Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Do celu prowadzą solidne, kamienne schody, pnące się po całkiem sporym wzgórzu. Na ich szczycie znajduje się średnich rozmiarów świątynia, gdzie każdy, kto znalazł się na festynie, może złożyć swoje prośby bóstwom.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

POCZĄTEK KONKURSOWEGO WĄTKU

Mmmghnn... Hm. Chyba znów urżnął się ze Sleiem w trzy dupy. Całe ciało go bolało, włącznie z głową. Głównie z głową. No i w tyłek coś go uwierało.
Skrzywił się lekko, kiedy słońce wyszło zza chmur, raniąc nadwrażliwe oczy intensywną czerwienią podświetlonych powiek. Prędko zasłonił twarz ręką, starając się odemknąć sklejone ropą ślepia.
Zielony. Dużo zielonego. Jakieś drzewa. Fragment fikuśnego dachu. Coś drewnianego tuż obok.
Powoli dźwignął się do siadu. Ołów w głowie. Dużo ołowiu. Niemrawo rozglądnął się dookoła. Zamrugał raz. I drugi. I dziesiąty. Szczęka mu trochę opadła.
Że csssoooooooo???
To raczej ni chuja nie wyglądało na Desperację. No chyba że w czasie jego nie-życia zdążyła wyrosnąć tam świątynia. Ś w i ą t y n i a.
Zerwał się na nogi. Zgiął się w pół. Głowa-ołów.
Gdzie go do jasnej anielki wywiało?
Kolejny rozpaczliwy obrót dookoła. Po karku spłynęła mu fala zimnego potu.
Wiedział g d z i e. Nie wierzył w to. Ale wiedział.
W cipę jeża, toż to M-3.
Zerknął na stertę poustawianych wzdłuż ściany skrzyń, z których się podniósł. Popatrzył po sobie. Obmacał twarz.
I oczywiście nie miał maski.
Sziet.
Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet. Sziet.
Mina wyrażająca chęć rzucenia się z klifu.
- Ależejakczemu.
Zastygł w dramatycznej pozie, orientując się nagle, że nie jest sam. Tuż obok stał jakiś rudowłosy berbeć, na oko dziewczynka, spokojnie mlaskająca niebieską gumę do żucia. Te rakotwórcze barwiące, od których syfiła się cała morda. W ręce trzymała balonik w kształcie jednorożca i mały wiatraczek. Duże oczy wpatrywały się wprost w niego.
- Jest Pan wariatem?
Przekrzywiła lekko główkę, gapiąc się na niego badawczo.
- E?
Latorośl spokojnie powtórzyła pytanie.
Albert podrapał się po głowie, a następnie skrzyżował ręce na piersi, uśmiechając się do niej bezczelnie.
- A i owszem maleńka. Mogę z dumą orzec, iż jestem absolutnie stuknięty.
Dziewczynka pokiwała poważnie głową, okręcając balonik wokół własnej osi. Po jakichś dziesięciu sekundach zbliżyła się o krok, potem o dwa, a następnie przydreptała całkiem blisko Steve'a, ofiarowując mu swojego dmuchanego przyjaciela. Blondyn wpatrzył się w puste ślepia jednorożca.
- Że to je niby dla mnie? No dobra.
Wziął od niej balonik, a młoda cofnęła się trochę, pomachała mu i zniknęła za rogiem. Albert jeszcze chwilę stał i gapił się na elewację budynku. Następnie owinął sobie najnowszy nabytek wokół nadgarstka, wbił ręce w kieszenie i z wolna ruszył w stronę wejścia do świątyni. Trwał chyba jakiś festyn, było sporo ludzi.
Rozejrzał się obojętnie po nieznajomych twarzach. Zapach. Smaczny zapach. Obejrzał się.
Obożeczytostoiskozpieczonymikalmarami?
Wciągnął ślinę z powrotem do pyska i raźno podreptał za nosem. Chwilowo postanowił się nie przejmować absolutnym brakiem gotówki.
'Dont let your dreams be dreams. JUST DO IT! Make your dream come true.' Czy jakoś tak.


Ostatnio zmieniony przez Steve dnia 29.08.15 21:10, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Na wszystkie zastępy anielskie, co my tu robimy, Hope?
Wilk nie był zadowolony. Jego niski pomruk zakrawający o warkot był tego idealnym dowodem. Anioł stał nieruchomo na uboczu, wpatrując się w mijających go ludzi. Nie podobało mu się to wszystko. Jego obecność w tym miejscu, fakt że ludzie raz po raz obracali się w jego stronę przyglądając podejrzliwym wzrokiem. Nie było to zresztą niczym dziwnym. Pojawienie się Hope'a w mieście, było równoznaczne z pozbyciem się otaczających go nienaturalnych cieni. Sam ten fakt sprawiał, że raz po raz przez całe jego ciało przechodziło nieprzyjemne mrowienie, dlatego też pierwszą rzeczą którą zrobił było zaopatrzenie się w jedną z najobszerniejszych bluz jakie mógł znaleźć. Naciągnął kaptur na głowę najmocniej jak się da, zasłaniając większą część twarzy. Jedynie jego usta, wiecznie nieruchome, zatrzymane w beznamiętnym wyrazie przyciągały niektóre spojrzenia. Nie były one pozytywne. Większość brała go za osobnika spod ciemnej gwiazdy, który tylko czekał, by porwać jedną z ślicznie ubranych dziewcząt i zaciągnąć jak najdalej od rodziców, czy też znajomych.
Takie jest nasze zadanie. Zbyt wielu ludzi w jednym miejscu, mamy ich pilnować.
Jeden podopieczny nam nie wystarczy?
Tym razem wilk nie mógł powstrzymać warkotu. W obojętnych oczach Hope'a błysnęła jakaś chłodna nuta.
Spokój. Mi też się to nie podoba.
Nie możesz całej nocy przestać pod jednym drzewem, Hope. Wejdź pomiędzy nich, podziwiaj ich zepsucie.
Kruk rozkrakał się szyderczo, zaraz umilkł jednak gdy Wilk skierował swą uwagę w jego stronę, racząc go przerażającym charkotem.
Powiedziałem spokój.
Upomniał walczącą dwójkę i odepchnął się plecami od drzewa, ruszając bardzo powoli w stronę tłumu. Starał się trzymać bardziej z boku, by uniknąć możliwości zetknięcia z kimś ramieniem. Ledwo udawało mu się powstrzymać cisnące na usta skrzywienie. Zbyt wielu ludzi. Zbyt głośno. Nie chciał tu być.
Nagle ktoś wpadł na niego prawie się przewracając. Zupełnie automatycznie przytrzymał sprawczynię ratując ją przed upadkiem. Niska dziewczyna o wielkich czarnych oczach spojrzała na niego z przestrachem, ściskając nerwowo swoją piękną, kremową yukatę w kwiaty sakury.
- P-przepraszam, nie patrzyłam gdzie idę. - wyjąkała nerwowo, mrugając raz po raz, zupełnie jakby miała się rozpłakać. Hope uniósł nieznacznie głowę, by obdarzyć ją znudzonym spojrzeniem i rozprostował palce, zabierając rękę z jej ramienia.
Wytrzyj ją.
Wytrzyj.
Powstrzymał odruch zaciskając pięść na ułamek sekundy. Zaraz się rozluźnił, odzyskując panowanie nad sobą.
Gdy tylko wzrok dziewczyny padł na jego twarz, oblała się rumieńcem.
Ziemskie dzieci są tak niemądre.
Wiemy to od dawna.
Ona chce się z tobą parzyć, Hope.
Nie będziesz bezcześcił mojego umysłu swoimi bezwstydnymi myślami, Fang. Ostrzegam cię.
Wilk wycofał się, gdy Hope zagrzmiał w wyraźnie karcący sposób, nakazując mu milczenie.
Przeniósł swój wzrok na ludzką dziewczynę i skinął jedynie głową, wymijając ją. Wpatrywała się w jego plecy poruszając raz po raz ustami.
- P-Przepraszam! - złapała go za rękaw, momentalnie zatrzymując w miejscu. Odwrócił się w jej stronę mierząc ją chłodnym spojrzeniem. - J-ja... to znaczy... jesteś źle ubrany.
Wyjąkała czerwieniąc się jeszcze bardziej niż chwilę temu.
Źle ubrany?
Wyróżniamy się, nieświadomy aniele. Rozejrzyj się.
Poszedł za radą Kruka, zerkając w bok. Większość faktycznie nosiła te dziwne tradycyjne stroje. Czyżby dlatego tak dziwnie się na niego patrzyli?
- Nie lubię festynów. - odezwał się w końcu, a dziewczyna zasłoniła usta dłonią. Powachlowała się parę razy, kręcąc głową jakby miała jakiś atak.
- Pomogę ci. Znam się na tym, naprawdę. - zbierając się na odwagę, pociągnęła za sobą biednego anioła, który zdobył się jedynie na zabranie ręki z jej uścisku. Zdusił w sobie westchnięcie i ruszył za nią w stronę jednego ze stoisk.
- Witajcie, witajcie w kąciku Baltazara. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. - złowieszczy śmiech sprzedawcy zdecydowanie mu się nie spodobał. Dziewczyna uśmiechnęła się jednak w odpowiedzi i momentalnie zaczęła przekopywać się przez ubrania z wyraźnie zaciętą miną.
- To! Ta będzie idealna. - wyciągnęła czerwoną męską yukatę, przykładając ją do torsu Hope'a. Anioł cofnął się o krok unikając jej dotyku i zmierzył ubranie krytycznym wzrokiem.
- Nie założę tego, dziecko. - dziewczynie momentalnie zrzedła mina, zaraz złapała jednak inną - białą z czarnym pasem i wcisnęła mu w dłonie.
- Dalej, przymierz! - gdzie się podziała ta niewinna, zarumieniona dziewczynka? Pokręcił głową niechętnie, zamierzając odrzucić jej propozycję. Jej obecność była męcząca, powinien się oddalić, póki miał szansę.
Załóż to, Hope. Musimy się wtapiać w tłum, przyciągamy spojrzenia.
Zamarł w bezruchu. W końcu odwrócił się i zniknął w przebieralni, przez chwilę bawiąc się ze strojem. Założenie go nie było takie proste, koniec końców udało mu się go jednak odpowiednio ułożyć. Spojrzał na swoją niewzruszoną twarz, teraz całkowicie wyeksponowaną. Nie podobało mu się to. Nie miał jednak wyjścia.
Wyszedł z przymierzalni i wręczył sprzedawcy zapłatę. Dziewczyna zaraz znalazła się u jego boku z twarzą tak czerwoną, że przypominała pomidora.
- Wiedziałam, że będziesz wyglądał dobrze, ale nie że aż tak...
Sięgnęła po jego ramię, cofnął się jednak o krok.
- Dzieli nas zbyt duża różnica wieku, moje dziecko. Jestem wdzięczny za twą pomoc, niemniej ten wieczór chcę spędzić w samotności.
Dziewczynie momentalnie zrzedła mina.
- Nie wyglądasz na dużo starszego... - powiedziała cicho wyraźnie przygnębionym tonem, skinęła jednak głową smutno i odeszła w końcu zostawiając go samego. Hope wyprostował się i rozejrzał dookoła. Wodzących za nim spojrzeń nie ubyło, lecz tym razem głównie ludzkie dziewczęta szeptały pomiędzy sobą rzucając mu ukradkowe spojrzenia. Gdy odwzajemniał któreś z nich, pokrywały się delikatnym rumieńcem i czym prędzej umykały w bok.
Patrzą na nas.
Spójrz tam, Hope.
Obrócił głowę w prawo. Jego wzrok padł na wielkie stoisko z tradycyjnymi maskami japońskimi. Tak, tego właśnie potrzebował. Ruszył w tamtą stronę, a miętowe kosmyki podskakiwały nieznacznie raz po raz, w końcu uwolnione spod ciężaru kaptura bluzy.
- Jak mogę ci pomóc młodzieńcze? - sprzedawca posłał mu szeroki uśmiech rozkładając dłonie. Hope posłał mu krótkie spojrzenie i przejechał wzrokiem po wszystkich zebranych przedmiotach.
W końcu jego wzrok padł na zwierzęce kształty. Kruk, wilk, lis, pies, kot, smok... maski w przeróżnych kształtach rzucały mu cwane spojrzenie, wręcz prosząc o to by sięgnął po jedną z nich. Podszedł bliżej i uniósł dłoń, zatrzymując ją w odległości paru centymetrów od wystawy. Którą powinien wziąć?
To oczywiste, Hope. Weź wilka.
Nie rozśmieszaj mnie. Jeśli coś jest warte noszenia to tylko i wyłącznie kruk!
Kruki są warte wyłącznie zostania moim obiadem.
Najpierw musisz nas złapać, przerośnięta kupo futra.
Wściekły warkot wypełnił jego umysł, gdy wilk zaatakował myślą kruka, a ten umknął przed nim zwinnie zamykając się w odrębnej części świadomości Hope'a.
Anioł sięgnął po maskę wilka spokojnym ruchem.
NIE TA.
Jego palce zacisnęły się na masce lisa. Znieruchomiał wpatrując się w swoją dłoń jakby była jadowitym wężem. Jego ręka skręciła sama pod wpływem głosu, którego nie rozpoznał.
- Więc ta? Świetnie, świetnie. Będzie do ciebie pasować, chłopcze.
Nie odpowiedział. Podał ją w milczeniu wraz z pieniędzmi, zaraz naciągając na twarz.
Powinieneś był wziąć wilka, Hope.
Rzucił Fang wyraźnie urażonym tonem, wycofując się wgłąb jego umysłu. W końcu cisza. Odszedł ze stoiska, ledwo przeszedł jednak parę kroków, gdy mała dziewczynka podbiegła do niego wciskając mu lampion w dłonie z szerokim uśmiechem.
- Dla Pana Lisa. Może Pan go zapalić w świątyni! - powiedziała szybko z wypiekami na policzkach i pokazała palcem na miejsce, o którym mówiła, zaraz machając mu dłonią i odbiegając w swoim kierunku. Anioł stał w miejscu próbując zrozumieć co się właśnie stało.
Nigdy więcej nie pójdę na festiwal.
Był zmęczony. Jego tolerancja innych istot spadła do zera, powoli przechylając się w stronę ujemną. Obrócił w dłoniach czerwony lampion i ruszył w stronę świątyni, którą wskazała mu dziewczynka. Cóż innego miał począć?
Idąc w stronę świątyni, kolejna sylwetka przemknęła tuż przed nim, wyraźnie kierując się w stronę stoisk z jedzeniem.
Hope nie zdążył zareagować w odpowiednim momencie i zderzył się z mężczyzną ramieniem. Spowolnił na chwilę i strzepnął jakiś niewidzialny brud z ramienia, w miejscu, w którym dotknął nieznajomego, jakby nigdy nic ruszając dalej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Chodź, pokażę ci Nibylandię.
Nigdy nie widziała tyle entuzjazmu na twarzy jednookiej. Złapała ją wtedy za rękę. Złapała ją za rękę, a Kosiara nie mogła nic zrobić. Mówili jej o motylach w żołądku. Mówili, że warto je zapijać najmocniejszym spirytusem, żeby szybko zdechły, nim wylecą dupą. Gdy czuła skórę kobiety na własnej wiedziała już, że to nie były motyle. To nawet nie były ćmy, a pieprzone pterodaktyle starające się rozorać jej trzewia i wydostać na wolność. Najgorsze jednak było to, że nie mogła ich uciszyć, bo Lucky nie zgadzała się na używki. Nawet na małego kiepa wywracała okiem, robiąc zabawne, a zarazem przerażające miny.
Lipsum skapitulowała. Poszła za nią.
Dziura w murze była pierwszym krokiem. Wchodziła ostrożnie. Kazali jej zostawić Tavora na zewnątrz żeby nie rzucać się w oczy. Czuła się jak bez ręki. Teraz jeszcze bardziej do siebie pasowały - dwie kaleki idące na podbój Miasta. Gorzej jak napadną je mutki albo spece. Wtedy ich nie obroni, bo w kieszeni miała tylko małą pukawkę, której po kilku strzałach skończą się naboje. I zostanie ten śmieszny scyzoryk Luki, z którym nawet spała.
Gdy tylko weszła do Miasta, do tego cholernego miasta, w którym podobno psy szczekają dupami, a wszyscy mają jedzenie i piwo za darmo, coś na nią napadło. Z głośnym kurwaaa wyskoczyła do przodu, łypiąc groźnie dookoła. Zerwała z twarzy to co się do niej przyczepiło, zdzierając z muru grubą warstwę bluszczu. Korzenie i ziemia wylądowały jej na głowie. Zbluzgała je. Przeklęte chwasty. Słysząc jasny śmiech jednookiej przetarła twarz, uśmiechając się niepewnie, ale nic nie powiedziała.
Lepiej się nie odzywaj.
Tak jej powiedziała nim tu przyszły. Miała zamiar słuchać, przynajmniej na razie. Nigdy nie była w Mieście, ale pewnie wszyscy byli piekielnie mądrzy. Pieprzeni erudyci. Pewnie używali serwetek i myli zęby. A do tego mówili poproszę i pili herbatę. Nie lubiła herbaty. Ale lubiła Lukę, która już ciągnęła ją dalej, tam, gdzie lazło najwięcej ludzi, wszyscy wystrojeni i uczesani. Nie pasowała tam ze swoją obdartą koszulką na chudej klacie i burzą czarnych włosów. Nie pasowała tam ze swoimi kaprawymi oczkami po wczorajszej libacji. Nie pasował tam bąk, którego puściła cichaczem, póki jeszcze nikt nie zwracał na nią uwagi. Zatuszowała go chichotem. Taka cwana szuja.
Przed nimi wyrosła góra. Nie Smocza, nie Shi. Tej góry nie znała, ale wszystkie wyglądały tak samo. Z wyjątkiem schodów. I świateł. I budynku na szczycie. I jeszcze tych wszystkich drzew, które zasłaniały widoki i ewentualne zagrożenie. Nie podobało jej się to miejsce. Było pełne czystych ludzi. Ta, pieprzonych konfidentów.
Poczekaj tu na mnie.
Jak zwykle nadpobudliwa, poszła szukać czegoś do jedzenia i zimnego piwa. Gdyby były razem to by jej pewnie nic nie sprzedali. A Kosiara by im zajebała w odpowiedzi. Tak by się skończyła impreza. A tak to stała i czekała, na środku ścieżki, odpychana i przesuwana przez ludzi.
A weź spierdalaj, fagasie, pomyślała, gdy jakiś łoś w masce lisa prawie jej nie przewrócił. Jakąś kobietę z dzieckiem potrąciła łokciem, gdy ta na nią wpadła. Dwójka dzieci uciekła z krzykiem gdy spojrzała na nie, a jej rozdęte nozdrza upodobniły ją do prawdziwego smoka. Chyba powinna wyjść z tego tłumu. Luka ją znajdzie.
Nie było to jednak takie proste. Stawiając pierwszy krok, nurt mieszkańców pociągnął ją kolejne pięć do przodu, a potem następne dziesięć. Może więcej, ale ciężko było jej się doliczyć. Nim się obejrzała, drzewo obok którego stała już niemal zniknęło w tłumie.
Trudno, znajdę ją.
Trzy krótkowłose przewinęły się przed jej oczami. Wszystkie wyglądały jak Lucky. Wszystkie miały dwoje oczu.
Albo i nie.
Błądziła dalej, powłócząc nogami, albo starając się to robić. Czuła zapach jedzenia i dzięki swej mocno rozwiniętej dedukcji (sic!) stwierdziła, że pewnie tam właśnie jest jednooka, że tam może kupować im jedzenie.
Nagle pomiędzy ludźmi pojawił się latające koń z różową grzywą. Szamotał się na prawo i lewo, starając zerwać z czegoś co pewnie było uwięzią. Pewnie usłyszałaby rżenie, ale ludzie byli za głośno, śmiali się i rozmawiali.
Zaczęła się rozpychać, prawie biec. W końcu dopadła do konia. Złapała za sznurek i pociągnęła. Zauważyła rękę i mężczyznę do niej przytwierdzonego. Wyglądał znajomo.
- O kurwa, Drewniak. - Musiał ją usłyszeć. Puściła linkę i spojrzała na niego uważniej. Dziwnie było go widzieć bez maski. - Co ty tu robisz?
Może Lucky jego też zaprosiła na randkę? Ilu jeszcze?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dobra. Brak gotówki jednak mógł być przeszkodą. Szczególnie i przede wszystkim w miejscu tak ociekającym komercją, jak M-3. A może jedynym? Ciężko było wyczuć w ówczesnym świecie. Od kiedy wszystko się popieprzyło i ludzie przystosowali się do życia w probówce.
Krok. Krok. Krok. Zastój. Pociągnął nosem jeszcze raz.
Kiedy ostatnio jadł pieczonego kalmara?
Sapnął cicho i z nową werwą ruszył na stoiska, nie będąc świadomym iż trajektoria jego ślizgu po żwirowej alejce przetnie się z torem chodu jakiegoś kolesia w lisiej masce. Rezultat? Obaj boleśnie zderzyli się barami, lecz zanim blondyn zdążył wystosować odpowiednie przeprosiny czy przekleństwo, facet oddalił się w bliżej nieznanym Albertowi kierunku.
- Sorry gościu! Nie patrzyłem gdzie idę - rzucił za nim, a następnie skierował się w stronę miejsca docelowego.
Kalmary. <3
Wow. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział tyle jedzenia. W dodatku wszystko było kolorowe i ładnie opakowane, jedzenie przyrządzane na gorąco piekło się na prawdziwych rusztach, albo też smażyło na przenośnych kompleksach kuchennych. Wszystko dookoła było czyste, nie licząc walających się gdzieniegdzie śmieci, które też, nawiasem mówiąc, wydały się Steve'owi nadzwyczajnie sterylne. I ludzie też. Ludzie szczególnie.
On też taki był? Bo teraz, patrząc na to wszystko, czuł się jak przeżarty rdzą.
Wzruszył ramionami, kulturalnie stając w kolejce do upatrzonych kąsków. I owszem, nadal nie miał gotówki.
Co robić, co robić?
Wpadł na najprostszy i jednocześnie najgłupszy z pomysłów. Bo skoro nie można czegoś kupić, a tym bardziej dostać za free...
Rozejrzał się dookoła, jego wzrok padł na leżącą na jednym z blatów zapalniczkę. Musiała być używana do podpalania grilli czy innych rozżarzonych sprzętów. Blondyn uniósł nieznacznie brwi w nagłym olśnieniu i opuściwszy kolejkę przeszedł spokojnie między stoiskami, po drodze zręcznie zgarniając niewielki przedmiot ze stołu. Teraz wystarczyło jedynie stosunkowo blisko poszukać sobie ofiary. Uśmiechnął się półgębkiem, dostrzegając stojącą w kolejce damulkę, wystrojoną w niezbyt korzystną, upstrzoną cekinami yukatę w kolorze fuksji. Z łatwością można ją było wyłowić z tłumu, chociaż nie była specjalnie wysoka. Chyba że wszerz.
Udał, że podziwia wystawione nieopodal maski, następnie odwrócił się i zamachał do randomowego, zmierzającego w stronę stoisk przechodnia. Ruszył w jego kierunku, przy okazji podpalając różowej kobitce rękaw yukaty. Sztuczny materiał, jeszcze zanim się zajął, rozprzestrzenił wokół wyjątkowo drażniący swąd, z ubrania puściła się cieniutka wstęga czarnego dymu. A zaraz potem był wrzask. Cudowny, rozpieprzający bębenki wrzask grubego babsztyla, który zidentyfikowawszy źródło przykrego zapachu, począł komicznie podrygiwać, wymachując płonącym rękawem na lewo i prawo. Właściciel stoiska z jedzeniem otrząsnął się z szoku, jaki wywołała u niego zabójcza dawka decybeli, po czym porwawszy gaśnicę, rzucił się fuksji na ratunek. W tłumie zapanowała lekka szamotanina, przeplatana okrzykami sprzedawcy, łkaniem różowej landryny, przekleństwami potrąconych przez nią ludzi oraz zawodzeniem małego, uwiązanego do drzewa pieska chihuahua.
Cóż, a Stefek? Stefek hopsał sobie radośnie w stronę świątyni, trzymając w ręku trzy nadziane na patyki kalmary, które zwinął, korzystając z wywołanego przez siebie zamieszania. Czwarty sterczał mu z lubieżnie wykrzywionych ust, z których wydobywała się jakaś skoczna melodia. I być może zdołałby zakończyć ją radosnym 'hm-hm-hmmmmmm~!', gdyby nie czyjaś kończyna, uparcie napastująca jego jednorożca oraz zakazana, ale najwyraźniej wcale znajoma morda.
Niech go spec w jaja kopnie, jeśli to nie była Kosiara.
- Drewniak..? - mruknął pod nosem, gmyrając małym palcem w uchu. Wepchnął sobie do ust kolejnego kalmara i zlustrował kobietę od stóp do głów.
- No siema. I powiem ci kurwa, że właśnie miałem cię o to samo pytać. Bo przysięgam ci na siuśka jezuska, nie pamiętam.
Podrapał się wolną ręką po głowie, wypluwając kolejnego patyka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

"Sorry gościu! Nie patrzyłem gdzie idę."
Mimo, że słowa dobiegły jego uszu, Hope nijak nie zareagował. Wcześniej nie przepraszał i teraz też nie zamierzał. Nie żeby przywiązywał jakąś specjalną uwagę do tego krótkiego zderzenia, poza drobnym faktem, że nadal czuł nieprzyjemne mrowienie w miejscu, gdzie zetknęły się ich ramiona. Pomimo noszenia maski i skrytego przed ludźmi oblicza, nie pozwolił sobie jednak na jakiekolwiek skrzywienie, choć co parę sekund podnosił dłoń, by ponownie przeczyścić rękaw, zupełnie jakby raz po raz brudził się na nowo pod wpływem przelotnego dotknięcia.
Niczego tam nie ma, Hope. Zostaw to.
Będzie jeszcze długo.
Słowa Wilka uspokoiły go jednak. Opuścił w końcu dłonie, dając sobie spokój z ciągłym oczyszczaniem ubrania i rozejrzał dookoła szukając jakiegoś punktu, w którym mógłby się zatrzymać przy świątyni.
Wybrał w końcu jedną z kolumn, przy której z jakiegoś powodu nie gromadzili się ludzie. Cóż, większość podążała od razu by się modlić, bądź zawieszać na pobliskim drzewie karteczki z wróżbami pomyślności na najbliższy czas.
- Uwaah, mam duże szczęście!
- Szczęściara, ja trafiłem pecha. - dwójka nastolatków szła obok siebie z minami świadczącymi o zupełnie różnych nastrojach.
- Chodź, podzielę się z tobą moim. A potem pójdziemy znowu do świątyni, żeby odwrócić twoje nieszczęście. - wesoły śmiech wżynał się w zakamarki jego umysłu niczym noże. Odwrócił od nich wzrok i skierował go z powrotem na tłum, tym razem nie skupiając się na nikim konkretnym.
Fant, fant, fant.
Czuję.
Hope, głód. Wyżera nas od środka, powinniśmy coś zjeść.
To ciebie wyżera, padlinożerco bez ofiar. Nie czuję podobnej potrzeby.
Kiedy ostatni raz jedliśmy, Hope? Nie opieraj się, to normalne.
Zjemy po powrocie do Edenu.
Nawet nie wiemy kiedy tam wrócimy, uparty opierzony aniele.
Wrzask.
Wrzawa podniosła się kilkanaście metrów dalej zwracając uwagę ludzi. Hope wyprostował się patrząc w tamtym kierunku, widząc że spokój stoisk, obok których przechodził jeszcze jakiś czas temu, został zmącony.
Sprawdźmy co się dzieje.
Wiecznie żądny sensacji.
Ładnie pachnie, Hope. Coś się pali.
Pociągnął nosem ruszając w kierunku, z którego większość ludzi postanowiło uciekać. Irytujące ujadanie małego psa przyprawiało go o ból głowy, uparcie go jednak ignorował stając przed stoiskiem. Wpatrywał się w milczeniu w szlochającą na ziemi kobietę, szarpiącą rękaw swojego ubrania  przy stoisku z kalmarami.
Chcę to, Hope.
Morskie stworzenia. Obrzydlistwo.
Dwie zupełnie sprzeczne potrzeby kłóciły się w nim zarówno namawiając do kupna smakołyku, jak i odradzając podobny pomysł. Z drugiej strony, przecież nie był głodny.
Stał tak zastanawiając się nad odpowiednim wyjściem, wodząc wzrokiem po wszystkich stoiskach.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Że też wcześniej nie zauważyła, że był to koń chaosu i zamieszania. Tam, gdzie przed chwilą był, rozległy się krzyki i płacze. Piskliwe szczekanie jakiegoś kundla wwiercało się w bębenki jak największa szczypawa. Kosiara skrzywiła się, ciesząc, że wosk w jej uszach skutecznie tłumił dźwięki. W geście triumfu pogrzebała w nim małym palcem, wyjmując pomarańczową kulkę. Obróciła ją kilka razy w palcach i pstryknęła nią w najbliższego gościa. Patrzyła jak woskowina oddala się od niej, przyklejona do jego łysej czaszki. Parsknęła, a z nią jakieś dziecko.
- Psuje pani - oznajmiło radośnie, ukazując wyszczerbioną mordkę i skośne oczy.
Czerstwy uśmieszek na jej wąskich wargach sprawnie odegnał natręta, pozwalając jej na dalszą wędrówkę tropem konia. Szybką wędrówkę. Wyścig.
- Eee... szukam Lucky. Miała mi pokazać Nibylandię. - Podrapała się po głowie, trochę za długo. Cholerne gnidy znów się zalęgły i nie chciały wyjść z kąpielą. Będzie musiała poprosić o ten magiczny płyn z Miasta.
Czerwone białka i podkrążone oczy wskazywały, że też nie powinna pamiętać. A jednak. Praktyka czyni mistrza, nie. Wczoraj przychlali ostro w bazie, ale nie miała pojęcia czy Steve był tam z nimi, czy zalewał mordę w jakimś innym miejscu. Wzruszyła ramionami, serotonina już dawno przestała dryfować po jej krwiobiegu, czuła się jak gówno. Gówna nie myślą.
Ale może jedzą. Łypnęła na patyk, który trzymał i poruszyła nozdrzami, upodabniając się teraz do królika. Nigdy nie jadła kalmarów, a tym bardziej ich nie widziała. Słodkawy, mdły zapach przywodził jej na myśl tylko jedno miejsce. To, do którego każdy facet starał się dobrać. Skrzywiła się.
- Dlaczego jesz pizdy na patyku? Dobre to? - Grymas obrzydzenia przeszedł przez jej twarz, ale żołądek wydawał się być innego zdania. Zaburczał, oznajmiając, że czas znaleźć coś do jedzenia. Cokolwiek. Nawet pizdę na patyku.
- Pani psuje?
Znała ten głos. Odwróciła się i spojrzała w dół. Do końca starała się wierzyć, że to jednooka stoi za nią, że przyniosła w końcu żarcie i piwo. Nie. Znów ten przeklęty dzieciak, szczerbata paszcza i skośne ślepia. Nawet nie wiedziała czy to chłopiec czy dziewczynka. Wszystkie larwy wyglądały tak samo.
Rączka, wcześniej pusta, teraz ściskała paczkę orzeszków. Błękitne ślepia zwęziły się na widok solonych darów ziemi w plastikowym opakowaniu. Żadne dzikie wynalazki, cholernie słodkie napoje czy ostre papryczki. Orzeszki. Te same, które czasem wykopywali w Edenie nim jakiś debil je rozdeptał i przestały rodzić owoce.
Szybkim ruchem wyszarpnęła je z ręki dzieciaka, nie mówiąc nawet dziękuję. Malec uciekł z płaczem, zapewne do mamy, nie domagał się jednak zwrotu własności. Tym lepiej. Kosiara rozerwała paczkę i bardzo ostrożnie wzięła jedną z kulek i położyła sobie na wyciągniętym języku. Jak narkotyk. Przymknęła ślepia. Z solą były jeszcze lepsze. Zajebiste.
W końcu rozgryzła kształt w ustach, uwalniając goryczkę.
Wysypała na rękę więcej i wcisnęła sobie do ust, potem kolejną garść. Nim się zorientowała paczka była pusta, a ona nadal głodna. Tylko usta szczypały ją od soli.
- Ufimy sznaleszcz fiencej! - To był rozkaz. Znów złapała za sznurek konia i ruszyła przed siebie, między kramy z jedzeniem, gdzie musieli sprzedawać orzeszki.
I był tam. Mężczyzna w białym fartuchu. Na stole przed nim leżały odpustowe słodycze. Cukierki, lizaki, gumy. Gdzieś po prawej stała maszyna do robienia waty cukrowej. Najważniejsze jednak, że pomiędzy tym wszystkim. Wszystkimi tymi rzeczami leżały one. Ostatnia Paczka Jebanych Orzeszków.
Odepchnęła jakąś kobietę, brnąc prosto w tamtą stronę. Całkiem zapomniała o cenach w Mieście, o istnieniu pieniędzy. Liczyło się tylko to małe plastikowe opakowanie. Złapała je i odwróciła się, żeby zniknąć w tłumie. Gdyby tylko sprzedawca nie krzyknął złodziej!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Całą noc wracał z tym debilem do M-3 bo mu się nagle festyn przywidział.
Jeszcze gdyby sam tam chciał pójść, ale nieeeee kurwa, musiał go wyciągnąć też bo przecież kto będzie stawiał gorzałę, tfu!
No ale co zrobić, jego pijacki humor mu się udzielił i choć nie odczuwał skutków alkoholu tak bardzo jak on to ruszył z nim.
Kolejka, kolejka, kolejka.
Nie pamiętał kiedy ostatnio tyle z kimś wypił, to cud, że jeszcze nie oberwał jego rzygowinami.
Co za wstyd na dodatek, tak samo jak on zasnął chuj wie gdzie i obudził się bez jednej soczewki, teraz jak spotka patrol to ma srogo przejebane.
Ale musiał go znaleźć, pierdolonego łapserdaka, który bezczelnie ukradł mu portfel!
Łaził od stoiska do stoiska z jednym okiem przymkniętym tak żeby nikt się nie poznał, że jest Łowcą.
Wyglądał przez to jak upośledzony umysłowo, ale przynajmniej mógł się wtopić w tłum dzięki temu, połowa obecnych tutaj zachowywała się jakby ich mózg wyfrunął.
Na szczęście przy świątyni było już znacznie lepiej, przy jednej z fontann obmył twarz i otworzył szerzej oczy, tutaj przynajmniej nie musiał się już ukrywać, raczej żaden mniszek go nie sprzeda.
Kiedy odpoczywał chwilę od całego biegania i szukania tego zjeba, zobaczył jak jeden typ wpada na drugiego.
Z tej odległości by go nie poznał, ale wydał na siebie wyrok odzywając się.
Mam cie gnojku.
Ruszył szybko za nim przeciskając się przez tabun Azjatów, na szczęście jego postura robiła swoje, 195cm kontra przeciętnie 170 wygrywało, dzięki czemu mógł go cały czas obserwować.
Podszedł do niego od tyłu i nie zwracając uwagi na jego rozmówczynie zabrał mu ostatni patyczek i trzepnął porządnie w tył głowy, wiedział, że jest skacowany więc kurewsko zaboli.
- Gdzie jest mój portfel frajerze? - Zapytał po złapaniu go za fraki na tyle cicho żeby nie robić jeszcze większej sceny, ale wystarczająco głośno żeby i Lipsum go usłyszała.
- Pół dnia za tobą biegam lachociągu, oddawaj mój portfel - Powiedział wpieprzając kalmara i trzymając go jedną ręką na jego wysokości.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zamieszanie przy straganach robiło robotę. Ludzie biegali tam i z powrotem, a ci, którzy nie byli wystarczająco blisko by wiedzieć co się dzieje, przyglądali się całemu zajściu z przeplatającymi się na twarzach przestrachem i ciekawością. Czy coś ubarwi ich pożałowania godne, monotonne życia? Może ktoś umarł? Tak, trup byłby spoko. Ciekawe, czy płyn mózgowo-rdzeniowy wygląda tak, jak na filmach. Może przyjedzie karetka i w ogóle?
Ale nie, niewielki płomyczek trawiący rękaw fuksji został szybko i sprawnie wygaszony. Zarówno sprzedawca, jak i czuwający nad akcją ratownicy odetchnęli z ulgą, choć teraz musieli jakoś zawlec nieprzytomną grubaskę na nosze. Kobitka jak widać nie wytrzymała napięcia.
Tłum obojętnie rozszedł się na wszystkie strony, niektórzy wzdychali z rozczarowaniem. Wszystko było takie do porzygu normalne.
Steve łypnął na Lipsum, zmierzając w stronę ławki, którą w tym samym momencie ktoś zajął. Blondyn żachnął się, delikatnie sugerując nieznajomemu żeby się pierdolił.
- Zgubiłaś Szczęściarę? Cóż. Znając ją, prędzej czy później się znajdzie.
Ruszył w stronę innej ławki, ale na niej też ktoś już zdążył usadowić swoje tłuste dupsko.
A srał was pies.
- Staaara. Pizdy na patyku to smak dzieciństwa. Poza tym--
Chciał coś dodać, ale w tym samym momencie czarna porwała coś w swoje łapska i zaczęła maniakalnie pałaszować. Chyba puszkę orzeszków, z której opierdoliła jakiegoś gówniarza. Orzeszków...
Jebane orzeszki, Albert. Syf, kiła, mogiła. Smierć, pożoga i jajka sadzone.
- NIE RUSZ!!! - piskliwy krzyk wydobył się głęboko z jego trzewi, Stefek odskoczył do tyłu, zasłaniając się obiema rękami.
- Odłóż to źródło zła wszetecznego, błagam-- - ale Kosiara już pędziła w stronę kolorowych straganów, pragnąc zdobyć więcej solonych zabójców.
- Nieeeegh....
Szarpnął ją za bluzkę, próbując odciągnąć od punktu docelowego. Na próżno. Odsunął się, starając pozostać w bezpiecznej odległości.
- Kosiara... Zabijesz mnie. Mam na to gówno uczulenie. Możesz łaskawie..?
Wskazał na orzeszki. Potem na śmietnik.
Spojrzenie zbitego szczeniaczka.
ŁUP!
Zobaczył gwiazdy. Nie, wróć. To były całe pierdolone galaktyki.
Głowa-ołów. Głowa-ból. Głowa-kowadło.
Boli, boli, boli.
'- Gdzie jest mój portfel frajerze?'
He. Hehe. Hehehehehehhehe. Slei, ty kupo. Masz kurwa timing.
Uśmiechnął się sztywno.
- Sleipnir! Mordo ty moja <3 Nie mam pojęcia, o czym ty do mnie ciole rozmawiasz.
Uchylił się na wypadek, gdyby umięśnione łapsko kolegi wymknęło się spod kontroli.
- A poza tym boli, o portfelu nic nie wiem, ale jeśli zabierzesz tej czarnowłosej piękności orzeszki, wszystko ci oddam. Własne jaja ci oddam. Duszę... Nie. Duszy nie dam, bo nie mam. Tylko błagam, zabierzjejto.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Do Lipsum i Steve'a: Dostałem informację, że Hope rezygnuje z udziału w wydarzeniu, bo też nie za bardzo ma się do czego odnieść. Od teraz zadanie w konkursie toczy się pomiędzy waszą dwójką. Mam nadzieję, że to żaden problem. Powodzenia.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Siadła. Po prostu siadła. Nie było wolnych ławek, a tym bardziej miejsc. Łypnęła na starszego faceta i bez słowa wpakowała mu się na kolana, wpychając sobie w policzki kolejne garści solonych smakołyków. A Steve musiał na to patrzeć, od teraz byli tam razem.
Mężczyzna spojrzał na nią zniesmaczony i wyjątkowo szybko uciekł z ławeczki, razem se swoją żoną i dwójką dzieci. Nawet nie przeklęli, nie wypadało przy wielkich bogach shinto. Kosiara splunęła na ziemię przy nogach.
- He, tępe chuje.
I wtedy pojawił się on. Wielki jak góra, potężny jak skrzyżowanie człowieka z mamutem. Kołysał się na prawo i lewo, wożąc z tymi swoimi barami. Ale robił wrażenie, szczególnie na tle tych wszystkich uchachanych ludzików. Wyszczerzyła bladą mordę, czekając aż do nich podejdzie.
Podszedł. Steve się w końcu zamknął, kończąc dziwne błagania.
- Trucizna? To jedzenie je... eeeej. Wielki jesteś. - Zadarła głowę, starając się spojrzeć gdzieś ponad klatę łowcy czy kim on tam był. - I chyba masz coś w oku, bo tak je śmiesznie mrużysz.
Pomocna Lipsum zawsze pomocna. Kolejna garść orzeszków trafiła do jej ust, a ona przeżuła ją, od czasu do czasu ukazując między zębami szarą przemieloną papkę.
W końcu się zreflektowała. Wyciągnęła puszkę w stronę ziomków z cichym "hm?".
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach