Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Pisanie 31.07.19 8:45  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Funkcjonowanie w rozgłośni radiowej było przyjemną częścią egzystowania na Desperacji. Egzystowania, bo trudno mówić o życiu, gdy to ogranicza się do podstaw piramidy Maslowa. Gdy zaspokajano potrzeby fizjologiczne, to zatrzymywano się na potrzebie bezpieczeństwa. Zachwiane poczucie stabilizacji, ciągłe stąpanie na granicy życia i śmierci, niejednego doprowadzało do obłędu. Jeśli nie zarażeni wirusem, to uśpieni za mgłą jasnych, przerażających oczu. Tak zwani pustelnicy byli duchami pustyni. Być może, być może i on tak skończy.
Te i podobne domniemania snuł Michael. Wpatrzony w dach hangaru, gdy pierwszy wspiął się na wyznaczony przez proroka kontener. Podając dłoń Jaremie, zerknął z niepokojem na zafrasowaną minę towarzysza. Ponownie — nie ufał mu. Mimo to spoglądał na chłopaka z dziwną odmianą ojcowskiej miłości, która kryła się w głębokim, łagodnym spojrzeniu.
— I co, nawiedzony jest? — Pytanie o Cadoca; słuszne, jeśli pomyśli się o dotychczasowych plotkach krążących na temat młodzieńca.
— Trochę. — Milknie na moment. — Trochę też cwany.
Zasypiają dość szybko.
Kolejne dni mijają wolno, choć z harmonogramem, który wchodzi mężczyznom w nawyk. Już machinalnie ich ciała podnoszą się wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero zerka zza horyzontu. Nieśmiało, zrzucając na ciężki metal pierwsze mdłe powietrze. To z czasem osiądzie w najciemniejszych nawet kątach. Chce palić ciała i wysuszać usta. A później, później jest już nieco łatwiej. Wierni poruszają się w ustalonym porządku: rozkładanie prowizorycznych stołów i siedzisk, przygotowywanie porannego posiłku, wspólne modły i tak dalej. Mieszkańcy poruszają się turami. Gdy jedni wracają do swoich łóżek, inni z nich wstają. Gdy jednym zamykają się usta na refrenie, drudzy rozpoczynają kolejną zwrotkę. Ich synchronizacja jest fascynująca, ale w sposób, w który fascynowały Jaremę złożony system wnętrzności zwierząt. Pociągająca, niemal rozerotyzowana harmonia podsycana jest lekkimi, zwiewnymi płótnami, które noszą na swoich ciałach. Choć brudne pobudzają koniuszki włosów na ciele.
Jednym z tematów tabu na Desperacji jest jako taka seksualność istot, czy to wymordowanych, ludzi, innych. W przeświadczeniu oglądanych przez większość filmów akcji, erotyzm na pustyni powinien ograniczyć się do płomiennych romansów. Tutaj jednak, gdzie ludzie zgodzili się na odtworzenie specyficznej społeczności, kochanie wymyka się spod kontroli — wpierw są to ukradkowe spojrzenia, później niespodziewana bliskość. Doświadcza tego szczególnie Michael, który tłumaczy sytuacje przez pryzmat stad zwierzęcych. On, będący silną jednostką z zewnątrz, musi budzić zwyczajowe zainteresowanie.
— Po prostu z nikim dawno nie spałeś — urywa Jarema; nie czuje się swobodnie w rozmowach o seksualności współtowarzysza. — Gdzie jest ten dzieciak?
Pytanie spoczywa na barkach kierowcy. Jest na kilka dni po wcześniejszych ustaleniach. Nie mogą dłużej czekać. Albo prorok wybiera się z nimi, albo plany zostają porzucone.
— Poza tym boli mnie kręgosłup od tego blaszanego dachu — mruczy Michael, którego brudne od oleju dłonie wycierają się w spodnie kończące się przed kolanami.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 13.08.19 5:17  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Szelest pożółkłych kartek papieru, które między palcami mieli Cad zagłuszało tylko syczenie świetlówki, które towarzyszyło mu nieprzerwanie podczas długich, nieprzespanych nocy spędzonych na przelewaniu panującego w głowie mętliku na strony pamiętnika. Większość myśli, która kończy w dzienniku koncentruje się wokół nowego przedsięwzięcia: dochody, koszta, nazwiska chętnych do pomocy, długoterminowe plany, strategie, które obejmowały więcej niż tylko rozgłośnię radiową. Głęboko zakorzenione koncepcje, które pod czaszką Cadoca były niczym więcej niż nietrwałą, niewyraźną, bezkształtną masą myśli znajdują teraz na zawsze swój dom pomiędzy listami nazwisk i pospiesznie spisaną księgowością - podobnie jak muzyk poddaje próbie swoje umiejętności transkrypcji przekładając zasłyszaną melodię na pięcioliniową notację, tak i Cad z nieprzejrzystego i zawiłego gąszczu idei wychwytuje tylko te najistotniejsze. Ile mnie to będzie kosztować? Ile na tym zarobię? Ile na tym chcą zarobić pozostali? Czy zakładając, że coś pójdzie nie tak, to ktoś umrze? Czy będę to ja? Zabrudzone atramentem ręce odrywają się od arkusza tylko po kolejny długopis albo szklankę wody. Wśród licznych zmiennych, nad którymi Cad nie ma żadnej kontroli znajduje się jedna, od której zależy cała ta kampania: Jarema. Dowódca, król swojej radiostacji, lider i rozkazodawca, który podobnie jak i zesłany z kosmosu prorok, otacza opieką stado podwładnych dając im poczucie bezpieczeństwa i społeczności. Sprytny i przygotowany - zwisające z pleców ostrza przywodzą na myśl wizje nasączonych krwią głębokich ran kłutych i rozpłatanych kończyn. W podobnym wieku, może odrobinę starszy, ale tylko na oko. Tajemniczy. Gdy Cad po raz pierwszy zetknął się z przybyszem, miał na twarzy ciemnego koloru maskę, chroniącą go przed blaskiem słońca i drobinami piasku; nic w tym dziwnego, bo podróżowanie samochodem po wydmach Czerwonej Pustyni bez szalika albo chociaż chusty zarzuconej na szyję równoznaczne jest ze zgrzytem piasku między zębami i z tyłu gardła przez długie dni po podróży. W przypadku Jaremy, niepokój budziło to, że po ujawnieniu twarzy, wciąż pozostawał równie nieznajomy i anonimowy gdy krył się za kominiarką. Równie nieznajomy i anonimowy, gdy mówił o swojej radiostacji, gdy wbijał swoje mgliste ślepia w kultystę i nie dawał po sobie poznać wiele więcej, niż tego, że konwersacja była dla niego lekko nużąca. Wyczytywanie z twarzy rozmówcy dokładnie tego jak się czuję, co myśli i czy można mu zaufać jest kluczowe do pozostawania przy życiu, spokojnego snu i udanej kariery. Interesy ubijane w ciemnych zaułkach Apogeum Desperacji z wpływowymi, bezwzględnymi członkami mafii nie pozostawiały Cadoca z tak mieszanymi uczuciami. Złodzieje, kanciarze, mordercy, rekieterzy skupieni na mnożeniu kapitału, z własnym terytorium i zakresem działalności, poza który bali się wyjrzeć - uporanie się z nawet najbardziej krwiożerczymi reprezentantami półświatka Desperacji bywa przyjemniejsze niż z kimś, kto tak skutecznie kryje swoje prawdziwe intencje. Cad przewraca kartkę dziennika i stuka długopisem o blat biurka. Po jakimś czasie przyciska jego końcówkę do papieru i powoli pisze “Jarema: ostrożnie.” Poprzednie strony wypełnione po brzegi uwagami na temat wyglądu, zachowania, domniemanego pochodzenia i zawodu mężczyzny zostają zwieńczone pojedynczym słowem - ostrożnie. Obchodź się z nim ostrożnie, bo martwy nie jest przydatny. Bądź wokół niego ostrożny, bo skończysz z nożem w plecach. Zachowaj ostrożność przy wbijaniu mu noża w plecy. Ostrożnie.

Czarne, okrągłe okulary na twarzy proroka są porysowane, widoczność jest słaba a panujący na zewnątrz upał bezlitosny. Cad zawiązuje wokół szyi ciemnoczerwony szalik w nadziei, że uchroni go przed piachem.
- Lev, ufam, że plan nie natknie się na żadne komplikacje tylko ze względu na moją chwilową nieobecność. - strzepuje z ramienia swojego wyznawcy piasek i poprawia kołnierz jego koszuli, która niegdyś pewnie była biała. Drobny gest, który stanowi zarówno wyraz niemalże szczerej czułości jak i nakaz utrzymywania porządku. Lev, drobnej budowy młody chłopak, który nadrabiał brak tężyzny fizycznej ponadprzeciętnym jak na akolitę intelektem, miał zarządzać pozostałymi wyznawcami na czas gdy Cad będzie poza hangarem.
- Wszystko będzie tak jak powinno. Obiecuję. - zapewnia Lev, entuzjastycznie potrząsając głową, na co Cadoc odpowiada tylko delikatnym skinieniem. Miles, który w przeciwieństwie do zastępcy dowódcy komuny, był zdecydowanie silniejszy niż bystry miał towarzyszyć swojemu mesjaszowi podczas wyprawy. Cad zastanawia się, która z dwóch pełnionych przez poddanych funkcji była uznawana za bardziej prestiżową wśród pozostałych neofitów. Jeżeli Miles wróci z podróży w jednym kawałku, zostanie pewnie okrzyknięty bohaterem, który po apokalipsie skończy na mostku wraz z kapitanem statku.
- Chodź. Nie jedziemy do miasta. - mówi do swojego adepta. - Musisz być czujny. Musisz być ostrożny. Nie odzywaj się dopóki nie powiem ci, że powinieneś się odezwać. - rozkazuje cicho zbliżając się do Jaremy i Michaela.
- To jest Miles. Nie powinien sprawiać problemów. - tłumaczy, wskazując na towarzysza jakby był egzotycznym zwierzakiem domowym. Miles uśmiecha się w stronę gości, uginając się pod ciężarem plecaka, który mieści w sobie cały ich ekwipunek na podróż.
- Możemy wyruszać w drogę.
                                         
Cadoc
Nosiciel
Cadoc
Nosiciel
 
 
 

GODNOŚĆ :
Cadoc. Jego prawdziwe imię to Yanai.


Powrót do góry Go down

Pisanie 03.11.19 15:05  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Samochód rzęzi na ugniatanym piachu. Wcześniej także podróżowali w cztery osoby, ale dziecko przylegało do matczynych nóg. Teraz, gdy do ich niewielkiego grona dołączył spłoszony Miles, miejsce na terenówce uszczupliło się. Choć wiatr wpija się w oczy jak małe, ostre szpilki, duże barki kierowcy osłaniają ciało proroka przed większym zagrożeniem. Sam Michael osłonił oczy dużymi, plastikowymi goglami, a jego usta schowane zostały za brudnawą szmatą. Podobnie twarz Jaremy, owinięta czarnym materiałem, niewzruszona, jedynie wzrok tkwiący gdzieś dalej, na horyzoncie. Pustka, która ich otacza, ma kolor suchoty i uśpionego niebezpieczeństwa, które poruszane jest stukotem terenówki. Silnik turkocze i miarowo skacze na niewielkich wzniesieniach. Zdaje się nie poddawać nierównemu terenowi. Michael brnie nieprzerwanie do przodu. Duże, pokryte ciemnymi włosami dłonie zaciskają się na kierownicy. Jest delikatnie skulony, na karku tworzy się mały garb. Słyszymy, że delikatnie podśpiewuje. Zdaje się, że w nieznanym reszcie języku.
Jarema stoi. Wyprostowany, choć z twarzą skuloną pod wygiętą dłonią, wypatruje zbliżającej się radiostacji. Wpierw na horyzoncie pojawiają się metalowe, niemal sięgające chmur strzały. Smukłe, przecinające niebo linię połyskują z wielu kilometrów. Przysiągłby, że widział je i z miasta, choć mogą być to dziecięce mrzonki. W swoich wspomnieniach widzi je jednak jako obietnicę tego, że poza murami coś jeszcze jest. Coś, co przypomina robota na wysokość i szerokość całego miasta, równie groźnego co ojciec na służbie, choć z czułymi oczami matki. Stalowy, mosiężny, wykończony igłami jak leśne jeże.
Sam nie wie, dlaczego zdecydował się na współpracę z prorokiem. Przyzwyczaiwszy się do ekscentryczności chłopaka zauważa, że ten, pomimo pierwszego wrażenia, jest dość porywczy. Świadczy o tym bezmyślne gromadzenie wokół siebie rzeszy na wpół głupich, na wpół urzekających ludzi. Nawet im zazdrości. Tej wiary w większe dobro. W dobro, które istnieje poza murami fikcyjnego świata. Ten podziw wymieszany jest z mimowolnym żalem. Włączają się u chłopaka małe trybiki, które pozwalają innym na wiarę, na coś, co choć trochę uczyni ich życie sensownymi.
— Zbliżamy się — krzyczy Michael, a jego słowa toną w nagłym podmuchu wiatru.
Rzeczywiście, stalowe igły przeszywają niebo, dźgają ledwie widzialne chmury. Radiostacja już niedaleko, ale przed nimi jeszcze twarde, wyrzeźbione przez naturę wzniesienia. Piach, tutaj zbity w mosiężne pagórki, nie pyli się pod kołami auta. Staje się przyjemniejszą, choć trudniejszą do pokonania masą.
— Nazywamy to miejsce patelnią. Słońce przegrzało tutaj niejeden kark — stwierdza Jarema, gdy niezauważalnie pojawiają się u niego turystyczne ciągoty.
By dostać się do rozgłośni muszą pokonać okrężną drogę, która zaczynając się u podstaw, opasa całą szerokość góry. Michael prowadzi już ostrożniej, z wolna wpada w ostrzejsze zakręty, dłonie skupione już łagodniej dotykają kierownicy.
W końcu, są na miejscu.
Słońce rzeczywiście pali sylwetki, jest niemal południe. Jasność dnia nieprzyjemnie kontrastuje z otaczających ich metalem. Ten nagrzany zdaje się parować. Dwójka mieszkańców prowadzi ich do środka jednego z głównych pomieszczeń. Przestrzeni mieszkalnych. Wchodząc znajdują się w korytarzu, ciemnym, bez dostępu do dziennego światła. Na ślepo szukają zejścia do podziemi. Tam, gdzie przyjemny chłód ziemi dobiera się do ciał pozostałych osób.
Pierwszą postacią jest Trzpiotka. Rudowłose dziewczę, które rozciąga się przy ścianie. Dłonią chwyta prowizoryczną balustradę, noga ląduje gdzieś ponad jej głową. Dopiero po chwili dostrzega się sierść pokrywającą nogi dziewczyny. Brązowe plamy zdobią jej uda, łydki, prowadzą ku kopytom, którymi ktoś niezgrabnie zastąpił stopy.
— Hm? — podrywa się spłoszona, staje niepewnie przy balustradzie. — Kogoś znowu sprowadził?
Korytarz, który utworzony został zaraz pod tym głównym, będącym przedsionkiem właściwego mieszkania, oświetlony jest dwiema, pojedynczymi świetlówkami. Poza tym ciągnie się w trzy różne kierunki. Jest krzywy, choć szeroki, niemal na cztery metry. Na dwóch końcach świta niewielkie światło. Ciepłe, niemal to samo, które widzieli na powierzchni.
Michael obejmuje rudowłosą dziewczynę, wpija się ustami w jej policzki. Jej niepisany ojciec, opoka i ostroja.
— Cadoc, Miles, poznajcie Trzpiotkę, dla większości Emmę. — Dziewczyna kłania się niezdarnie, chwieje na kopytkowatych stópkach.
Nie śmie powiedzieć nic więcej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 21.04.20 3:40  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Na przestrzeni ponad osiemdziesięciu lat spędzonych na Desperacji, Cad miał wątpliwą przyjemność mieszkać w różnych podejrzanych lokalach z różnymi, równie podejrzanymi osobistościami. Czy to w komórce pod schodami, w przyczepie na stacji benzynowej, w salach zrujnowanego szpitala, nic bardziej nie denerwowało wymordowanego, niż niesforni współlokatorzy - pleśń można było zeskrobać ze ścian, piasek zamieść z podłogi, karaluchy rozgnieść pod podeszwą buta, dziury w dachu załatać, ale radzenie sobie z domownikami zawsze było znacznie bardziej problematyczne. Mogłoby się wydawać, że zaszycie się w zdezelowanym hangarze gdzieś na środku pustyni wraz z grupką wiernych wyznawców, którzy są szczerze przekonani, że Cadoc jest kosmicznym mesjaszem, to praktycznie życie ze służbą. Nic bardziej mylnego. Prorok z dnia na dzień przekonywał się, że to on będzie opiekował się zgrają kultystów, a nie odwrotnie. Nie byle kto w końcu jest gotów porzucić swoje dotychczasowe życie, wynieść się z dala od domu, przyodziać biały płaszcz i cierpliwie wyczekiwać końca świata wraz z innymi lunatykami - trzeba nie mieć zdrowego rozsądku, wiedzy i jakichkolwiek perspektyw na przyszłość. W związku z powyższym, z każdego wypadu Cadoca poza komunę wynikały dwa pytania: czy wróci w jednym kawałku? Czy po jego przyjeździe kwatera, poddani ich poczucie wiary będzie w jednym kawałku?

Rozczarowanie sekciarza nie miało granic, gdy po przybyciu z eskapady do rozgłośni radiowej, został poinformowany o podejrzanym młodzieńcu, który został wcielony w szeregi organizacji.
- Mówiłem, bardzo powoli i wyraźnie, że nikt nie ma wstępu do hangaru bez mojej jasnej zgody. - tłumaczył, zaciskając powieki i masując skronie. Czuł się jak turysta wracający po wakacjach do domu, który został doszczętnie ograbiony. Jak student, który po oblanym egzaminie zastaje w swoim pokoju upitego do nieprzytomności współlokatora. Jak lider kultu zagłady, który po powrocie z misji, zostaje poinformowany o szpiegu S.SPEC w gronie poddanych.
- T-tak, ale, no. Był miły, był zainteresowany naukami Księgi Kosmosu, i… - ubrany w płócienną szatę wyznawca próbował się tłumaczyć. Wyraźnie zestresowany, skonfundowany, zupełnie nieświadomy tego, że jego nowy kolega jest informatorem. Cadoc westchnął i poklepał poddanego po ramieniu, dając mu do znajomości, że jest zawiedziony. “Zainteresowany naukami Księgi Kosmosu.” Co to w ogóle znaczy? Cadoc próbował przypomnieć sobie czy coś takiego napisał. Nie ważne, nie teraz.
- No już. Pamiętaj, bracie Io, że po plugawej ziemi szwędają się ludzie niegodni swojego miejsca na Pokładzie, że to nie ty czy w ogóle ktokolwiek poza mną stwierdza kto opuści planetę przed końcem świata. Muszę z nim porozmawiać. - dodał Cadoc uspokajającym tonem, wpijając dłoń w bark rozmówcy na tyle mocno by wywołać ból. Prorok udał się w kierunku kontenera, w którym przesiadywał szpicel, wydobywając z dna kieszeni dwie tabletki, które przełknął bez zastanowienia. Smakowały jak piasek, kurz i dwie czy trzy nieprzespane nocy.

Na składanym, plastikowym krześle wypoczywał podejrzany, młody“wyznawca”. Cadoc zatrzasnął za sobą metalowe drzwi i włączył żarówkę, która z sykiem naświetliła wnętrze pomieszczenia. Jasnowłosy, gładki, zadbany, niegodny zaufania, równie ładny co dwulicowy, mundurowy S.SPEC. Wyglądał na niewiele młodszego od Cada, co w przeciwieństwie do większości mieszkańców pustyni, pozwalało na w miarę rzetelną ocenę wieku nieznajomego - nie był oficerem, był za młody. Żołnierze, którym Cad wręczał łapówki mogliby złamać go w pół z niewielkim wysiłkiem: co on tu robi? Pobliski posterunek zaczął przyjmować ochotników? Pobór? Nie ważne, nie teraz. Cadoc usiłował poskromić panujący w głowie nieład. Odsunął od ściany taboret i usadowił się naprzeciwko Alberta.
Młodzieniec miał maskę. Nie miał za to ręki. Wszystko zgodnie z tym, co powiedzieli mu podekscytowani obecnością nowego przyjaciela podwładni. Cad westchnął, zassał powietrze przez zęby i spróbował się uspokoić. Był pod wrażeniem - nikt, naprawdę nikt, nie zastanowił się nad jakością wykonania protezy przybysza? Stop plastiku, który zastępował przedramię chłopaka był na na Desperacji jak kawior na menu w przydrożnej jadalni. Maska? Cichy, mechaniczny szum i delikatny świst, który było słychać z każdym oddechem. Filtr nie chroni przed piaskiem i pyłem, tylko przed wszechobecnym wirusem. Cadoc zapalił papierosa, a żarówka nad głowami desperatów zamigotała.

- Nie mam siły, nie mam cierpliwości. Powiedz mi po prostu, który dowódca był pomysłodawcą zesłania cię tu na zwiad i co w niego wstąpiło, by uznać to za dobry pomysł.. - wyrzucił z siebie Cad wydychając dym papierosowy nosem w stronę rozmówcy. Nazwisko przełożonego dałoby mu wystarczająco dużo. Kultysta snuł plany pozbycia się zwłok donosiciela, ale żaden z nich nie zakładał wysyłki poćwiartowanego szpiega z powrotem do bazy - opcja satysfakcjonująca, ale zbyt odważna i krzykliwa: Cad wyrósł już z mafijnego “wysyłania wiadomości”.
- Na twoim miejscu bym się wstydził. Ci ludzie nie należą do bystrych, nie ma potrzeby by na nich żerować, wykorzystywać ich naiwność do realizowania jakiejś chorej agendy waszego wojska, czy co wy tam robicie. Jesteśmy ugrupowaniem religijnym. - Cadoc pochylił się w kierunku rekruta. - Nie działo się tu nic podejrzanego, przynajmniej dopóki się tu nie pojawiłeś. Odpowiedz na moje pytania, potem się ładnie pożegnamy, a tobie nie spadnie włos z głowy. - rozkazał, zastanawiając się gdzie najlepiej będzie pogrzebać niedoszłego oficera wywiadu.
                                         
Cadoc
Nosiciel
Cadoc
Nosiciel
 
 
 

GODNOŚĆ :
Cadoc. Jego prawdziwe imię to Yanai.


Powrót do góry Go down

Pisanie 22.04.20 2:19  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Jak to się dzieje, że Albert zawsze pcha się w tak niekomfortowe sytuacje. Być może są to jego głęboko zatopione samodestruktywne tendencje, a może czysta głupota przykryta grubą warstwą ego. Tak czy inaczej, dzień w którym blondyn będzie bezpieczny będzie dniem w którym jest martwy.
Jego źrenice powoli przeskanowały pokój, w którym był przetrzymywany. Nie było w nim wiele na czym mógł zatrzymać swoje spojrzenie - przed nim krzesło i postarzały stół ledwo trzymający się na swoich drewnianych nogach. Koło drzwi przyklejony był plakat, który przykuł jego uwagę. Prezentował się na nim wizerunek mężczyzny z uniesionymi rękoma, wokół niego świetlista aura. Na dole widniał napis “I ty możesz wejść z nami na pokład”.
Idioci, pomyślał, zastanawiając się nad tym jak łatwowiernym trzeba być by uwierzyć w te brednie. On, w jego nieskończonej wiedzy, szybko był w stanie przejrzeć ich przywódcę. Całkiem go rozumie. Czym było jego grono znajomych, jeśli nie kultem? “Elitą wybranych”? Ilość spożywanych narkotyków i odbytych orgii jest mniej więcej taka sama.

Obsunął się trochę w swoim niewygodnym krześle. Nudziło mu się. Gdzie jest akcja, której się spodziewał? Gdzie niebezpieczeństwo? Lepiej bawił się już będąc szantażowanym przez Jaremę.
Świat chwiał się delikatnie a piszczenie w jego uszach sygnalizowało mu, że efekt używek powoli się kończył. Chłopak instynktownie skierował swoją rękę ku kieszeni jego kurtki zanim przypomniał sobie, że została skonfiskowana. Kurwa.
Ta cisza doprowadzała go do szaleństwa. Nic tylko cichy, nierówny świst jego oddechu przefiltrowany przez maskę. Czas mijał, a każda minuta wydawała ciągnąć się w nieskończoną.
W końcu pojawił się jego zbawiciel. Ubrany w czarną szatę mężczyzna nie był w najlepszym w humorze.
- Jak na ziemi tak i w niebie - Albert przywitał się z kpiącym uśmieszkiem, widocznie nie chcąc dać Cadowi satysfakcji spokojnego przesłuchania. Wyraźnie nie próbował pozować za prawdziwego rekruta, ale nie mógł powstrzymać się przed próbą zdenerwowania już wyraźnie poirytowanego lidera.
- Nie wiem o czym mówisz, o wielki kosmiczny - mówiąc to puścił mu oczko. Dobrze że jego bezczelny uśmiech był schowany za maską ponieważ należałby mu się kopniać w żebra. Albo kilka kopniaków.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.04.20 3:16  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Wspinaczka ciemnobrązowego prusaka po blaszanej ścianie kontenera zakończyła się gwałtownie z nieprzyjemnym gruchotem pod zaciśniętą dłonią Cadoca, który najchętniej potraktowałby swojego rozmówcę w podobny sposób. Lepkie resztki insekta Cadoc wytarł o spodnie młodzieńca.
- Tego kurestwa jest tutaj pełno. Nawet w środku. - wycedził przez zęby niezadowolony kapłan, rozglądając się wokół siebie w poszukiwaniu szkodników: nie udało mu się zlokalizować żadnych, poza pyskującym ochotnikiem usadowionym naprzeciwko. Na biurku oprócz pożółkłych kartek i wypisanych długopisów znajdowały się wszelakiego rodzaju fanty, które zostały skonfiskowane od infiltratora. Nie można zarzucić sekciarzom opieszałości jeśli chodzi o wykonanie rozkazu - gorzej, że rozkaz uwięzienia szpiega w ogóle musiał zostać wydany. Obecność niewielkiej, przezroczystej torebki wypełnionej śnieżnobiałym proszkiem na stole była pocieszająca, zwłaszcza w tak trudnych czasach. “Znak od Bogów, kosmitów, czy czego tam”, powtarzał do siebie w myślach Cadoc układając paznokciem specyfik w kreskę. Ostre, zimne, intensywne - narkotyk musiał być jak na standardy Desperacji bardzo wysokiej jakości. Prorok, znacznie bardziej ożywiony, wsadził torebkę do kieszeni i stanął naprzeciwko niedoszłego oficera.
- Jestem pod wrażeniem. - przyznał się. - Dłuższy czas temu w pobliżu miasta, naszego miasta, można było dostać coś podobnego. - wytarł nos w rękaw i zerknął na pokaźny asortyment pozostałych używek, które zostały bezceremonialnie rozrzucone po blacie. Dragi o czyściutkim, eleganckim składzie bez twórczych “addytywów” w postaci benzyny, wybielacza i kropli do oczu można było dostać tylko wewnątrz murów miasta i jeszcze do niedawna od grupki bandytów, która niestety została zrównana z ziemią przez raid sił S.SPEC-u.

Cadoc wrócił myślami na ziemię. Problem nie rozwiąże się sam. Problem siedzi tuż przed nim i zwraca się do niego w nieprzyjemny, sarkastyczny sposób.
- Wiesz o czym mówię. - powiedział i chwycił żarzącego się w popielniczce papierosa, po czym bez ostrzeżenia przytknął do barku młodzieńca, który powinien nauczyć się współpracy. Skręt upadł na ziemię, a Cad złapał donosiciela za ramiona i delikatnie nim potrząsnął. - Wiesz o czym mówię, jest z ciebie równie wspaniały kłamca co tajny agent. - dodał z zaskakującym spokojem jak na kogoś kto właśnie pochłonął pokaźną ilość kokainy. Postukał w maskę, której szum zagłuszały syki i trzaski ledwo działającej żarówki. Przejechał po powierzchni aparatu wierzchem dłoni, w miejscu pod którym mieściły się policzki Alberta.
- Wiesz, że się zarazisz jak to z ciebie zdejmę. - wyjaśnił. - Zdechniesz, ukąsi cię jakiś robal, i będziesz się błąkał po pustyni. Tylko ty i twoje nowo-wyrośnięte szczękoczułki, dopóki nie umrzesz po raz drugi, ostatni.
                                         
Cadoc
Nosiciel
Cadoc
Nosiciel
 
 
 

GODNOŚĆ :
Cadoc. Jego prawdziwe imię to Yanai.


Powrót do góry Go down

Pisanie 24.04.20 23:13  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
W życiu Alberta nie było gorzej rzeczy niż zjazd. To okropne poczucie pustki i spowolnienia. To niekończące się pragnienie. Ten przeszywający ból głowy, który przykrył jego myśli gęstą warstwą mgły. Nienawidził tego wszystkiego.
Jego ciało wysyłało bardzo dosadny sygnał: Więcej. Więcej. Więcej.

I jakże denerwujące było widzieć przed sobą swoją obsesję i nie móc z niej skorzystać. Wymagało to od niego niesamowitej siły i dyscypliny, ale nie mógł tej słabości dać po sobie poznać. Nieważne jak bardzo niewyraźna była jego wizja lub jak płytki stał się jego oddech, dawanie komuś satysfakcji przewagi nad nim nie było opcją. Uspokoił drżące rękę, którą schował do kieszeni spodni.
- To nie jest nawet moja dobra koka - powiedział nonszalancko, mimo że jego dłonie zaciśnięte były w pięść.
Niebieskooki zlustrował wzrokiem kultystę. To on jest ich przywódcą? On? Brakowało mu majestatu widocznego na jego plakacie. Poza czarną szatą w którą był przyodziany, wyglądał zaskakująco normalnie. Nudno, można by powiedzieć. Gdyby Al nie wiedział kim jest, mógłby go pomylić ze zwykłym Desperackim bandytą. No, oprócz kłów, ogonów, dodatkowych kończyn czy innych wyrostów, którzy mieszkańcy pustyni zwykle mają. Prawdę mówiąc, mężczyzna nie wyglądał bardzo jak mieszkaniec desperacji. Czyżby był odporny?
- Spróbuj tego i potem porozmawiamy - to mówiąc chłopak podsunął Cadokowii mały przezroczysty woreczek wypełniony czarnym skrystalizowanym proszkiem. Cockroach. Nieziemsko skuteczny i cholernie niebezpieczny. Bardzo łatwy do przedawkowania. Jakże ciekawie byłoby obserwować kultyste padającego na ziemię z pianą w ustach, starając się wziąć oddech którego już nigdy nie będzie mu dane wziąć.

Może to dlatego tak często zaczął zapuszczać się na desperacje. Jego fascynacja śmiercią zaczęła się niedawno, ale zdążyła opanować jego myśli.
Czasami jest niewinna, jak rozmyślanie o swoich zmarłych członkach rodziny, ale czasami ma ochotę zacisnąć rękę na szyji swojego kochanka trochę za mocno.
Czasami myśli też o sobie. O nożu wbitym w jego serce, o strzale wycelowanym prosto w jego głowę, o linie ciągnącej go w dół jeziora, gdzie jego wizja powoli zamienia się w pustkę.
Może to tylko narkotyki, a może to coś co było uśpione w nim przez większość swojego życia.

Próba intymidacji Cadoca nie zrobiła na nim dużo wrażenia, wręcz przeciwnie, była niemal jak zapowiedź ciekawego rozwoju akcji. Al miał ochotę na więcej a sprawdzanie limitu czarnowłosego zapewniało mu dużo zabawy.
- To jedyne na co cię stać? Groźba, że może mnie zarazisz i potem może umrę?
Spodziewałam się po tobie więcej, o Zbawco
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

Pisanie 26.04.20 1:51  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Cad przechwycił roztrzęsioną ręką pojemniczek, który przesunął po stole w jego kierunku niepokorny młodzieniec. Wyglądało jak trutka na szczury, czy raczej karaluchy, bądź inny syf. Będzie to trzeba z czasem przetestować, zapewne z pomocą jakiegoś ochotnika. Prorok schował za pazuchą pojemniczek z preparatem i wziął głęboki wdech. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu już od powrotu, z czym wcale nie pomagała kreska białego pyłu, która skończyła wewnątrz nozdrza sekciarza.Cadoc nie okazywał swojej agresji słowami, zazwyczaj w ogóle - przemoc była środkiem do celów, a nie objawem niepowstrzymanych emocji. Wyżywanie się na podwładnych to zazwyczaj rezultat starannie przemyślanej akcji dyscyplinarnej, która ma na celu postawienie do pionu zgrai fanatyków; obraz wielebnego, wybaczającego, gotowego do poświęceń Ojca musi pozostać nienaruszony. Pomimo tego, obecna sytuacja miała jednak nieco inny wymiar - coś w Albercie, kombinacja wyglądu i zachowania, sposobu wysławiania się, wszystkiego, sprawiało, że był w oczach Cadoca nieznośny. Jak szkodnik, jak insekt, świeżo zgnieciony karaluch, jak piasek pod powiekami.
- Nie może, na pewno. - dodał, otwierając dolną szafkę biurka. Wyciągnął z niej stertę papierów, spinacz, dwie paczki papierosów, okrągłe, czarne okulary i w końcu pokaźnych rozmiarów lekko zardzewiały nóż myśliwski. Cad nie przepadał za używaniem broni białej - dobre kilkadziesiąt lat doświadczenia w profesji najemnego strzelca zrobiło swoje. Sztylet służył mu głównie do otwierania kopert, przykręcania śrubek, otwierania konserw, w czasach wyjątkowo ciężkich może do skórowania węży czy kojotów.
“Spodziewałem się po tobie więcej, o Zbawco”
Cadoc uśmiechnął się, otworzył usta by coś powiedzieć, zmrużył oczy i cicho zaśmiał z niedowierzaniem. Oto człowiek, dwunożny, bez piór i jakiejkolwiek komórki wirusa w krwioobiegu: drwi z wybawiciela rasy Ziemskiej, który w ręce trzyma nóż. Kultysta zbliżył ostrze noża do szyi Alberta i przejechał nim po powierzchni skóry na tyle delikatnie by nie wyrządzić chłopakowi większej krzywdy, ale na tyle mocno by spod tępej klingi zaczęła się sączyć krew. Czerwona ciecz spłynęła po koszuli informatora. Cadoc delikatnie podniósł głowę rozmówcy za podbródek by ocenić sytuację - nie przesadził, jego rozmówca przeżyje, wprawdzie z pokaźną blizną, ale przeżyje.
- W sumie, nigdy się nie zastanawiałem, czy przez coś takiego się nie zarazisz? - dodał z fałszywym zainteresowaniem i udawaną troską o bezpieczeństwo młodziaka. - Na twoim miejscu szukałbym innej roboty, wymordowani nie radzą sobie wybitnie w szeregach wojska. - dodał kręcąc głową.
Nie pozwalaj mu. Nie pozwalaj mu na zniewagę, nie pozwalaj by ktokolwiek stał na przeszkodzie misji. Zbaw świat.
Cadoc bez namysłu chwycił nieznajomego za dłoń, która nie była przywiązana do krzesła, położył ją płasko na stole, knykciami do góry, i zamachnął się nożem. Ostrze trafiło w nasadę palca serdecznego, ale niestety zsunęło się z ręki, pozostawiając głęboką ranę i dziurę w sklejce, która służyła za blat. Cad zacisnął palce wokół nadgarstka niedoszłego żołnierza i wymierzył kolejny cios, tym razem znacznie celniejszy. Ostra część orężu przeszyła dłoń na wylot, wprawdzie pod kątem i nie do końca na środku, ale na tyle, by spenetrować zarówno kończynę jak i dyktę, z której zrobione było biurko. Rozszarpane ścięgna, drgające palce, przesiąkające karmazynową substancją dokumenty rozrzucone po stole. “Jakiej misji?” Cad nie był pewien co właśnie się stało i dlaczego nagła, nieuzasadniona chęć wbicia w Alberta czegoś ostrego wzięła górę nad chęcią posiadania biurka w nienaruszonym stanie. Był wstrząśnięty, chociaż znacznie mniej niż Al. Wstał z krzesła, uporał się z prętem blokującym drzwi i postanowił, że zaczerpnie odrobinę świeżego powietrza. Dzisiaj ma przed sobą sporo roboty.
- Postaraj się nie wykrwawić. - zasugerował, gasząc za sobą żarówkę.


Siedem i pół godzin spędzonych na pouczaniu wiernych, naprawianiu generatora, wyławiania martwych karaluchów z rezerwuaru wody - dzień jak co dzień. Podziwianie zachodzącego pustynnego słońca musiało poczekać. Cad stanął przed poharatanym studentem, który spędził ostatnie kilka godzin w o wiele mniej produktywny sposób. Prorok wyjął z kieszeni foliową torebkę, która została skonfiskowana z kurtki pojmanego i potrząsnął nią niczym właściciel saszetką, dający znać swojemu kotu, że nadszedł czas na ucztę. Podrzucił ją na kolana Albertowi i pochylił się nad nim.
- Mam nadzieję, że dylemat “ołów w czaszce” a “współpraca” został już rozstrzygnięty.
                                         
Cadoc
Nosiciel
Cadoc
Nosiciel
 
 
 

GODNOŚĆ :
Cadoc. Jego prawdziwe imię to Yanai.


Powrót do góry Go down

Pisanie 29.04.20 23:18  •  Hangar, siedziba sekty Cadoca - Page 2 Empty Re: Hangar, siedziba sekty Cadoca
Albert był wyraźnie w dobrym humorze. To nie pierwsza niebezpieczna sytuacja w której się znalazł i zapewne nie ostatnia, więc w jego oczach nie można było znaleźć strachu - za to rozbawienie już tak. Widoczne zdenerwowanie Cadoca sprawiało tylko że Albert bawił się jeszcze lepiej. Pozwalało mu to zapomnieć o tym cholernym bólu głowy i coraz głośniejszym dźwięczeniu w uszach. Jeżeli cokolwiek ma go rozproszyć od zjazdu to tylko konfrontacja. Najlepiej pełna krwii.
I tak też polały się pierwsze krople gdy Cadoc agresywnie złapał go za włosy, pociągnął do tyłu i przyłożył nóż do jego obnażonej szyi. Uczucie zimnego ostrza sztyletu na swojej skórze przyprawiło go o dreszcze. Ruchy kultysty były zadziwiająco precyzyjne jak na ilość kokainy znajdującą się w jego obiegu. Dał radę przyprawić Alberta o porządną ale nie zagrażającą życiu chłopaka ranę.
W końcu.
Blondyn przygryzł wargę, zarówno z bólu jak i z ekscytacji. Zastanawiało go jakie uczucie by nim zawładnęło gdyby Cadoc postanowił użyć więcej siły. Czy czułby strach? Czy jego ostatnie chwile spędziłby upajając się uczuciem krwi sączącej się z jego ciała? Czy gdyby jego wzrok przykryła ciemność, umarłby z uśmiechem?
- Wciąż mnie zawodzisz - zaśmiał się sucho, przykładając rękę do szyi i analizując skalę uszkodzenia. - Wielki lider, a stać cię tylko na zadrapanie? Może mam Ci pokazać jak powinno wyglądać przesłuchanie? - zakrwawioną rękę wytarł o i tak już silnie przesiąkniętą bluzkę, która kleiła się do jego ciała.
Słowa te wydawały obudzić w Cadocu drzemiącą w nim złość. Spojrzenie które posłał Albertowi było pełne agresji - i mimo tego wzroku chłopak nie spodziewał się następnego kroku sekciarza.

- Kurwa - syknął gdy sztylet przebił jego skórę. Zamknął oczy próbując otrząsnąć się z początkowego szoku, który zresztą był mu całkiem znajomy. Co jakiś czas zdarzy się cios który pozbawi go na chwilę oddechu i rozproszy wszystkie myśli. Ten był świetnym przykładem. Instynktownie spróbował przesunąć rękę do siebie, po czym ponownie przeklął gdy uderzył go intensywny ból. Kolejną wiązankę posłał kiedy uświadomił sobie o tym, że jego dłoń przybita jest do stołu.
Szybko jednak przyszła adrenalina, która błogo wypełniła jego ciało i umysł. Tego potrzebował. Cierpienie było najlepszym hajem. Spojrzał na karmazynową kałużę która formowała się wokół jego ręki. Była ciemna i gęsta, leniwa wylewająca się z rany, co pozwalało mu stwierdzić że Cad nie trafił żadnej witalnej żyły. Była też piękna. Albert mógłby patrzeć na własną krew godzinami.
- Nie widzisz dobrze czy po prostu nie umiesz celować? - zakpił, ignorując pieczenie promieniujące aż do jego ramienia.

Blondyn nie zorientował się nawet kiedy przywódca opuścił pomieszczenie. Na początku spodziewał się jego szybkiego powrotu, później doszły do niego realia sytuacji. Zostawił go tu. I zostawił go tu celowo, kiedy zorientował się że przemoc nie pomoże mu w osiągnięciu celu. Wręcz przeciwnie, ból zdawał się motywować Alberta do bycia jeszcze bardziej irytującym.
Może jednak trochę go nie doceniał. Był pewien że w końcu się zmęczy i podda, ale nie spodziewał się że zamanifestuje się to w ten sposób.

Minęła godzina.
Ekscytacja atakiem minęła, emocje opadły. Efekty narkotycznego głodu wróciły z pełną siłą; a zmieszane z coraz to intensywniejszym bólem przyprawiły Alberta o mdłości. Nóż wbity był na tyle silnie, że jego liczne plany oswobocenia kończyły się bolesną porażką. (I donośną wiązanką.)
Próżno było szukać zadziornego uśmieszku, który skryty był wcześniej pod maską. Niecierpliwość sięgała szczytu, a Al zastanawiał się jak wytrzyma kolejne 15 minut.

Minęły 3 godziny.
Krew już jakiś czas temu przestała sączyć się z jego dłoni, ale stracił jej na tyle dużo by nie być w pełni przytomny. Kałuża wokół jego ręki powoli wsiąkała w ciemne drewno stolika. Światło żarówki stało się nie do zniesienia, co zmusiło go do zamknięcia oczu. Liczył swoje płytkie oddechy by zapanować nad reakcjami swojego ciała, ale nie dawało to zbyt pozytywnego efektu; piszczenie w uszach nie pozwalało mu myśleć ani skupić się nawet na chwilę.

Minęło 6 godzin.
Jego ciałem opanowały dreszcze; zalewały go na przemian fale zimna i gorąca. Kilka razy bliski był stracenia przytomności a jedyne co podtrzymywało go w świadomości to ból który opanował już całe jego ciało. Nie był pewien na ile został już zostawiony, czasami wydawało mu się że minęły godziny, a czasami dni. Jego usta były suche od braku wody, a zorientował się że przygryzł swoją wargę dopiero wtedy gdy poczuł słodki, metaliczny smak w swoich ustach.
Przegrał. I to żałośnie.

Minęło 8 godzin.
Gdy Cadoc ponownie pojawił się w pokoju przesłuchań, Albert był cieniem tego pewnego siebie i sarkastycznego chłopaka, który kultysta widział jeszcze kilka godzin temu. Zaschnięta krew przebarwiła jego bluzkę na kolor głębokiej czerwieni, jego włosy kleiły się do jego głowy, a w oczach widoczna była tylko desperacja. Był brudny, poniżony, głodny. Gdy mężczyzna oswobodził jego rękę, blondyn nie poświęcił ani chwili na obserwację - jego przedziurawiona dłoń od razu złapała torebkę narkotyków. Trzęsąc się, nieudolnie próbował otworzyć torebkę. Gdy tylko mu się udało, wsypał zawartość prosto na zakrwawiony stół. Nie żeby miało go to zatrzymać przed zażyciem niemalże całej zawartości plastikowej torebeczki.
Nie potrafił spojrzeć kultyście w oczy.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 2 Previous  1, 2
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach