Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

Pisanie 06.05.18 19:48  •  five hundred miles [Delight & He] Empty five hundred miles [Delight & He]


Miejsce: Desperacja;
Czas: Dwa lata temu;



Przysiągłby, że drobny piasek, który nieustannie wiruje w powietrzu, zachodzi za powieki i osiada na ustach, właśnie wdarł się do jego gardła. Chrzęst niewielkich kamyczków rozchodzi się po migdałkach, wdrapuje w skronie. Chorobliwy kaszel zdaje się występować z krwią, choć nie, to tylko ślina osadza się na zaciśniętej pięści. Nogi obciążone są balastem większego plecaka. Czuje się jak zwierzę towarowe o słabych mięśniach, jeszcze gorszej motoryce ruchu, bo gdy już, już mu się zbliża ta linia budynku, musi odwrócić wzrok, przystanąć, a gdy patrzy ponownie, zabudowania na nowo oddalone są o ten sam odcinek. Szczelina między M3 a łupinami niegdysiejszej cywilizacji wydłuża się. W blasku księżyca, bo noc jest jaśniejsza od wszystkich innych, jakie kiedykolwiek widział, zaspy piasku zdają się błyszczeć skradzionym od słońca światłem.
Jest chłodniej, niż się spodziewał, ale i na tę okoliczność przywlókł szeroką, grubą płachtę materiału. Obwiązuje ją wokół szyi i niewielką latarką, wcześniej skrytą w prawej kieszeni spodni, oświetla ciemnawy pergamin. Widzi, że mapa jest prowizoryczna, bez szczegółowych danych, przemycona, zgięta, prawdopodobnie porozrysowywana z innej. Nieadekwatność wielkości M3 do rozmiarów najważniejszych instytucji daje znak, by uważać, by liczyć pojedyncze kroki, przyglądać się położeniom drzew i ziarenkom piasku, które wskazują ruch powietrza. Wyjmuje więc atrament i patykiem ułamanym z mijanego, pojedynczego drzewa, zapisuje: „50 m”. Pięćdziesiąt metrów dzieli go od tego drzewa, ostatniego, na wpół żywego organizmu, który widział. A jeszcze wcześniej była to sylwetka starszego, niskiego mężczyzny o zadrapaniach na nosie i kaczym chodzie. Jego twarz, do połowy skryta za cienką, materiałową maską, wydawała się być obojętna na pozostawianie za plecami własnego miasta. Robił to, jak Delight podejrzewa, każdego wieczoru. Skryty w ściekach, brudny, o jaskrawym, niemal kocim spojrzeniu czekał na sygnał. A sygnał ten miał różnoraki wydźwięk. Czasami był to brzdęk rur, pisk szczurów, kamień z pluskiem zanurzający się w odpadach mieszkającej nad nim cywilizacji.
Maszyna jego charczała przez pierwsze pół godziny jazdy. Później poddawał się nutom, które wypluwał z siebie, z tej materiałowej maski. Śpiewał cicho, jakąś melodię w rytmach powojennych ballad. Zapewne chciał, żeby usłyszała go pustynia, bo nie przecież postać siedząca tuż za nim, obejmująca go w pasie, z nosem wetkniętym w jego kark. Śmierdział. Ale nie tyle tymi kanałami a brzydotą świata, wykluczeniem i przeraźliwym smutkiem, które w jego przypadku miało woń nieprzepracowanej przeszłości.
A teraz wspomina go rzewnie, niemal z rozczuleniem, bo było to ostatnie żywe stworzenie, które spotkał w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Chociaż nie, nie zapominajmy o tym prawie-truchle, truchełku, które obumierało niedaleko drzewa. Niegdyś pewnie człowiek, teraz stworzenie o wyłupiastych oczach, z rozerwanym brzuchem i jękiem utkniętym w zamkniętych ustach. Nie podszedł, a jedynie spojrzał ku niemu z nadzieją na szybką śmierć tej dziwnej istoty.
Gdy dochodzi do budynku księżyc znajduje się już na drugiej części nieboskłonu, zaraz będzie chylił się ku porankowi. Delight nie wie, jak małą ma wiedzę o tym świecie, jak już dzisiaj dwa razy uciekł przed śmiercią, nieświadomie, kierowany koślawą mapą. Bo w zaspach czają się rzeczy, na które nigdy nie mógł i nie będzie mógł się przygotować. Wchodzi więc pod jeden z murów, niegdyś zapewne będący fasadą jednorodzinnego domu, i siada pod nim, ze wzrokiem utkwionym w księżycu wiszącym nad jego głową. Ale chwilę później, jakby trzeźwiejąc ze zmęczenia, odchylając materiał ze spierzchniętych ust, prostuje nogi i sięga po butelkę z już ciepłą, ale wciąż orzeźwiającą wodą. Pije zachłannie, z przymkniętymi powiekami, nieco zapomniawszy gdzie jest i ku czemu zmierza.
Strużka wody spływa z kącika jego ust, przecina krawędź szczęki i upuszcza kroplę, która z niesłyszalnym dla niego pluskiem upada na piasek, wsiąka pod jego ciało. Wraz z nią niezidentyfikowany pogłos dotyka jego uszu. Nagły trzask, podobny do łamanej gałęzi. Ciało chce uciekać, ale racjonalność przytrzymuje je w miejscu, z dłońmi gładko, cicho odrywającymi się od twarzy. Plecy wciska powoli w mur, jakby już na zawsze chciał się w niego wprasować. Niewiedza ratuje go przed paniką, bo i tej nawet nie czuje. Nawet strach nie rusza jego mięśni a jedynie skupienie. Nasłuchuje.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 26.05.18 13:15  •  five hundred miles [Delight & He] Empty Re: five hundred miles [Delight & He]
Ciemna, drobna sylwetka mknęła przez cienie, przemieszczając się między pousychanymi krzewami i ogołoconymi drzewami — próbowała wtopić się w tło, chciała zniknąć. Z daleka sama wyglądała jak cień, jak bliżej nieokreślony kształt, jak nic nieznaczący element desperackiego krajobrazu. Jednak bardziej wnikliwy obserwator mógł dostrzec to coś, mógł wychwycić odrobinę człowieczeństwa w tych z pozoru mechanicznych, wyuczonych i jednostajnych ruchach. Poruszająca się czarna plama była istotą ludzką, zdającą sobie sprawę z zagrożenia, które mogło czyhać na każdym kroku — właśnie dlatego człowiek ten starał się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, bo być może w ciemności skrywają się demony, ale niekiedy ciemność jest jedynym ratunkiem.
Zbiedzony młodzieniec ewidentnie czegoś się obawiał — z bliska zapewne byłoby widać wyraźną nerwowość w jego krokach. Jasne, poranione dłonie schowane miał w kangurzej kieszeni bluzy, a jego zmęczona twarz ukrywała się pod ciemnym kapturem, spod którego wystawało kilka pojedynczych, przetłuszczonych kosmyków czarnych włosów. Chude nogi robiły wyważone kroki, każdy w takim samym odstępie czasowym. Tej wędrówce towarzyszyły tylko nieliczne szurnięcia podeszwy o nieregularne podłoże i usilnie tłumione oddechy. Niby wszystko przemyślał, choć podskórnie czuł, że ten ktoś wciąż siedzi mu na ogonie, że tym razem kamień, który miał go zatrzymać trafi prosto w głowę, a nie obok niej. Wszystko zaczęło się zaraz po tym, kiedy to przywłaszczył sobie pewien zwęglony kawałek mięsa (który swoją drogą ze smakiem zjadł) — właściciel przekąski nie był zadowolony. Ale młodzieniec musiał go zabrać, kierował nim kilkudniowy głód, którego nie potrafił znieść. Przez swoją małą kradzież ryzykował życiem, doskonale to wiedział.
Wydawało mu się, że zza pleców dobiega do niego jakiś przytłumiony głos — prawdopodobnie należał do wściekłego mężczyzny, któremu Hervé podwędził posiłek. Na samą myśl o tej zapijaczonej mordzie, rzucającej coraz to wymyślniejszymi wyzwiskami przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, który poniekąd zmotywował go do przyspieszenia kroku. Wbił wzrok w ziemię, by przypadkiem z pośpiechu nie zaczepić o jakiś wystający kamień lub korzeń, a następnie zaczął żwawiej poruszać się do przodu. Nie odwracał się za siebie, po prostu poruszał się do przodu, na swoich chudych, ugiętych w kolanach nogach.
Po kilkunastu minutach drzew (a raczej suchych badylów) było coraz mniej — gęstwiny kończyły się. He doskonale wiedział co to oznaczało — wkrótce miał wyjść na otwartą przestrzeń, na której byłby bardzo łatwym celem. Ale musiał iść przed siebie, nie mógł zawrócić. Przymknął na chwilę oczy, jakby próbował zebrać do kupy wszystkie biegające po głowie myśli, a gdy je otworzył nie mógł uwierzyć temu, co zastał. Patrzył na ruiny jakiegoś domu, które stały samotnie pośrodku niczego — były jego jedyną szansą, mógł się w nich zaszyć i udawać, że poszedł w inną stronę. Udało mu się nawet trochę rozmazać własne ślady, a przynajmniej sprawić, by trudniej było je dostrzec i odczytać.
W chwilę znalazł się tuż przy poniszczonych resztkach budynku. Robiło się coraz jaśniej, czego początkowo nawet nie dostrzegł, zajęty przeczesywaniem kolejnych skrawków ruin. Nie miał pewności, że nikt ich nie zamieszkuje, dlatego ostrożnie poruszał się wzdłuż nich, czujne przyglądając się... wszystkiemu. Jego szare, zmęczone oczy rozglądały się po podrapanych ścianach i kawałkach drewna porozwalanych po ziemi — nie dostrzegał żadnych śladów butów, bosych stop, kopyt, ani łap. Ale był czujny, wolał uniknąć kolejnych nieprzyjemności.
Wśród gruzów dostrzegł mały, podłużny przedmiot. Mimowolnie rozejrzał się na boki, prawie jak złodziej, chcący się upewnić czy sklep, który stał się jego celem nie jest monitorowany. Ugiął bardziej nogi i zrobił kilka cichych, bezdźwięcznych kroków. Wyciągnął rękę okrytą rękawicą przed siebie, wsadził ją w szczelinę między dwoma kamieniami i chwycił za wcześniej wypatrzoną zdobycz. Przyjrzał się uważnie przedmiotowi — obracał w palcach poniszczoną, nieco pordzewiałą, metalową zapalniczkę z napisem w języku, którego nie znał. Nowy łub natychmiast wsadził do kieszeni, po czym zrobił kilka szybszych kroków wzdłuż jednej ze ścian — niechcący nadepnął podeszwą buta na suchy badyl, który zatrzeszczał, przecinając ciszę. Hervé przeklął się w myślach — ktoś mógł go usłyszeć.
Prędko naciągnął kaptur na łeb, poprawił jedno z ramion ciężkiego plecaka, w którym nosił cały swój dobytek (a raczej kupę śmieci, które jego zdaniem pomagały mu przetrwać), a potem ruszył dalej. Nawet nie wiedział, że zmierza prosto w stronę nieznajomego, odpoczywającego pod jednym z murów. Wyszedł z zza rogu i dopiero wtedy dostrzegł jego sylwetkę. Momentalnie zatrzymał się, niby zmieniony w kamień przez bazyliszka. Serce zabiło mu gwałtowniej, ostrzegawczo. Nie wiedział z kim na do czynienia, ale nie zdecydował się na natychmiastową ucieczkę. Spoglądał na niego swoimi szarymi, nieco przestraszonymi oczyma, wpatrywał się w jego ubiór, nie rozmyślając o tym, że musi przy nim wyglądać naprawdę żałośnie. Jedna z dłoni uformowała pięść, mięśnie nóg napięły się — młodzieniec był gotowy do ucieczki, ale dzielnie trwał w miejscu. Nie odzywał się, jakby słowa miały sprowadzić na niego zagładę. Jedyne na co się zdobył to bezbronny gest rąk, jakby chciał przekazać nieznajomemu, że nie ma złych zamiarów, że ręce ma czyste.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Stoi wyprostowany, z nogą wysuniętą przed siebie tak, jakby już samą postawą miał spowodować ucieczkę napastnika. Głowę niepostrzeżenie wyciąga do tyłu, choć koryguje się, gdy szyja zbyt mocno się napina. "Idiota", myśli. Tyle planów, ćwiczeń, merytorycznych notatek, a ciało i tak się nie słucha, odsłania jasną skórę, zaprasza czyjeś kły, pazury, ostrza. Klnie. Adrenalina odejmuje mężczyźnie uczuć, obdziera go z tego całego strachu, który dużo częściej atakuje jego myśli w powolnym marszu. W dłoni dzierży niewielką, zmodyfikowaną broń. Fantazyjnie zdobiona, jego dziecko, pierwsze, wzorowane na rokokowych wspominkach. W rdzawej postaci robi wrażenie niemal archaicznego materiału. Ręka jest wyprostowana, wystrzelona, zdaje się pachnieć prochem, który tkwi w broni.
Dostrzega humanoidalny kształt, szybkie znieruchomienie sylwetki i półmrok pożerający wyraźne kontury. Słyszał o nich. O tych postaciach, które wylęgają się poza murami M3, poza niewinną głupotą mieszkańców miasta. Pamięta, że kiedyś go to bawiło. Te legendy i przerażające historie o krwi rozlanej na poszarpanych udach, gardłowym, śmiertelnie przerażającym śmiechu, który kreatury ukrywają w gardłach. Zbliża kciuk do zewnętrznego kurka, choć wie, że spowodowałby tym za dużo hałasu. Powstała apatia daje mu chwilę na ukierunkowanie myśli.
I wtedy ten bezradny ruch dłoni, trwoga wpisana w ich delikatne drżenie. Hej, no już, przecież nie zabije, nie potrafi, zrobił to tylko raz w życiu. Przestępowanie z nogi na nogę, krok w tył, wycofywanie się obcej istoty. Teraz to widzi, ten naturalny, ludzki instynkt do ucieczki, bezradność i panikę a przede wszystkim wątłą sylwetkę oraz mimowolny strach. Krzyżują się ich nieszczęsne spojrzenia, mierzą na dawki niepewności, wzajemnej nieufności. Widzi i jego twarz, i gesty, brud opadający pod oczy, i coś ściska go w klatce piersiowej. Nieznośnie, cholernie boleśnie, unosi podbródek, opuszcza dłoń, a półotwarte usta gubią schowane w głowie słowa.
— Co ty tutaj robisz? — pyta raczej retorycznie; jest przekonany, że chłopak zgubił się w drodze do domu, że to nie jego miejsce, że te kilkanaście lat wypisane w młodych oczach i sinej skórze powinno schronić się za murami.
Chowa broń za materiał długiego płaszcza, drugą rękę wyciągając w zachowawczym geście. Nie wie, jak go jeszcze uspokoić. A on, idiota, już zaufał bezgranicznie, już widzi ten tragizm tej sylwetki, jego bezradność i współczułby, gdyby nie własny szok. Nie spodziewał się, że tak po jednej nocy marszu natknie się na żywego, utkanego z kości i mięśni, chłopca.
— Nie zrobię ci krzywdy — mówi, choć wie, że to głupie. — Ale cholera, co ty tutaj robisz? Ile ty masz lat? Jakim cudem?
Jeszcze nie wie, jak bardzo ten świat jest mu obcy. Jak nie rządzi się znanymi mu prawami, jak na tych twardych piaskach nigdy nie ma dzieci. Są jedynie zwierzęta, które działają według instynktu. Żyć i przeżyć. Bo jego maniakalne przygotowania wydają się śmieszne, idiotyczne niemal, gdy jego ubranie stałoby się czyimś posłaniem, podpałką dla ognia, ciekawym dodatkiem do rozerwanej skóry. To on kuleje, to on jest dzieckiem na pustyni, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.
— Jak masz na imię? — pyta po głośniejszym przełknięciu śliny, sięgnięciu po wodę i rzuceniu butelki w jego kierunku; poprzedza je głośnym: "masz, trzymaj".
Obserwuje go z niedowierzaniem, delikatnym uniesieniem brwi. Robi się jasno. Chuderlawość chłopca ze zdwojoną mocą daje się we znaki, a sytuacja dłuży się śmiertelnie. Dłonie wciąż trzyma przed sobą, w kuriozalnych pozach, to splecione, to ocierające się o przedramiona. Dzieli ich odległość niecałych trzech metrów. Po lewej stronie mają mur, podzielony licznymi wyrwami. Z jednej z nich wyszedł nieznajomy mu chłopak.
— To dziwne, to kurewsko dziwne — szepce do siebie, ale kryguje się i na nowo łapie jego spojrzenie. — Pozwól, że podejdę.
Mimo tych słów stoi w miejscu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 13.07.18 20:25  •  five hundred miles [Delight & He] Empty Re: five hundred miles [Delight & He]
Serce znów zatłukło mu mocniej — mimowolnie ułożył dłoń na klatce piersiowej, jakby chciał stłumić to głośne dudnienie, które zdradzało jego nieumiejętnie skrywany strach. Miał wrażenie, że organ lada moment przebije się przez żebra, a hałas temu towarzyszący ściągnie na niego wszystkich drapieżników z okolicy — o ile nie było już za późno. Jednym z nich mógł okazać się nawet ten mężczyzna, na którego przypadkiem wpadł — myśl ta spotęgowała niepokój, który zasiał w He swoje nasiona minuty wcześniej, kiedy to doszło do nieplanowanego spotkania. Zlękniony nie potrafił poukładać myśli w głowie, trudno mu było też ułożyć na szybko jakiś plan, którego szanse powodzenia byłby dość wysokie. Czuł się nieco ograniczony, jakby po części sparaliżowany — strach odbierał mu możliwość trzeźwej oceny sytuacji, blokował podjęcie niektórych działań.
Szare oczy wbił w sylwetkę mężczyzny — źrenice mu się rozszerzyły w momencie, w którym dostrzegł broń nieznajomego. Nie wiedział co o niej myśleć — z jednej strony wyglądała dość normalnie, choć jednocześnie było w niej coś niecodziennego, albo raczej coś czego Hervé nigdy wcześniej nie widział. Dodatkowo miał na sobie kombinezon, którzy raczej przywodził na myśl człowieka z miasta, a nie targaną zwierzęcymi instynktami bestię. Dostrzegał te wszystkie ważne szczegóły, ale w głowie wciąż miał mętlik, nad którym nie potrafił zapanować — nie połączył elementów układanki w całość, miał ochotę odwrócić się na pięcie, nawet jeśli miałby dostać kulą w plecy. Ale nie zrobił tego, bo paraliżował go strach.
Dłonie nadal miał roztwarte — bezradnie machał nimi na boki, wciąż pokazując, że przecież nie ma złych zamiarów, że chce zniknąć równie szybko, co się pojawił. W kieszeni oczywiście miał schowany scyzoryk, którego mógł w ostateczności użyć, ale przez nadmiar wrażeń zupełnie o nim zapomniał. Najpierw musiał uciekać, a gdy już mu się prawie udało, to wpadł w kolejne (jak obstawiał) kłopoty. Zupełnie losowo przypomniał sobie dawne słowa matki — „jesteś magnesem na kłopoty, synu”. Dopiero wtedy w nie uwierzył.
„Co ty tutaj robisz?”
Słowa nieznajomego sprawiły, że po karku Reese'a przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Przełknął głośno ślinę, formując dłoń w pięść, jakby ten drobny zabieg miał mu pomóc w zwalczeniu barier niepewności i trwogi, które go blokowały. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć — poruszył niepewnie wargami, odsłaniając kilka zębów. Ale milczał, jakby wraz ze słowami przez jego gardło miała przejść ogromna gula, której nie potrafiłby przełknąć. Niemrawo poruszył wargami — gdyby świat już dawno nie zszedł na psy, to na pewno właśnie w tym momencie wołałby o pomoc, jednocześnie zwiększając dystans między sobą a obcym.
Był spięty, ale mimo wszystko drżał. Wyglądał jak przestraszona łania, która na chwilę zastygła w miejscu, ale wkrótce miała odskoczyć w bok i uciec. Wyraźną ulgę na jego posmolonej twarzy można było dostrzec w momencie, w którym nieznajomy zdecydował się schować broń. W smutnych oczach desperata pojawił się jakiś błysk — to mogła być jedna z łez, której nie pozwolił opaść po policzku. To świetna okazja — pomyślał. Mogło mu się udać, mógł bez problemu zniknąć za ruinami, pośród wyschniętych konarów.
„Nie zrobię ci krzywdy.”
Chłopak odetchnął głośniej, mierząc mężczyznę wzrokiem. Jego gęste brwi nadawały nieco poirytowanego i agresywnego wyglądu, ale przez resztę twarzy przemawiał strach, którego nie był w stanie zakamuflować.
Za dużo pytań — odpowiedział cicho z wyraźną chrypą. Nieznajomy był niezwykle... ludzki, a przynajmniej takie wrażenie odnosił Hervé. Na desperackich ziemiach żył już trochę czasu, wydawało mu się, że potrafi odróżniać potwory i monstra od tych, którzy byli całkiem normalni (o ile któregokolwiek mieszkańca Desperacji można było określić takim mianem).
„Jak masz na imię?”
Na jego twarzy pojawił się prześmiewczy uśmiech, choć usta nadal drżały niepewnie. Pokiwał głową. Oczywiście zdążył złapać butelkę wody, czemu towarzyszył charakterystyczny dźwięk zgniatanego w palcach plastiku. Nie chwycił za nakrętkę.
Wiesz gdzie jesteśmy? — zapytał lustrując wzrokiem jego sylwetkę. Już się nie uśmiechał. — Nie musisz go znać — dodał prędko, przypominając sobie o tym, że niedawno uciekał od pewnego oprycha. Odruchowo obejrzał się za siebie, jakby chciał sprawdzić otoczenie i przekonać się na własne oczy, że niebezpieczeństwo nie czai się w zaroślach.
Nie potrzebuję jej — powiedział w końcu, komentując tę niebywałą dobroduszność, którą wykazał się nieznajomy, a w której widział podstęp. Właśnie w tamtej chwili poczuł też suchość w gardle, ale bał się zaryzykować, bał się upić porządnego łyka płynu, jakby ten miał okazać się najniebezpieczniejszą trucizną.
„Pozwól, że podejdę.”
Fuknął coś pod nosem.
Muszę się schować, tu nie jest bezpiecznie — wycharczał, poruszając niepewnie nogami, zupełnie jakby stawiał pierwsze kroki na księżycu. Zrobił kilka kroków, nie oglądając się nawet za siebie. Dostrzegł pośród ruin miejsce, w którym mógł na chwilę spocząć — było kawałek dachu i trzy ściany. — Jesteś z innej planety czy z miasta? — rzucił przed siebie, choć pytanie było skierowane do nieznajomego (całe szczęście, że wypowiedział je stosunkowo głośno, ale wciąż tym charczącym głosem).
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach