Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Słysząc jego wypowiedź zjadł resztę kalmara i rzucił patyczkiem w stronę śmietnika. Trafił, jebany koszykarz.
Nie potrzebował długo myśleć co ma z typem zrobić, jego odpowiedź mu się nie podobała więc zrobił to co każdy wkurwiony człowiek trzymając w łapach obiekt swojego wkurwu.  
Strzelił otwartą dłonią w czerep Steve'a słabiej niż ostatnio, nie chciał żeby ten z bólu się na niego zrzygał, wtedy miałby w dupie portfel i okoliczne władze, smok byłby martwy.
Wielki jesteś. No co ty nie powiesz? Nie zauważyłem wcześniej, pomyślał, ale już nie powiedział, do dziewczyny nic nie miał więc nie miał powodu być niemiły, nawet jeżeli był wściekły.
Słysząc kolejną wypowiedź nieznajomej otworzył szeroko oko i spojrzał na nią szkarłatną tęczówką, po czym wrócił wzrokiem do tego debila.
- Czemu mam je to zabrać, hm? Zaraz... ty masz na to uczulenie, wczoraj o tym pół godziny pierdoliłeś jak barman przyniósł paczkę. - Uśmiechnął się paskudnie i wziął garść orzeszków od Lipsum dziękując skinieniem głowy. Większą część sam zjadł, kalmar to niewystarczający posiłek po porządnym chlaniu, ale kilka zostawił specjalnie dla niego.
Wepchnął mu trzy orzeszki do ust na siłę i zmusił żeby je połknął.
- Dawaj mój portfel albo wepchnę ci kilogramy tego do gardła frajerze, a potem sam ci jaja obetnę i zabiorę, nie potrzebuję do tego twojej zgody zważywszy na to ile ci wczoraj postawiłem sknero pierdolona. - Powiedział puszczając go.
Odetchnął głośno i usiadł obok smoczycy.
- Sleipnir, miło mi. - Przedstawił się na tyle miło na ile teraz potrafił i wyciągnął dłoń w stronę Lipsum.
- To jak będzie? - Zapytał już spokojniejszy wydłubując językiem resztki orzeszków spomiędzy zębów.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Głowa-kamień. Głowa-poduszka-na-igły. Głowa-cierpienie.
Głowa.
Po co nam głowa?
Chciał się odsunąć, kiedy czarna wyciągnęła w ich stronę paczkę, ale na nieszczęście Slei nadal go trzymał. Chciał odskoczyć, wyrwać się, bo widział, jak ta chodząca góra Fuji na niego patrzy. A kiedy ten niespodziewanie wepchnął mu do ust kilka orzeszków, chciał go zwyczajnie zapierdolić. Chociaż nie, nie zwyczajnie. Powoli, finezyjnie i boleśnie.
- SLEIPNIR! TY TĘPY CHUJU!
Kilka osób obróciło się z przestrachem, przestrzeń wokół blondyna opustoszała. Ochroniarz stojący pod drzewem łypnął na niego podejrzliwie, kładąc rękę na pałce.
Ale Steve miał to w dupie.
Miał w dupie, że Slei był od niego silniejszy. Miał w dupie to, że najprawdopodobniej miał przy sobie broń. Miał w dupie, że nie musiałby nawet tej broni używać, żeby zrównać go z ziemią. Miał w dupie, że Slei go zabije.
Bo przecież i tak zginie. Więc w sumie na jedno wychodzi.
Szarpnął nim, chwytając go za kołnierz koszuli. Twarz Alberta wykrzywił rzadki grymas furii, palce zaciskały się coraz mocniej na starannie wyprasowanym materiale, tak że niemal całkowicie zbielały.
- Ty skurwielu! Kiedy mówiłem, że jestem uczulony, nie chodziło mi o jakąś pierdoloną wysypkę.
Zerknął na swoje przedramię. Już zaczynało lekko puchnąć, na skórze pojawił się zarys pokrzywki.
- Jebać twój obsrany portfel. Jeśli natychmiast nie wezwiesz karetki, nie oddam ci ani portfela, ani jaj, ani niczego. Rozumiesz bęcwale?
Ostatnie słowa były już lekko zniekształcone, oddech zaczął mu świszczeć. Oddychał z coraz większym trudem.
- Szyb... ko. Kurwa. Adrenalina...
Wdech-świst.
Wydech-świst.
Ciężko.
Ciężej.
Wdech-świst.
Wydech-świst.
Wdech... Nie wdech. Ciche charknięcie.
Już nie mógł oddychać.
Dusił się.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Czerwone oczy! - Chyba za głośno to powiedziała, bo kilka osób odwróciło się w ich stronę, patrząc z trwogą. Dla nich mogły znaczyć tylko jedno. - Ale musiałeś się przyspawać, ziom.
Formalności dopełnione. Wyszczerzyła pożółkłe od fajek kły i przechyliła głowę, zachłannie licząc orzeszki, których ją pozbawił. Cholera, najpierw wrzeszczy na Drewniaka, że jest sknerą, a potem sam jej opierdala pół paczki. Już nigdy nie podzieli się z wielkim facetem. Tyle całej pieprzonej przyjaźni z jej strony. Tyle.
Nawet nie miała czasu się wkurwić porządnie, gdy Steve zaczął się miotać.
TY TĘPY CHUJU!
- No właśnie!
Jeszcze nie zdążyła zakumać, gdy zobaczyła jak jego ramię staje się wielkie, a ochroniarz spod straganu z fajerwerkami ruszył w ich stronę. Teraz chyba tego nie ogarną, nie ma szans. Przyjdzie, spałuje nowego ziomeczka, a Drewniak pojedzie do szpitala. Pojedzie i się dowiedzą, że nie jest z Miasta. Ona też.
O kurwa.
Olśnienie spłynęło na nią jak struga zimnej wody. Wywalą ich z imprezy i już nie zobaczy Lucky. A ta się obrazi i będzie koniec ich randki.
- Masz ten, no, apteczkę?
Mądrze, ale nie wiedziała kogo pytać. Obaj byli na kacu, jeden nawet zgubił portfel. Nie odpowiedzą, nie było w ogóle takiej opcji żeby odpowiedzieli. A jeśli nawet to i tak nie wiedziała co z tą piekielną apteczką zrobić.
- Strażnik, lekarza wezwij, nie! On ma alergię na orzeszki!
Teraz przynajmniej zrozumiała czym jest alergia. Ciężka choroba. Odrzuciła paczkę śmiercionośnych kulek i przykucnęła przy Smoku. Nadal czekała na pomoc.
Przybiegł w swoim odblaskowym wdzianku. Rurki, srurki, zastrzyki adrenalinowe. Nie znała się na tym, ale on tak. Nie zadawał pytań, bo wszystko już zostało wykrzyczane. Jebnął mu w żyłę, gardło przetkał i czekał, aż wszystko się ustabilizuje, groźnie patrząc na pobladłą Lipsum i wielkiego jak góra Sleipnira.
- Ty debilu. Cioto pierdolona! Jak mogłeś mu coś takiego zrobić? Mieszkasz w tym jebanym Mieście do chuja pana i nie wiesz, że on mógł się udusić?! - Dźgała go w pierś, póki jej na to pozwalał. A każde dźgnięcie było mocniejsze od poprzedniego. Zaraz sobie palca złamie. A chuj. - Obić mordę rozumiem, ale kurwa takie coś? Równie dobrze mogłeś go francą zarazić, pojebańcu! Wiesz co? Pieprz się. Widziałam większych.
Splunęła mu pod nogi i wróciła do obserwowania zdrowiejącego Steve'a. Bo przecież musiał wyzdrowieć. To Miasto. Oni mają leki na wszystko.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

TY TĘPY CHUJU.
Wait, co? Wow, jeszcze pyskuje.
Kiedy szarpnął za jego koszule zdziwił się jeszcze bardziej, był tak zaskoczony, że nie był w stanie nawet podnieść na niego ręki.
Wysłuchał tego co do niego mówił, ale dopiero spojrzenie na jego rękę uświadomiło go co zrobił, co odjebał.
Jego świszczenie tylko bardziej go przekonało, raczej nikt normalny nie zamieniał się nagle w czajnik.
Adrenalina? Skąd ja ci to kurwa wytrzasnę?
Spanikował, to trzeba było mu przyznać, zabił tonę typów, ale kurwa orzeszkiem? Na dodatek swojego kumpla? No nie dziś dziecino, tatuś Slei nie pozwoli tak łatwo dać się przymknąć za taki idiotyzm.
Nie zwracał uwagi teraz na nic, podniósł go i widział tylko jedno rozwiązanie, orzeszek mu zaszkodził to orzeszka trzeba się pozbyć, szybko.
Złapał bezwładnego już Steve'a od tyłu i ścisnął mocno, tak aby ten puścił pawia.
Miał już w tym doświadczenie, niejeden debil zadławił się już w jego knajpie i musiał takowego ratować przed uduszeniem.
Ściskał dopóki z młodego nie polało się rzygami aż na tłum, a to nastąpiło na szczęście szybko, a kiedy się skończyło to Smok przybrał formę mokrej koszulki zawieszonej na sznurku, bezwładnie opadł na jego łapy.
W dupie miał jakiegoś strażnika czy kogokolwiek innego, już i tak narobili bajzel, a chciał mieć pewność, że ten przeżyje, zwłaszcza, że wspominał o adrenalinie.
Adrenalinie, której sam miał teraz pod dostatkiem od tych wrażeń, chwycił młodego niczym rannego szeregowego i ruszył z nim przedzierając się przez tłum szukając biało-czerwonego namiotu z krzyżykiem u góry, olewając przy tym typa za jego plecami, który coś tam groził pałą i ledwo co poznaną Lipsum.
- Z drogi kurwa! - Krzyczał do walających mu się pod nogami skośnookich i biegł przed siebie.
Jest, w końcu znalazł.
Przebił się przez tłum niczym byk, któremu ktoś podgrzał jaja, w moment znalazł się w namiocie medyków.
Zlokalizował pierwszy wolny stół i położył na nim Smoka.
- Adrenalina, teraz! - Wykrzyczał do najbliższego doktorka i próbował ogarnąć stan swojego kumpla. Szkoda tylko, że ni chuj się na tym nie znał, jedyne co wiedział to to że musi go teraz uratować, a to zadanie mogą spełnić tylko doktorki z papierem i nieprzespanymi godzinami od pacjentów.
Teraz wszystko w ich rękach.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie wiedział co się dzieje. Wszystko było rozmazane i się chwiało, czasem jak wahadło, a czasem jak rozgrzana kropla oleju na krzywej patelni, na wszystkie strony naraz. W jakichś innych okolicznościach mogłoby mu się to wydać wcale intrygujące, jak przy nie do końca przyjemnym haju, ale teraz nie miał czasu podziwiać skrzywionych widoczków. Nie żeby jego rozedrgana jaźń była w stanie. Dusił się. To jedno wiedział, chociaż wszystkie inne elementy rzeczywistości stanęły pod znakiem zapytania. Desperacko pragnął zaczerpnąć powietrza, ale coś go trzymało, coś owinęło się wokół jego szyi i ściskało, jakby miało ambicję wycisnąć z niego ostatni atom tlenu. Głowa mu ciążyła, ale nie tak jak przedtem, nie jak skacowany ołów. Na przemian tracił i odzyskiwał kontakt z rzeczywistością, ciężko jednak było powiedzieć, czy faktycznie mdlał. Coś mocno ścisnęło mu brzuch, ze skurczonego gardła poleciał kwaśny wodospad. Jego ciało chciało się zakrztusić, ale nie mogło. Do tego potrzebowało powietrza.
Nie do końca był świadomy grawitacji, wiedział jednak, że obwisł bezwładnie, że jego kończyny go nie słuchały, nic go nie słuchało.
Powietrzapowietrzapowietrzapowietrza.
Desperacko potrzebował oddechu. Cały jego organizm krzyczał, błagał o powietrze, o choćby jeden haust. Wzdłuż ciała przebiegały fale drgawek, bliskie już konwulsjom.
Przed przymkniętymi oczami zamajaczyło mu coś białego, a potem jakaś czerwona plama. Grawitacja rzuciła go na coś pół-twardego, leżał bezwładny. Jakieś kształty pojawiły się nad nim, jakieś owale... Głowy i twarze. Poczuł jak coś dziwnego, śliskiego i obcego przeciska mu się przez usta i gardło, jakiś irytujący czynnik dyskomfortu. Ale to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo potem... Potem był haust.
Jego ciało już tak nie krzyczało, powietrze dostało się do środka, zaspokoiło głód. Już nie umierał. Przynajmniej nie tak gwałtownie.
Minęło ileś-tam-czasu, poczuł ból w udzie. Chciał się szarpnąć, ale coś po przytrzymywało, poza tym było jeszcze to coś dziwnego w gardle, ta rurka. Chciało mu się od niej trochę rzygać.
Znowu minęło ileś-tam, impuls bólu się powtórzył. A potem był jeszcze jeden. I znowuż trochę minęło.
Otworzył oczy. Rurka zniknęła, oddychał już samodzielnie. W ustach nadal utrzymywał się paskudny posmak pawia, noga go bolała. Powoli, powolutku, dźwignął głowę, łypiąc podejrzliwie na przedramię. Było zaczerwienione, ale normalne. Bez pokrzywki. No i nie było sine.
Opadł z powrotem na posłanie, westchnął.
Dzięki Bogu, czy cokolwiek się tam na górze czai.
Rozejrzał się dookoła, szukając spojrzeniem znajomej sylwetki. Znalazł.
- No, stary... Mógłbym cię teraz przedstawić mojemu adwokatowi, co to go nie mam... Albo mógłbyś zwyczajnie zapomnieć o sprawie z portfelem, co powiesz, Slei?
Słaby uśmiech. Znaczy parodia, bo wciąż go bolało.


Ostatnio zmieniony przez Steve dnia 27.08.15 0:26, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pomagała.
Leciała po tego cholernego medyka, pilnowała, krzyczała na łowcę. Wszystko, żeby się nie wydało, że nie powinno ich tutaj być. Nikt jej jednak nie słuchał, potraktowano ją jak głupią pindę, jak typową babę, która się rzuca, ale nic nie robi.
Ale przecież robiła.
Zrobiła wiele, ale nikt jej nawet nie powiedział dziękuję, ba, ten co go Sleipnirem nazywają zaczął odwalać jakieś cyrki z pierwszą pomocą. Dla krztuszącego się, nie dla osoby z zapuchniętym gardłem. Aż dziw, że Steve nie zadławił się własnymi rzygami, które chyba tylko cudem przeszły przez zwężony przełyk.
Idiota.
A potem sobie poszedł z Drewniakiem, choć w ich stronę już pędził sanitariusz.
- Tak chcesz, chuju? To spierdalaj. Spierdalajcie obaj.
Środkowe palce obu dłoni wystrzeliły do góry w kierunku pleców Sleipnira, po czym Kosiara odwróciła się i najzwyczajniej w świecie sobie poszła.
Jebany mięśniak.
A żeby tak kurwa zdechł na śmierć. Na całe życie, kurwa.

/zt
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Robił pod siebie jak zaczęli go ratować, tu jakieś rury do gardła, tu igły wielkości wideł z dziwnymi specyfikami, panie co tu się odpierdala.
Siedział nad nim jak jakiś anioł stróż czekając aż nabierze kolorów i zacznie gadać.
- Proszę się w końcu odsunąć.
Sam się odsuń fra.. a chuj, w końcu go ratują.
Stanął z boku nikomu nie zawadzając i czekał aż w końcu jego stan się ustabilizuje.
Czekał i czekał, kurwicy można było od tego dostać.
Musiał w końcu wyjść i zapalić, za dużo nerwów naraz.
Paląc przed namiotem rozglądał się za Lipsum, niestety brak śladu, strażnik to samo, oboje się gdzieś rozpłynęli, kogo to zresztą obchodzi.
Wszedł z powrotem do środka, akurat wyciągali mu rurę z gardła.
Podszedł bliżej chcąc się przekonać w jakim jest stanie.
Ramie w porządku, ryj w porządku, nie zmienia się w żadnego mutanta już, good.
Zaczął się w końcu budzić, spojrzał na niego tym początkowo rybim spojrzeniem próbując zapewne coś powiedzieć.
Aż w końcu powiedział.
Westchnął głośno słysząc jego słowa, poczuł ulgę jak skurwysyn.
- Dzisiaj ja znowu stawiam, idziemy do mojego pubu. - Powiedział zmęczonym tonem do niego i skierował wzrok na biegających wokół lekarzy.
- Doktorku, jaki jest jego stan?
- Uratowaliśmy go w ostatniej chwili, na szczęście teraz wraca do zdrowia, powinien poleżeć kilka godzin i powoli będzie mógł się podnieść.
- Słyszałeś doktorka? Nic ci nie jest, idziemy. - Skierował z powrotem wzrok na niego i podniósł tak aby usiadł.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dobra, puśćmy w niepamięć medyczne błędy logiczne. Ważne, że żyją.

Przyglądał się twarzy kumpla na w pół przytomnym spojrzeniem. Intrygująca mieszanka emocji popychała go raz po raz do różnych ambiwalentnych czynności, które zaniechiwał niemal w tej samej chwili. Był wkurwiony. Był rozbawiony. Był przestraszony, ale odczuwał niesamowitą ulgę. Był zagubiony. Był śmiertelnie zmęczony. I wszystkie te odczucia działały na przemian na korzyść i niekorzyść Sleipnira.
Przypierdoliłby mu, ale nie miał siły. Roześmiałby mu się w twarz, ale miotała nim wściekłość. Wyzwałby od najgorszych, ale widział troskę w oczach weterana. A koniec końców, zbyt wielu sprzymierzeńców mu na tym świecie nie zostało.
Zerknął na swój nadgarstek. Nie pamiętał, kiedy balonik zniknął z jego ręki, ale teraz go już nie było. Ciekawe, czy jakiś dzieciak go wziął, a może poleciał w górę, minął nienaturalnie błękitne niebo M-3 i wzbił się wyżej, aż na szaroniebieski nieboskłon Desperacji? A może jeszcze dalej,  kosmos. I dalej, w nieznane.
Dobrze, że na tym świecie zostało jeszcze nieznane. Przypominało człowiekowi, że jeszcze wszystkiego nie zniszczył. Że zawsze zostanie "Coś".
Uśmiechnął się lekko. Brakowało mu balonika.
Ciekawe, co byłoby widać z "Cosia". I jak małe wydałoby się stamtąd nasze "Wszystko". Nasz wielki-mały upadły świat.
Uśmiech się poszerzył.
Zazdrościł balonikowi.
- Hej, Marcus...
Spojrzenie trochę mu się rozmyło, ale zaraz znowu nabrało ostrości.
- Nie zmyję posmaku pawia tymi twoimi szczynami z Miasta.
Wiedział, że większość Desperatów posądziłaby go w tym momencie o bluźnierstwo. W każdej innej sytuacji sam by się posądził.
- Potrzebuję prawdziwego alkoholu. Prawdziwej... Siekiery.
Czegoś mocnego. Czegoś brudnego. Czegoś cuchnącego gwoździem i benzyną.
- Rozumiesz, Slei? Ja chyba...
Powoli się podniósł i przytrzymał dłuższą chwilę Łowcy, badając sprawność swojego błędnika. I żołądka. I, ogólnie rzecz biorąc, wszystkiego.  
- Chyba tam wracam.
Wiedział, jak żałośnie musiał wyglądać z tym swoim łatanym uśmiechem. Czuł się sponiewierany. Ale to uczucie było tym silniejsze, że wszystko inne takie nie było. Wszystko było sterylne. Sterylni ludzie. Sterylne śmieci. Ludzie-śmieci. Sterylna-sterylność.
Brakowało brudu i rdzy. Gwoździa i benzyny.
Czuł się źle jako jedyny, który czuł się źle? Być może.
- Muszę poszukać Kosiarę... Bóg jeden wie, co ona tam wkurwiona i sama zrobi...
Mówił jak nie do Sleia. Jakby na głos układał plan działania.
- No i muszę znaleźć maskę. Inaczej złapię jakieś gówno tam...
Zerknął na lekarzy. A tak, oni ciągle tu byli. On też ciągle tu był.
- No. To ja się będę zbierał. Wypij moje zdrowie, czy coś. Zasłużyłem.
Oderwał się od niego, postawił krok, drugi. Przegonił lekarza.
- Nic mi nie jest doktorku, też kiedyś chodziłem w kitlu, a się tak nie mądrzyłem. Wszystko w porządku, adrenalinę zostawiłem w domu. Zdarzało się, tak. Tak, będę unikać. Tak, mamo. Dobrze. Będę. Dob-rze. Panie, mi też się nie widzi wąchanie kwiatków od spodu. Przeżyję.
To mówiąc, odchylił płachtę namiotu i wyszedł. Szedł długo, aż nie dotarł na skraj, tuż przed mur. Odnalazł przejście, przecisnął się przez nie i wyszedł. Tak po prostu.
Tak po prostu powrócił do Piekła, w którym zapuścił korzenie. Bo przecież już dawno był "Poza". "Na zewnątrz". "Nie w Mieście".
Odetchnął cuchnącym powietrzem, uśmiechnął się.
Pora wracać do domu.

z/t

KONIEC KONKURSOWEGO WĄTKU
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 2 Previous  1, 2
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach