Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

Growlithe & Arthur | Około 50 lat temu | Gdzieś w pieczarach organizacji DOGS
_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _


Dawniej nie dbał tak o uporządkowanie otoczenia w jakim się znajdował. Przechodził przez pomieszczenie jak tornado, mało kiedy przejmując się pozostawieniem po sobie czystości. Bardzo płytko drzemiąca bestia nie lubiła marnować czasu na ścieranie kurzu, naprawianie zniszczonych krzeseł, ścieranie plam krwi ze ścian i sufitu. Był zresztą unikany w tak ogromnym stopniu, iż nikt nie zwracał mu na to specjalnej uwagi. Nikogo nie zagryzł tylko dlatego, że Growlithe nie byłby z tego zadowolony... i dlatego, że starał się unikać większości obecnych w podziemiach osób.
Tym razem blondyn usadził swoje cztery litery w chwilowo nieużywanej sali treningowej. Nie zamierzał robić bałaganu poza rozłożeniem całej masy czystych, choć żółtawych ze starości, kartek na podłodze. Wierne ostrze, z którym nie rozstawał się na krok, legło gdzieś nieopodal, na wyciągnięcie ręki. Był zawsze gotowy do walki, niezależnie od miejsca pobytu. Nawet jeśli kochany kuzyn postanowił go ucywilizować i zrobił niemałe postępy, Arthur zdecydowanie obawiał się o swoje życie w każdej sekundzie. Nawet sypiał z nożem pod poduszką, w razie jakby komuś nie spodobała się jego gadzia obecność wśród psów. Całe szczęście nikt nie był na tyle głupi by chociaż zatrzymywać się przed jego drzwiami.
Długi pazur poskrobał jedną z wielu zielonobrązowych łusek znajdujących się na nienaturalnie bladej twarzy. Adrich nie dbał o swój wygląd, a długie paznokcie uważał za dobrą broń, jeśli już komuś uda się wytrącić mu katanę z rąk. Do tego bardzo pomagały przy pozbywaniu się starych elementów wężowych, których miał znacznie więcej niż będzie miał w przyszłości. Obecnie porastały mu prawie połowę twarzy - głównie po lewej stronie i na czole, prawe przedramię, wierzch lewej ręki, plecy od połowy aż do górnej części ud. Dolna warga miała barwę ciemnobrązową i również wydawała się być pokryta przez drobne łuski. Im mniej miał w głowie zwierzęcego szaleństwa, tym więcej ich tracił. Zanikały, odpadały i nie odrastały. Przynajmniej póki co. Do wyglądowego zaniedbania zaliczały się również długie do bioder, jasne kudły, które wyglądały jak nieczesane od jakiegoś tygodnia. Burza nieuporządkowanych włosów spływała niekontrolowanie po plecach i ramionach, sprawiając, iż siedząc wyglądał niemalże jak Kuzyn To z "Rodziny Addamsów". Nie przejmował się nimi tak długo, jak długo one nie przejmowały się nim i nie zaglądały do jego życia z chęcią przeszkadzania. Gdy złamały pakt i przeszkadzały, stawały się więźniem starej, czarnej gumki i splotu zwanego warkoczem.
Szmaragdowe, gadzie oczy obserwowały spokojnie ruch ołówka kreślącego z pomocą linijki po pięć linii na każdej z kartek. Pionowe źrenice nieznające jeszcze wtedy trybu "okrągłe" zdawały być się prawie nieruchome, jakby nie reagowały na zmiany światła w otoczeniu. Chłopak rozpoczął pięciolinię kluczem i odłożył narzędzie piśmiennicze. Po głębokim odetchnięciu sięgnął po skrzypce i sprawdził czy są odpowiednio nastrojone. Poprawił jeszcze naznaczone gdzieniegdzie krwią bandaże i zaczął grać, zapisując co jakiś czas nuty.
Jego sposób na odstresowanie się. Zwłaszcza po morderstwie.
Jeden z niewielu działających.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Piłka uderzała z hukiem o podłogę-ścianę-podłogę i wróciła do ręki. Dłoń zastygła w powietrzu tuż nad głową, która mimowolnie przechyliła się do tyłu, przewieszając kark przez podłokietnik kanapy. Wzrokiem zahaczył o nagie nogi, zatrzymując się na nich o te kilka niestosownych sekund za długo, a potem pomknął spojrzeniem wyżej dostrzegając krótkie spodnie, odsłonięty brzuch, opinający pierwsi stanik, smukłe ramiona, szyję, wykrzywione usta – aż się uśmiechnął – i wreszcie te wielkie, wściekłe oczy we wszystkich znanych kolorach.
- Znowu się lenisz?
- I ja tobie też dzień dobry, Rai. – Machnął ręką uzbrojoną w żółtawo-zieloną piłeczkę tenisową. - Znaleźć miejsce na twoją wściekłość?
Dziewczyna oparła dłonie o biodra i prychnęła, mrużąc przy tym groźnie powieki.
- Powinieneś teraz pracować. - Uniosła brew, gdy powrócił do poprzedniej pozycji i rzucił piłką. - Grow, ja nie żartuję.
Podłoga-ściana-podłoga. I ręka.
- Dlatego się nie śmieję. Kontynuuj.
Dobermanka wzniosła oczy ku niebu, błagając Boga, anioły czy kogokolwiek, kto tam biesiadował i miał jakąś możliwość interwencji, o pomoc. Szybko zrozumiała jednak, że do piekła nie dociera żadne wsparcie, więc wbiła w niego wzrok i złapała piłeczkę, nim ta zdążyła trafić z powrotem we wnętrze dłoni Growlithe'a.
- Dobra. Dość. W sali treningowej czekają na ciebie Psy.
Wilczur opadł rękoma na swój brzuch i wypuścił z płuc powietrze w geście, który śmiało można uznać za pełen męki.
- To niech poczekają jeszcze chwilę.
Rainbow skrzywiła usta poza zasięgiem jego spojrzenia.
- Siedzą tam od wczoraj.
A nim zdążył mruknąć, że można to podpiąć pod trening cierpliwości, złapała go za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Pewnie gdyby w porę nie opadł nogami na podłoże i nie ruszył za nią, ciągnęłaby go po korytarzu jak wór pełen zbitego mięsa.

__________________________________________

Psy były dokładnie tym, jak ich nazywano – psami. Warczały, gryzły, szarpały, drapały. Pełne głodu i nieopisanej nienawiści rzucały się do gardeł, rzadko mając sobie równych. Popiskiwania w sali treningowej długo nie ustawały. Rainbow jadła swoją porcję w komorze przeznaczonej na "kuchnię". Pusta miska opadła akurat na blat, gdy wszelakie odgłosy walki ucichły. Przesunęła wtedy kciukiem po dolnej wardze, zbierając z niej resztki sosu. Wiedziała, że to cisza przed burzą. Treningi nigdy nie trwały tak krótko.

__________________________________________

Norishige, Kundel DOGS, opadł na ławę, głośno dysząc. Nie mógł tego jasno stwierdzić, ale instynkt podpowiadał mu, że minął cały dzień i słońce schowało się już za horyzontem. Może dlatego, że nie chciało widzieć mordobicia, tej rzezi, którą wyprawiali na samym środku pomieszczenia wydrapanego w głębi ziemi. A może było zmęczone sapnięciami, przekleństwami, trzaskiem łamanych kości?
Drżąca ze zmęczenia dłoń otarła się o policzek, ścierając z niego krew i pozostawiając na skórze grubą smugę świeżej czerwieni. Leżałby dłużej, gdyby nie...
- Nori! Jazda, wstawaj!
Poczuł na ramieniu czyjeś palce i jęknął boleśnie, próbując się wyrwać.
- Nie chcę już... To trwa cały dzień...
- Ostatnia walka i ponoć idziemy na jedzenie! No rusz się, zanim zobaczy, że się lenisz!
"Jedzenie" było słowem-kluczem. Norishige postękując i potykając się o własne stopy pozwolił, by kumpel poprowadził go z powrotem wgłąb sali. Jeszcze nim trafili na jedną ze starych, cuchnących pleśnią mat, zatrzymał się raptownie, pociągnięty w tył z nieznaną dotąd siłą. Oderwany od towarzysza poczuł się nagle jeszcze bardziej wyczerpany, ale pomimo tego od razu wyprostował plecy. Głowa obróciła mu się ledwie o kilka milimetrów, ale wystarczyło, by kątem oka dostrzegł mało subtelny uśmiech.
- Wszędzie cię szukałem. – Grow przyciągnął do siebie Noriego, zarzucając ramię na jego kark. - Jeszcze nie walczyliśmy, hm? Czas to nadrobić.
- O Boże...
- "Szefie" wystarczy.

__________________________________________

Grow przypatrywał się chwilę, jak Norishige łapie oddech. Miał zmierzwione włosy, opuchniętą twarz i rozerwane ubranie wszędzie tam, gdzie trafiły pazury i cudze zęby. Przełykał ślinę, jakby cały czas miał mdłości i Wilczur przyznał, że wcale by mu się nie dziwił. Nie był słabym Psem, ale treningi były wyczerpujące, a on, jako nauczyciel, wymagał niemożliwego od miękkich od dawna mięśni. Nie poczuł się nawet źle, gdy w końcu chłopakiem targnęły pierwsze wstrząsy i z pięścią przy ustach próbował je zatamować. To też rozumiał – każdy kęs był na wagę złota.
Na samą myśl skrzywił się lekko i odbił od ściany.
- Idziemy.
Kuchnia czekała, a wsłuchując się w ich chaotyczne oddechy mógł śmiało stwierdzić, że było to ostatnie czekanie z jej życiu.

__________________________________________

Choć Rainbow zjadła swój posiłek już jakiś czas temu, wróciła do kuchni poczytać. W towarzystwie niebotycznych rozmiarów Matyldy czuła się dziwnie spokojnie, a zapach ciepłych papek, które przyrządzała, koił zmysły.
Słysząc nagły hałas uniosła wzrok znad literatury i skonfrontowała spojrzenie z pierwszym wchodzącym do pomieszczenia Psem. Wtoczył się jakiś przykurcz o burzy czarnych włosów, który śmignął do kucharki, gotów paść przed nią na kolana w błaganiu.
Zaraz za nim wpłynęli kolejni. Trzech, czterech, siedmiu, ośmiu.
Dziewczyna przerzuciła kartkę z mruknięciem.
Dwóch brakowało.

__________________________________________

- ... bo za mało ćwiczysz – syknął, poprawiając sobie ramię Noriego na szyi. Chłopak wybełkotał coś jeszcze, zgięty w pół, zielony na twarzy. W ciemnościach nie widać było jego spojrzenia, ale łatwo szło się domyślić, że skrzyło od zgrzanego organizmu i nieprzyjemnego posmaku w ustach.
Growlithe prowadził go niespiesznie w kierunku lecznicy. Nawet tutaj, wśród ciężkiej woni mokrej ziemi i rozkładu, czuć było intensywny zapach medykamentów sporządzonych przez Ourella, Nove i Sanę. Byli blisko, niemal przy samych drzwiach, gdy Norishige chwycił go za ubranie i pociągnął nieco w dół. Wywołał tym niezadowolony pomruk ze strony przywódcy, ale gdy mimo ostrzeżenia palce nie puściły koszulki, Grow sam złapał go wolną ręką za nadgarstek i zszarpał z siebie zaciśniętą dłoń.
Norishige znów stęknął.
- Grow...
- Nie obmacuj mnie tu, młody. – Twarz Wilczura wykrzywiła się, pod nagłym ciężarem podopiecznego. - I stawaj na nogi.
- ... tka...
Z warknięciem objął go w pasie mocniej i podciągnął. Stabilne utrzymanie się w pionie przez Kundla wydawało się teraz niewykonalne. Nieco mniej niewykonalne było zrozumienie jego słów, więc mimowolnie pochylił głowę i wsłuchał się w słowa mamrotane pod nosem.
Po pięciu sekundach westchnął.
- Przyniosę ci to, jak się dowleczemy do Ourella.
I jak na pstryknięcie palcami Norishige odzyskał władzę w nogach.
Co te kłamstwa z ludźmi robią.

__________________________________________

Choć początkowo nie planował wracać do sali treningowej, stopy poprowadziły go właśnie w to miejsce. Wrzucił Norishige na jedno z polowych łóżek i pozwolił, by Ourell pomarudził, ponarzekał, postękał i powyginał swoje ciało w agonii, komentując przy mieszaniu maści sposoby na wyhartowanie małolatów. Jeszcze gdzieś w trakcie wykładu Grow opuścił pokój medyków, za myśl przewodnią biorąc sobie jedzenie.
Zamiast tego wrócił do punktu wyjścia.
Zmarszczył wtedy nos. Ile minęło? Pięć minut? Dziesięć? Dwadzieścia od kiedy zakończył trening? A jednak odgłos skrzypiec był aż nazbyt namacalny, by uznać go za bzdurę. Przesunąwszy więc nadgarstkiem po pękniętych ustach – jeden ze szczeniaków całkiem dobrze wycelował pięścią – wszedł głębiej w korytarz, kierując się ku sali.
Zatrzymał się raptownie, gdy pod podeszwą buta trzasnęła jedna z łusek. Po ścianie przemknął pająk wielkości rozprostowanej dłoni Jace'a. Gdzieś w tle słychać było powarkiwania podziemnych psów. Zdawać się mogło, że atmosfera nie może być bardziej napięta i tylko jedno słowo wystarczy, by struna pękła z brzękiem.
Może dlatego milczał, wpatrując się w Arthura z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jego unikanie innych osób nie ograniczało się wyłącznie do schodzenia z drogi każdemu, kto się do niego zbliżał. Znał niemalże na pamięć większość zaplanowanych spotkań typu treningi, pora jedzenia (o ile przypełzło do ich nory), ważne debaty. Był w końcu Ratlerkiem i to jego zadaniem było wynajdowanie wszelkich możliwych informacji. Nawet pomimo samotniczego trybu życia, Arthur cechował się zagłębianiem w najdrobniejsze szczegóły i niuchaniem rzeczy, których nikt inny nie chciał tknąć. A w ich siedzibie akurat łatwo było o zdobycie wymaganych wiadomości - tablica, podsłuchiwanie, czasami nawet zapach jednostek. Problem ze znalezieniem kącika do poegzystowania rozwiązał się praktycznie sam, kiedy usłyszał o treningu młodych. Doświadczenie mówiło mu, iż będą zbyt zmęczeni by wrócić do "sali tortur", a starsi stażem mało kiedy zaglądali w miejsce, w które zamierzał się udać. Przynajmniej o tej porze.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Zamknąwszy oczy i skupiając się całkowicie na graniu, przypomniał sobie cały swój dzień.
Miał do wykonania zadanie i od samego świtu wiedział, że wieczorem będzie musiał odpocząć, co by nie rozwalić twarzy jakiemuś losowemu Psu. Najpierw zabrał się za znalezienie miejscówki, a zaraz po tym zebrał sprzęt i ruszył w pole, mając cały dzień na zrobienie tego, czego od niego oczekiwano. Do wieczora sala treningowa powinna przecież opustoszeć.
Omotany w czarną pelerynę przemknął pustkowiem ignorując obecność kamieni, piachu, kamieni, zrujnowanych drzewek i większej ilości kamieni oraz piachu. Najgorsze było chyba dotarcie do celu, a raczej początkowa faza wyprawy. Dopiero w górach przestał się martwić drobinkami włażącymi w buty, nos, oczy i każde inne miejsce, w którym się ich nie chciało. Zmęczenie dość długą drogą było początkiem jego irytacji, która nigdy nie prowadziła do dobrych wydarzeń. Zbliżając się do obozu, wyczuł woń grupki ludzi, a zabić miał przecież tylko jedną. I to najciszej jak się dało.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Początkowo planował wbić nóż między łopatki ofiary, ale obserwując ją z ukrycia zaczął wątpić w powodzenie tego planu. Przeciwnik przypominał trochę bryłę dwa na dwa - równie szeroki co wysoki, a blondyn był raczej... cóż. Kurduplasty. Do tego zdawał się być chroniony jakimś pancerzem, którego wypustki wystawały tu i ówdzie spod poszarpanej, uwalonej pyłem koszulki. Nie chcąc wywołać alarmu wśród pozostałych, przyczaił się i czekał na okazję.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Wsunął się powoli do namiotu, ogarniając wzrokiem czy aby nie czai się w nim ktoś jeszcze. Jego powonienie było czasem zwodnicze jeśli chodziło o ściany. Ofiara grzecznie spała, jakby czekając na śmierć.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Smak krwi, którą żłopał niemalże jak rasowy wampir, zaczął przejmować nad nim kontrolę. Pierwszy posiłek od kilku dni i od razu taki soczysty, świeży, jeszcze ciepły. Krótka szamotanina skończyła się dla Arthura paroma ranami na rękach, a dla jego ofiary rozszarpanym gardłem i ostatecznie śmiercią. Zero możliwości wezwania pomocy, ucieczki. Gadzina gryzła surowe mięso jak gdyby było najlepszą wyżerką w pięciogwiazdkowej restauracji. Kanibalizm zawsze spoko.
Starał się zachować ludzkie zmysły, ale oderwanie się od ciała nie było dla niego łatwe. Zwierzęca część osobowości i wpływ wirusa kusiły go, chciały wciągnąć w szał, rzucić do boju przeciwko reszcie obozu. Ostatecznie jednak wytarł krew o ubranie zdechlaka, ściągnął sygnet z jego palca i zabrał się w drogę powrotną, chcąc dostać się do psich pieczar przed zapadnięciem zmroku.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Przyłapał się na graniu trzeciej części "Lata" Vivaldiego, gdy już przestał rozmyślać nad sprawami niedalekiej przeszłości. Mimo siedzenia prosto, jego mina wyrażała mieszaninę złości i spokoju, co było połączeniem niemalże niemożliwym. Szybkie ruchy palców lewej dłoni dawały wrażenie jakby miały zaraz wyskoczyć i zatańczyć salsę, a prawa trzymająca smyczek - odleciałaby zaraz do przyjemniejszych krajów. Dopiero po zakończeniu małego koncertu, zamarł w ostatecznej pozycji i powąchał powietrze. Jęzor wysunął się na ułamek sekundy i smagnął przestrzeń, wśród woni krwi, potu i zmęczenia wyłapując pierwiastek zapachu władzy. Powieki rozwarły się, blady palec uzbrojony w pazur podsunął okulary do góry, a gadzina zerknęła na Growa jak gdyby nigdy nic i bezczelnie zaczęła się na niego gapić bez słowa. Już nie raz wygrywał pojedynki na wzrok, a i teraz, przywdziewając swoją codzienną maskę obojętności, zamierzał wygrać.
Choć rzucanie wyzwania przywódcy stada mogło się skończyć tragicznie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Bardziej słuchał niż patrzył. Głowę miał co prawda skierowaną ku Arthurowi i mogłoby się wydawać, że zahaczył o niego spojrzeniem; w rzeczywistości jednak niewiele widział, skupiając się na wyłapywaniu nut melodii. Nieliczni wiedzieli o jego muzycznych predyspozycjach, a wieki spędzone na Desperacji mocno wybieliły wcześniej zdobyte zdolności. Pianina nie widział od setek lat, a gitara w norze wciąż nie została dopieszczona nowymi strunami, ale nawet on – z zastałymi umiejętnościami – potrafił rozpoznać utwór.
To pół procenta szacunku dla Vivaldiego było jedynym powodem, dla którego Grow nie przeszkadzał, choć rzecz błyszczała na ławie i przyciągała jego spojrzenie zaskakująco efektownie.
Ostatnie pociągnięcie smyczka ruszyło jego, dotychczas zastałe w milczeniu, mięśnie. Pod butem znów zachrzęściła ziemia i porozrzucane wokół kamienie lub kawałki korzeni, kiedy przechodził przez salę.
Na jego ustach zabłąkał się roztargniony uśmiech, tak niepasujący do całej atmosfery. Zatrzymawszy się przy siedzisku, ujął w palce cienki łańcuszek. Głupota. Zerwałby się od podmuchu wiatru, po co mu to?
- Słyszałem, że zawaliłeś.
Słowa przetoczyły się przez pomieszczenie jak stado kamlotów puszczonych wzdłuż wzgórza. Zawieszka odbiła od siebie światło pobliskiej lampki, w której już teraz dogasała wsadzona do środka świeca, oglądana przez dwukolorowe tęczówki. Jace nie znał się na błyskotkach, od dziecka był marnym koneserem sztuki, choć matka targała go od bankietu do bankietu, by podziwiał w uznaniu wykupione obrazy, zastałe na ścianach bogatych młokosów, zwykle o głowę albo dwie od niego niższych, ale potężniejszych w egoizmie i arogancji, potrafił jednak rozróżnić czy coś było cenne, czy powinno się to rzucić srokom i patrzeć z ironią, jak sięgają po byle śmieć.
Ta błyskotka była cenna.
Może nawet cenniejsza niż jej właściciel, przemknęło mu przelotnie przez myśl, gdy zaciskał palce na cieniutkim, srebrnym łańcuszku. Zguba trafiła do zewnętrznej kieszeni założonej kamizelki.
- Miałeś proste zadanie do wykonania. – Przetoczył spojrzeniem po pomieszczeniu; było brudne, obszerne i z zastałym, cuchnącym powietrzem. Idealnie. - Po cholerę więc witałeś naszych nożami?
Wzrok zatrzymał się – wreszcie – na Arthurze. Po uśmiechu nie było już śladu, choć jakaś iskra lśniła w kąciku przymrużonych w oczekiwaniu ślepi.
- Doszły... nie. – Parsknął. Albo wydał z siebie dźwięk łudząco przypominający parsknięcie. Brakowało mu tylko czegoś, co rozluźniłoby atmosferę; rozbawienia. - Dowaliły się do mnie plotki sprzed kilku miesięcy. Dwóch nie przeżyło z marszu, trzeci jest w szoku, że coś tak długiego zmieściło się w jego tak niedługim gardle. Przynajmniej na takiego wygląda. Pozostali... – Przerwał na dwie sekundy, unosząc w tym czasie barki i opuszczając je w wymownym wzruszeniu. - Pozostali są wściekli. Skąd w tobie tyle gniewu?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Długi kieł zahaczył o dolną, pokrytą drobną łuską wargę, wczepiając się w nią niczym rzep w ogon bardzo włochatego psa. Blondyn skupił swoją uwagę na zapachach, które go otaczały i przywoływały do porządku dziennego, starając się zostawić przeszłość gdzieś za sobą. Momentami ciężko mu było rozróżniać teraźniejszość od wspomnień, zwłaszcza w takich chwilach - musiał myśleć o swoim bezpieczeństwie, a jednocześnie rozmyślał o misji i swoim życiu wcześniejszym. Całe szczęście nie miewał skłonności filozoficznych, bo to już by go pogrążyło.
Podążał wzrokiem za przywódcą, będąc tak nieruchomym jak tylko się dało. Jedynym ruchem było powolne przesuwanie się gałek ocznych i głowy, gdy Grow znalazł się zbyt blisko, by patrzeć pod tym samym kątem. Mrugnął dopiero po pytaniu, od którego zmrużył ślepia i lekko drgnął.
- A ja słyszałem, że cię stary nie kochał - odpowiedział cicho. Głos gadziny był zachrypnięty, brzmiał jak warknięcie. Nie robił tego specjalnie; ostatnio poza masowym gubieniem łusek miał problemy z gardłem. Choć mogło to być zwykłe przeziębienie, równie dobrze winę zrzucić można by było na wirusa, który przegrywał na polu walki.
Kolejną ciszę przerwało ciche odchrząknięcie mające na celu przywrócenie strun głosowych do porządku codziennego. Ratler zaczął zgarniać kartki nie dbając nawet o kolejność, w której je zapisywał, w końcu i tak były to tylko bezsensowne bazgroły, których nigdy więcej nie będzie oglądał. Papiery i tak powoli traciły swoją przydatność do użycia, więc tylko czekać aż się porozpadają. Kiedy już skończył porządkowanie, ułożył dość wiekowy, podrapany pazurami czasu instrument na górze niewielkiego stosiku. Skrzypce nie brzmiały jak otwieranie mauzoleum tylko dlatego, że ich właściciel za punkt honoru obrał sobie dbanie o nie bardziej niż o siebie. Co zresztą było widać.
Kurdupel podniósł się, przez co wydawał się jeszcze większym mniejszym kurduplem, zwłaszcza w porównaniu z Wilczurem, któremu sięgał głową do klatki piersiowej. Uniósł łeb, żeby lepiej widzieć swojego wspaniałego dowódcę. Jak ma dostawać opierdol to na stojąco. W końcu kiedyś chciał siedzieć w wojsku, więc nauczył się jako tako słuchać przywódców.
- A po cholerę oni włazili mi w drogę? - rzucił już mniej gardłowym tonem, z odrobiną rozbawienia. Jego podejście do tematu życia i śmierci bywało momentami ciężkie do zrozumienia, a wręcz dziwne. Chwilami lepiej było go ominąć szerokim łukiem żeby nie być jeżykiem zrobionym ze sztyletów. Chyba, że ktoś lubi biegać z żelastwem sterczącym z żeber. - Co miałem zrobić to zrobiłem, nie czepiaj się szczegółów.
Wargi wykrzywiły się w lekkim uśmieszku, który nadał jego bladej twarzy odcienia przyjazności, przegnał wieczną obojętność. Mimo odpowiedzi szykującej się w głowie i tego jak negatywny miałaby wydźwięk, czuł rozbawienie, że ich pan i władca Wilczur pofatygował się do niego z opierdolem po paru miesiącach. Sam Arth prawie zapomniał o całej sytuacji.
- Zacznijmy od tego, że trzeci mógł mieć w gardle coś o wiele dłuższego, tylko aktualnie nie miałem czasu i chęci mu tego demonstrować - odgarnął z czoła pasemko, które zaczęło dobierać się do jego oka. - I skoro pozostali są tacy, jak to określiłeś, wściekli, to niech postawią się w mojej sytuacji. Próbuję zwalczać wirusa, który przez stulecia zmienił mnie w bestię, co zresztą przeżyłeś na własnej skórze. Poza tym, moja kochana siostrzyczka, z którą tak długo się nie widzieliśmy, ma całkowicie gdzieś zagrożenia Miasta i nie chce zamieszkać ze mną. Oprócz tego, co pewnie wszyscy mają głęboko w poważaniu, ciężko mi się pozbierać po tym jak jakieś chuje zajebały mi dziewczynę tylko dlatego, że miała ogon.
Przy ostatnim argumencie uśmiech zniknął tak szybko jak bezbronny bogacz w tłumie żebraków. Mało kto wiedział, że kogoś sobie znalazł, a jeszcze mniej osób wiedziało, że wspaniali mundurowi Kopulastego Miasta postanowili urządzić sobie polowanie.
- A potem jeszcze śmią do mnie podejść i powiedzieć, ŻE JESTEM KURWA JEBANYM KURDUPLEM - warknął głośno, a gadzie ślepia zajarzyły się jadowitością. Pionowe źrenice nieruchomo utkwione były w wysokiej postaci. Musiał zadzierać łeb, co też mu się nie podobało.
Kiedy ogarnął przyspieszony oddech, osunął się znów na ziemię, a siadając ze skrzyżowanymi nogami, oparł czoło o dłoń.
- Nikt mnie nie kocha ani nawet nie próbuje lubić, ale to przecież ja jestem ten zły, zagniewany, który morduje wszystkich dookoła. Więc jak chcesz mnie ukarać, to dawaj. Będę dorosły i wezmę na klatę zamiast się kryć po kątach przed odpowiedzialnością.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

─ Zacznijmy od tego...
Brew drgnęła.
─ ... że trzeci mógł mieć w gardle coś o wiele dłuższego.
Zamiast sztyletu, nóż kuchenny, mam rozumieć?
Mimo wtrąconej zgryźliwości, wysłuchał wszystkiego, co Arthur miał do wykraczenia. Przez cały ten czas, co do minuty, co do najmniejszej, najkrótszej sekundy, twarz przywódcy nie zmieniła się choćby o pół emocji. Trudno nazwać to cierpliwością, ale "silna wola" od biedy by uszła.
Aż w końcu...
─ ... ŻE JESTEM KURWA JEBANYM KURDUPLEM.
Grow warknął.
Ale ty jesteś kurwa jebanym kurduplem. Arth, sięgasz mi do pasa! ─ Biodro Wilczura przechyliło się odrobinę w lewo, by zwrócić ruchem uwagę młodszego kuzyna. Może twarz wystawała nieco ponad linię pasa opinającego spodnie, ale nikomu pewnie nie uszło uwadze, że Adrich prezentował się przy nim jak dziecko.
Grow wziął wdech.
Rodzice, gdyby żyli albo gdyby byli na tyle dobrymi ludźmi, aby stać się po śmierci aniołami o skrzydłach dwukrotnie przewyższających ich samych, pewnie teraz padliby na klęczki, a huk ich kolan o podłogę niósłby się jeszcze kilka kilometrów. Nie byliby w stanie znieść tego, co wyrosło z ich ukochanego, wyszkolonego syna, ich chluby i dumy, ich oczka w głowie, który miał się stać oczkiem w głowie każdego, komu kasa wystawała z portfela, nie mieszcząc się w jego obrębach. Matka zawsze tym swoim piekielnym wachlarzem uderzała go w ramię albo czubek głowy, gdy znów twarz wykrzywiała się w grymasie niezadowolenia. "Szlachcicom nie przystoi okazywać tak haniebnych emocji, Jonathanie". Haniebnych, warknął pod nosem, tłumiąc jednak wszystkie dźwięki i objawiając je wyłącznie w zasięgu umysłu. Chcieli wykreować go na spokojnego, opanowanego, powściągliwego ─ na księgę nie do odczytania. Mówili, że to wszystko dla jego dobra. Żeby nikt, żadna szumowina, nie był w stanie dowiedzieć się o tym, czego sam nie chciałby im pokazać. Dlatego właśnie, gdyby dane im było spotkać to, co wytworzyło się z wiecznie wyprostowanego na linijkę dzieciaka, pewnie załamaliby się nie czekając na wyjaśnienia.
Twarz nie tylko wyrażała niezadowolenie. Wyrażała wściekłość i dezaprobatę. Wyglądał jak ktoś, kto wstał lewą nogą, wysiadł z tramwaju lewą nogą, lewą nogą zahaczył o chodnik i, jak na złość, nią właśnie huknął ─ przypadkiem ─ szefa w krocze. Wszystko szło nie tak. Jace potarł ręką zadrapany polik, ale nawet ten zabieg nie był w stanie zmyć rozdrażnienia... które zniknęło w sekundę.
Wkurw.
Pstryknięcie palcami.
Nic.
Przez moment przypatrywał się tylko z góry, nawet nie opuszczając brody, jak kolana Arthura uginają się pod ciężarem cielska, a on sam siada ciężko na ziemi. Wilczur wiedział, że to gra umysłu, ale gdzieś w tle, daleko, daleko za sobą, za oczami, usłyszał ciche buchnięcie, jakby kamień upadł na ziemię, wzbijając w górę tumany kurzu.
Od kiedy był dla niego taki pobłażliwy?
Shatarai, siedząc w kącie, zacmokała marudnie. Od zawsze, Jace. Od zawsze. A on zdał sobie sprawę, że jak na złość mogła mieć rację. Bywał miękką pizdą przy kimś, kto przeżył tylko dlatego, że miał twardy łeb. W którym niewiele osadzono, dodał sykliwie, unosząc rękę. Wyprostowana w palcach dłoń uniosła się nad linię ramienia, zawisła nad głową... aż reszcie palnęła w ten pusty, blond łeb, wybijając z niego wszystkie durne pomysły.
Przestań się nad sobą użalać, księżniczko ─ warknął, prostując na powrót plecy. Nawet nie komentował tego, że ─ żeby go huknąć ─ musiał się zgarbić, bo inaczej pewnie by go nie sięgnął. Bywały momenty, w których żarty ze wzrostu bywały męczące. ─ Masz robotę do odwalenia. Jest akcja, która żre nas po dupie i jeśli ktoś się za to nie zabierze, nie będziemy mogli usiedzieć w Kryjówce. Mam nadzieję, że rozumiesz. ─ Usta Wilczura na moment zacisnęły się, aż w końcu nie rozchylił ich, wypuszczając powietrze z płuc. Z głośnym sykiem. ─ Miał iść z tobą Ino, ale niepotrzebnie posłałem go wpierw na zwiady. Wrócił.
Ale o tym, że wrócił bez połowy brzucha, Jace już nie wspomniał.
Masz kilka godzin, żeby w poskokach pobiec po najpotrzebniejsze graty. Wyruszamy wieczorem.
Miał ruszyć sam, wtrąciła się nagle wilczyca, podnosząc z podłoża na cztery łapy.
Albinos wsunął palce we włosy i odgarnął je z czoła.
Ale jest kurwa jebanym kurduplem. Kto wie, czy stanie na wysokości zadania?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kiwnął głową. Miewał "pod ręką" bardzo dużo dziwnych przedmiotów, które brał nie wiadomo skąd. Równie dobrze mógł to być nóż kuchenny, kto mu zabroni? Ta mała cholera nosiła przy sobie tyle broni, że ubrany do wyjścia niejednokrotnie ważył połowę więcej niż na ogół, a potem okazywało się, że musi coś zostawić. Ale przynajmniej przeżył te kilkaset lat w warunkach, które do przyjaznych wakacji na Malediwach miały bardzo, ale to bardzo daleko.
Blondyn prychnął z niezadowoleniem prawie jak kot, którego za długo smyrało się po brzuszku. Jakby to była jego wina, że się pośmiertnie skurczył o prawie ćwierć metra. Nie miał w końcu wpływu na szalejące przestawianie się genów, dziwne zmiany w ciele i odpadające czasem łuski. Po prostu taki był i w sumie musiał to chyba zaakceptować, choć fakt bycia kurduplem niezmiernie go irytował.
- Przynajmniej mogę stanąć na wysokości zadania - mruknął, nieco zaczepnie mrużąc szmaragdowe ślepia. Cień dziwnego uśmieszku przebiegł szybko po bladej twarzy Ratlerka, ale raczej nie miał na myśli niczego konkretnego, a wyłącznie przenośnię, ironię. O dziwo, czasem nawet je stosował, choć wolał pozostawać przy realizmie życia codziennego. Czasem posiadanie tak niskiego wzrostu bywało zaletą, zwłaszcza podczas przekradania się i misji wymagających dyskrecji, za którymi i tak nie przepadał. O wiele łatwiej jest przecież stoczyć z kimś śmiertelny pojedynek i wygrać pomimo liczebnej przewagi nieuczciwego przeciwnika, który próbuje ucieknąć przed swoim losem. Lub ewentualnie zadźgać go przez sen. To nawet łatwiejsze i mniej męczące.
Odruchowo uniósł ramiona i pochylił głowę, niemalże przyjmując postać żółwia w skorupie. Uniósł wzrok i spojrzał na tą różnooką mendę, pocierając uderzone miejsce. Nawet nie zabolało. Poczuł tylko dotyk, ale wciąż był nagły i go zaskoczył, a mimo wszystko odruchy próbowały go chronić przed utratą życia. Przy przyjacielu. Co ta Desperacja potrafi zrobić z relacjami międzyludzkimi...
- Nie użalam się - burknął w odpowiedzi. Taka była prawda - zawsze to on był ten gorszy, ale nikt nie pomyśli, żeby go podejść i przytulić. No bo przecież metr pięćdziesiąt czystego gniewu ukrywanego pod znudzoną obojętnością na otaczający świat nie potrzebuje odrobiny miłości. Zdecydowanie. Wpatrując się dość spokojnym wzrokiem w Wilczura w końcu nadął policzki, choć nie próbował wygłaszać protestu. Znowu wychodziło na to, że mimo zjebania czegoś, kraj nadal potrzebuje superbohatera. I znowu wychodziło na to, że nie będzie miał wolnej chwili, ale to w sumie i lepiej. Może zapomni o bliźniaczce i jej durnych pomysłach mieszkania tuż pod nosem Speców.
Jak ja uwielbiam te twoje zagadkowe zdania. Nie jestem kobietą, żeby dopowiedzieć sobie jak wrócił, przemknęło mu przez myśli, ale darował sobie wypowiadanie tego na głos. Jeśli "miał" iść, to można było po prostu założyć, iż raczej nie jest obecnie w stanie tego zrobić. Ale jakoś Arth go nie żałował, takie pierdoły tylko zawadzały i trzeba patrzeć czy dalej żyją co parę kroków.
Blondyn podniósł się z ziemi, zgarniając wcześniej swoje rzeczy. W kilka godzin zdążyłby spokojnie pięć razy sprawdzić cały swój ekwipunek, przepakowując go kilkukrotnie i sprawdzając czy czegoś nie zapomniał. A potem jeszcze poplotkować z kimś przy naparze z ziółek, choć za plotkami nie przepadał. Mimo wszystko, nie zwlekał z opuszczeniem sali i ruszeniem do przygotowań.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Przez czas, który dostał na ogarnięcie się, zdążył nawet zorganizować sobie coś na ząb, choć próba samoobsługi w kuchni do najłatwiejszych nie należała. Bez znania szczegółów wyprawy, nie był pewny co ze sobą zabrać, więc przygotował się na każdą możliwość, choć w granicach normy. Jeśli musiałby szybko uciekać, nadmierny ciężar raczej by mu na to nie pozwolił, a korzystanie z mocy męczyłoby dużo szybciej. Zaopatrzył się więc w obie katany, gdzieś w torbie poniewierał się pistolet z wątpliwą ilością naboi (bo i tak nie lubił z niego korzystać, a strzelanie nie było jego mocną stroną), wziął parę krótkich noży, bandaż, butelkę z wodą i sucharki (bo nigdy nie wiadomo ile będą musieli siedzieć poza Kryjówką). Oprócz tego przygarnął jakieś zapałki i parę pierdół pomocnych do wszystkiego. Nie miał nawet torby wypełnionej do połowy, co nazwać można sukcesem.
W końcu kopnął tyłek na miejsce spotkania, gotowy do wymarszu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Miejscem spotkania” był stary, spróchniały pień kilka kilometrów na zachód od Kryjówki. Ciężko stwierdzić, jakim rodzajem było to drzewo, ale od kiedy Grow sięgał pamięcią, jego pozostałości wbite były w pozygzakowaną od przerw glebę; bezlistne, bez życia, wiecznie szare i czujne. Gdyby nagle go zabrakło, pewnie dyskomfort jeszcze długo mąciłby myśli Wilczura. Tymczasem szorstka kora dawała ukojenie.
To coś znajomego.
Prawie tak znajomego, jak majaczący na horyzoncie punkcik.
Widząc tę rozlazłą plamę, Grow sięgnął po rzucony u swoich stóp plecak, zarzucił go na grzbiet i ruszył Arthurowi naprzeciw.
Czekały ich w końcu dwa dni wędrówki.


Młody – ręka Growa, dotychczas luźno opuszczona wzdłuż ciała, opadła ciężko na głowę Arthura ─ źle ci?
Musiało minąć kilka godzin ciągłej wędrówki – pod wiatr, żeby było zabawniej. Wilczur już na samym początku zaciągnął chustę na usta i nos, by chronić je przed piaskiem pustyni, ale nie zawsze dało się ocalić oczy. Mrużył je nieustannie, skutecznie zmniejszać pole rejestru, co przy jego obecnym stanie równało się niemal ślepocie. Mógł się za to skupić na myślach, a te krążyły wokół słów usłyszanych jeszcze w kryjówce.
„Nikt mnie nie kocha, ani nawet nie próbuje lubić.”
A bo to ciebie pierwszego, Arth? To nie przedszkole. Nie ma tu miejsca na kółeczka wzajemnego uwielbiania się, a tym bardziej na pochwały. Pochwały niszczyły profesjonalizm; zbyt wielu obrastało w piórka, czuło się bezpiecznie na obecnej pozycji. A przecież wystarczyło na moment opuścić gardę, żeby...
Wilczur zmarszczył lekko brwi, zsuwając rękę po włosach kuzyna, aż palce nie zatrzymały się na jego karku. Nie przesadzając. Poklepał go zaraz po barku i zabrał rękę, którą wskazał na samotną jaskinię.
Tam rozbijemy obóz. Chyba czas, żebyś dowiedział się szczegółów dotyczących zadania.
Wiatr szalał tym mocniej, im bardziej ciemniało. Wychodzenie w nocy wydawało się samobójstwem, ale przecież noc była ich własnością – ani Grow, ani Arthur, nie mieli powodów, aby obawiać się tego, co próbowała przed nimi kryć.
Wilczur wiedział, że z mrokiem jest jak z mgłą. Noc na Desperacji jest tak ciemna, bo w nocy budzą się bestię, których nawet bogowie obawiają się oglądać. Z tą myślą rzucił plecak ze wszystkimi bibelotami na suchą glebę i rozejrzał się dookoła, niemal tak, jakby oceniał potencjalny dom do kupienia.
Zdaje się, że tam są jakieś pniaki. – Z ręką robiącą za daszek Grow wpatrywał się w powykrzywiane kształty kilkadziesiąt metrów dalej. ─ Skocz po drewno. I rozchmurz się. Zaczynasz wartę.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spojrzał w górę, na tyle, na ile pozwalała ręka kuzyna. Patrzył tak tymi swoimi zielonymi ślepiami w milczeniu, wyraźnie zastanawiając się co odpowiedzieć. Myślenie zawsze było dla Arthura trudne, a teraz było chyba jeszcze gorzej. Przezroczyste, gadzie błony ochraniały jego oczy, chusta ratlerka dawno temu została przewiązana z nadgarstka na szyję i ochraniała nos. Pod jakim niby względem miałoby mu być źle? Bo jeśli chodziło o to, że żyje na wygwizdowie bez prądu i wody...
- A co, wyglądam gorzej niż zwykle? - odpowiedział pytaniem na pytanie, w miarę zręcznie unikając odpowiedzi właściwej. Poprawił chustę, która próbowała cichcem zsunąć się z twarzy i narazić ją na chłostę od wiatru. Wzrok wbił się po momencie w podłoże, wyszukując każdą możliwą przeszkodę. Ważne było, żeby nie mrugał, bo inaczej piach powłazi gdzie nie trzeba i znowu zacznie marudzić, że coś mu się nie podoba. Co ciekawe, marudzić potrafił tylko przy Wilczurze, zupełnie jakby przed wszystkimi innymi próbował zgrywać twardszego niż wygląda.
Zerknął w kierunku wskazywanym przez Growa. W takich warunkach nawet okulary niewiele dawały, poza faktem, że zapewne powstały na nich rysy zmniejszające ich skuteczność. Zerknął też na dosłowną sekundę na Wilka ze wzrokiem mówiącym nic więcej jak "no nareszcie". Pewnie zwlekał z opisem tak długo, żeby blondyn nie zwiał w popłochu. Teraz w sumie nie miał jak - wiatr, piach, ciemności i urocze stworzonka kryjące się gdzieś pomiędzy. Mimo wszystko, aż takim samobójcą nie był.
Zostawił swój plecak, poprawił kaptur. Jak zwykle został tym od "przynieś, wynieś, pozamiataj", ale co - miał pyskować starszemu? Po cichym westchnięciu bujnął się po drewno, już myśląc nad tym jak zabije czas podczas warty.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie odpowiedział, choć widać było, że sporo słów ciśnie mu się teraz na usta, które wykrzywił tylko w wymownym wyrazie. Czy Arthur wyglądał gorzej niż zwykle? Patrząc z perspektywy czasu – rozkładał się tak, jak każdy inny wymordowany. Jednak pamięć sięgająca wielu wieków wstecz nakazywała sądzić, że Adrich zostanie taki, jak na obrazku wspólnej kolacji obu rodzin. Ciepły kominek w tle z trzaskającym od płomieni drewnem, białe nakrycie stołu, srebrna zastawa, ciche rozmowy i wybuchy śmiechu na kolejne dowcipy i, przede wszystkim, ten zdrowy odcień skóry, błyszczące oczy w naturalnym kolorze, włosy niezabrudzone żadnym świństwem.
Grow nawet teraz czuł pod palcami brud, choć zabrał rękę z jego głowy dobre kilka minut temu. Wytarł ją dopiero w plecak, który – tak jak Arthur – ściągnął z grzbietu i rzucił na podłoże, kucając obok i zabierając się za szperanie w torbie.
Stuknęło, kiedy wyrzucił dwie konserwy. Gulasz wołowy z warzywami. No delicje. Zaraz po tym na suchą glebę opadła ciężka tkanina; materiał był poszarpany tu i ówdzie, a spod niemal każdej łaty wychylały się skrawki gęsich piór. Czasami drażniły, gdy przypadkiem otarło się policzkiem o jedną z lotek, ale Grow zdawał sobie sprawę, że opierzenie tych zwierząt było nieocenione – utrzymywało ciepło, ale nie wilgoć. Wyprostował się, by przeciągnąć materiał na całą jego długość na podłożu.
Tylko się pospiesz – mruknął już do siebie, obracając się przodem do miejsca, w które posłał Arthura do diabła. — Wiecznie przystojny nie będę.

Czekał jakiś czas, ale na Desperacji nie było to żadną nowością. Powinien przywyknąć do samotności i czujnego wyczekiwania na nieodwracalne akcje, ale charakter pozostał narwany i prędko zdał sobie sprawę, że się nudzi.
Słońce już zaszło, a drewna na ognisko jak nie było, tak nie ma.
No, młody. Ruchy.
Z tą myślą podniósł głowę, bo do uszu dobiegł cichy szmer, na który nagle przymrużył mocniej ślepia, by dostrzec to, co ukryte w mroku.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wątek przenoszę do archiwum z braku aktywności prowadzenia lub zakończenia.
W razie czego pisać do mnie na PW, jeśli będziecie chcieli go wznowić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach