie poradziłby sobie jeszcze w mieście. Taka, która przypisana jest tylko kurwom i cholerom rzucanym pod kołdrą. Wracamy, bo wcześniejsze mrzonki o mieście, o tym powrocie z bajki, synku marnotrawnym, nijak mają się do rzeczywistości.
— Salem! — krzyczy, gdy już sylwetka stoi prosto, oczy przymknięte, ciemno, zimno.
Wraca, gdy noga przerzuca piasek na wejście do włazu. Do momentu, w którym ponownie się tu zakopią, na zawsze i na dobranoc.
Rusza ku radiostacji.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.11.19 0:57  •  Chodzi lisek (Jarema/Salem) - Page 2 Empty Re: Chodzi lisek (Jarema/Salem)
Salem
Odwraca się, nasłuchując niespokojnie. Budzi instynkt, kierując uszy dokładnie tam, skąd dochodzi słodka melodia. Jeszcze nie potrafi stwierdzić, czy to sen, czy rzeczywistość. Czy ktoś go woła, czy po prostu tego pragnie, pozostając w ciszy pustkowia. Znajoma sylwetka, znajomy zapach, znajomy głos. Już nie jest kotem. Biegnie jak pies przywołany do nogi. Kierowany przeczuciem, że tak trzeba, bo chociaż nie rozumie języka ludzi, wie już że za to czeka go jedynie pochwała. Zniża łeb, nie odrywając wzroku od zaciśniętej nieodgadnioną emocją twarzy. Jarema drży na powietrzu. Idzie, ale wygląda jakby chciał upaść, zagrzebać się w piasku aż po czubek głowy. Słonawy zapach potu stężał odkąd go pozostawił.
- Boisz się – bardziej zauważa niż pyta, jednak w stwierdzeniu tym czuć niedopowiedzenie. Nie wie jak pociągnąć to dalej, dlatego odwraca łeb. Gdzieś tam, gdzie skierowane są ich plecy leży miasto. Zakopane w ziemi, obrośnięte kamieniem i gliną, chore na podobne im pasożyty. Lis jednak wydaje się nie być nim zainteresowany. Z zacięciem brnie po naniesionych burzą wydmach, wracając do domu. Domu. Co go tak zniechęciło? Jedzenia wciąż mieli niewiele – nawet troskliwie przytulone puszki nie wystarczą na długo. W trzewiach Kolyi rozdarła się mrucząca gorzko piosenka; pusty brzuch czynił go lżejszym, ale i sfrustrowanym. Stawiał łapy równo, miękko, z każdą chwilą wolniej. Rytm nadawany przez raźno przebierające, długie nogi Jaremy go uspokajał. - Zapolujmy jeszcze. – Niełatwo szło mu formułowanie próśb. Odwykł od polegania na współdecyzyjności, pytania były dla niego abstrakcyjne. Intonowanie ich zabarwiało przekaz na bajkę, nakładało ciężar odpowiedzialności za głupią ciekawość.
Burza uciekała przed nimi. Ukrywała ślady, kamienie przyodziewała w piaskowe narzuty, psuła stare ścieżki. Podążali jej śladem z nocą na karku i ciężką atmosferą dookoła. Wystarczyło jedno słowo, by zerwać ten dziwny pakt. Jedno polecenie, by nie musieć patrzeć sobie w oczy i pozapominać imiona. Lis wiedział o tym, musiał. Wydawał się być osobą, dla której nie było wielu pytań, za to zawsze dostatecznie dużo odpowiedzi. Brzydkich, niekoniecznie satysfakcjonujących, ale prawdziwych. Kolya bał się pytać. Był stworzeniem prostym od pierwszych narodzin. Osobliwe historie Jaremy były dla niego niczym poematy w obcym dialekcie. Odcinał się od nich wychodząc na smutnego ignoranta. Nie rozumiał.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 2 z 2 Previous  1, 2
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach