Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 8 z 19 Previous  1 ... 5 ... 7, 8, 9 ... 13 ... 19  Next

Go down

Pisanie 26.01.16 18:54  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Abukara syknął z niezadowoleniem, gdy jeden z pistoletów postanowił uciąć sobie krótką drzemkę. Skrzydlaty wepchnął go z powrotem do kabury i skupił się na strzelaniu z jednej broni, bo cóż było poradzić?
Widząc, że uciekających bestii nie uda mu się ustrzelić, wzruszył jedynie ramionami i skierował się na ziemię. Upewnił się jeszcze, czy aby na pewno w okolicy nie zawieruszył się żaden psiak, po czym podszedł ostrożnie do zagłębienia.
- Żyjecie tam jeszcze? - zapytał retorycznie, zlatując do dołu. Jeszcze zanim tam zszedł, wiedział, że poradzili sobie oni ze zwierzęciem. Skanery wskazywały na obecność dwóch żywych humanoidów i zwłok jednego czworonoga. Wszystko więc skończyło się dobrze. No prawie.
- Wyglądasz jak poszarpany worek treningowy - skwitował szczerze, widząc Adriana i rozglądając się po zagłębieniu. Początkowo zamierzał zrzucić im tu po prostu linę, ale widząc stan eliminatora uznał, że nie będzie to najlepsze rozwiązanie. Oczyma wyobraźni już widział, jak ten zakrwawiony człowiek usiłuje się wspiąć choćby samą swoją wolą walki. Niee, to nie był dobry pomysł. Prędzej uszkodziłby się jeszcze bardziej, niż przyznał, że może jednak przydałaby mu się czyjaś pomoc.
- Dobra, wyciągnę was stąd. - Wepchnął drugi pistolet do kabury i podszedł do Spadzińskiego.
- Chwyć się mocno ramienia, bo nie wezmę Cię na ręce jak panienkę - poradził, a gdy wojskowy wykonał rozkaz, wzbił się w powietrze i odstawił Polaka obok transportera.
- Kundle zdemolowały nam obozowisko, ale jajogłowego udało mi się wcześniej upchnąć do szoferki, więc o ile sam się nie uszkodził, nic mu nie jest - wyjaśnił mu pokrótce sytuację, a następnie pofatygował się po drugą damulkę w opresji i po kilku minutach, cała czwórka była znów przy transporterze.
Kira przyjrzał się dokładnie opatrującemu się (znowu) Adrianowi i nieco poranionemu kierowcy. Obaj nie wyglądali najlepiej.
Super. Mamy tak: chorującego mnie, na wpół żywego eliminatora, przeciętnego i rannego żołnierza oraz... ciotę, która umie się co najwyżej chować. Wychodzi więc że na tę chwilę sam muszę niańczyć trzy osoby i starać się nie stracić trzeźwego spojrzenia na sytuację. Nie jest dobrze.
- Jutro rano wracamy. Siedzenie tu z wami w takim stanie nie ma sensu - oświadczył krótko i wdrapał się na samochód.
- Resztę nocy spędźcie w transporterze. Ja przejmę wartę. - Zwiesił nogi i czekał na wschód słońca, co jakiś czas skanując teren.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 26.01.16 19:31  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Po wyciągnięciu obu rannych żołnierzy z dołu i umieszczeniu ich na właściwej powierzchni ziemi pozostało zadecydować, co dalej. W tym stanie kontynuowanie poszukiwań rzeczywiście nie miało zbyt wiele sensu, jako że zarówno kierowca jak i eliminator mieliby spore problemy z wykonywaniem swoich powinności. Również dowódca wyprawy musiał borykać się z problemem w postaci choroby, nie wspominając już o naukowcu, którego stan psychiczny zaczynał niebezpiecznie zbliżać się do ostrej nerwicy. Na następny wypad za mury z pewnością nie targnie się prędko po tym, co przeżył - nawet jeżeli fizycznie ucierpiał najmniej z całej drużyny.
Reszta nocy, a zostało jej może trochę ponad godzina, zeszła bez żadnych komplikacji. Niedługo po świcie nadszedł czas by zwinąć resztki obozowiska i ruszyć w drogę. Wprawdzie nieszczęsny połamany kierowca musiał jakoś poradzić sobie za kółkiem z tylko jedną sprawną ręką, ale przecież nie bez powodu dostał taką funkcję. Nawet w trudnych warunkach Desperacji poradził sobie świetnie, dostarczając całą czwórkę oraz najważniejszy sprzęt z powrotem do Miasta-3.

Koniec wydarzenia
Uczestnicy otrzymują:
Preparat krwiotwórczy (po sztuce na głowę)

Wszyscy [zt]
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 08.03.16 19:25  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
 Nienawidził M-3. Nienawidził sielankowej aury, którą roztaczała zakłamana dziura, nazywana przez innych Rajem. Nienawidził sztucznej pogody i jasnych barw. A najbardziej, czego nienawidził to rządzącej władzy. Gardził nią, a widok munduru SPEC'u wywoływał w nim nagły poryw gniewu i chęci poderżnięcia niewinnemu wojskowemu gardła. Czerwone, skąpane w krwi gardło.
   Przesunął językiem po spierzchniętych wargach, poprawiając na plecach, zasłoniętą przez długi płaszcz broń. Nie rozstawał się z nią odkąd nauczył się zręcznie władać wdzięcznym narzędziem do zabijania. W oczach innych nazywany szaleńcem, w swoich własnych - wymordowanym. Był osobnikiem, któremu na niczym nie zależało. Przeżył swoja własną śmierć, która miała miejsce M-3. Zamach, nieudany incydent, który zakończył się ocknięciem w kostnicy.
 - Trzeba iść po wodę do M-3 - usłyszał gdzieś, od jakiegoś jęczącego Pudla na korytarzu w siedzibie DOGS. Nie za bardzo solidaryzował się z tą bandą dzikusów, jednak przynależność zmuszała go do podjęcia minimalnej inicjatywy dla zachowania pozorów. Dostał nawet śmieszną posadkę, która miała pokazywać jak ważnym elementem jest w zespole. Naiwniacy, którzy z potaknięciem głów wierzyli w te wszystkie bzdury, byli równie żałośni, co on, siedzący na dupie wśród Psów. Jedzenie i schronienie. Po incydencie z laboratorium znalazła go Hemofilia, a następnie wsiąkł w nich niczym w szmatę woda.
  Podróż była długa, dlatego też zrobił przystanek na zadupiach Desperacji kryjąc się pod niewielkim zniesieniem i unikając niesprzyjającej pogody. Po śladach poznał, że niedaleko kicał jakiś królik, którego następnie przebił ostrzem, a następnie wypatroszył i usmażył nad prowizorycznym ogniem. Śmierdziało spalonym futrem i upieczonym królikiem. Pochłonął wygłodniały kilka większych kawałków, zapominając o jakichkolwiek manierach. Ubrudzone w tłuszczu i zaschniętej krwi palce, rozdzierały miękkie mięso na kawałeczki i wpychały do ust wraz z sczerniałym pieczywem. W organizacji chleb wykorzystano na każdy możliwy sposób. Stary, nalatujący już pleśnią przerabiano na większe kawałki i robiono z nich zupę. Podobno robiono tak podczas drugiej wojny światowej, kiedy leżący w okopach żołnierze prawie zdychali z głodu, a ich jedynym pożywieniem był chleb, kukurydza i inne szity, które pozwalały im na minimalne przeżycie. Hitoshi, kiedy jeszcze był dzieckiem, słyszał od dziadka, a ten z kolei od swego ojca, że w dawniej, zapomnianej Europie, o której uczył się w liceum na lekcjach geografii, niedaleko Leningradu, żołnierze próbowali polować na zwierzęta, które pomimo wojny i wszechogarniającego pustkowia węszyły niedaleko obozów. Lecz szybko znikały w gęstych zaroślach. Podobno wypuszczały je wrogie siły do zachęcenia przeciwników do polowania na terenach niczyich, gdzie spokojnie mogliby ich ustrzelić jak kaczki.
Hitoshi zastanawiał się czy tamta wojna wyglądała jak świat po apokalipsie. Zapewne tak. Głód i walka o pożywienie. Strach i utrata bezpieczeństwa. Ludzie niewiele od tamtego czasu się zmienili. Nawet prawo: przetrwa silniejszy - stało się główną domeną. On również do nich należał.
  Spojrzał w dal przed siebie, wypatrując niepokojących ruchów bądź zakradających się w krzakach bestii. Deszcz sipił nieprzyjemnie, a wzbierający na sile wiatr potęgował to uczucie o mokre i ciężkie ubranie. Zamierzał przeczekać.
  Wyruszył nad ranem oglądając spowite, ciemnymi chmurami niebo. Szarobura aura przygnębiała go jeszcze bardziej, a wcześniejsze rozdrażnienie jakby z wolna mijało.
  Nienawidził deszczu. Nienawidził M-3. A jeszcze bardziej nienawidził, kiedy jego plany nagle się zmieniały.
Szedł wyboistymi, wąskimi drużkami przemierzając obcy teren, stąpając po suchej ziemi  z należytą ostrożnością. Wpiął się na niewielką skałkę skalną, zdobywając szczyt. Nagle ze wschodu usłyszał jakieś głosy. Bez zbędnego planu ruszył ku nim. Ukrywając się i tuszując własną obecność dojrzał leżąc w gęstej trawie, dwie męskie sylwetki. Zmrużył oczy, uśmiechając się zadowolony.
- Witajcie frajerzy. Czas zasilić budżet DOGS – szepnął do siebie pod nosem, chwilę im się przyglądając. Czołgając się, przesuwał się wolno po trawie, zachodząc ich od tyłu. Wstał i z niewinnym uśmiechem na ustach, zwołał do nich: - Witajcie, nieznajomi! Chyba zabłądziłem! - powiedział, ruszając ku nich.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 14.03.16 19:52  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Deszcz również i tego dnia nie zamierzał być zbyt łaskawy; przeźroczyste krople wody nieśmiało ulatywały w czarno-granatowych chmur jak drogie, rzadkie kryształy, które swą zjawiskowością nie pasowały do pustynnego, opustoszałego pejzażu który oferowała bezlitosna Desperacja. Kapryśnie wypunktowywały swe lustrzane mokre punkty na przyżółkniętych liściach i lekko wilgotnej, biszkoptowej ziemi. Życie na wygnaniu. Tym właśnie było. Pasmem sprzeczności i niespodzianek, które każdy musiał zaakceptować.
  Chmury przemieszczały się miarowo. Płynęły, po spowitym mrocznym cieniem, kobaltowym niebie. Gdyby nie tępy dźwięk uderzanego metalu, można byłoby przypuszczać, że wszystko wokół umarło. Zatrzymało się w czasoprzestrzeni. Nie - kolejne uderzenie i kolejny nieprzyjemny odgłos kruszących się drobnych, piaskowych kamieni. Ziemia wydawała drżeć, zbyt przerażona interwencją na swojej ochronnej skorupie.
  Wysokie, strzeliste knieje  osłaniały sylwetki dwóch postaci. Jedna stała z boku; była wyższa, ubrana w długi, czarny płaszcz z zarzuconym na głowę kapturem (poszczerbionym u samego szwu prawdopodobnie przez głodne mole). Obserwowała. Ale z tak dalekiej odległości trudno było  jednoznacznie określić co tak wyraźnie przykuwało jej uwagę. Czy lustrowała wzorkiem schylającego się młodzieńca, kilka kroków przed nią, czy pogłębiający się dół, który ten zdołał w tym czasie wykopać. Chłopak był niższy, jego jasne, bujne włosy oklapły przez ciężar kropli deszczu, które zdołał na siebie przyjąć. Miał na sobie skórzaną kurtkę, w paru miejscach przybrudzoną zaschniętym, twardym błotem. Była koloru rudego, choć można było przypuszczać, że kiedyś jej dominującą barwą była ostra, jaskrawa czerwień.
   — Kop dalej.
  Chłopak westchnął i otarł wierzchem dłoni krople ze swojego czoła. Wbił łopatę w miałką ziemię i oparł na niej rękę. Ta mozolna praca przywróciła rumieńce jego bladym policzkom.
  Zimny, bezlitosny wzrok oprawcy śledził młode, zmęczone ciało. Stał blisko, z głową wtuloną w kołnierz, jak łeb sępa czekającego, aż ranne zwierze wreszcie wyzionie ducha. Mężczyzna wydał z siebie krótki syk, a blondyn zareagował na ten znak jak jak alarm przeciwpożarowy. Drgnął wyraźnie, opuszczając łopatę, by ta z łoskotem upadła na zabłoconą ziemię. Rzucił się do dołu i własnoręcznie, młodzieńczymi dłońmi, wydrapywał kamienie i glinę przedzierając się przez kolejne struktury ziemi.
  Zakapturzony mężczyzna przybliżył się. Ze skamieniałym wyrazem twarzy stanął na skraju  wykopu i spojrzał w dół. Coś zabłyszczało pod płaszczem brunatnego pisaku. Jego wzrok wyostrzył się, jak u sroki, która wypatrzyła dla siebie kolejną błyskotkę. Ale wtedy rozległ się nieznajomy głos.
  — Chyba to mam. — zawołał blondyn, a jego rozpromieniona twarz uniosła się w górę, prosto na sylwetkę Shaya mocno dominującą na tle popielatych, burzowych chmur.
  Ale nie patrzał na niego. Jego wzrok utkwiony był gdzieś w przestrzeni, w niezmodyfikowanym obiekcie.
  Chłopak podniósł się i wstawił głowę z dołu. Kiedy zauważył czarnowłosego nieznajomego, poczuł się nieswojo. Zmieszał się i gwałtownie wywlókł z rozmiękłego dołu.
   — Zgubiłeś? To gdzie chcesz  się dostać?
  Wyszedł mu naprzeciw i zastąpił drogę. Nie zamierzał przepuszczać go dalej. Te okoliczności nie sprzyjały pojawieniem się osób trzecich. Jego sine, fioletowe usta zadrżały, jednak trudno było przewidzieć, czy było to spowodowane zimnem czy obawą o własne życie. Coś ukrywał. W powietrzu błąkały się niewypowiedziane słowa, które najwyraźniej szukały pomocy w nowo przybyłym charcie.
  Zakapturzony mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Spoglądał na chłopaka z obojętnym zainteresowaniem, jak mógłby patrzeć weterynarz na kotkę rodzącą dwugłowe kociaki. Jego złote tęczówki lustrowały go, jak laser identyfikujący tożsamości. Zadarł podbródek i delikatnie odchylił głowę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 19.03.16 14:11  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
 Odziany również w płaszcz przybysz, przystanął kiedy zagrodzono mu drogę. Odsłonił głowę, ukazując bladą twarz z mocno widocznymi sińcami pod oczami i kilkoma bliznami wokół jednego z nich. Z przyklejonym, niewinnym uśmiechem nie wydawał się być zagrożeniem. Wątłe, chude ciało skrywane pod obszernym płaszczem, nie mogło na pierwszy rzut oka nowicjusza należeć do jakiejkolwiek siły bojowej. Wyglądał na podróżującego bezdomnego bądź chorego na jakąś chorobę osobnika, który szukał miejsca, w którym mógłby w spokoju skonać.
- Próbuję dotrzeć na Czerwoną  Pustynię. Zgubiłem kompas – wyjaśnił nie spiesząc się. Jego słowa wypływały z bladych warg bardzo naturalnie i bez zająknięcia. Nieznajomy musiał być naprawdę miłym i towarzyskim człowiekiem, gdyż nagle zmniejszył dystans ich dzielący i objął ramieniem blondyna, okręcając się z nim w stronę Shay'a. W międzyczasie splądrował kieszenie chłopaczka, który wytrącony nagłą śmiałością, stracił czujność. Skupiony wzrok przeszywał czarną, zakapturzoną postać wykrzywiając kącik ust w zadziornym uśmieszku, który szybko zniknął.
- A wy co tu robicie? - zacmokał przesadnie, odsuwając się i zmierzając ku wykopanej dziurze. - Och, pogrzeb? - zapytał nawinie, zmierzając ku niemu. Od samego początku on był jego celem, przy którym zwęszył dobre źródło zarobku.
 Cel stał z daleka, przyglądając się z uwagą wolno poruszającemu w jego stronę cieniowi chłopaka. Chart przeczesał targane przez wiatr, niesforne włosy, palcami. Spojrzał na niego spod kurtyny gęstych czarnych rzęs, pod którymi ukryły się dwa brązowe - może nawet czarne - punkciki. Wzrokiem zmierzył całą jego sylwetkę, nie spiesząc się. Wyglądał jakby na wszystko miał czas, a stojąca parę metrów dalej postać, nigdzie mu nie ucieknie. Początkowa maska niewinności prysnęła niczym bańka mydlana. Emanujące poczucie życzliwości wyparowało i pozostało jedynie dziwnie podejrzane uczucie dyskomfortu. Zakiełkowała niespodziewana myśl, że tajemniczy osobnik, którego początkowo wzięło się za zwykłego bezdomnego, może okazać się kimś o morderczych predyspozycjach.
Suche i spierzchnięte usta oblizał koniuszkiem języka, kiedy nagle zerwał się z miejsca i w kilka sekund pokonał dystans ich dzielący. Jeżeli Shay nie zdążył uskoczyć w bok, to został powalony na twardą, zimną posadzkę i zebrał przy tym więcej kilka kilogramów. Hitoshi siadł na nim, trzymając tuż przy jego szyi ostrze. Jednak jeśli mu się udało, to wówczas chłopak zamachnął się na niego długim, ostrym końcem, który swoim kształtem przypominał kosę od Posłańca Śmierci.
Hitoshi złamał dystans osobisty. Przekroczył wszelką barierę wynoszącą od metra do czterdziestu pięciu centymetrów, bezczelnie wdzierając się w sferę osobistą Shay'a. Podobno, Edward Hall, pierwszy wyznaczył związek między relacjami łączącymi ludzi, a odległością jaką utrzymują. Przebił się przez sferę zarezerwowaną dla przyjaciół i bliskich osób, którą on - nieznajomy - naruszył. Nie miał związku z tym najmniejszego poczucia winy. Przyszło mu to z niewiarygodną łatwością i śmiałością, która często ujawniała się jedynie podczas walki na bliskie starcie. W innym wypadku, nie połasiłby się o bliski kontakt fizyczny, w którym w grę wchodziło dotykanie jakiegoś obcego...
- Wymordowany - mruknął pod nosem. Wyczuł swego krzywiąc się z niesmakiem. Spoglądał na niego prawie czarnymi, jak węgiel oczyma, które potrafiły zahipnotyzować, a czasem nawet pozbawić tchu. Czasem nawet w ten dosłowny sposób, gdyż te oczy były ostatnią rzeczą jaką zobaczyła ofiara.
 Sytuacja miała całkiem inaczej się potoczyć, gdyby nie nagły szmer dochodzący spomiędzy niedaleko znajdujących się krzaków. Kątem oka zerknął w tamtym kierunku, a wszystkie zmysły automatycznie wyostrzyły się. Spiął się i z przekleństwem na ustach dojrzał wyłaniającą się bestię. Hienowate stworzenie szarżowało wprost na nich. Niewiele myśląc, złapał za kosę, a drugą ręką łapiąc za łańcuch i wprawiając ostro zakończą na nim końcówkę, w ruch. Czekał aż bestia zbliży się, a on zwinnie uskoczył jej w bok, zarzucając metalową pętlę na szyję i z całej siły szarpiąc ją, dusząc. Bez mrugnięcia okiem powalił potwora, który pomimo braku tlenu starał się walczyć i zmusić do działa. Na próżno. Dopadł go Chart, odcinając mu łeb. Krew trysnęła mu na pobrudzone od błota buty, ozdabiając je pięknym szkarłatnym kolorem.
- Jest ich więcej - rzucił do Shay'a, aby ten szykował się na sporą ilość atrakcji. - Nie chodzą same, a stadami - mruknął, a wówczas z krzaków wytoczyło się całe stado.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 06.04.16 19:05  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Interwencja Losu.

To był moment, kiedy Hitoshi poczuł nieopisany przypływ złości, wściekłości, wręcz szału. Wszelkie zewnętrzne bodźce przestały na niego działać, wszystko dookoła stało się głuche, oddzielone grubą, niewidzialną ścianą. Liczyło się tyko jedno: Niszczyć i zabijać.

Szał wywołany Poziomem E. Czas trwania 6 postów. Bądź do spacyfikowania.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.08.16 21:00  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Krótki, bezduszny świst przeciął spierzchnięte powietrze. Obracająca się, blada twarz blondyna z wyraźnym zaskoczeniem lustrowała sylwetkę swojego dotychczasowego towarzysza. Nie wyglądał na spokojnego. W strugach przeszywającego lodowatego deszczu, jego biała jak pergamin twarz wydała się jeszcze bledsza. Oczy miał zapadnięte, wgłębione. Bał się. Bliskość nieznajomego spowodowała, że zadrżał nieprzyjemnie, nawet nie orientując się, że nowo przybyły pozbawia go paru wartościowych rzeczy z kieszeni.
  Shay nadal stał przy wykopalisku; jak stróż, pilnujący wrót do cennej fortecy złota. Obserwując ich z oddali na krótki moment zmrużył oczy, jak człowiek, który ma problemy ze wzrokiem.
  Rozlewający się po niebie złowieszczy mrok pożarł szare, popielate chmury. Zanosiło się na burze. Wymordowanemu nie spodobało się to przedstawienie. TO dziwne przeczucie uderzyło go jak kula wystrzelona z bliska w twarz. To nie było zwyczajne spotkanie. Nie ufał ludziom. Wymordowanym. Nie ufał nikomu. Spotkanie żywej rozumnej istoty nigdy nie wróżyło nic dobrego. Odchylił głowę, a twardy zarys jego podbródka podkreślił cień rzucany przez samotną czarną chmurę.
  Czas płynął. Każdy krok, jak w spowolnionym tempie odsłaniał prawdziwe intencje nieznajomego. Biała wyimaginowana płachta zasłaniająca jego twarz zaczynała opadać, jak kurtyna po odbytym przedstawieniu.
  — A wy co tu robicie?
  Cisza. Żadnych oklasków. Teatralna scena przerodziła się w stypę. Niewinność Hitoshiego spłynęła wraz z cieknącą strugą deszczu po jego twarzy.
  — Och, pogrzeb?
  Czarne oczy skradającego się napastnika nabrały diabelskiego oblicza; rozbłysły głębią chciwości. Żmij język oblizał suche usta, pragnąć czegoś. Nie pomocy, a łupu.
  Shay ostrożnie sięgnął ręką za swoje plecy. Dotknął palcami rękojeści topora, ale nie poruszył się. Czekał. A może po prostu wiedział, że przegra to starcie?
  Nagłe uderzenie powaliło go na ziemię. Poczuł jak wilgoć pochłania jego zabrudzone szaty i sięga głębiej — aż do jego nagich pleców. Twarde, szorstkie dłonie Shaya wbiły się w mokry, rozmiękły grunt, a złote ślepia zlustrowały z niewiarygodnym spokojem twarz oponenta, który bezceremonialnie przysiadł na jego biodrach. Czarne kosmyki Hitshiego połaskotały go po czole, ale dopiero przytwierdzone zimne ostrze do jego gardła, spowodowało, że wysunął blady język i oblizał suche wargi.
  — A więc to tak wygląda wymordowany znudzony życiem.
  Nie ruszał się. Jego usta były zaciśnięte w cienką linie; powieki przymrużyły oczy. Co nim kierowało? Wyzywająco wpatrywał się w twarz nieznajomego —  prowokował go. Złote tęczówki wgłębiały się w ciemny mrok jego oczu,  a lisie czarne źrenice badały granicę. Jak daleko potrafi się posunąć? Karasawa był spokojny. Zbyt spokojny, czy to właśnie nazywa się zbyt wielka pewność siebie?
  — Bestie!
  Blondyn odskoczył w ostatniej chwili gdy pierwszy dziki zwierz zaszarżował z nieposkromionych traw — zdążył schować głowę w ramionach i osunął  się w tył.
Shay poczuł, że traci bagaż. Podniósł łeb podciągając się na łokcie. Biały kieł nasunął się na jego dolną wargę, a w ust wydobył się niezadowolony, dziki warkot.
  Hitoshi umiejętnie pozbył się jednego z nich. Shay zdążył się podnieść, w głowie układając plan doskonały. Rzucił chciwym spojrzeniem do wykopanego wcześniej dołu. Usta wykrzywiły się do okropnego uśmiechu.
  — Jest ich więcej. Nie chodzą same, a stada---
  — Uważaj! — krzyknął blondyn.
  Kolejny psowaty wyskoczył z przemoczonych traw.
  I kolejny.
  W kilka sekund zebrało się ich sześć. Szły powoli odsłaniając białe, ostre kły.
  Polowały.
  Przerażony chłopak zrobił krok w tył. Nie potrafił złapać tchu. Zlęknionym wzorkiem spojrzal na Shaya, który stał po drugiej stronie wykopu, jak zjawa w najczarniejszych snów. Twarz widoczna nad jego poplamionym płaszczem była maską śmierci.
  — Nie zostawiaj mnie tu. Przecież ci pomogłem! Czego jeszcze chcesz.
  Jęknął i wykrzywił twarz. Jego zielone oczy rozbłysły podkreślone kryształowymi łzami.
  — Przecież coś mi się należy!
  Shay przekrzywił głowę i z uwagą zlustrował jego chudą sylwetkę, dokładnie tak, jakby oszacowywał ilość mięsa na jego chuderlawych kościach.
  — Zrobiłeś już swoje. Zasłużyłeś na nagrodę.
  Jego niski głos zabrzmiał jak grzmiąca, czarna chmura, a może to rzeczywistość zdawała się powoli rozpadać w tej piaskowej maskaradzie?
  — Pokazałeś swoje oddanie. Rodzice byliby z siebie dumni. — Shay niespodziewanie pojawił się za jego plecami i szepnął do jego ucha: — Zajmij się tym kundlem. Pamiętaj nie przestawaj ciąć. A kiedy skończysz, obedrzyj go ze skóry. — Czerwone tęczówki przeszyły sylwetkę Histoshiego, jak dwie roziskrzone iskry. A potem mroczny cień zniknął. Znikał w krzyku jasnowłosego młodzieńca, który z wyciągniętym mieczem zaszarżował na wymordowanego. Zamachnął się tuż nad jego głową, a gdy spudłował uśmiechał się przerażająco.
  Jego oczy były inne. Oddalone. Odległe. Martwe.
  Kolejna błyskawica przecięła kobaltowe niebo. Zagrzmiało i błysnęło. Deszcz przemienił się w ulewę, a gęste krople wody uniemożliwiały dokładne rozpoznanie terenu.
  Gdzieś w oddali słychać było odgłosy warczących bestii. Zbliżały się. Krzyki blondyna, umiejętnie przyciągnęły ich uwagę.
  Zielonooki zamachnął się kolejny raz.
  W strugach przenikającego deszczu, Hitoshi mógł zauważyć wysoką, szczupłą sylwetkę wyskakującą z dołu i biegnąca na zachód. W dłoni trzymała coś świecącego — srebrnego. Przez chwilę mógł się temu przyjrzeć. Wyglądało jak artefakt o niezidentyfikowanym kształcie z małymi...
  Okolica rozjaśniała przez moment za sprawką kolejnej jaskrawej błyskawicy.
  Uciekająca postać nabrała kształtów. Ale lisi ogon i sterczące uszy szybko zlały się z ciemnym tłem teraźniejszości.

...................
UŻYCIE MOCY:
Kontrola umysłu (1/3), odpoczynek (0/4)
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 10.08.16 12:42  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Maska niewinności jaką odziewał się Hitoshi, sprawdzała się świetnie za każdym razem. Z pozoru wyglądający na zagubionego, bliskiego płaczu dzieciaka, zmieniał się w prawdziwą krwiożerczą bestię, która nawet bez działania wirusa potrafiła odebrać życie każdej żyjącej istocie. Obce mu były uczucia litości oraz współczucia. Wyprany z wszelkich emocji, pozbawiony empatii brał to, co uważał za interesujące. W tym momencie pragnął zdobyczy Shay'a. Nie bardzo wiedział nawet czym ona była, jednak skoro nieznajomy zadał sobie wiele trudu z odszukania jej i odkopania, musiała być cenna. A on jako nadworny złodziej musiał to posiąść, choćby miał mu wypruć flaki - co oczywiście zrobiłby z przyjemnością.
Kiedy tylko wyczuł psowate stwory poderwał się z Shay'a tracąc nim całkowite zainteresowanie. Przestał wydawać mu się ciekawym zjawiskiem, gdyż do akcji wkroczyły inne, równie śmieszne zwierzaczki. Zajęcie się stadem hienowatych psów nie należało do zadań wymagających specjalnych umiejętności, raczej klasyfikowały się pod rozgrzewkę bądź trening. Otoczony przez zmory z bagien, sprawnie tańczył im przed nosami, umykając od ostrych jak brzytwy zębów. Kilkoma ciosami pozbył się trzech bestii, na co reszta nie zareagowała entuzjazmem. Hitoshi zadowolony z głodnych spojrzeń, poczuł nagle oblewający go gorąc. Wściekłość zalała jego niewielkie ciało od stóp do głów powodując niesamowity atak szału. Wiedział, że wirus zaczyna taniec zwycięstwa, pogrążając go w czarnych odmętach człowieczeństwa i pchając go w ramiona zezwierzęcenia. Przestał kontrolować się, czuł jak zapada w sen. Zamknął na sekundę powieki, budząc się jako nowa forma. Przerażający uśmiech, rodem z piekielnych obrazów, wykrzywił mu wargi. Nawet hienowate stwory dostrzegając tę zmianę, cofnęły się o krok w tył. Jednak szybko zapomniały o zagrożeniu, kierując się głodem oraz instynktem. Hitoshi zamachnął się kosą raniąc i zabijając z głośnym dziecięcym śmiechem kolejne hieny, które same rzucały się w jego ręce.
Nagle, jedna, najsilniejsza w stadzie, powaliła go na ziemię dociskając chude ramiona do twardego podłoża. Złapał ją rękami za pysk uniemożliwiając tym samym ugryzienie. Nie miał za wiele czasu, parę ogłuszonych bestii zaczynało wracać do siebie. Szaleństwo podpowiadało mu, aby zabić wszystko co się rusza. Za wszelką cenę. Zaczął się śmiać, czując jak buzujący wirus w jego żyłach dodaje mu otuchy w całym tym burdelu. Poderwał szybko głowę i wbił zęby w szyję zwierzęcia, przegryzając tętnicę. Krew chlusnęła na bladą i lekko zabrudzaną od błota twarz, dodając jego postaci jeszcze większej grozy. Obserwator z boku mógł go nazwać szaleńcem i wcale nie pomyliłby się ze swym osądem. Chartem kierowała chęć zabijania, dlatego też odepchnął od siebie martwe ciało kundla i zajął się resztą. Skąpany we krwi obejrzał się za siebie, słysząc nagły ryk wściekłości. Zaślepiony własnym szaleństwem ujął w dłoń rękojeść swojej kosy i zerwał się z miejsca, biegnąc na szarżującego na niego z bronią przeciwnika.
Jeden krok. Drugi. Trzeci. Czwarty.
Koniec. Wbił kosę w pierś chłopaka, samemu przyjmując na siebie cios w ramię. Ale czy to było ważne? Oczywiście, że nie. Ból nie liczył się w tym momencie. Pragnienie zabicia przemawiało głośno, tuszujące wyjące z bólu tkanki. Śmiech Charta rozniósł się echem po okolicy, a rozbawione spojrzenie wbił w martwe tęczówki. Wyciągnął ostrze, spoglądając zafascynowany na sączącą się z krew z klatki piersiowej przeciwnika. Podniósł dłoń i wdarł się długimi paznokciami w płaczący otwór, rozszarpując go jeszcze mocniej.
- Pysznie. - Skosztował obcą krew, oblizując palce. Jęknął z zadowoleniem, następnie pozbawiając chłopaczka głowy. Piękne trofeum. Zerwał się, widząc wcześniej jak Shay ucieka. Szczur zamierzał uciec przed jego piekielną zachcianką. Nie mógł niczemu pozwolić zbiec, dlatego też niczym spuszczony pies ze smyczy, zerwał się w stronę, gdzie widział ostatnim raz Shay'a.
Mężczyzna miał przewagę, ale po stronie chłopaka stał wirus, pchający go coraz mocniej w przód, szepcząc do ucha krwawe melodie. Nieprzerywany bieg, spowodował napięcie się mięśni łydek, a następnie ból. Ból dodawaj mu sił, dlatego też w końcu mógł ujrzeć sylwetkę Shay'a. Oczy zaszły jeszcze większą paranoją, złudzeniem i chęcią mordu. Sprawnym ruchem wyciągnął śmiercionośną broń, wybraną specjalnie do odbierania życia. Końcem zatoczył duże koło nad głową, a następnie rzucił celnie w stronę mężczyzny. Łańcuch obwiązał Shay'owi kostkę, a naprężony, uniemożliwił bieg uciekinierowi i sprawił, że w efektywny sposób zaliczył glebę. Dopadł go kiedy mężczyzna leżał na ziemi. Niczym wygłodniały stwór kłapnął zębiskami przed jego twarzą, najwidoczniej chcąc go żywcem obedrzeć ze skóry.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 28.10.16 21:43  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Przebiegł jeszcze kawałek wyżynnym płaszczem, zaczynając myśleć, że gęsty, smolisty mrok osłonił go na tyle, aby mógł zwolnić. Podczas tej szaleńczej ucieczki spojrzał przez ramię tylko raz, dokładnie wtedy, kiedy czyiś krzyk zlał się z przerażającym skowytem bestii i pamiętał, że nie zobaczył wtedy nic prócz martwych konarów, mijanych nędznych drzew.
  Gdzieś wysoko na kobaltowym niebie zamigotała błyskawica; każdemu rozbłyskowi towarzyszył łoskot gromów, jakby tuż nad jego głową rozstrzygał się westernowy pojedynek.
  Zatrzymał się dopiero na niewielkim nasypie. Wyciągnął zaciśniętą dłoń przed siebie i spojrzał na  trzymany między palcami błyszczący, srebrny medalion. Wpatrywał się w jego szmaragdowy kamień, zafascynowany jego kolorem ale i niemą groźbą. Lisie, złote tęczówki roziskrzyły się, a kolejny poszarpany zygzak błyskawicy, przecinający czarne niebo zostawił srebrny tatuaż na siatkówce jego oczu.
  — Idealny — wyrzęził przez zęby w uśmiechu pełnym pychy.
  Shay zeskoczył ze skraju osuwiska, włosy miał już mokre i przylepione do czaszki, ale to nie było teraz ważne. Jego serce i żołądek oplątała macka chciwości, ściskając tak mocno, że zbiegając po wystających kamieniach, równie dobrze mógł osuwać się po złotym zboczu, uścielonym mieniącymi się wartościowymi monetami i kamieni. Był już na prostej równinie, kiedy poczuł, że coś jest nie tak. Ale ciało zareagowało zbyt późno.
  Coś ciężkiego zakleszczyło się wokół jego nogi. Pułapka na niedźwiedzie. Runął jak długi, jednak upadek na pokłady odczuł jak skok w ciepłą wodę. Ktoś przewrócił go na plecy; te szarpnięcia były słabe i nic nie znaczące. A potem usłyszał tylko warkot — on wystarczył, aby uświadomić go, że ten przeklęty demon wyszedł mu na przywitanie. Przez chwilę wpatrywał się w jego szczękające zęby, niemal oniemiały, nie mogąc uwierzyć w tak potworna głupotę.
  Kolejna jasnoniebieska błyskawica przecięła niebo, rozświetlając sylwetkę Shaya. W tym upiornym przedstawieniu mogło się wydawać, że prowokujący długi uśmiech przecina mu szczękę, dokładnie jakby był zadowolony z faktu, że go dogonił. A zaraz potem dłonie wystrzeliły w przód, a palce zacisnęły się na ramionach Hitoshiego; były sztywne i zimne jak palce topielca, którego ciało zbyt długo przebywało na lodowatym dnie. Złapał go, szarpiącego się i wijącego, odpychając od siebie. Przyczepiony do jego nogi balast pociągnął go za wymordowanym, a kiedy znów znalazł się przy nim, chwycił go za szyje, jednak jego szalejące ciało było silne. Silniejsze niż przypuszczał. Oboje stoczyli się z nasypu na sam dół, tłukąc się i szarpiąc, a kiedy upadli Shay zerwał się na nogi — tak szybko jak tylko mógł — i otarł cieknąca krew z wargi. Cofnął się stawiając między nimi niewidzialna barierę, która zamierzał utrzymać tak długo jak będzie trzeba. Sparszywiałe uszy położyły się w czarnej, przemokniętej czuprynie. Mięśnie twarzy napięły się.Zacisnął wargi i spojrzał na Hitoshiego tak, jak patrzy się na kogoś, kto proponuje otwarcie nowego konta bankowego. Wyczekująco, niemal z zaciekawioną miną. Zagrożenie minęło, sytuacja została opanowana.
  — Ty przeklęty pokurczu — uśmiechnął się łagodnie, z łatwością można było sobie wyobrazić ten sam łagodny uśmiech na moment przed złamaniem czyjegoś karku. — Gdzie zgubiłeś swojego przyjaciela? — Przechylił głowę i zmierzył go wzrokiem. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. — Nie wiedziałem, że tak ochoczo łakniesz mego towarzystwa. Wybacz rozczaruje cię. Między nami nie zaiskrzyło .
  Hulający wiatr przeszedł w gwałtowny i porywisty huragan. Wpadał na nich z każdej strony, skacząc i wirując, uderzając w ich wilgotne ciała. Shay zmrużył oczy wpatrując się w leżąca na ziemi postać, dopiero teraz — w kolejnym oświetlanym błysku błyskawicy — dostrzegając coś co wywołało drgnięcie jego wargi i wyraźny niepokój ledwie widoczny w mrocznych źrenicach.
  Chusta. Była zawinięta wokół nadgarstka. Żółta. I choć teraz brudna, i obłocona, rozpoznał ją. Rozpoznałby ją nawet w beznamiętnym czarnym koszmarze swojego ostatniego snu.
  Syknął z wyraźną odrazą i zadarł podbródek.
  — Czego chcesz? Jeśli niczego konkretnego, to spieprzaj. Dobrze ci radzę.

...................
UŻYCIE MOCY:
Kontrola umysłu (1/3), odpoczynek (1/4)
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 29.10.16 1:32  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Ingerencja Losu

Jesień, to pogoda sprzyjająca przeróżnym wirusom i bakteriom. Niestety, Shat nie zdołał się odpowiednio zabezpieczyć, więc choróbsko dopadło i jego. W pewnym momencie zaczął czuć się słabo, brzuch przeszył ból, a w jego następstwie pojawiły się wymioty i biegunka.

Shay choruje na zatrucie pokarmowe
Choroba będzie trwała przez 2 sesje. Sugerowane nawadnianie organizmu.
Po zażyciu leku postać będzie osłabiona przez jedną sesję (potem nastąpi wyzdrowienie)
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 22.09.17 1:04  •  Wichrowe szczyty. - Page 8 Empty Re: Wichrowe szczyty.
Silny, zimny wiatr gwizdał głośno, próbując przebić się przed gęste zalesienia znajdujące się gdzieniegdzie na tym wyżynnym terenie usłanym masą pagórków i wzniesień. Zhan Crane nie odczuwał jednak różnic temperatur, siedząc na skraju jednych z zielonych wysepek z dala od piachu, z dala od jakiejkolwiek żywej duszy, więc chłód bijący po nieładnych, wyczuwalnych pod palcami zabliźnionych ranach na odsłoniętych plecach, gdzieniegdzie przyozdobionych czarnymi, lśniącymi łuskami. Przed sobą miał pozostałość po cywilizacji rozjaśnionej, rozkładający się wieżowiec, odzyskany z rąk człowieka przez naturę, obrośnięty swawolną roślinnością. Był tym samym co ta ruina, w którą wpatrywał się bezustannie, czymś co zupełnie nie pasowało do otaczającej go rzeczywistości, a to wrażenie zdawało się coraz to bardziej namacalne z każdą kolejną sekundą i następną myślą przewijającą się w jego wyzwolonym, posępnym umyśle. Już wieki temu nie posiadał aż tak wielkiej swobody w tym ciele, które niegdyś wydawało się jego, lecz po stu latach, jak się dowiedział, stanowił jedynie zbitek kości, złączonych tkanek, które powinny być martwe dawno temu. Trawiony skrupulatnie przez gruźlicę w stanie zaawansowanym, za późno wykrytą, powinien być martwy, lecz to nie choroba płuc go zabiła. Crane wiedział czyja to sprawka, doprawdy niezwykle samolubna i obrzydliwa w swej naturze, lecz nawet po takim czasie, z urywkami wspomnień z najrozmaitszych miejsc niczym z filmów dwojakiej, niezrozumiałej treści, nie był zdolny pojąć motywów tejże jednostki.
Pianista okrzyknięty niegdyś mianem najbardziej utalentowanego wśród swego pokolenia, jak na parszywe zrządzenie losu — poza ulotnymi wrażeniami, że kojarzył coś, nie posiadał żadnego konkretu, ani tym bardziej pomysłu, gdzie też został uprowadzony. Dezorientacja towarzyszyła mu niemal tak wiernie jak pies-przybłęda, któremu okazało się odrobinę serca. Bardziej miażdżąca jednak okazywała się świadomość, że ręce miał splamione krwią ręce — w formie metaforycznej, rzecz jasna, choć nawet i bez tego drżały mu palce, a żołądek okręcał się wokół własnej osi, stopniowo podchodząc do gardła, wywołując nudności i uciążliwe zawroty głowy. Może i nie jadł od dłuższego czasu, ale wcale nie miał ochoty na jakąkolwiek konsumpcję, podejrzewając, że niebawem treści żołądkowe ujrzałyby światło dzienne. Niestety było w tym wiele prawdy. Podobnych emocji na szczęście nie wzbudzał w nim szkielet ożywionego ptaka, do którego musiał się jednak siłą rzeczy przyzwyczaić. Zwierzątko to co jakiś czas domagało się uwagi uderzając czaszką o wierzch dłoni Zhana. Czarne rękawiczki leżały na przykurzonych przez piach i poobdzieranych gdzieniegdzie ciemnych spodniach.
Niewątpliwie daleko mu było do jego kwadransowych ocknięć na długiej linii czasu na przestrzeni minionych stu lat, choć nawet w tych przebłyskach nie bywał sobą w pełni tego słowa znaczenia. Dotykany wówczas kumulacją emocji wszelakich doświadczał stale afektu fizjologicznego, by potem zniknąć stłamszony przez wysokie stężenie wirusa X. Gorzka rzeczywistość nie pozostawała obojętna dla pianisty, lecz wciąż pozostawało wiele niewiadomych w obliczu jego rozgoryczenia, poczucia zdrady i narastającego wstrętu względem samego siebie. Dźwięk gwiżdżącego wiatru, widok natury i odgłosy zwierząt nie były w stanie zagłuszyć jego wewnętrznej tragedii.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 8 z 19 Previous  1 ... 5 ... 7, 8, 9 ... 13 ... 19  Next

 
Nie możesz odpowiadać w tematach