Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Desperacja, wczesna zima, kilka lat temu.


Prawdopodobnie nie powinna tego robić, ale teraz było już za późno, nie mogła cofnąć czasu.
Musiała uczyć się na błędach, które popełniała na przestrzeni lat. Wyciągała wnioski, ale zawsze zastanawiała się dlaczego w życiu tak łatwo można było się potknąć, by następnie boleśnie rozwalić kolano. Wydawało jej się, że podejmuje dobre wybory — a nawet jeśli robiła coś złego, to bardzo łatwo usprawiedliwiała to naturalnym instynktem przetrwania. To kim była, a kim musiała być, żeby przetrwać było dwoma zupełnie innymi sprawami. I zawsze o tym pamiętała.
Japońscy truciciele traktowali ją jak śmiecia. Owszem, dawali jej schronienie, nauczyli ją kilka przydatnych rzeczy, ale wciąż traktowali ją jak kogoś podrzędnego, nieistotnego. Nigdy nie liczyli się z jej zdaniem, uciszali ją gdy tylko chciała zabrać głos, zostawiali ją w tyle na wyprawach, a żaden z nich nie interesował się jej stanem. Nie powinni jej tak lekceważyć. Nie ufali jej stuprocentowo — choć akurat pod tym względem mieli rację, wyniszczonej przez życie kobiecie nie można było wierzyć. Okradła ich przy pierwszej możliwej okazji — wpakowała zapasy do torby i pod osłoną nocy czmychnęła z obozu. Szczęście opuściło ją w tamtym momencie, bo już w pierwszych minutach natknęła się na jednego z nich. Ten mężczyzna wyjątkowo zapadł jej w pamięć. Zawsze nosił maskę przeciwgazową i gogle, za którymi czaiły się zwierzęce, toksycznie zielone ślepia. Miał szarą skórę, jak u rozkładającego się nieboszczyka. Towarzyszył mu smród, który trudno było opisać słowami. Miał porwane ubrania, a na plecach nosił zbiorniki z jakimiś truciznami, w których zawsze namaczał groty strzał przed wystrzałem. To właśnie on nakrył wymykającą się z obozu kobietę.
Biegła naprawdę szybko — aż sama się zdziwiła, że potrafi uciekać z taką prędkością. Skierowała się w stronę drzew — logicznym było, że tam będą mieli więcej problemów z trafieniem jej. I tak miała szczęście, bo jedna jedna z zatrutych strzał wbiła się w świerk, który mijała. Przeleciała tuż obok jej twarzy — gdyby trafiła, nie miałaby po co uciekać. Toksyna zabijałaby ją powoli, bardzo by cierpiała, powoli tracąc kontrolę nad własnym ciałem. Najpierw zaczęłoby się od wiotczenia mięśni, później pojawiłby się ogromny ból, a z ust ciekłaby piana. Skóra przybrałaby niezdrowo różową barwę, a oczy poczerwieniałyby, trysnęłyby krwią. Miała niebywałe szczęście. Popełnienie jednego błędu przekreśliłoby wszystko.
Już po kilkunastu minutach biegu oddychała z trudem. Zaczęły ją też boleć nogi. Ale nie zatrzymała się — uparcie szła przed siebie, chcąc zostawić tych szaleńców daleko w tyle. Momentami miała wrażenie, że już wcale nie chodziło im o zapasy, które skradła — możliwe, że upatrzyli ją sobie, zrobili z niej ofiarę, którą wcale nie była. Stała się dla nich celem, który chcieli po prostu ustrzelić, dla świętego spokoju. Ale ona wiedziała co zrobić, żeby przetrwać.
Rozpięła zamek torby, pozbywając się kilku niepotrzebnych rzeczy, balastu, który tylko ją spowalniał. Wyrzuciła nawet część zapasów, które sobie przywłaszczyła — możliwe, że chciała tym chwilowo zmylić ścigających. Żywność specjalnie rozrzuciła tak, żeby na chwilę musieli zatrzymać się i pomyśleć, w którą stronę ruszyła.
Trzymała się za drzewami, cały czas oglądając się za siebie. Nie chciała niespodziewanie dostać strzałą w plecy. Nocą trudniej było ją zauważyć, choć ziemia po której kroczyła momentami stawała się błotnista, przez co zostawiała w miarę wyraźne ślady, po których można było ją wytropić. Dlatego nie trzymała się jednej z głównych ścieżek — przedarła się między krzakami, kierując się wgłąb ogołoconego lasu.
Wkrótce natrafiła na jakieś zabudowania. Kilka nagich budynków, którym bliżej było do ruin. Na pierwszy rzut oka wydawały się być puste. Z odrapanych ścian się sypało, w wielu miejscach brakowało też cegieł, a dachy były wybrakowane bardzo mocno albo wcale ich nie było. Noc była chłodna, najlepiej byłoby ją spędzić między jakimiś ścianami, które chociaż częściowo chroniłyby przed porywistym, chłodnym wiatrem. Z chęcią przyjrzałaby się tym zabudowaniom z bliska, ale i tak nie była pewna czy będzie miała w ogóle jak się w nich skryć. W oddali wciąż słyszała krzyki członków Yudokuny — nie dawali za wygraną, chcieli ją dopaść za wszelką cenę, pokazać, że nie można z nimi zadzierać. Ale czy to nie oni pierwsi zadarli z nią? Taktowali ją niemalże jak przedmiot.
Podbiegła bliżej, ale po drodze zahaczyła nogą o któryś z wystających korzeni i padła na ziemię. Cała brudna, z twarzą w piachu wstała, częściowo otrzepując ubrania z kurzu. Splunęła w bok, pozbywając się drobinek żwiru z ust. Mimo to szybko ruszyła w stronę budynków. Wzięła do ręki kuszę. Nawet zatrzymała się na chwilę, by ją załadować. Miała tylko nadzieję, że nie zostawiła zbyt wiele śladów. Mogłaby się z nimi skonfrontować, ale w otwartej walce, w pojedynkę miałaby marne szanse.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kolejny zimny dzień nie był dla niego zaskoczeniem. Organizm mężczyzny wydawał się nie do zdarcia; nie do zdarcia przez żadną możliwą siłę, a co dopiero przez kapryśne zmiany pogodowe. Otworzył oczy czując na powiekach wcześniej przyklejony sen. Jego półprzytomne spojrzenie przeczesało okolicę. Znajdował się tam gdzie usnął. A więc żaden wymordowany nie postanowił wynieść go wraz z łóżkiem poza krawędź świata. Jeśli łóżkiem oczywiście można było nazwać kawałek ściany, który służył do podtrzymania pleców w wygodnej niebolesnej pozycji. Przechylił łeb, aby upewnić się, że przy swoim barku nadal stał oparty Skofnung. Kochał te broń jak nic na tym świecie. Jej widok dodał mu otuchy.
  Niemal bezgłośne świsty powietrza przedzierające się przez szczeliny zdezolowanych ruin  muskały odkryty kark męzczyzny. Cisza. Trawione zimnem struktury jęczały żałośnie — i nic poza tym. Zaczął do tego przywykać. Samotność nie była mu obca. Nie była czymś nowym; nie była również czymś czego się bał. Była czymś co zaakceptował dziesiątki lat temu. Może nawet setki.
  Strzelił karkiem podnosząc się z ziemi. Ciemna maska osłaniała połowę jego twarzy; oddech jaki buchał w jej materiał przypominał oddech wściekłego zwierzęcia chwile przed rzuceniem się na stado spokojnie skubiących trawę bawołów. Zacisnął silne palce na rękojeści broni. Nie była lekka. Potężne oręże ważyło ponad osiem kilogramów, a dźwiganie takowego mogło pozbawić rąk niejednego śmiałka. Ciało Nine jednak było silne, niewyobrażalnie. Było zdolne na aktywną walkę posługując się przy tym jedynie jedną czynna kończyną.
  Poruszył prawym barkiem czując jak wszystkie kości ocierają się o siebie i tworzą ten przyjemny dla niego zgrzyt. Nim jednak wykonał krok przed siebie usłyszał trzask gniecionego śniegu. Lata doświadczenia uświadczyły go, że ów dźwięk nigdy nie wróżył nic dobrego. Nigdy nie był wynikiem upadku suchej gałązki, jak również nie był wynikiem przebiegającego królika (racja, one prawie wymarły). Obejrzał się za siebie, zwężając źrenice niebieskich oczu; były wyblakłe jak poranne niebo. Kiedy dojrzał pędząca drobną sylwetkę ukrył w cieniu muru. Znajdował się na piętrze. W jednym z pełniejszych konstrukcji ruin. Co prawda sufit wpuszczał przez oszczerbione cegły światło dnia, ale pomieszczenie posiadało wszystkie cztery ściany; w podłodze znajdowała się dziura, po której mężczyzna zdołał wciągnąć się na górę. Przyciśnięty do muru wyglądał przez wąską wnękę okienną na drogę przemierzaną przez tajemnicza postać. I choć ciężar broni zaczynał być wyczuwalny w jego dłoni nie odłożył jej. Obserwował. Czujny jak drapieżnik.
  Kiedy kobieta wbiegała już na teren zawaliska Nine poruszył się niespokojnie. Tak rozpoznał w jej poruszającej się postaci kobiece kształty, nie mógł się mylić, ale czy to coś zmieniało? Życie na Desperacji, apokalipsa nie uświadczyła żadnych ulg wobec płci przeciwnej. W tym życiu wszyscy byli równi. Wszyscy umierali tak samo.
  Przygotowany zbliżył się do okna wyczekując odpowiedniego momentu. Skupiony przesunął językiem po dolnej wardze. Sen, który dotychczas objawiał się męczącym bólem w potylicy ustąpił. Z pewnością na wieść o nowym łupie.
  Gdy tylko sylwetka wbiegała na dolne piętro, Nine poderwał się i zeskoczy w dół rozdzierając powietrze zimnym, ostrym ostrzem. Miał zamiar spaść na jej łeb, wbić potężne ostrze w kark i podarować desperatce jedną z najkrótszych, bezbolesnych śmierci oferowanych przez jego osobisty dekalog. W najgorszym wypadku odciąć jej drogę. Więc wcale się nie zdziwił kiedy poczuł ogromny opór kręgosłupa, który pod miażdżąca siła oręża pękł jak gnieciona choinkowa bombka. Wcale się nie zdziwił kiedy krew chlusnęła mu w twarz jak woda puszczona przez ogrodowy wąż. Nie zdziwił się, kiedy przecięte na pół ciało opadło rozerwanymi wnętrznościami na śnieg, zalewając okolicę gęstym szkarłatem i odorem wydzielin. Wcale się nie zdziwił…
  Oj, jak chciał aby tak było.
  Stał nad zwłokami kompletnie zdezorientowany. Nie było tego po nim widać wszak osłonięta do okolic oczu gęba nie zdradzała wiele uczuć. Podniósł wzrok znad trupa konfrontując go ze spojrzeniem tajemniczej kobiety. Wąskie oczy, o delikatnie opadających kącikach błyskały niepokojem i dziwną ezoteryczna aurą. Spod czarnej maski wydostawały się jasne blizny, które z pewnością ciągnęły się już poniżej osłoniętego skrawka ciała. Lewa dłoń wisiała swobodnie wzdłuż ciała, jak zepsute, nieruchome ramie robota, druga natomiast zaciskała dwuręczny miecz, którego ostrze wciąż znajdowało się w ciele nieszczęśnika, okryte krwią i przyklejonymi organami.
  Miała szczęście. Parę sekund. Gdyby zwolniła chociaż na chwilę…
  Usłyszał kolejne kroki.
   Było ich więcej.
   Czyżby uratował nieświadomie jej życie? Może powinien zachować pozory? Nadal odgrywać rycerza na białym koniu?
  — Klapa — rzucił szorstko i pospiesznie w kierunku jej postaci. Głos miał zduszony i głęboki z pewnością zdeformowany przez maskę.
  I choć nie określił się dokładnie co miał na myśli, owa znajdowała się w ruinach już kilka metrów od nich. Zakurzona, otwierająca się do podziemi.
  Jedna ze strzał przeleciała tuż przy uchu Nine’a. Nie zamierzał czekać. Wbiegł do zawaliska i sięgnął drzwi, uprzednio upuszczając broń; przesuwane po ziemi ostrze brzmiało jak dźwięk przejeżdżających po tablicy ostrych paznokci.
  TRZASK.
  Drzwiczki huknęły, a on spojrzał na nią wymownie spod opadających białych włosów. Czekał.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trudno było jej się wyzbyć wrażenia, że jest obserwowana. Już w drodze do jednego z lepiej zachowanych budynków kilkukrotnie oglądała się za siebie, bo bała się, że z zarośli, z których przed chwilą wyszła wyłonią się Ci, którzy niemalże przez cały czas deptali jej po piętach. Nieco wcześniej, przedzierając się między kolejnymi drzewami i krzewami słyszała ich głosy, czasami nawet twarde, głośne kroki, jakby byli dosłownie kilka metrów za nią. Trochę spanikowała, ale chyba nie ma co się jej dziwić — była pewna, że będzie musiała samotnie stawić im czoła, jeśli przyprą ją do muru. Musiała więc zrobić wszystko, żeby tak się nie stało.
Do głowy nie przychodziło jej zbyt wiele dobrych pomysłów, ale wiedziała, że musi zrobić coś, żeby przetrwać. Dłoń mocniej i pewniej zacisnęła na kuszy — jej jedynej kompance w podróży, na której zawsze mogła polegać. Już od dłuższego czasu były nierozłączne, jak najlepsze przyjaciółki, wspierające się w trudniejszych momentach. Ręczna balista była niezastąpiona, Jillian nie wymieniłaby jej na nic innego, bo to właśnie ona ratowała jej życie, wypuszczając z siebie bełty, które przeszywały ciała nieprzyjaciół. Tym razem wrogów było zbyt wiele, nie mogła po prostu zatrzymać się po środku niczego i zacząć strzelać. Sprowadziłaby tak na siebie zagładę na własne życzenie. Jeśli już miała się z nimi mierzyć, to powinna chociaż znaleźć sobie miejsce, w którym byłaby w stanie się bronić. W tym właśnie celu ruszyła do jednego z najlepiej zachowanych budynków.
Kilka metrów przed wejściem (które było po prostu wywaloną w ścianie dziurą) zatrzymała się, żeby jeszcze ostatni raz przyjrzeć się wybrakowanym zabudowaniom. Nie miała pewności czy zrujnowany dom jest pusty, dlatego najpierw obejrzała go prędko. Nie miała zbyt wiele czasu, wręcz zdawało jej się, że słyszała jakieś dźwięki, jednak tym razem nie miała na tyle odwagi, by spojrzeć się za siebie. Po prostu przyspieszyła, pokonując kilka zdezelowanych schodków i wchodząc do środka ruiny. Nie zatrzymała się nawet, gdy była już w środku — ruszyła do najdalszej ściany, z naładowaną kuszą w ręku.
Kolejny niepokojący dźwięk doszedł do jej uszu.
Kilka sekund później usłyszała huknięcie, świst oręża i krzyk. Nawet nie zdążyła się odwrócić i oddać strzału na czas, bo gdy to zrobiła, to jeden z japońskich trucicieli (a raczej pozostałości po nim) leżał na podłodze. Szkarłat oblepił drewnianą podłogę, kawałek ściany i częściowo nieznajomego, który dzierżył w dłoni ogromne ostrze, na którym również była krew nieszczęśnika, który nie przeżył bliskiego spotkania z bronią.
W pierwszej chwili nie wiedziała co powinna zrobić i jak się zachować. Poprawiła torbę, w której miała część skradzionych zapasów, unosząc jednocześnie kuszę. Wycelowała nią w brzuch nieznajomego. Rękę miała sztywną, w każdej chwili była gotowa pociągnąć za spust, by móc śledzić lot strzały, która w ciągu sekundy lub dwóch wbiłaby się w ciało mężczyzny. Pojawienie się w grze nowego gracza nieco ją przeraziło, choć nie dawała tego po sobie poznać. Zmrużone ślepia desperatki wpatrywały się w jego muskularną sylwetkę, by ostatecznie zakończyć obserwacje na poziomie jego oczu. Czarna chusta, którą miał zakryte usta sprawiała, że być jeszcze bardziej tajemniczy. Podobno wiele dało się dostrzec w oczach drugiej osoby, ale Jillian w tej sytuacji nie potrafiła się skupić, by odgadnąć intencje jasnowłosego.
Ciszę przerwały szybkie kroki najprawdopodobniej kilku osób. Wkrótce dało się też dosłyszeć jakieś niewyraźne krzyki, które z każdą chwilą przybierały na sile. Spośród wiązanki zniekształconych słów dało się zrozumieć jedno zdanie, które okazało się być motorkiem napędowym do dalszych działań.
...są tutaj! — wykrzyczał jeden z mężczyzn z maską gazową, który dopiero co wyłaniał się spomiędzy krzaków. W dłoni trzymał łuk — w każdej chwili mógł go naciągnąć i wypuścić jedną ze śmiercionośnych strzał. Powoli zmierzał w kierunku najlepiej zachowanego z domów, w którym była Jillian i nieznajomy. Jak szybko się okazało nie był sam, bo w odpowiedzi na jego krzyk odezwało się kilka innych głosów.
„Klapa.”
Spojrzała na swojego wybawcę pytająco, jakby niezupełnie wiedziała co miał na myśli. Szybko rozejrzała się jednak po pomieszczeniu i wychwyciła na podłodze drzwiczki, o którym mówił. Drewniany, wzmocniony jakimś metalem, żeby od razu się nie rozwalił właz był kilka metrów od nich, bez problemu mogli do niego podbiec i skorzystać z podziemnego przejścia.
Świst strzały, która przeleciała tuż obok, niemalże zahaczając o twarz jasnowłosego tylko utwierdził ich w przekonaniu, że powinni się streszczać, bo sytuacja może rozwinąć się bardzo nieciekawie. Mężczyzna miał szczęście, że grot go nie drasnął — trucizna potrafiła zaatakować naprawdę brutalnie nawet przez małe skaleczenie. O'Shea widziała jak truciciele kiedyś jej używali. Toksyna była bezlitosna i wystarczyło naprawdę kilka kropel specyfiku, żeby powalić zdrowego, dorosłego jelenia lub inne dość duże zwierzę. Na człowieka działała znacznie szybciej.
Gdy właściciel oręża zdecydował się ruszyć do klapy, Jillian nie czekała zbyt długo, ruszając zaraz za nim. Kuszę wciąż trzymała w ręce, ale już dawno nie celowała w swojego bohatera. Spojrzała na niego, gdy otwierał drewniane drzwiczki. W środku było ciemno, ale dało dostrzec się kawałek drabiny bez kilku szczebli.
Desperatka jeszcze ostatni raz spojrzała za siebie, w stronę nadchodzących przeciwników. W dłoni jednego z nich dostrzegła zielonkawą puszkę, na widok której przyspieszył jej oddech. Dosłownie widziała jak truciciel zamachuje się, by rzucić przedmiotem do wnętrza domku, w którym była wraz z jasnowłosym. Wiedziała czym jest ten pojemnik — granatem.
Wstrzymaj oddech i zatkaj nos. Najlepiej przymknij też o-- — mówiła szybko, ale musiała przerwać, bo widziała jak puszka leci w ich stronę. Toksyna, która w niej była powodowała liczne podrażnienia i problemy z oddychaniem. Jeśli za długo przebywało się w dymie to oczy zaczynały łzawić i szczypać, trudniej było też łapać powietrze. Ktoś wrażliwszy mógł też stracić wzrok lub węch, bo specyfik był przygotowany tak, żeby narobić jak najwięcej szkód w organizmie nieprzyjaciela.
Niebieskowłosa nie czekała na żaden sygnał — wrzuciła do dziury kuszę, a następnie ze zmrużonymi oczami, zatkanymi ustami i nosem zaczęła schodzić po drabinie. Kilkanaście sekund zajęło jej zejście na dół. Od razu odnalazła swoją broń — podniosła ją, choć ślepia wciąż miała częściowo przymknięte, usta zaciśnięte, a nos odetkała tylko po to, by zaczerpnąć powietrza i ponownie go zatkać. Spojrzała do góry na mężczyznę, który powinien udać się jej śladami. Powinien schodzić po drabinie.
Za-rygluj — wycedziła, co bardziej zabrzmiało jak polecenie, a nie prośba. Wolała być pewna, że właz będzie zamknięty. Musiało minąć kilka minut zanim członkowi Yudokuny ruszą iść śladem — to była ich jedyna szansa na ucieczkę.
Jillian rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym się znalazła. Była to niewielka, ciemna piwniczka. Nie było w niej nic prócz dwóch półek, na których leżało dużo mało przydatnych pierdół takich jak szklane słoiki lub kawałku poniszczonego metalu. Na jednej ze ścian wisiała wypalona pochodnia, a zaraz obok niej wąski tunel — na tyle wąski, że można nim było podróżować tylko gęsiego. Wydawać by się mogło, że ciągnął się w nieskończoność, bo panował w nim mrok i dostrzeżenie w nim czegokolwiek graniczyło z cudem.
Nie odezwała się więcej. Czekała, aż mężczyzna zdecyduje się pójść pierwszy, bo jakoś niespecjalnie uśmiechało jej się przodowanie w tym tajemniczym tunelu. W końcu nie wiedziała co znajdowało się na samym końcu, nie wiedziała też czy nie natrafi na coś po drodze. Zdecydowanie bardziej przemawiało do niej skrycie się za dobrze zbudowanym mężczyzną, który robiłby za wspaniałą ludzką tarczę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trzymając drzwiczki w prawej dłoni obserwował jej sylwetkę. Smukłą, nieodgadnioną posturę zapatrzoną w niedostępną dla niego przestrzeń. Ukryte pod śnieżnobiała grzywką jasne oczy szybko zbadały dzierżoną przez nią broń. Ostre, naładowane bełty z łatwością rozprułyby mu wnętrzności; pałał dumą z jej ostatecznej, długo wyczekiwanej decyzji.
  (grzeczna dziewczynka.)
  Z pewnością nie zostałaby rozpatrzona pozytywnie, gdyby tylko wiedziała, że śmierć minęła ją  ledwie o cienki, niebieski włos.
  Nim pocisk odbił się od ścian, nim uderzył w ziemię rozpryskując gęsty zielonkawy gaz, wymordowany otaksował otoczenie — zimne ściany, które nie zmieniły swej konstrukcji; nadal skamieniałe i nierówne nie zawaliły się pod naporem szarżującego, zbliżającego się legionu. Bo w końcu ile ich mogło być? Z kim miał do czynienia? Wkrótce wszystkie te odpowiedzi miały objawić się jasną, bezwarunkową rzeczywistością.
  Krzyki dobiegały do jego uszu ze zdwojoną siłą. Niemal czuł jak ekscytacja i żarliwe podniecenie rozsadza ich ciała w akcje długotrwałego pościgu. To musiało się im podobać. Spojrzenie wymordowanego jednak było spokojne — patrząc w te blade spokojne tęczówki miało się wrażenia obcowania z kimś, kto trzymał sytuacje na wodzy; ktoś kto dominował nad aktem, którego się dopuściła. Kiedy zapatrywano się w te stalowe, nieruchome ślepia czuło się jednak coś jeszcze: niepokój — rozlewał się za plecami jak fala uderzana o brzeg. Z pewnością towarzyszył temu nietuzinkowa aparycja mężczyzny. A może coś co kryło się pod osłona, grubego ludzkiego wzroku?
  (demon)
  Drzwiczki trzasnęły o ziemię w momencie, gdy nieznajoma urwała myśl. Ciemny obiekt przeciął cisze swym długim, niemal bezgłośnym świstem. Nim jednak pocisk eksplodował zatruwając powietrze, Nine zmrużył oczy, świadomie dostosowując się do zaleceń niebieskowłosej. Usta i nos skutecznie osłaniała mu gruba chusta. Nie musiał się o nie martwić.
  Kobieta zadziałała instynktownie: kiedy kusza wylądowała we wnętrzu bunkru, nie potowarzyszył jej żaden inny oddźwięk. Żaden poza chrapliwym trzaskiem. Na dnie nie było wody, a wysokość musiała być niewielka. Spadając w dół z pewnością nie odniosłoby się większych obrażeń. A jednak należało zastosować wszelkie punkty bezpieczeństwa. Wymordowana szybko zniknęła w ciemności, a Nine słysząc jej rozlegające się na dole kroki pozwolił zrzucić swój dwuręczny miecz. Uderzył w ziemię z taka siła, że z pewnością uszczerbił już i tak nierówna, zakurzona podsadzkę. Zaczął schodzić. Zmrożone oczy lewie dostrzegały kształty przez opary, jakie z wolna pochłaniały wnętrze. Stojąc na przedostatnim stopniu zamknął wieko.
  (zaryglował)
  Wszystko prawą dłonią — lewym, nieczynnym barkiem opierał się o ścianę. Nie wydawał się z tego powodu oszczędzać w ruchach. Uskoczył na ziemie, a bezużyteczne ramie poruszyło się bezwładnie przy jego tułowiu jakby było pozbawione kości. Spojrzał na nią pewnie, jak nigdy wcześniej.
  Pomieszczenie było małe i śmierdziało wilgocią; zapach przypominał woń starych nieużywanych piwnic, gdzie grzyby pleśni porastały cegły. Nine złapał za swój miecz i schował go do zaczepów, jakie znajdowały się na jego plecach. Przyjemny ciężar znów przytulił jego tyły.
  Kiedy kobieta spojrzała w tunel, jasny błysk ostrza wyłonił się za jego paska. Szybko i zwinnie wyciągnięty nóż przywarł do jej pleców; mogła poczuć jak końcówka brzytwy wbija się w jej lędźwie. Gdyby tylko posiadał drugą rękę, z pewnością otuliłby silnym ramieniem wątła, jasną szyję, by tylko na chwile ograniczyć jej tlen.
  —  Wir sollten wieder ganz von vorn beginnen. Jeśli chcesz iść dalej najpierw ustalimy pewne reguły —  powiedział łamaną japońszczyzną cicho i och, jak łagodnie. Niski, niemiecki głos zdusił się przez zasłaniającą usta chustę. Ślepia zmrużyły się, a opadające kąciki oczu objął nieprzyjemny mrok. Gdyby byli odwróceni do siebie twarzami bliskość ta umożliwiłaby wymordowanej dostrzeżenie blizn wyłaniających się z odkrytej części pyska wymordowanego, które wcześniej w cieniach budynku nie były tak dobrze widoczne. —  Kim jesteś i kto cię ściga?
  To nie było pytanie. To było żądanie. Urlich mówił zduszonym głosem, chyląc się nad nią jak demon z otchłani. Czuł ciepło jej ciała, ale nie zareagował na nie w żaden instynktowny sposób. W bezpośredniej walce nie mogła mieć z nim szans — choć kto wie? Każdy zdrowy organizm miał szansę poradzić sobie z kaleką. Przede wszystkim szczycąc się ponadprzeciętnym sprytem.
  Z góry nie dochodziły żadne dźwięki, kopuła wydawała się być dźwiękoszczelna. Jasnowłosy mimochodem potoczył po jej sylwetce wzrokiem. Ostrze ukuło ją w nerkę.
  Najwidoczniej nie lubił czekać bezproduktywnie.
  Najprawdopodobniej był w stanie pozbawić ją organów za odpowiedź, która nie wydałaby się mu satysfakcjonująca.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Oczy, pamiętaj o oczach, bo inaczej uśmiech nie wygląda szczerze.”
Możliwe, że w jakimś momencie się do niego uśmiechnęła — usta jej zadrżały, jakby z trudem przychodziło jej ułożenie ich w taki sposób. I te oczy — spojrzenie miała nieobecne, nieszczere, wciąż nieco podejrzliwe. Czasami wystarczył jeden mały element, chwila nieuwagi, by można było rozgryźć kogoś, kto bardzo starał się ukryć swoje prawdziwe odczucia przed światem. Czy jemu udało się dostrzec coś niepokojącego w tym trwającym zaledwie sekundy uśmiechu? Jej twarz nie zdradzała zbyt wiele, a bursztynowe ślepia kamuflowały niebieskie cienie i fioletowe sińce.
Dużo łatwiej było uciekać od wroga, który niegdyś był przyjacielem — znało się wówczas sposób jego działania, a niektórym akcjom można było zapobiec, jeśli reagowało się na nie w dobrym momencie. Obserwacja była ważna, Jillian doskonale o tym wiedziała. Truciciele wydawali się być niezłomni, tak łatwo nie odpuściliby sobie zdobyczy, wyznawali zasadę „po trupach do celu”, dosłownie. Trzeba było być cholernie ostrożnym, żeby nie zasilić szeregów zmarłych.
Nieznajomy niewątpliwie dużo ryzykował, choć nie mogła być pewna czy w ogóle o tym wie. Możliwe, że przypadkowo ściągnął ich uwagę na siebie, skoro z taką łatwością pozbawił życia jednego z nich. Truciciele należeli raczej do tych mściwych — tym razem prawdopodobnie też nie mieli zamiaru zbyt szybko odpuścić.
Desperatka niespecjalnie przyglądała się poczynaniom białowłosego — nie zauważyła również, że mężczyzna posługuje się tylko i wyłącznie jedną ręką. W głowie miała zbyt wiele myśli, a jej oczy były raczej skoncentrowane na znalezieniu wyjścia, bezpiecznej drogi ucieczki. W tamtej chwili liczyło się tylko to, by jak najszybciej ruszyć przed siebie, zostawić w tyle nieprzyjaciół. Domyślała się jaki może być kolejny krok trucicieli — następny granat. Pomieszczenie, w którym wylądowała z nieznajomym było niewielkie, tunel również był wąski, więc gaz rozszedłby się po nich bardzo szybko — nie mieliby szans, dlatego trzeba było działać szybko. Jillian nawet długo nie zastanawiała się nad tym co powinna zrobić, bo wiedziała, że ucieczka jest najlepszym wyjściem. Najlepszym i najbezpieczniejszym.
Smród wilgoci i dojrzewającej pleśni nie zrobił na niej wrażenia — wiele razy bywała w takich miejscach, choć częściej lądowała w zdecydowanie gorszych. Jej nos przyzwyczaił się do różnych zapachów, których natłok u innych mógłby wywoływać odruchy wymiotne. W krytycznym momencie zawsze mogła zasłonić twarz ręką, żeby nie narażać się na dalszy, piwniczany smród.
Rozejrzała się po pomieszczeniu szybko, jakby zupełnie nie interesowało ją to, co się w nim znajdowało — najważniejsze było to, czy było z niego inne wyjście. Otwieranie zaryglowanego włazu nie wchodziło w grę, bo to właśnie z tej strony nadszedłby wróg, trzeba było więc skorzystać z tego cholernie ciemnego tunelu, w którym na próżno było dopatrywać się... czegokolwiek. Wąskie przejście szybko znikało w mroku. Nieodgadnionej ciemności, w której mogło się czaić dosłownie wszystko. Ale to ryzyko było potrzebne — musiała je podjąć, żeby mieć choćby cień szansy na przetrwanie tego dnia.
Wpatrywała się we wszechobecny mrok jeszcze chwilę, w pewnym momencie miała się odwrócić do nieznajomego i powiedzieć mu, że powinni ruszać jeśli nie chcą zginąć, ale stało się coś, czego nie wzięła pod uwagę (a powinna). Odwracając się do niego plecami odsłoniła się — dała mu szerokie pole do popisu, pozwoliła mu się podejść. Postąpiła nierozważnie, ale nie sądziła, że nawet w tak złej sytuacji mężczyzna będzie miał wobec niej jakieś obiekcje. Gdyby nie jej ostrzeżenie, to skonałby już tam na górze. Toksyny zawładnęłyby jego układem oddechowym, zacząłby się dusić i nawet jego ogromne cielsko nie niewiele by się zdało, bo trucizna potrafiła w kilka minut powalić nawet ogromnego, zmutowanego jelenia. Kiedyś widziała to na własne ciało.
Poczuła tylko ostrze na swoich plecach, które śmiało zahaczało o jej ubrania, a ostrym końcem niemalże nakreślało rysę na lędźwiach. Usta jej zadrżały, ale nie mógł tego zobaczyć. Zachowywała spokój, powstrzymując się przed wymachnięciem łokciem w brzuch jasnowłosego. Poczułby coś w ogóle, gdyby zdecydowała się zaatakować? Był cholernie masywny, tak na pewno nie wywalczyłaby sobie wolności.
„Jeśli chcesz iść dalej najpierw ustalimy pewne reguły.”
Syknęła cicho, co mogło odrobinę brzmieć jak prychnięcie, wyśmianie, aczkolwiek pod inną postacią.
Nie stosuję się do żadnych reguł, dla Ciebie również nie zrobię wyjątku — jej słowa przerwały kilkusekundową ciszę. Mówiła spokojnie, nerwy trzymała na wodzy, choć jej twarz zdradzałaby, że w każdej chwili była gotowa zrobić coś, by zmienić sytuację na swoją korzyść. Dobrze, że złapał ją od tyłu — nie mógł tak łatwo odgadnąć jej zamiarów, musiał być gotowy na wszystko, ale nie wiedział kiedy opór nadejdzie. Bo z pewnością miał nadejść. — Jesteś idiotą. Teraz są nad nami, w kilka najbliższych minut wywalą te drzwiczki i poczęstują nas kolejną trującą zabawką. Nie mamy czasu na pogaduszki — dopowiedziała szybko i wykorzystując to, że nieznajomy wciąż jej słuchał postanowiła się wyrwać. Uniosła nogę i z impetem nastąpiła mężczyźnie na stopę, przyciskając do niej boleśnie płaski obcas swojego buta. W tym samym czasie rzuciła się w bok, wyszarpując się z jego uchwytu. Od razu rzuciła się w stronę ciemnego tunelu, zupełnie nie przejmując się, że w tyle zostawia już pewnie rozzłoszczonego faceta, możliwe, że kolejnego wroga. Nie szukała nieprzyjaciół na siłę, ale ludzie często byli zbyt głupi żeby ją zrozumieć, mieli w sobie zbyt mało człowieka, by postawić się na jej miejscu. Nawet nie znając jej historii można było dostrzec, że przeszła wiele. I to niby nie powinno jej usprawiedliwiać, bo w tym świecie nikt nie miał lekko, ale ona bardzo mocno przeżyła swoją tragedię, swój prywatny koniec świata.
Spoczywaj w pokoju, ja nie mam zamiaru dziś umierać — powiedziała cicho, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Jej głos odbił się echem i zyskał na sile — brzmiała jak jakiś upiór. Było słychać jej szybkie kroki — w tunelu musiała się odrobinę schylić, żeby nie zahaczyć głową o sufit. Po kilkunastu stąpnięciach coś plusnęło. Dalej, w ciemnościach było prawdopodobnie mokro, ale to nie powstrzymało jej, żeby iść przed siebie. Nie spojrzała przez ramię, choć nasłuchiwała, bo nie chciała dać się zajść kolejny raz.
Brnęła w nieznane, głośno przełykając ślinę.
Byle zostawić wszystkich z tyłu i wygrać ten wyścig.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Duszno.
  Niespodziewanie zrobiło się duszno. Gdzieś skropliła się woda i upadła w kałużę odbijając się metalicznym dźwiękiem od zimnych ścian. Gdzieś słychać było oddech wzrastający do siły pracy płuc podczas intensywnego biegu. Gdzieś było słychać kroki — lekkie i niosące się głębokim echem. Takie, które trzaskały obcasem o brudną, wilgotną podsadzkę. Kobiece.
  Ciemność. Pożerająca ciemność. I nic więcej. Wiele ludzi myśli, że się ją wyprzedzi, że przechytrzy przeszłość depczącą uporczywie po pietach, ale to okazuje się złudne. Ta zawsze dogania. Łapie za nadgarstki i wciąga w mrok jaki przez te wszystkie lata rozrastał się to wielkości ogromnej, potwornej dziury. Prędzej czy później i tak się w nią wpada; zatapia w gęstej śmierdzącej mazi, która oblepia każdy skrawek ciała uniemożliwiając poruszanie. Wtedy też jak w krzywym zwierciadle rozrastają się ścieżki — kręte, proste, wąskie i grube. Wtedy też dostrzega się wszystkie wcześniej podjęte wybory i ich konsekwencje. Są tak jasne, że rażą w oczy. I choć w panującym wokół mroku są jedynym źródłem światła, oślepiają i wypalają gałki oczne. Nikt nie chce zostać pochwycony przez przeszłość. Nikt nie chce zostać objęty potworną macka mroku.
  Nikt nie chce spojrzeć w prawdę.
  Więc trzeba biec. Brnąc przed siebie i nie zatrzymywać się. Po prostu biec nie oglądając się za siebie.
  Płytka woda pod siła kroków chlapała na boki. Jillian niemal czuła jak niezidentyfikowana ciecz brudzi jej spodnie. Jej cel jednak był blisko. Chłód odcinał wszystkie zmysły. Nie potrafiła dojrzeć przed sobą nawet cienia, nie była w stanie usłyszeć za sobą nawet dźwięku. Mogło być to na swój sposób przerażające, ale dla osoby, która cale życie ucieka przed światem i napędzającym zewsząd niebezpieczeństwem? Czy brak ciepła oddechu na karku miałby być nieprzyjemny?
  Musiała oddalić się już na kilkadziesiąt metrów. Przed nią wciąż rozciągała się nicość, a za nią... Cóż. Blade, wcześniej dobroczynne światło rozmazywało się; rozmywało wraz z wielka postacią mężczyzny, którego z tak wielkiej odległości nie było już widać. Dokładnie tak jakby rozpłynął się będąc wyłącznie wytworem jej wyobrażeń. Jakby wcale go nie było.
  Usłyszała huk. Gdzieś nad jej głową zajęczało coś mechanicznie — dokładnie tak jakby tuż nad nią znajdował się parowóz wiszący na cienkiej, pękającej lince. Była sama. W kompletnym chłodzie, jaki osadzał się na jej ramionach. Tunel nie miał końca, a woda chlupała nieprzerwanie pod siłą uderzanych butów. I własnie wtedy — kiedy kolejny krok miał zadecydować o skróceniu długości do wyczekiwanej wolności poczuła, że stopa nie układa się płasko na podłożu, ale że wpada gdzieś niżej. Nie tam gdzie powinna. Poczuła, że jej wątłe ciało potyka się wbrew wszelkim próbom utrzymania pionu. Poczuła, że ziemia się pod nią kruszy, i jak spada w dół — kolejny ciemny i mroczny.
  Zapach wilgoci uderzył ją w nozdrza ze zdwojoną siłą, ale teraz oprócz zapachu pleśni poczuła coś jeszcze, coś innego, coś znanego...
  Plecy Jillian skonfrontowały się z zimną podsadzka i czymś co mogłoby równie dobrze być nazwane zasypem (takim jakie widzi się na wysypisku). Przed jej oczami wciąż majaczyło nieznane. Nie miała w końcu pojęcia gdzie spadła i gdzie była. Wokół nie było nic. Nic oprócz zapachu oleju napędowego (tak, to ten zapach) i miarowych odgłosów krótkich kroków; te niosły się nad jej głową, jakby zjawa postanowiła rozsunąć drzwi parowozu i wyjść na przechadzkę. Drogą jej kroków.
  Nim zdążyła zareagować poświata jasności z wolna obejmowała dziurę w której była. Błysk dochodził z góry i odsłaniał zarysy wielkich części maszyn, które w połowie zjedzone przez rdze tworzyły niemal surrealistyczną drogę w głąb... czegoś. Gdzieś po jej prawej stronie stała zdezelowana kabina pociągowa — rozbita szyba leżała na wypłowiałych siedzeniach.
  Coś zazgrzytało.
  Trzask.
  Wielka ciemna postać zeskoczyła w dól — dokładnie przed jej zmarniałe oblicze. Światło pochodni na chwile mogło oślepiać, ale było również celem, który napędzał umysł do dalszej ucieczki; do dostrzeżenia tego światła gdzieś na końcu tunelu. Kto by pomyślał, że światło odnajdzie ją samą — wraz z towarzyszącą zwalistą ciemną sylwetką. Ale o to pewnie nie prosiła.
  Ktokolwiek trzymał pochodnie w dłoni był wysoki i potężny. Ciemne zarysy dopiero po chwili odsłoniły prawdziwe oblicze nieznajomego, dokładnie kiedy ogień przybliżył się bliżej twarzy.
  Iskry odskakujące z trawionego drewna, poniżej nasączonej naftą szmaty upadały u jego stóp jak konfetti na diabelskiej paradzie. Twarz jaką dojrzała uśmiechała się w rozbawieniu — przynajmniej tak mogło jej się z początku wydawać. Opadające kąciki oczu, niebieskie spojrzenie widoczne nad ciemna maską iskrzyły — a może to tylko w bladych tęczówkach odbijał się płomień potwornego ognia?
  Zamaskowany przechylił łeb; wyglądał na pewnego siebie, na zainteresowanego. Jak lekarz, który przygląda się cierpieniu złapanego w pułapkę zwierzęcia. Ciszę przerwał jego niemiecki, arbitralny ton:
  — Nie często spotykam schöne Frauen, a kiedy to się dzieje strzelają mi prosto w twarz — urwał, najprawdopodobniej przez chwilową konsternacje. — Albo kopią w stopę i uciekają. — Oczy zmrużyły się nie spuszczając z niej wzorku. — Niemniej cieszę się, że w końcu zyskałem twoją uwagę. Zaczynałem czuć się ignorowany — dodał z nuta szyderstwa. Dźwięk jego śmiechu został zduszony przez maskę.
  Jasnowłosy stał nad nią jak nocny tropiciel i choć mógł wyciągnąć dłoń i pomóc jej wstać — nie zrobił tego. Jillian z pewnością nie wiedziała, że niesprawna lewa kończyna zwisająca po jego boku nie jest w stanie wykonać tego gestu.
  O ile by w ogóle chciała.
  — Zyskałaś czas wchodząc do tych piwnic. I jeśli chcesz z nich teraz wyjść radzę podnieść ci ten chudy tyłek i zaufać facetowi, który wlazł do nich razem tobą  — hardy głos rozbrzmiał się zduszonym przez chustę echem. Wzrok mężczyzny niespodziewanie powędrował po ścianach, stracił nią zainteresowanie. Leniwie otaksował mur, jakby znajdował się w muzeum i obserwował prezentowane w nim prace sławnego artysty. Niemiec postąpił kilka kroków w bok, odsłaniając przed nią swoje uzbrojone plecy — ciężki miecz, którego teraz nie byłby w stanie nawet dobyć. Był przy niej bezbronny; odkryty, a ona nie była tego nawet świadoma.
  Może i lepiej.
  Płomień oświetlił wielkie mechaniczne elementy, które jak cześć glazury wyswatały ze ścian i podłoża.
  Cmentarzysko androidów. W swojej prostocie, to wyglądało przerażająco.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nawet nie wiedziała, w którym momencie podłoga się pod nią załamała — jedyne co pamiętała to ciemność, przez którą próbowała się przedrzeć na drugą stronę mrocznego tunelu. Wcześniej nie wzięła nawet pod uwagę opcji, że grunt się pod nią zapadnie, że spadnie jeszcze niżej. Pewnie próbowała złapać się rękoma ściany, nie pozwolić ciału spaść, ale ostatecznie runęła jednak w dół, boleśnie uderzając plecami o ziemię.
Syknęła jak zranione zwierzę, choć w pierwszej chwili nawet nie próbowała się podnieść. Leżała tak, jakby uderzenie sprawiło, że pękły jej niemalże wszystkie najważniejsze kości, przez co nie mogła wstać. Powoli rozwarła powieki, spoglądając w górę, w zdradliwe miejsce, z którego spadła do pomieszczenia, w którym się znajdowała. Nadal śmierdziało pleśnią i wilgocią, choć odniosła wrażenie, że swąd był intensywniejszy i mniej przyjemny dla nosa. Wręcz poczuła nieprzyjemne mrowienie, gdy spróbowała zaczerpnąć powietrza. Ale poczuła coś jeszcze — zapach, który doskonale znała, choć nie potrafiła go od razu nazwać. Zmrużyła oczy, odetchnęła jeszcze raz, tym razem głębiej i w końcu udało jej się ustalić co czuła — był to olej napędowy. Od razu zaczęła się bardziej zastanawiać gdzie właściwie trafiła. Najpierw weszła do jakiejś piwnicy umieszczonej pod ruinami, później zdecydowała się ruszyć tunelem, a teraz spadła jeszcze niżej, nawet nie spodziewając się, że wąskie przejście może kryć pod sobą coś jeszcze, coś równie tajemniczego.
Była cała brudna i obolała, ale nadal się nie podnosiła. Wciąż wpatrywała się w ciemność, która wisiała nad jej głową jak jakieś fatum. Chwilę później usłyszała czyjeś kroki — krótkie, aczkolwiek głośne uderzenia odbijały się echem po tunelu. Przełknęła ślinę, przypominając sobie o trucicielach, od których próbowała uciec, później w jej myślach pojawił się też białowłosy mężczyzna, któremu również chciała umknąć. Najłatwiej było zostawić wszystkich w tyle, ale tym razem musiała przyszykować się na kolejną konfrontację, czego była świadoma, gdy odgłosy poruszającej się postaci stawały się coraz głośniejsze.
Jasność dobiegająca z tunelu powoli rozświetlała pomieszczenie, do którego trafiła. Zerwała się gwałtownie, zapierając się rękoma o ziemię, co pozwoliło jej szybko usiąść. W międzyczasie strzepała palcami ziemię i kurz z ubrań. Nie rozejrzała się po pomieszczeniu, bo nim w ogóle zdążyła to zrobić, to usłyszała donośne trzaśnięcie, a następnie huk. Ciemny kształt spadł, lądując zaraz obok niej. Postać trzymała w dłoni pochodnię. Już od samego początku mogła domyślać się kim jest tajemniczy jegomość, ale mimo wszystko milczała, pozwalając mu odezwać się pierwszemu.
Po kilkunastu sekundach płomień oświetlił rysy postaci — to był ten sam mężczyzna, od którego przed chwilą zbiegła. Z chęcią zrobiłaby to kolejny raz, gdyby tylko miała siłę, żeby biec dalej. Samo powstanie miało sprawić jej problem, więc niejako była skazana na jego towarzystwo, choć właściwie to nie miała pojęcia jakie myśli kryją się w jego głowie, w końcu go zaatakowała i uciekła przed nim. Czego więc mógł chcieć?
Widocznie zasługujesz tylko na to. Zresztą... powinieneś się cieszyć, że nie kopnęłam Cię w inne, bardziej bolesne miejsce. Mężczyznom, którzy traktują mnie w takie sposób zwykle ucinam ręce — mówiła do niego, utrzymując z nim kontakt wzrokowy. W jej bursztynowych oczach odbijał się każdy, pojedynczy płomień, co wyglądało jakby jej tęczówki wręcz płonęły od złości, choć to, co widoczne było na jej twarzy to nie był gniew, to było coś innego, co trudno było opisać słowami. Usta miała zaciśnięte, wciąż tak samo blade jak wcześniej. Oczy mrużyła, jakby wciąż nie mogła się przyzwyczaić do jasności ognia.
Celowo nie skomentowała ostatniej jego kwestii, jakby chciała go boleśnie uświadomić, że wcale nie poświęciła mu zbyt wiele uwagi i gdyby tylko chciała, to mogłaby go ignorować. Albo sprawić, żeby odechciało mu się za nią leźć. Ostatecznie uznała jednak, że dobrze byłoby mieć ze sobą umięśnionego osiłka podczas podróży przez ciemności — może wszystkie niebezpieczeństwa skupiłyby się na większym celu, a ona miałaby święty spokój. Chociaż jeden dzień w roku.
Spojrzała na niego, gdy tak nad nią stał. Nie zaproponował pomocy, ale niby czego innego mogła się po nim spodziewać? Raczej nie oczekiwała żadnego dżentelmena na Desperackich ziemiach.
Powoli zaczęła wstawać — najpierw wspomogła się jedną z pobliskich ścian, podczas gdy drugą rękę ułożyła na obolałych plecach. Odetchnęła szybciej, jakby próbowała powstrzymać pełen bólu jęk, ale ostatecznie udało jej się wstać. Od razu chwyciła kuszę, która leżała zaraz obok — podczas upadku jeden z metalowych fragmentów wbił się desperatce w plecy, to właśnie dlatego upadek był taki bolesny.
„Zyskałaś czas wchodząc do tych piwnic.”
Co mi z czasu, skoro oni są wciąż nad nami? Z tą różnicą, że dzieli nas kilka dodatkowych metrów — powiedziała niespokojnie, bo była niemalże pewna, że w ciągu kilku następnych minut truciciele rozwalą zaryglowane drzwiczki, a potem wrzucą do piwnicy kolejną, trującą puszkę. Dym będzie się rozpowszechniał, tunelem zejdzie także do nich, to było tylko kwestią czasu. — Zaufać facetowi, który wlazł do piwnic za mną? Mówisz tak, jakbyś miał inny wybór, a po prostu go nie miałeś. Zginąłbyś, gdybyś tam został — odparła, bo według niej to było pewne. Wystarczyłoby jedno draśnięcie na jego jasnej skórze, a toksyna dostałaby się do organizmu. Potem pozostałoby mu już tylko błaganie o śmierć, ale oni patrzyliby na niego nadal — jak dławi się własną śliną i nie potrafi nabrać powietrza do ust. Tak właściwie to ona mu pomogła — gdyby nie powiedziała jak ma się zachować, to zapewne zostałby tam na górze w kłębach trujących oparów. Wypadałoby być odrobinę wdzięcznym, a nie wciąż zgrywać samca alfa, bohatera z tandetną peleryną.
Na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech, którego nieznajomy już nie widział, bo zwrócił się w innym kierunku. Miała ochotę dopowiedzieć coś jeszcze, dodatkowo mu dopiec, ale powstrzymała się, gdy wzrokiem spojrzała za nim, błądząc po tych samych elementach, którym przyglądał się jasnowłosy.
Nie wiedziała co to za miejsce, ale nie chciała w nim być nawet chwili dłużej. Przymknęła nawet oczy, jakby po ich otwarciu wszystko miało okazać się tylko koszmarem.
Jakiś dźwięk zmusił ją do wcześniejszego uniesienia powiek. Wsłuchała się dokładniej, jakby wręcz nie wierzyła własnym uszom.
W ciemnościach słyszała czyiś płacz — prawdopodobnie jakiegoś dziecka, bo głos ten był bardzo piskliwy, momentami wręcz nieznośny, raniący słuch. Od razy postąpiła krok w stronę, z której dobiegał dźwięk.
Słyszałeś to? — zapytała, patrząc na niego tymi swoimi wciąż błyszczącymi ślepiami. — Trzeba mu pomóc, daj — powiedziała, chwytając go za dłoń, w której trzymał pochodnię, prawie odbierając mu źródło światła. Miała zamiar iść prosto w ciemność, podążając za głosem, który zwrócił jej uwagę. Można było odnieść wrażenie, że w chwilę zapomniała o wszystkim — o tych ludziach, którzy ją ścigali i o upadku. Wszystko przestało się liczyć, bo gdzieś w tej jaskini było dziecko, które potrzebowało jej pomocy.
Jasnowłosy nie mógł dosłyszeć tego płaczu — dziwne by było, gdyby coś usłyszał, w końcu dziecięcy głos był jedynie wytworem wyobraźni desperatki, jej urojeniem.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Blask rozpalonej pochodni oblepił ściany. Nierówne metaliczne freski to nie jedyna technika prototypowa jaką tu zastali. Tłusty mrok odkrywał przed nimi nagą stal, której elementy łączyły się w większe kawałki maszynerii — jak modele robotów bez głowy i nóg — o ile te konstrukcje można było nazwać w ogóle robotami. Nine nie znał ich przeszłości. Kojarzył jednak przeszłość tego miejsca. Wielkie złoże, które we wczesnych latach Desperacji zostało splądrowane do pnia. Kto by pomyślał, że kiedyś jakiś szalony technik budował tu androidy — te same, które za kilka lat miały zrównać z ziemią wszelkie niebezpieczeństwo grasujące w buszu. Jak widać Desperacja nie szczędziła nawet zimnym metalowym tyłkom. I choć Urlich orientował się, że siedziba ta już od dawien dawna nie istnieje, nie podejrzewał że w podziemiach będzie jeszcze tyle niewykorzystanych surowców. To, że bogate w materiały miejsce tętni sobie spokojnym życiem zasypane gruzem i ziemią było sprawą niemal zastanawiającą.
  Kiedy pierwsze słowa uraczyły jego uszy, zaśmiał się krotko. Ramiona drgnęły w delikatnym spazmie, ledwie powstrzymując się od ryku. Przez maskę z pewnością zabrzmiałby okropnie. Nadal na nią nie patrzał.
  — Jestem szczerze zaciekawiony. Mów dalej.
  Płomień prowadzony ręką Ninea musnął metalowej struktury odstającej ze ściany. Była to skrzynka w połowie wbita w mur. Posiadała dwoje długich, metalowych ramion, które teraz beznamiętnie sięgały wysypanego u podnóża gruzu. Mężczyzna zastukał ogniem pochodni w stal. Nic się nie stało, ale widocznie efekt reakcji z ciepłem niesamowicie go ciekawił. W końcu skierował ku niej blade spojrzenie. Gdyby nie to, że jeszcze nie potrafił zabijać samym wzrokiem, kobieta już teraz stałaby się szkarłatną miazgą na posadzce.
  — Powiem ci jakie są fakty, dzieciaku — zaczął, gdy w końcu obrócił się w jej stronę i zrobił pierwszy solidny krok; żwir zaszeleścił pod ciężkim obuwiem. — Nawet nie wiem kim jesteś i co robisz w mojej skrytce. Ścigają cię? — ułożył brwi w politowaniu; jaka szkoda, że nie mogła dojrzeć wykrzywiający się sardonicznie warg. — Ile razy dawałem się na to nabrać.
  Buty zatrzymały się przed jej postacią, jednak nie odebrały wymordowanej przestrzeni osobistej. Nine stał i wpatrywał się w nią ze zmożonymi ślepiami, na które opadało białe pojedyncze pasmo. Jego jakże miły głos należał do diabla.
  Czy miał wybór?
  Owszem.
  W tej dziewczynie było coś okrutnego i przerażającego, co na pewno przydałoby się komuś, kto uprawiał jego hobby. Szkoda, że nie mogli się zaprzyjaźnić. A nie mogli, ponieważ z jakiegoś powodu obcinała ludziom dłonie i nie znosiła mężczyzn; kolejnym powodem było to, że szczególnie nie znosiła Ninea. No i była rekordzistką w biegu na pół kilometra. Zasługiwała więc na polityczny uśmiech.
  — Z lubieżna fascynacją mogłem patrzeć jak dopadają cię w ruinach i jak rozpruwają ci brzuch. — Ślepia mogły wbijać desperatkę w ziemię; oszronione tęczówki dawały rozmówczyni do zrozumienia jak niska temperatura panowała w duszy ich właściciela. — Mogłem siedzieć sobie wygodnie w czterech ścianach, oparty o ścianę i podrzucać nóż, i tylko żałować, że to nie on zagłębił się w twoje ciało. Ale nie. Stałem się aniołem stróżem bez legitymacji, bez skrzydeł i aureoli, ale chyba nie jesteś tym faktem rozczarowana? Ta ich cała boskość nigdy mi specjalnie nie leżała.
  Spojrzeli sobie w oczy; niemal porozumiewawczo. Trwało to krótko — może z pięć sekund. To było tego rodzaju przeciągłe spojrzenie, jakie wymieniają kochankowie, ale byli sobie zbyt obcy aby nimi być.
  Korzystając z tego, że nieznajoma milczy, myślami powrócił do pięknie porozrywanych części ciała, które zostawił dzisiejszego ranka gdzieś na granicy czerwonej pustyni. Niczym orzeł wypatrujący kawałka mięsa, które mógłby rozszarpać, jego wygłodniałe myśli krążyły łakomie wokół czyściutkich, starannie poćwiartowanych członków. Ślina napłynęła mu pod język.
  Gnuśne, zmarniałe struktury odbijały chłód podziemi. Nadchodziła zima, więc przymrozki zdarzyły objąć głębokie warstwy gruntu. Mechaniczne struktury zajęczały, jakby urażone tym bezczelnym traktowaniem — nie dopieszczone ciepłem. Nie miały co na nie liczyć. Mroźny wzrok zamaskowanego jakim mógł jedynie je obdarzyć wydawał się gorszy od wszelkich następstw zimy. Musiały to szybko zrozumieć.
  Płomień przesunął się po grocie, a wielki cień mężczyzny oddalił od kobiecej sylwetki. Wyglądał jakby zamierzył ruszyć przed siebie i odgonić ogniem głębiej zalegający mrok, zostawiając ją daleko z tyłu.
  "Słyszałeś to?"
  Nine zatrzymał się nie odwracając za siebie.
  — Co takiego?
  Biała para wydostała się przez materiał jego maski. Chłód jaki tu panował odznaczał się drobnym oszronieniem na konstrukcjach przy których przystanął.
  "Trzeba mu pomóc."
  Nine zdążył tylko obrócić głowę — leniwie, ostrożnie. Kiedy zimne palce musnęły dłoni, oczy Urlicha zwęziły się; stalowe, zdawkowe spojrzenie odnalazło jej twarz. Jakie to interesujące, że te potrafi ukazać przed drugim człowiekiem niemal wszystko; nawet sam uśmiech lub jego kompletny brak.
  Wymordowany nie wyrwał dłoni, ba nawet opuścił pochodnie nieco niżej, aby kobieta nie musiała sięgać tak wysoko. Był niepoprawnym dżentelmenem, doprawdy. W jego spojrzeniu było coś okrutnego, zimnego i zajadłego, co pod tęczówką wciąż rozpalało się żywym ogniem, ale to coś zbladło mrożącym lodem zainteresowania.
  — Gdzie to słyszałaś? Wo? — ponowił.
  Odsunął jej dłoń od swojej w momencie kiedy postąpił naprzód (ruch rozerwał ten krótkotrwały kontakt cielesny, w końcu nie mógł zrobić tego lewa dłonią) i choć gest ten był pozornie delikatny, tak zawarta w nim ostrożność była kwestia wewnętrznej walki z samym sobą. Powierzenie jej światła nie wydawał mu się najlepszym wyjściem. Poza tym w ciemnościach roziskrzony płomień był dla nich niczym złoto.
  Naprawę jakiś dźwięk odbił się od ścian? Nie mógł uwierzyć, że stracił rezon. Słuch nigdy go nie mylił. Nie robił tego przez setki lat, czemu miałby robić to własnie teraz?
  Spoglądnął ostatni raz w górę — na wyrwę przez która wskoczył. Nie słyszał nic oprócz jęków martwych struktur. Ruszył.
  — Trzymaj się blisko i nie próbuj żadnych sztuczek — odparł kiedy kroki przemknęły w mrok, a jego wzrok znów odnalazł jej. — Prowadź mnie.
  Niski, obcy akcent obdrapał ściany. Zdrętwiała, martwa ręka wydawała zaswędzieć go z narastającej ekscytacji. Uczucie porównywalne po amputacji. Ból fantomowy.
  Trzeba iść prostą drogą do celu. Tylko tak można mieć pewność, że się nie zbłądzi. Na Desperacji rzeczywistość to cienka warstewka lodu na głębokim, ciemnym jeziorze. Nine wciąż miał to na uwadze.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wodziła wzrokiem za płomieniem pochodni — ogniste języki odbijały się w jej zmęczonych, bursztynowych oczach, które błyszczały jak kamienie szlachetne wystawione na światło słoneczne. Rozglądała się po ścianach, jakby szukała w nich szczelin mogących prowadzić gdzieś dalej. Wręcz czuła, że atmosfera tego miejsca ją przytłacza — kawały metalowych korpusów i inne niekształtne części maszyn rzucały na ściany okropne cienie, takie, których z łatwością można było się przestraszyć, gdy rozwinięta wyobraźnia dopowiadała do niej własne historie, wzbogacone dawnymi lękami, strachami, które niegdyś nie dawały spać. Mogła przysiąc, że na ścianach udało jej się dostrzec łapska jakiejś bestii, wyposażone w ostre jak brzytwa pazury, które gdyby tylko dorwały jej ciało, to rozdarłyby ją w pół. Na szczęście jej obawy stawały się błahsze, gdy przypominała sobie, że tuż obok stoi ten duży mężczyzna, który wcześniej uratował jej życie. Być może nie powinna mu bezgranicznie ufać, ale była niemalże pewna, że póki co nie ma co obawiać się ataku z jego strony — gdyby chciał jej coś zrobić, to działania podjąłby już dawno.
Ciszę przerwał śmiech jasnowłosego — okropny, zduszony przez ciemną maskę rechot. Ludzie psychicznie chorzy z pewnością śmiali się podobnie. W odpowiedzi uśmiechnęła się nikle, prawie niewidocznie — nieznajomy nie mógł dostrzec tej zmiany na jej, jeśli płomień pochodni nie został wcześniej skierowany w stronę dziewczyny.
„Jestem szczerze zaciekawiony. Mów dalej.”
Nawet nie skomentowała jego słów. Owszem, mogłaby mówić dalej, próbować go docisnąć do ściany kolejnymi słowami, próbować go stłamsić, odebrać pewność siebie, którą emanował. Mogła, ale uznała, że i tak nie ma sensu. Rozmowy z mężczyznami właśnie tak wyglądały — jak grochem o ścianę. Mogła produkować się godzinami, a w odpowiedzi dostałaby nic nieznaczący zlepek słów. Wolała zresztą nie ryzykować własnym rozgoryczeniem, bo mogłaby zrobić coś, czego później by żałowała. Zdarzało jej się działać instynktownie i impulsywnie — póki co udawało jej się trzymać nerwy na wodzy, ale gdyby wybuchła... Biedaczysko zaorałby się sam.
Skrzyżowała z nim spojrzenie — oczy miała jak diabolina; mroczne, tajemnicze, z pewnością trudno było wyczytać z nich cokolwiek, w końcu Jillian należała do osób, dla których kłamstwa i oszusta były niemalże codziennością. Zatrzymała się na kawałku szmaty, który szczelnie zasłaniał usta nieznajomego. Przez chwilę miała chęć dowiedzieć się co kryje maska, możliwe nawet, że próbowała sobie wyobrazić co zasłania materiał. Tak bardzo bał się swojej prawdziwej twarzy? Nie chciał być rozpoznany? Skrywał przed światem sekret? Domysły miała różne.
Nagle przestał się ruszać — ona zrobiła to samo, zastygła w miejscu. Obserwowała go, gdy jego muskularna sylwetka przysunęła się o krok. Wpatrzona w jego do połowy zakrytą twarz wyczekiwała. Wkrótce odezwał się, wypowiadane przez niego słowa przesiąknięte były tym twardym akcentem, którym uraczył ją już wcześniej. Mimowolnie przełknęła ślinę, wysłuchując co mężczyzna ma do powiedzenia.
„Nawet nie wiem kim jesteś i co robisz w mojej skrytce. Ścigają cię?”
Więc była w jego kryjówce? Informacja warta zapamiętania.
„Ile razy dawałem się na to nabrać.”
I ile razy jeszcze dasz się na to nabrać? — wypaliła nagle, wyraźnie z niego kpiąc. Akurat ona nie miała zamiaru go nabierać, nawet nie wiedziała, że kogoś spotka w tych ruinach. Gdyby nie wychylił się, to pewnie próbowałaby się skryć, być może postawiłaby się im albo po prostu uciekła dalej. Nie skorzystałaby z podziemnego schowka, bo w pierwszej chwili nawet go nie zauważyła. To on zdradził jej położenie klapy. Uważała, że nie może mieć do niej żadnych pretensji, skoro zdecydował się jej pomóc. Mógł się wszystkiemu przyglądać i nie ściągać na siebie dodatkowych kłopotów? Oczywiście, że mógł, dlatego temat szybko uznała za skończony. Nawet nie miała zamiaru mu przedstawiać swojego punktu widzenia — zdenerwowałaby się jeszcze i powiedziała kilka słów za dużo. Póki co wolała wykorzystać to, że był skory do pomocy — dopiero później miała się zastanowić co będzie dalej.
Nikt Ci nie kazał się wychylać, dałabym sobie radę. Zawsze daję — powiedziała, szybko ucinając temat. Taka była prawda — na własne życzenie sprawił, że sprawy potoczyły się właśnie w tym kierunku. Mógł działać zupełnie inaczej, nikt nie kazał mu się bawić w anioła stróża (swoją drogą to porównanie wywołało uśmiech na jej twarzy, prawie się zaśmiała), nikt mu nie kazał być księciem na białym rumaku. Gdyby pilnował własnego nosa, to miałby o wiele spokojniejszy dzień. Zrujnował swój spokój jedną decyzją. Może następnym razem zastanowi się, gdy będzie chciał wściubić nos w nieswoje sprawy.
Wydawało jej się, że coś dostrzegła w ciemnościach, że jakiś bliżej nieokreślony kształt zamajaczył się w mroku. Była pewna, że coś mignęło jej przed oczami. Zamrugała, jakby chciała się upewnić czy to nie sen, wymyślny wymysł wyobraźni. Ale dostrzegła to znowu. Zniknęło szybko, ale zaraz po tym znów dosłyszała ten płacz. Dźwięk, który zawsze wywoływał w niej skrajne emocje. Przywodził na myśl dawne czasy, przypominał o jej własnym dziecku, które niestety nigdy nie wydało z siebie żadnego dźwięku. Teraz jakiś mały brzdąc potrzebował jej pomocy. Wiedziała to i podświadomie czuła, że jest blisko, że bez problemu uda jej się dotrzeć do malucha, uspokoić go.
„Co takiego?”
Szloch, chlipanie, łkanie — wypowiedziała te trzy słowa jak początek inkantacji. Była wyraźnie skupiona. Mrużyła oczy, wytężała też słuch, jakby chciała jak najdokładniej określić lokalizację dzieciaka. Powoli poruszała się przed siebie, bezszelestnie robiąc kolejne kroki.
„Gdzie to słyszałaś?”
Dźwięk znowu dobiegł do jej uszu.
Nie wiem, nie potrafię określić — odparła nerwowo, bo sama nie była pewna w którą stronę powinna iść. Ciężko było określić lokalizację dźwięku, który występował w głowie. — Jestem prawie pewna, że powinniśmy iść do przodu — powiedziała, trzymając się za nim. Chowała się za jego masywnością, ale wyglądała zza jego umięśnionych pleców, próbując dostrzec coś w tym ciemnościach, które ukazywały coraz więcej z każdym krokiem, bo walczyła z nimi jasność pochodni. Mimowolnie złapała go z boku za materiał kurtki. Poruszali się cały czas — nie szli szybko, ale kroki mieli żwawe.
Płacz przybrał na sile.
Tego też nie słyszałeś? — zapytała nieco zmieszana i prawdopodobnie nieco zdenerwowana faktem, że tylko ją nękają te odgłosy. Dźwięki były takie prawdziwe, każdy by w nie uwierzył. Zdrowy rozsądek kazał jej zastanowić się co dziecko mogłoby robić w takim miejscu, ale postanowiła działać instynktownie, postanowiła wykorzystać to, czym kiedyś była gotowa obdarować własne maleństwo.
Po kilkunastu krokach dotarli do rozwidlenia. Mogli iść dalej prosto, skręcić w prawo lub w lewo.
Jillian nasłuchiwała. Po krótkiej chwili wiedziała którędy powinni się udać.
Teraz w lewo.
Czuła jak się poci na czole i policzkach. Niebieskie cienie musiały rozmazać się na jej twarzy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

W głębokich żłobinach kapał i szemrał płyn, bez ustanku wybijając w ciszy minuty i godziny ziemskiego czasu. Zastanawiał się w ilu procentach woda za jaką wziął ciemne plamy na ziemi w ogóle nią była.
  Chlust.
  But uderzył w kolejną kałużę, którą żywy ogień ukazywał im tylko jako kobaltowy, mieniący się na tysiąc barw kleks. Czuł jak ciecz klei się do jego obuwia, ale nie zwolnił. Czuł za sobą oddech nieznajomej, ciepło jej kroczącego ciała i determinację. To ostatnie niemal przedzierało się go jego nozdrzy i mózgu; pachniało osobliwym zapachem, na który zazwyczaj reagował furiacko — wszak organizm wydawał się zbyt podatny impulsom, które strawiły patologiczny układ nerwowy. Często tracił kontrolę. Oczy oblewała czerwień, krew dudniła mu w uszach, a on budził się następnego dnia głodny jak wilk, gotów pochłonąć dorosłego łosia. Stąpał po cienkiej linie — teraz nie sam, miał towarzyszkę, która w każdej chwili (czy tego chciał czy nie) mogła stać się jego ofiarą. O tym nie była świadoma. Z pewnością do czasu.
  Ciemność i kurz przesłaniający niebo. Pustka. Żadnych głosów gnębiących umysł. Żadnych płaczów. Tylko oni. Na tle tego martwego pejzażu wyglądali jak ruchome figurki przemierzające dopiero co odkrytą planetę. Jęki ścian, skrzypienie mechanizmów. We śnie podawanym przez nieznajomą — bo nie w rzeczywistości — dziecko zaprowadziło go za rękę do pieczary, spojrzało na niego zaczerwienionymi oczyma wskazując palcem schronienie, a potem zniknęło. Nie widział już nic. Światło lampy majaczyło na mokrej polewie naciekowej. Teraz byli niczym pielgrzymi, brudni i pozbawieni perspektyw połknięci przez jakąś granitową bestię i zagubieni w jej wnętrznościach. Chłód i mróz tak wielki, że pękały kamienie. Kości też.
  — Nie — odpowiedział jej bez ogródek twardym stalowym głosem. Jego błękitne ślepia były zmrużone — jeszcze węższe niż dotychczas. Nie odwracał wzroku, choć gdyby posiadał druga rękę z pewnością sprawdziłby czy krocząca za nim kobieta nie grzebie po kieszeniach. Nie ufał nikomu.
  Ani jednego zwierzęcia, ani jednego truchła. Tylko za nimi podążała gdzieś zdziczała banda. Kanibali? Nie zdziwiłby się. Para uniosła się  przed maskę Ninea, kiedy wypuścił gorące powietrze. Przez drogę przetaczał się popiół, a obwisłe wąsy drutu rozpiętego nad ich głowami pojękiwały cicho zyskując zainteresowanie mężczyzny.
  Minęli zasyp gruzu, na którym leżał rozczłonkowany android — miał człowieczą postać więc przez chwilę sądził, że to zwłoki. Na poboczu stała szara breja. Czarna woda wypływająca spod zaspy namokłego materiału. Żadnych ognisk. Żadnych szczątków. Pomyślał, że krwawe kulty najpewniej pożarły siebie nawzajem. Nikt nie wędrował tą drogą. Ani śladu organizacji, maruderów. Dopiero po chwili dotarli do rozwidlenia.
  Idylla nie trwała jednak długo.
  Białowłosy niespodziewanie pochylił się i zacmokał:
  — Cip, cip! Taś, taś! Kimkolwiek jesteś odpowiedz! HALO! 07 Zgłoś się! — ironizował podnosząc głos. Był potężny.
  Gdyby mógł uderzyłby w dłonie klaszcząc jak do wywoływanego z budy psa, jednak nie mając takich predyspozycji parsknął z pochodnią w ręku i wyprostował się obracając w jej stronę. Jego uśmiech był kobiecie nieznany. Dla niej wciąż pozostawał tylko zamaskowanym o rozbawionych, kpiących i bezczelnych oczach. Spójrz na niego, a pochłonie cię piekło, mówiły. Cień płomienia zatańczył na ich twarzach wolny, mroczny taniec.
  — Widzisz? Głucho. — Brew powędrowała dominacyjnie w górę. Głos miał miły. Nienaturalnie. Szybko stwardniał: — Kto normalny chowałby się w takim miejscu? Skup się. I nasłuchuj niebezpieczeństwa. Nic nam po kimś, kto być może umiera. Spowalniałby nas. Słyszałem, że chcesz uciekać przed tą bandą psycholi, a nie podawać się im jak na talerzu, ale kto zrozumie kobiety?
  Miało się wrażenie, że arogancki uśmiech wciąż rozciągał jego wargi. Dłoń z pochodnią uniosła się w teatralnym geście obronnym jakby popełnił jakieś poważne faux pas. A potem zimne spojrzenie znów przesunęło się po konstrukcjach, próbując odeprzeć z głowy nagła idiotyczną myśl. Dziecko. Przegryzł swój język do krwi na otrząśnięcie się z myśli. Jego dawne życie zostało zakopane gruzem, wiele lat temu. To co kiedyś go osłabiało, co powodowało, że tracił rezon w końcu odeszło.
  (tak sobie mówił)
  Który właściwie mieli miesiąc? Sądził, że jest listopad, ale pewności nie miał. Od lat nie prowadził kalendarza. Ale pamiętał ten chłód, ten sam na swojej twarzy w roku 2275, gdy widział śmierć swoich bliskich. Swojego dziecka.
  Ostry odłamek lodu zakuł go w serce.
  Miał już uchylić wargi i skomentować jej ufne zachowanie kiedy dobiegł go głos. Wargi  skamieniały, ale nikt o tym nie wiedział — nikt oprócz niego. Do jego uszu napłynął dźwięk, jęk — nie, to nie mógł być jęk, to było wycie połączone z lamentem, gdzieś wewnątrz tych grot. To mógł być nawet płacz, ale teraz wiedział, że z pewnością nie należał do człowieka.
  Coś w nim drgnęło. Zmartwiał  ponownie patrząc w głąb obu dróg. Ślepia błysnęły.
  — Weź — bez pytania wcisnął w jej dłoń pochodnie. Nie spodziewał się, że nagłym obrotem niemal przywarł ją do ściany. Twarz pochyliła się w kierunku jej, a zamaskowany pysk ukazały przed nią blizny w okolicy oczu, nosa i zmarszczki, które formułowały się gdy mrużył ślepia. Pomarańczowy płomień był tak blisko ich, że ocieplał policzki. — Potrzebuje wolnej ręki.
  Obrócił się sięgając po broń zaczepioną na plecach. Lewe ramie kołysało się nienaturalnie, leniwie raz w przód raz w tył. Wyciągnął potężny oręż i ruszył przed siebie na krótko ginąć w mroku.
  — Bądź blisko i oświetlaj mi drogę — mówił głos z ciemności doprowadzającym rozwidleniem do wielkiego skamieniałego pomieszczenia. Miało nierówne ściany, które w ciemności przypominały nieuformowane stalaktyty i stalagmity.  Potężna przestrzeń, przypominająca arenę — ale czy nią była?
  Pierwszy krok w głąb uświadomił go, że woda sięgała tu kostek. Poczuł, jak stopa zatapia się w ciemnym mroku, ale czy dalej miało być głębiej?
  Może to tylko głębsza kałuża.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

W ciemnościach bywała niespokojna — zwłaszcza, gdy nękały ją odgłosy, których źródła próżno było szukać. Nawet płomienie pochodni trzymanej przez jasnowłosego nie były w stanie poradzić sobie z najmroczniejszymi zakamarkami jaskini, a to własnie tych miejsc obawiała się najbardziej. W każdej chwili potrafiła zamknąć oczy i wyobrazić sobie rzeczy, które napełniały ją obawami. Trudno było wyzbyć się tych myśli, trudno było zapomnieć o demonach przeszłości, bo te stale stawały jej na drodze — za każdym razem, gdy powieki stawały się ciężkie, a czerń zalewała ślepia. Stawała się bezbronna, ujawniała swoje zepsute wnętrze, emanowała strachem i w końcu ukazywała dawną siebie — latami niszczoną przez problemy, poczucie winy i bezradność wobec całego zła, z którym nie potrafiła walczyć.
Ze wzrokiem utkwionym w jedynym, bezpiecznym punkcie — ogniu — poruszała się przed siebie, wsłuchując się w oddech mężczyzny z ustami zakrytymi chustą. Do jej uszu dobiegały również jego ciężkie kroki — butami wpadał w kałuże, które za każdym razem chlupały chaotycznie. Ciecz rozpryskiwała się na boki — ta dwójka dopiero po wyjściu z tych przeklętych tuneli miała zorientować się jak bardzo jest brudna, bo w półmroku ciężko było ustalić cokolwiek.
Starała się nie zwracać uwagi na te wszystkie ozdobniki w postaci metalowych kończyn lub innych części dawnych konstrukcji, bo te poruszyłyby tylko jej wyobraźnię, byłby kolejnym bodźcem, który nie dawałby jej spokoju. Ktoś inny mógłby chcieć poznać historię tego miejsca, ale nie ona. Niebieskowłosa wolała nie domyślać się dlaczego taki los spotkał te wszystkie androidy — im mniej myślała, tym bardziej spokojna była. Zdecydowanie lepiej szło jej się, wpatrując w wielkie plecy nieznajomego, na których trzymał ogromny miecz, któremu mogła się przyglądać do woli, ile tylko chciała.
Jedna z jej nóg wdepnęła w jakąś ciemną, gęstą maź. Z typowo damskim obrzydzeniem czym prędzej wyjęła nogę, przyspieszając na chwilę na tyle, że brakowało jej niespełna kilku centymetrów, by nosem zahaczyć o rękę swojego towarzysza. Niemalże natychmiastowo przystanęła na kilka sekund, by na nowo powstał między nimi dystans. Bezpieczna odległość — nie była na wyciągnięcie ręki, nie złapałby jej, z łatwością mogła uciec. Bo czy tak naprawdę mogła mu ufać? Mogła być spokojna o własne życie w towarzystwie faceta, którego znała maksymalnie trzydzieści minut? Zwykle nikogo nie obdarowywała zaufaniem po tak krótkim czasie. Budowanie relacji było znacznie dłuższym procesem — poza tym była niemalże pewna, że gdy tylko się stad wydostaną, to każde z nich ruszy w swoją stronę, zapominając o tym przypadkowym spotkaniu.
Jedno, krótkie słowo na chwilę przerwało ciszę. Głos mężczyzny przez chwilę musiał pobrzmiewać w głowie desperatki. Poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie zamilknęła, bo miała wrażenie, że zabrzmiałaby bardzo żałośnie. Zakuło ją w gardle, ślina stała się gęstsza, z trudem ją przełykała. Odetchnęła głośniej, naciskając podeszwą buta na jakiś kawałek metalu, który zachrzęścił charakterystycznie. Ona poczuła się jak dziecko, przyłapane na nocnym podjadaniu czekoladowych ciastek. Udawała, że wcale nie narobiła trochę hałasu. Grzecznie szła na nieznajomym, który prawdopodobnie nawet nie odwrócił się w jej kierunku.
Kątem oka dostrzegła zarys ludzkiej sylwetki. Nogi jej zadrżały, ale szybko uspokoiła się, stawiając kilka twardych kroków. Dopiero po chwili, gdy płomień lepiej oświetlił szczątki okazało się, że należały one do maszyny, wyjątkowo ludzko wyglądającego robota. Najpierw dostrzegła korpus, później w oczy rzuciła jej się ręka (a przynajmniej za rękę wzięła ten kawał metalu). Wzrok wbiła w swoje buty, które ledwo widziała. Błyszczały się, był oblepione jakąś ciemną cieczą.
„Cip, cip! Taś, taś! Kimkolwiek jesteś odpowiedz! HALO! 07 Zgłoś się!”
Zacisnęła usta, początkowo nie komentując słów jasnowłosego. Zastanawiała się nad tym, czy każdy facet, który pojawiał się w jej życiu choćby na chwilę musiał działać wobec takiego samego schematu. Niemal każdy, który wyglądał dojrzale wciąż potrafił zachowywać się jak dziecko, jak bachor, który nie ma pojęcia jak bardzo brutalne potrafi być życie. Ten nie różnił się od pozostałych — okraszony w wielkie, muskularne ciało i z umysłem małego chłopca.
Mógłbyś zachować powagę? Zagłuszasz to — przez chwilę mogła brzmieć jak matka, karcąca swojego własnego syna, by ten nie zachowywał się głupio w towarzystwie. Jednak to nie jej głos był najciekawszy w jej krótkiej wypowiedzi — pierwszy raz o źródle nieznanego dźwięku mówiła to, jakby zaczynała mieć wątpliwości czy wcześniej zasłyszany płacz należał do dziecka, do istoty żywej. Nadstawiła uszu, próbując wychwycić szloch. Cisza, nic się nie odezwało.
Spojrzała prosto w jego niebieskawe oczy, gdy tylko się do niej odwrócił. W jej bursztynowych tęczówkach odbijały się płomienie — wyglądały co najmniej magicznie, prawie jak u wiedźmy, która szykowała się do rozpoczęcia rytuału albo rzucenia uroku. Dostrzegła zmianę w jego mimice — kątem oka widziała jak materiał się porusza, choć nie mogła być pewna czy usta mężczyzny wykrzywiły się w uśmiechu czy nieprzyjemnym grymasie. Zamaskowani mężczyźni nigdy nie budzili zbyt wiele zaufania u innych — zwłaszcza u kobiet w potrzebie.
„Widzisz? Głucho.”
Słyszę. Słyszę ciszę — poprawiła go, próbując jeszcze bardziej wytężyć słuch, dosłyszeć dźwięki, które wcześniej słyszała tak czysto, klarownie. Teraz nie dochodziło do niej nawet echo, pogłos. Przecież na pewno nic jej się nie przesłyszało, to musiało być prawdziwe. Płacz zabolał ją w uszy. — Mam nasłuchiwać niebezpieczeństwa, które swoim wcześniejszym krzykiem mogłeś zwabić? Dobre sobie. Rozwaliłeś klocki, to teraz sam je sprzątaj, mnie obchodzi tamten dźwięk — odpowiedziała mu stanowczo, ale bezpiecznie cicho. Mogła kłócić się z nim szepcząc, ale niespecjalnie uśmiechało się jej użeranie z kolejnym męskim osobnikiem — z takowymi rozmawiało jej się wyjątkowo ciężko. — Po prostu nasłuchuj, ja też będę — dodała sprawnie, żeby nie zaczął bez sensu pieprzyć i skupił się na tym, co mogło być przed nimi. Mogło się zrobić niebezpiecznie, musieli być gotowi na każdą ewentualność. Coś kryło się w tych tunelach i nie chodziło wcale o rozczłonkowane ciała androidów. Coś innego, skrytego, nieznanego.
Po kilku krokach usłyszała to, znowu. Łkanie, pojękiwanie i żałość — jak u zranionego dziecka, może zwierzęcia. Wmawiała sobie, że to płacz, chaotyczny szloch. Słyszała to i jasnowłosy też to słyszał. Musiał to słyszeć, o czym świadczyły jego poczynania. Tak nagle skierował pochodnie w jej stronę, karząc jej, by to ona teraz rozświetlała ciemności. Bez większego zastanowienia chwyciła źródło światła, ale została też niemalże przywarta do ściany. Odruchowo uniosła wolną dłoń, prawie kładąc ją na boku mężczyzny. Niewyczuwalnie musnęła jego ubranie, kolejny raz wpatrując się w jego oczy, gdy nachylił się, zbliżając twarz. Bliskość, której się nie spodziewała sprawiła, że była gotowa zareagować bardzo impulsywnie, obronnie.
Odetchnęła z ulgą, gdy się obrócił — była pewna, że nie wytrzymałaby wiele dłużej, że zrobiłaby mu krzywdę tym ogniem, ogniste języki zajęłyby jego twarz i ubrania. Osób takich jak ona nie powinno się przyciskać do ścian.
„Bądź blisko i oświetlaj mi drogę.”
Od razu dostosowała się do prośby, odzyskując trzeźwość umysłu. Przyglądała się ostrzu, które dobył. Dobiegła do niego, idąc z nim niemalże ramię w ramię (choć własnym ramieniem na pewno nie sięgała do wysokości jego ramienia, tak się tylko mówi), niemalże zaczepiając o niego ręką. Oświetlała ciemny korytarz. Natrafili na jakąś większą przestrzeń. Na podłodze znowu była woda, tym razem sięgała wyżej, nie była tylko płytką kałużą.
Coś zaryczało głośno. Wyimaginowany płacz znów atakował jej głowę.
Zerwała się nagle, odskakując w bok. Skręciła w lewo, kierując się pierwszym, niewielkim tunelem. Zabrała ze sobą ogień. Biegła z uśmiechem na twarzy. Była pewna, że musi iść w tę stronę.
Słyszę go, tędy — gdy mówiła do niego jej głos był już ledwo słyszalny, kilka metrów dalej majaczyło się jedynie światło pochodni, którą trzymała w dłoni i jej drobna sylwetka. Była naprawdę szybka i równie szybko oddalała się.
Korytarz, którym podążała był pusty, wydawał się być kształtniejszy, jakby stworzony ludzkimi rękoma lub przez inteligentne zwierzę. Zrobiła kilkanaście kroków wgłąb, prawie namierzyła źródło tych niepokojących dźwięków.
Jeszcze trochę.
Pokonała kolejne kilka metrów, ignorując wszystko wokół. Gdyby jasnowłosy ją wołał, to zapewne i tak nie usłyszałaby jego głosu. Liczył się tylko ten szloch, przysłaniający jej wszystko inne.
Nagle padła na kolana, z hukiem. Zignorowała ból — rozdarła sobie spodnie i skórę. Pochodnia upadła na ziemię, ale jej płomień nie zgasł. Wyciągnęła przed siebie ręce, łapiąc za coś, co leżało oparte o ścianę, która jednocześnie była ślepą uliczką. Chwyciła metalowe cudeńko, ostrożnie muskając palcami strukturę grata. Prawdopodobnie miała przed sobą jedną z części dawniej działającego androida.
Ćśś, już dobrze — próbowała uspokoić płacz dziecka, które w rzeczywistości nie wydawało z siebie nawet najmniejszego dźwięku. Możliwe, że zaskrzypiało, gdy przejechała po nim paznokciem. Oczy miała ogromne, jak u narkomana albo kogoś pozbawionego rozumu. Uśmiechała się, podrzucając delikatnie przedmiot, który trzymała na ramionach. Jakby lulała brzdąca do snu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach