Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

Postacie: Ryan Grimshaw oraz Nathair Heather. Oraz cała masa NPC
Miejsce: Bezludna, zagubiona wyspa na wodach Pacyfiku
Czas: Rok 2020. Najprawdopodobniej.


Dobry wieczór państwu. Z przykrością muszę poinformować, iż o godzinie 18:56 z radaru zniknął samolot pasażerski typu boeing lecący z Tokio do Nowego Jorku. Na pokładzie znajdowało się 286 pasażerów, w tym ostatnio popularny, głównie wśród nastolatków zespół One Dash, oraz 12 członków załogi. Niestety w tym momencie ciężko powiedzieć coś więcej, gdyż na tę chwilę nieznane są przyczyny zaginięcia samolotu. Wiemy na natomiast, że przekaz urwał się w okolicach wschodniego Pacyfiku. Więcej informacji….

4 godziny wcześniej.
-… Słyszałaś? Ponoć lecą z nami. Są z przodu samolotu, w pierwszej klasie! – powiedziała pół szeptem jedna Japonka i zachichotała. Na oko były w wieku nastolatek, może tuż po dwudziestce. Azjatycka uroda potrafiła być niezwykle zdradliwa. Druga uśmiechnęła się z rumieńcem na jej porcelanowej twarzy, zaciskając mocniej palce na spódniczce.
- Fajnie byłoby zdobyć ich autografy.
- Co nie? Jak wszyscy pójdą spać, spróbuję się podkraść do pierwszej klasy. – powiedziała radośnie dziewczyna z rozmarzonym tonem w głosie. W oddali zamruczało niebo, zwiastując zbliżającą się burzę.
- Życzą sobie panie coś do picia? – zapytała stewardessa z szerokim uśmiechem, kiedy przechodziła obok nich pchając metalowy wózek wypełniony po same brzegi różnymi przekąskami.
- Wodę poproszę. Zbliża się burza…. Czy-
- Spokojnie. Samolot jest wyposażony w wszelakie technologie przeciwburzowe. Nie ma  co się martwić. – powiedziała uspokajająco.  
2 godziny wcześniej.
Chaos.
Krzyki były przemieszane z płaczem oraz modlitwami.
Spadali.
Umierali.
3 godziny później.
- 66 ciał. – powiedział zmęczonym głosem mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w dumnie prezentujący się mundur kapitana, choć teraz zabrudzony pyłem i krwią, gdzieniegdzie poszarpany.  – Ilu doliczyliście się żywych? – spojrzał w stronę drugiego mężczyzny, który na oko miał czterdzieści parę lat. Nazywał się Hideo Kammatori. Był chirurgiem. A przynajmniej tak się określił.
- 184, kapitanie. W tym 77 ciężko ranny. Połowa z nich raczej nie przeżyje kolejnych paru godzin. – odparł Hideo przecierając brudnym rękawem mokre czoło.
- 48 zaginęło. Na Boga…. Gdzie my jesteśmy… – ciężko było cokolwiek dotrzeć w mroku nocy. Przynajmniej już nie padało, chociaż niebo wciąż pozostawało zdradliwe. Rozbili się na plaży, wrak samolotu wciąż płonął, ale jego światło było oślepiające i nic nie pomagało.
- Póki co spróbujmy rozpalić ogniska, by się nieco ogrzać i opatrzyć rannych. Czy pan Kamatsura zdołał nawiązać jakiekolwiek połączenie przez radio?
- Niestety nic mi nie wiadomo.
- Dobrze. Módlmy się, że mu się to uda. Potrzebujemy nadziei, bo gdy i ona nas opuści, już nic nam nie pomoże.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Prawdopodobieństwo, że zginiesz w katastrofie lotniczej jest znacznie mniejsze niż to, że zginiesz w wypadku samochodowym. Mimo tych statystyk, większość ludzi odczuwa lęk na myśl o locie i tym, co może pójść nie tak, a kiedy już tak się dzieje – można śmiało stwierdzić, że życie uświadamia nam, że mamy kurewskiego pecha. Bo i kto miałby przypuszczać, że jedna z droższych i sprawdzonych linii lotniczych, która na każdym możliwym kroku oferowała bezpieczeństwo i komfort transportu, mogła zwyczajnie nawalić?
Burzowe chmury zwiastowały nadciągającą katastrofę, choć pasażerowie na ogół nie zwracali na nie uwagi, przekonując samych siebie, że licencjonowany pilot powinien je ominąć lub znaleźć inny sposób, by nie wpakować siebie i innych w samo centrum chaosu, a przede wszystkim – odpowiednio ocenić sytuację. W czasie, gdy los wszystkich pasażerów spoczywał w rękach jednej osoby, ci w najlepsze prowadzili rozmowy, spali albo oddawali się innym zajmującym czynnościom, by zająć czymś długi czas do końca podróży. Albo gapiąc się w dół przez niewielkie okna, rozmyślali o tym, co zrobią, gdy już dotrą na miejsce.
Będąc w powietrzu, było już za późno na obawy.
Do czasu pierwszych turbulencji.
Wlecieliśmy w chmurę. Prosimy pasażerów o zapięcie pasów i zachowanie spokoju. Turbulencje nie powinny potrwać długo.
Pamiętał, że zatrzasnął książkę dokładnie na sto siedemdziesiątej ósmej stronie w chwili, w której z głośników dobiegł komunikat, by przeciągnąć pas na wysokości bioder. Chociaż turbulencje podczas lotów zdarzały się często, w kabinie zapadła nerwowa cisza. Na to akurat nie mógł narzekać – cisza była znacznie lepsza od paplaniny głośnych nastolatek, które czciły swoich idoli, jak samego Boga.
Jednak cisza trwała zbyt krótko, bo wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
Macie przejebane.
Wiem.
Po prostu – wiedział.
Nie tak zachowuje się ktoś, kto za chwi--
Zamknął oczy.
Nie było sensu krzyczeć.

Usłyszał głośny pisk. Jeżeli od tego zaczynało się piekło, to musiał już stać u jego bram. Na twarzy czuł palące ciepło, a w gardle drapało go od gryzącego dymu. Jasność za zamkniętymi powiekami próbowała przedrzeć się już przez ich powłokę i tylko dlatego nadal nie otwierał oczu. Było dobrze, gdy się nie ruszał i wolał przeciągnąć ten stan rzeczy, nawet jeśli słyszany pisk był wkurwiający, tak samo jak gorąc i to, że czuł się, jakby nie miał czym oddychać. Dopiero po chwili – i bardzo stopniowo – drażniący dźwięk zaczynał cichnąć. Przez moment przypominał tylko głuche dudnienie, aż wreszcie dało się wyodrębnić trzaski podobne do tych, które dobiegały z rozpalonego ogniska, gdy wysuszone na wiór gałęzie po prostu się łamały.
Poruszył palcami, zgarniając nimi kilka odłamków. Pod jednym z policzków czuł coś twardego, a do jego świadomości coraz szybciej docierała niewygoda pozycji, w jakiej się znalazł. Tak samo jak nieprzyjemny ból, który palił jego przedramię i ten, który silnymi impulsami rozchodził się pod czaszką – to właśnie od niego wcześniej dzwoniło mu w uszach.
„48 zaginęło. Na Boga…. Gdzie my jesteśmy…”
Wypuścił z płuc rzężący oddech, który musiał kosztować go kolejny wdech. Dym, który wypełniał powietrze, wdarł się do jego płuc, wywołując chwilowy atak kaszlu. Chociaż nie mógł nic powiedzieć, ta reakcja zwróciła uwagę jednego z mężczyzn, który utykając, nadal patrolował okolicę w poszukiwaniu żywych ofiar.
Sir, tu jest jeszcze jeden! ― wykrzyknął kaleczonym angielskim, zanim dokuśtykał żwawiej do leżącego na ziemi mężczyzny. Opadł na kolana i zaczął szarpać się z pasem, który nadal utrzymywał mężczyznę przy tym, co zostało ze zniszczonego fotela.
Jaki stan?
Sprawdzam.
Ciemnowłosy poczuł jak osuwa się niżej na ziemię i mimowolnie przekręcił się na plecy, uchylając niechętnie powieki. Oślepiający blask ognia z początku utrudnił mu widzenie, jednak obraz przed oczami i tak rozmazywał się przez pierwsze kilkanaście sekund. Był w stanie dostrzec jedynie pochyloną nad nim sylwetkę niezbyt rosłego, jednak nieco otyłego mężczyzny. Oddychał ciężko, jakby ten ruch kosztował go wiele wysiłku.
CZY PAN MNIE SŁYSZY?!
Głośny ton boleśnie wżerał się w jego uszy.
A niech mnie.
Niech pan mrugnie dwa razy.
Powieki powoli opadły na szare oczy.
Raz.
Dwa.
Sir, kontaktuje! ― krzyknął do kapitana i machnął ręką, ostentacyjnie go przywołując. ― Lekarz zaraz pana obejrzy. Wszystko będzie dobrze.
Jasne.
Ciemnowłosy uniósł mozolnie rękę i przesunął jej wierzchem po pulsującej, rozciętej wardze. Smuga krwi na skórze nie robiła większej różnicy, biorąc pod uwagę, że wyglądał już wystarczająco niewyjściowo. Była to jednak niewielka cena za przeżycie.

Miał pan sporo szczęścia ― rzucił lekarz, owijając przedramię mężczyzny prowizorycznym opatrunkiem ze szmat. Jeszcze chwilę temu w miejscu rany tkwił ułamany kawałek blachy. Szarooki nawet nie zająknął się, gdy medyk pozbywał się tego cholerstwa bez znieczulenia – dookoła rozbrzmiewało już wystarczająco dużo pojękiwań, wrzasków i lamentów rannych i poparzonych ludzi, jednak doktor nie śmiał skomentować tej nieludzkiej wręcz postawy, jakby z góry założył, że każdy radził sobie z bólem po swojemu. ― To jedyna rana głęboka. Proszę śledzić mój palec.
Spojrzenie srebrnych tęczówek podążyło za palcem wskazującym w prawo, a potem w lewo.
Odczuwa pan ból głowy?
Tak.
Pańska godność?
Ryan Grimshaw ― rzucił bez zastanowienia, jednak dopiero teraz dało się usłyszeć, że dym zdążył mocno podrażnić jego gardło. Głos ciemnowłosego był ochrypły i nieco ściszony.
W jaki dzień tygodnia wystartował nasz samolot?
W piątek ― mruknął, przeskakując wzrokiem na rannego mężczyznę, który wydarł się tak głośno, że tylko cudem nie zdarł sobie gardła. Jego złamany na pół piszczel przebił się przez skórę i wynurzył się z otwartej rany. Nie był to widok, który chciało się oglądać, jednak ciemnowłosy nie wyglądał, jakby doznał ciężkiego szoku widząc podobną scenę na żywo.
Lekarz mimowolnie zerknął w bok, zaraz powracając spojrzeniem do swojego tymczasowego pacjenta.
Możemy wykluczyć wstrząs ― poinformował, choć zdaje się, że wymruczał to bardziej do siebie niż do Ryana. ― Proszę tu zaczekać. Na razie nie wiadomo, gdzie się znajdujemy, nadal usiłujemy uzyskać połączenie, jeśli się nie powiedzie, zdecydujemy co dalej. Wiem, że nie wygląda to najlepiej, ale w grupie na pewno mamy większe szanse ― wyjaśnił zupełnie mechanicznie, przez co było wiadomo, że traktował to jako swoje rutynowe zadanie. Chwilę później ktoś wywołał go do pomocy przy mężczyźnie ze złamaną nogą. Zaczęła się najlepsza część przedstawienia – nastawianie kości.
Grimshaw złapał za brzeg koszuli pod szyją i naciągnął go na usta i nos, by wziąć głębszy oddech. Zmęczonym wzrokiem rozejrzał się po okolicy, która niebawem miała przypominać już tylko pogorzelisko. Aktualnie nawet przypominała sam środek piekła i cuchnęła śmiercią.
                                         
Fucker
Rottweiler     Opętany
Fucker
Rottweiler     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Jeeeezuuu, umieeeram – jęknął farbowany azjata, zaciskając palce na krwawiącej nodze. – Nie chcę umierać! Nie mogę! Kurwa, delikatniej! – warknął ściskając palce na ramieniu niższego chłopaka, który właśnie zaciskał pasek dookoła jego uda.
Nie umrzesz, uspokój się. – mruknął nieco zniecierpliwiony zachowaniem swojego towarzysza. – I przestań się tak drzeć.
- Straci nogę, prawda? Straci nogę, Colin. Mówię ci, straci nogę.
Nie pomagasz, Kyle. – skarcił drugiego osobnika Colin, posyłając mu krótkie spojrzenie. Kyle był wysoki jak na azjatę, górując nad pozostałymi członkami zespołu, a nawet ich agentem, chociaż dopiero skończył siedemnasty rok życia.
- Stracę nogę?!
Nie, nie stracisz, Jun. Uspokój się. – Nathair położył dłoń na ramieniu Juna, bynajmniej chcąc dodać mu otuchy, a po prostu przytrzymać go w miejscu. – To tylko kawałek blachy utkwił ci w nodze. Zrobiłem zacisk na udzie, by zminimalizować krwawienie. To wszystko. Wytrzymasz aż podejdzie do nas jakiś lekarz. – starał się, by jego ton był spokojny, acz rzeczowy. Wiedział, że tylko w ten sposób będzie w stanie dotrzeć do spanikowanego chłopaka.
Gdzie Miyu I Kin Sen? – spojrzał na Kyle, który podniósł się I skrzywił, wpatrując w ranę kolegi.
- Stoją tam. – wskazał głową w prawo – Rozmawiają z Papciem. Nie wyciągniesz mu tego? Weź to wyciągnij.
Nawet nie próbujcie tego dotknąć. Tłumaczyłem, że działa to jak korek. Lekarz musi to obejrzeć.
- Cholera, zasięgu tu nawet nie ma, co za szajs. Bleee, wyglądasz jak gówno. – roześmiał się Miyu po uprzednim wyrażeniu pełnego obrzydzenia, kiedy podszedł do reszty w towarzystwie Kin Sena oraz Murasakiego Satochi, ich agenta, pieszczotliwie nazywanego przez zespół „Papciem”.
One Dash królował na top listach przez ostatnie tygodnie. Płyty sprzedawały się w oka mgnieniu, nie mówiąc już o wszelakich gadżetach. Nowa grupa idoli podbiła serca głównie nastolatek, nie tylko w Azji. Składała się z pięciu członków, w wieku od szesnastu do dwudziestu lat. Każdy z nich spełniał odpowiednie wymagania. I miał swoją rolę. Jun był najwyższy, a co za tym szło, miał „odgrywać” rolę tajemniczego i niedostępnego. Kin Sen był najstarszy, więc był tym „cichym i małomównym”. Miyu, jako najmłodszy, był maskotką, najbardziej uroczy. Kyle najgłośniejszy i najbardziej wyszczekany, a Nathair nieśmiały i wstydliwy. Wszystko wedle scenariusza. Każdy był aktorem na tej scenie. Marionetki kierowane przez wytwórnię i swojego agenta. Niskiego, otyłego mężczyznę, który miał prawie czterdziestkę. I traktował swój zespół jak złote jajka. Bo i tak w rzeczywistości było.
- Zaraz podejdzie lekarz. Załatwiłem. – powiedział pospiesznie, przecierając łysiejącą głowę materiałową chusteczką, by pozbyć się perlistego potu.
- Pozwę ich wszystkich. O tak, całą firmę. To niewyobrażalne, niewyobrażalne. – wyciągnął telefon i odszedł parę kroków w bok, próbując złapać zasięg.

* * *

- Kapitanie, ofiary śmiertelne wzrosły do stu trzydziestu sześciu – powiedział Kammatori, spoglądając na przerażający widok. Spory kawałek dalej na plaży leżały ciała, nieporadnie ukryte pod skrawkami ubrań.
- Jesteśmy tu dwa dni. – odparł zmęczony mężczyzna i spojrzał na chirurga.
- I wciąż nie nawiązaliśmy kontaktu. Jak tak dalej pójdzie, to nie tylko martwymi będziemy się martwić – kapitan Chiyomai Akira właściwie nie spał. Dopiero teraz na jego i tak pomarszczonej twarzy zdawało się ujrzeć dodatkowe zmarszczki i cienie pod oczami, które dodawały mu lat.
- Co radzisz? – spojrzał na stojąego obo mężczyznę. Lekarz przeniósł spojrzenie z ciał na horyzont. Przez chwilę wahał się, aż wreszcie otworzył usta.
- Musimy ich pochować. Niewiadomo kiedy nas znajdą. W tym upale ciała już zaczęły się rozkładać. Inaczej grozi nam epidemia.

* * *

- Wo wo, spokojnie, Nath – Miyu zamachał rękoma, kiedy Nathair wyciągnął z tylnej kieszeni spodni portfel, z którego na jego dłoń wypadły trzy zapakowane prezerwatywy.
- Co jak co, ale ja nie-
Och zamknij się wreszcie – mruknął pod nosem rozrywając jedno opakowanie i wyciągnął silikonową ochronę.
- To po co ci to? – dopytywał chłopak, ale nie otrzymał szybko odpowiedzi. Jasnowłosy wsadził do prezerwatywy najpierw telefon, potem zapalniczkę, a następnie zawiązał ją na supeł i schował do skórzanej torby, którą udało mu się uratować z wraku.
- Nath? Ja wiem, że telefon cenna rzecz, ale tu i tak ci się nie przyda.
Wyłączyłem go. Zostało mi jakieś pięćdziesiąt sześć procent baterii. To spowolni jej rozładowanie, a prezerwatywa jest idealną ochroną przed zmoczeniem. Co prawda GPS nie łapie, ale mam aplikację z kompasem. Jeżeli niebo będzie zachmurzone i nie odnajdę gwiazdy polarnej, to zostanie mi kompas. – wyjaśnił spokojnie, owijając jeden ostry metalowy fragment w szarą chustę i chowając do torby.
- Skąd to wszystko wiesz?
Przez cztery lata byłem skautem. Przynajmniej nie poszły te lata na marne. – powiedział cicho, przyciskając prosty patyk do innego, metalowego fragmentu i zaczął obwiązywać go rzemykiem zsuniętym z prawej dłoni.
- Ty tak na poważnie? – zagadnął Jun, który do nich podszedł. – Papcio jest wściekły, nie powinieneś…
– [color=#3B3136]Powinienem. [/b] – uciął podnosząc się z piasku, sprawdzając stabilność prowizorycznej włóczni.
Jutro minie tydzień, jak tu jesteśmy. Nasze zapasy drastycznie się kurczą, zwłaszcza woda. Muszę iść z nimi, skoro istnieje szansa, że na coś się przydam. Sam się zgłosiłem. – posłał im krótki uśmiech, po czym wyminął ich i ruszył do zbierającej się grupy dziesięciu ochotników, którzy mieli zapuścić się w las w poszukiwaniu słodkiej wody.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Dni mijały.
Nie miał nic przeciwko trudnym warunkom, choć nie mógł powiedzieć, że znajdował się w podobnej sytuacji – podejrzewał zresztą, że nikt nie był przygotowany na to, że stanie się rozbitkiem w jakiejś zapadłej dziurze oddalonej od reszty świata o tysiące czy miliony mil. Bez kontaktu i szansy na ratunek. W miejscu, w którym ludzie padali jak muchy – czy to z wycieńczenia czy z powodu zbyt rozległych obrażeń, które wymagały bardziej profesjonalnej pomocy medycznej, której nie dało się uzyskać bez odpowiedniej aparatury i wystarczającej ilości zasobów.
Środki były na wyczerpaniu.
Ale dla niego nie to było największym problemem – byli nim ludzie. Całe mnóstwo ludzi. Wszelkiej maści, wierzeń, charakterów. Niektórzy bardziej uciążliwi, a inni mniej, jednak ich obecność sprawiała, że nie miało się tu swojego miejsca. Różne osoby przechodziły sobie nawzajem przed nosami, niektórzy paradowali w uratowanych ubraniach poległych w katastrofie, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Choć dookoła była cała przestrzeń otwartego terenu, nadal czuło się jak w jakimś cholernym potrzasku. Rzecz jasna, mógł wstać i pójść w swoją stronę, jednak głupotą było szlajać się po tak złowrogim miejscu, w którym nocami dało się czasem usłyszeć jakieś bliżej niezidentyfikowane dźwięki, choć wątpił, by ktokolwiek zwracał na nie uwagę. To, co sam czuł, nie było jednak strachem. Raczej przemawiał przez niego rozsądek i chęć przetrwania za wszelką cenę, jakby samo znalezienie się tu budziło w nim drzemiące do tej pory instynkty – tym bardziej, że pozostało mu polegać na nich, a nie na cudach techniki, które miały ułatwiać życie.
Gdy ogłoszono pierwszą wyprawę poszukiwawczą, zgłosił się na ochotnika. Była to idealna okazja, by przynajmniej na chwilę wyrwać się z tego miejsca. Gdy znalazł się w kręgu innych ochotników, odniósł nieodparte wrażenie, że nie tylko jemu przyświecał podobny cel. Tak jak niektórzy nie przepadali za wrażeniami i dreszczykiem emocji, tak inni nie znosili monotonii, która zdążyła zapanować tu przez ten tydzień.
To chyba już wszyscy ― średniego wzrostu, czarnowłosy mężczyzna zabrał głos, przeskakując wzrokiem z jednej osoby na drugą, jakby liczył ich w myślach. Zebrała się dziesiątka, co było całkiem niezłym wynikiem, szczególnie że większość ludzi wolała zdać się na innych i dostać wszystko pod nos. ― Wiecie już po co się tu zebraliśmy, ale nie ma co owijać w bawełnę – ta wyprawa może zakończyć się fiaskiem. Nie wiemy gdzie jesteśmy ani co będzie na nas czekało w tych zaroślach. Szukajcie wszystkiego – owoców, wody, broni, budynków czy jakichkolwiek oznak tego, że są albo byli tu jacyś ludzie.
Na pewno zignorowaliby fakt, że w pobliską plażę uderzył zajęty ogniem samolot ― wymruczała ze sceptycyzmem jedyna kobieta, która trafiła się w całym tym towarzystwie. Wyglądała, jak niedopasowany element całości, jednak wyniosły wyraz twarzy świadczył o tym, że była kobietą sukcesu. Zimną suką, która nie zamierzała siedzieć bezczynnie i chciała pokazać całemu światu, że nie była słaba, za jaką ją uważano. Ciężko stwierdzić ile było w tym prawdy, a ile zwykłego teatrzyku.
Wyluzuj, laska. Powinniśmy myśleć pozytywnie ― zagadnął jakiś młodzieniec, który najwyraźniej nigdy nie rozstawał się ze swoim dziarsko przekrzywionym fullcapem, spod którego wystawało kilka pozlepianych kosmyków w kolorze mysiego blondu. Był niezbyt wysoki i nieco przy tuszy, a jego podbródek zdobiła niezbyt elegancka, kozia bródka. Wypowiadając te słowa mimowolnie zaczął gestykulować rękami niczym rasowy raper. Od razu dało się zauważyć, że nie należał do najbystrzejszych.
Towarzyszący mu, tyczkowaty kumpelo ciemniejszej karnacji i włosach zgolonych na długość milimetra wyszczerzył się i trącił go łokciem w ramię, jakby właśnie powiedział coś zabawnego i jednocześnie błyskotliwego.
Dobrze gadasz, ziomal!
Co ty powiedzia--
To nie czas na kłótnie ― wtrącił się czarnowłosy i odchrząknął znacząco. ― W każdym razie chłopak ma rację, powinniśmy wziąć pod uwagę wszelkie opcje.
No jacha!
W każdym razie podzielimy się na dwie grupy. Ryan, Mary, Nathair... Sebastian i Joe ― wymienił imiona dość niepewnie, kolejno wskazując dłonią na poszczególne osoby. Nie miał żadnych wątpliwości tylko w przypadku idola wszystkich nastolatek – jego córka męczyła ich album na okrągło. ― Udacie się w tamtą stronę. Cała reszta pójdzie ze mną. Jakieś obiekcje?
Złoty team, Jay. Psychopata, famme fatale, gwiazdorzyna i dwóch tępych hiphopowców z krokiem w kolanach.
Mężczyzna wysunął z kieszeni nóż i odruchowo wyciągnął go w stronę Grimshawa, który przyjął broń bez słowa protestu. Nie próbował dociekać, dlaczego to właśnie on dostąpił tego „zaszczytu” i co miało oznaczać wręczone mu ostrze. Nie dostał nawet czasu na zadanie pytania, gdy mężczyzna postanowił kontynuować:
To nie tylko dla bezpieczeństwa. Nożem będziecie robić nacięcia na drzewach. Dzięki temu nie tylko łatwiej będzie wam wrócić z powrotem, ale w razie wypadku komuś z nas uda się zlokalizować miejsce, w którym ostatnio byliście. Jest jeszcze wcześnie rano, ale gdy zacznie się ściemniać, postarajcie się wrócić na plażę. Cholera wie, co może się czaić w tym lesie. Czy wszystko jasne?
Nie ― kobieta znów zabrała głos, a jeden z członków drugiej grupy nie mógł powstrzymać westchnienia rezygnacji. ― Skąd pomysł na-- A ty gdzie idziesz?! ― Błyskawicznie przeniosła wzrok na ciemnowłosego, który już zdążył odwrócić się od reszty i niespiesznie ruszyć w wyznaczonym kierunku.
Nie miał żadnych pytań. Wszystko było jasne.
Z tylnej kieszeni wysunął dwa pasma rozdartych szmat i owinął je dookoła dłoni, omijając palce. Teraz wystarczyło je zgiąć, by uchronić je przed drobnymi skaleczeniami przez najeżone kolcami gałęzie. Nie było też co się oszukiwać – nikt z nich nie wiedział, co dokładnie rosło w środku lasu.
Nie lubię tracić czasu ― rzucił, nawet nie odwracając się za siebie. Srebrzyste tęczówki przesunęły się po ścianie drzew, mierząc je od góry do dołu. Wyglądało to tak, jakby mieli przed sobą ogromne wrota, przez które mieli przejść po raz pierwszy, mimo że przez cały czas stały otworem, zapraszając do środka. ― Ktoś musiał uprzedzić cię, że to nie hotel pięciogwiazdkowy, w którym każdy spełni twoje oczekiwania ― rzucił bez wyrazu, wsuwając ostrze za pasek spodni. ― Idziemy?
                                         
Fucker
Rottweiler     Opętany
Fucker
Rottweiler     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Milczał. Przez cały czas milczał, nie chcąc zwracać na siebie jakiejkolwiek uwagi. Nie dlatego, że był introwertykiem, a dlatego, że przekalkulował to wszystko na chłodno. Nie chciał robić sobie ani wrogów, ani też przyjaciół. Zwłaszcza tych ostatnich. W tym momencie wszyscy na wyspie karmili się nadzieją, że lada moment odnajdzie ich grupa ratunkowa. Ale im dłużej będą tutaj przebywać, zacznie w ich oczy zaglądać przerażenie, frustracja, głód, zmęczenie. Grupa podzieli się na mniejsze grupy, obozowiska, pojawią się pierwsze starcia, przerzucanie wzajemnie winą, aż wreszcie…. Zabójstwa. Natura człowieka była nastawiona na przeżycie. I jak każde zwierzę, w chwilach zagrożenia stawały się niezwykle niebezpieczne. Dlatego też Nathair chciał tego uniknąć. Chciał uniknąć bratania się z innymi, udawania, że mu na nich zależy, a tym samym za wszelką chęć pomagania im, bo tego będzie się wtedy od niego wymagało. Lepiej poradzi sobie sam. Dlatego wolał pozostać neutralny najdłużej, jak się tylko da.
O ile na plaży powietrze było w miarę rześkie, nasączone morską bryzą, tak w lesie było o wiele gorzej. Tropikalny klimat już parę minut później wywołał u wszystkich uczucie duszności, krople potu i zmęczenie, choć wciąż to był dopiero początek.
- Ale szaaajs, ziooom. – mruknął niższy z mężczyzn, człapiąc na końcu wycieczki.
- Gorąco jak w dupie Szatana. – dodał drugi ocierając pot z czoła.
- Dupa Szatana…. Dupa Szatana… Dupa Szatana mieści w sobie kasztana, joł joł!
- Ziooom, co za baaait! – wskazali w swoją stronę palcami i roześmiali się wesoło, jakby to było co najmniej jeden z najlepszych kawałów, jakie do tej pory opowiedzieli. Kobieta syknęła coś pod nosem, nazywając ich debilami i przyspieszyła, zrównując się z Ryanem. Ryanem, który milcząco został mianowany liderem ich grupy. Być może to jego postura, a być może nóż sprawił, że gdzie mężczyzna nie skręcił, to wszyscy podążali za nim.
- Jesteś wojskowym? – zagadnęła kobieta, bezczelnie przesuwając spojrzeniem po całej jego sylwetce, najwyraźniej poddając go ocenie.
- Albo inna służba. – dodała tonem, jakby uznała to za co najmniej pewniaka.
Czekajcie. – po raz pierwszy pozwolił sobie na odezwanie się, odłączając się od grupy, by podbiec do wysokiego i dość potężnego drzewa.
- Ziooom, zrób to z drugiej strony, nikt nie chce oglądać twojej kuśki. – krzyknął za nim ciemnoskóry, ale Nathair go zignorował. Zrzucił pod drzewo torbę i stanął pod najniżej rosnącą gałęzią. Wyciągnął ręce i spróbował doskoczyć, ale niestety palce jedynie musnęły powietrze. Nie było szans, by doskoczył, dlatego też spojrzał w stronę najwyższej osoby.
Mógłbyś mnie podsadzić? – zapytał Ryana, a gdy ten się zgodził I mu pomógł, chłopak od razu złapał gałęzi, I podciągnął się bez większego problem. Szukając dogodnych gałęzi, zaczął wspinać się coraz wyżej, aż po chwili zniknął z zasięgu wzroku tych na ziemi. Musiał uważać, by stawiać dobrze stopy i łapać się z grubsze gałęzie. Było wysoko i jeżeli zleciałby z takiej odległości, w najlepszym wypadku skręciłby kark zginął na miejscu. W najgorszym skręciłby kark i… przeżył. Sparaliżowany. Do końca życia. Bez pomocy ze strony szpitala.
Nie było go dobre z dziesięć minut, kiedy wreszcie pojawił się i zeskoczył z ostatniej gałęzi, kucając przy tym. Lewe kolano zakłuło boleśnie, kiedy odezwała się dawna kontuzja, ale nie było to ani długotrwałe, ale na tyle upierdliwe, by zaprzątać sobie tym głowę. Wyprostował się i sięgnął po swoją torbę, którą przełożył przez głowę.
W tamtą stronę – powiedział wskazując w prawą stronę wyprostowaną ręką – Jakieś dwie godziny drogi z tego miejsca jest albo góra, albo skała, albo wulkan. Ciężko mi ocenić dokładnie co. W każdym razie można na to się wdrapać i będziemy mieli podgląd na całą wyspę. Jeżeli są tu jakieś wioski czy skupiska ludzi, na pewno dojrzymy z takiej odległości.
- Ziooom, nie jesteś taki głupi. A myślałem, że chciałeś odlać się z góry. Ja bym chciał. – mruknął mężczyzna zadzierając głowę do góry.
Ponownie ruszyli, tym razem kierując się w stronę wcześniej wspomnianej skały, od czasu do czasu słysząc odgłosy natury. Dźwięki ptaków czy nawet małp. Oraz ryczenie czegoś dużego. Bardzo dużego, chociaż znajdującego się dość daleko.
- Lwy? – jęknął czarnoskóry, wpatrując się w swojego kumpla.
- Oby was pożarły. – syknęła kobieta, na co jeden z nich złapał się pod boki.
- Ach taaak? Nie bądź taka mądra, paniusiu! – nadchodziła burza i bynajmniej nie spowodowana przez naturę.
Shh. Słyszycie? – zapytał jasnowłosy unosząc dłoń w geście uciszenia. – Woda. Gdzieś niedaleko. Chyba tam. – wskazał brodą w prawo i powoli ruszył.
Plus jak coś, to tygrys. Tu nie ma lwów.
- Haaa? Skąd to niby wiesz? – mężczyzna ruszył za Nathairem, a ten z ledwością powstrzymał się przed wywróceniem oczu na tak idiotyczne pytanie.
- Ej! Patrzcie! Prosiak! – mężczyzna przy tuszy, który na chwilę zniknął im z oczu, wyszedł krzaków trzymając za kark wyrywającego się warchlaczka i głośno wydającego z siebie płaczliwe dźwięki.
Kretynie, odstaw- – krzyk Nathaira zmieszał się z głośnym chrumkaniem i kwiczeniem, kiedy z krzaków wyskoczyła, zapewne matka, warchlaczka. W kłębie mierzyła z dobry metr, miała szorstką, brązową sierść oraz dwa, długie i zapewne ostry kły. Wystraszony mężczyzna pisnął dziewczęcym głosem, wyrzucił warchlaczka i ruszył desperackim biegiem przed siebie. Zresztą, w tej sytuacji chyba wszyscy rzucili się do biegu. Gorzej, że rozszalała matka również…
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach