Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Najmniej okupowany przez tłumy za dnia, za to pod wieczór i nocą, zbierają się tu niemal wszyscy, aby pooglądać fajerwerki i puścić mieniące się na złoto lampiony. To także tutaj istnieje możliwość wypożyczenia łódki. Niezmienny od lat niski, tęgi mężczyzna z siwą lwią brodą za niewielką opłatą udostępnia je. Czeka on w niewielkiej, drewnianej budce z krzywym dachem. Tuż pod ladą, o którą wiecznie się opiera, znajduje się stara jak świat kotwica zarośnięta glonami.

x ATRAKCJE:
- wypożyczalnia łódek;
- wieczorny pokaz fajerwerków;
- puszczanie lampionów.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie powinno cię tu być.
Nie powinienem też iść na skróty legowiskiem pum.
Nie pamiętasz jak było ostatnio?
I nie spać przez całą noc.
Odkąd to się stało, wasze spotkania nigdy nie kończą się dobre.
Ani zaczepiać tamtego wymordowanego. Szkoda, ze wcześniej nie zauważyłem tych zębów, co?
Zero.
Nie chciał tego słuchać. Długo przekonywał samego siebie, że odsunięcie w niepamięć uchybień ich poprzedniego spotkania, wyjdzie im na dobre. Była to jedynie marna wymówka dla zatuszowania prawdziwej przyczyny, dla której zapierdalał przez całą Desperację, byleby tylko zyskać możliwość kolejnego spotkania, mimo tych pięćdziesięciu procent szans, które dawał mu Syon. Nie potrafił być na niego zły. Nie potrafił przyznać się też przed samym sobą, że wystarczyło mu tak niewiele, by znów ruszyć na złamanie karku. O ile z początku była to czysto egoistyczna pobudka, tak w trakcie drogi zaczął zastanawiać się też nad pozostałymi aspektami ich spotkania. Byli teraz w mieście, przez co poczuł ukłucie zwątpienia, że szlajanie się po ludzkim festynie było dobrym pomysłem. Wolał być na miejscu, gdyby coś miało się stać. A miało na pewno.
Nawet nie wiesz czy go znajdziesz.
Przysunął butelkę do ust i pociągnął z niej kilka sporych łyków, kojąc wysuszone ze zmęczenia gardło. Pozostałą resztę wylał sobie na rękę i obmył twarz, by zaraz niedbale otrzeć ją przedramieniem. Miażdżony palcami plastik zatrzeszczał głośno, ale nie zdołał przyciągnąć uwagi nikogo. No jasne – na razie postanowił trzymać się w cieniu drzew, dając sobie czas na kilkuminutowy odpoczynek. Oddychał płytko i nierównomiernie, całym sobą dając po sobie poznać, że miał za sobą niemały wysiłek. Odrzucił pustą butelkę gdzieś na bok – któregoś dnia jakiś android sprzątający na pewno będzie musiał się nią zająć – i zsunął plecak z ramion, opadając na kucki. Rozsuwany zamek zaniósł się charakterystycznym, cichym zgrzytnięciem. W którymś momencie blondyn musiał szarpnąć mocniej za suwak, trafiając na kilka wykrzywionych już ząbków. Zdążył już przywyknąć do swojej zdezelowanej, ale za to dość pojemnej, torby. Rozpiął guziki zabrudzonej podróżą koszuli, nie krępując się, by zrzucić ją z siebie w miejscu, do którego w każdej chwili ktoś mógł zawitać. Utwierdził się w przekonaniu, że będzie miał tyle szczęścia, że ludzie nie będą mieli ochoty zapuszczać się w ciemny las. Zwinął niedbale cienki materiał, jednocześnie wyławiając z plecaka świeży podkoszulek.
Myślałeś chociaż o tym?
O czym?
Zagadka.
Jasne.
Miał tylko nadzieję, że dobrze mierzył.
Może ma jakieś ukryte znaczenie? Tylko że ciebie wyrzuca, gdy nie jesteś potrzebny, a kiedy jesteś, zabiera cię ze sobą. A i tak nadal pakujesz się za nim do płonącego budynku, jak kundel za właścicielem.
Syknął coś pod nosem, jakby tym magicznym sposobem miał odgonić od siebie wszystkie negatywne myśli. Naciągnął na siebie górną partię ubrania i poprawił niedbale jasne kosmyki. Część z nich nadal lepiła mu się do policzków. Wrzuciwszy brudne ubranie do plecaka, zasunął go i przewiesił przez jedno ramię, dopiero teraz ze sceptycyzmem śledząc widowisko w oddali. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego nie powinno go tutaj być. Ludzie. Nadmiar ludzi. Miał wrażenie, że ostatnio jego obecność niosła ze sobą poważne szkody. Jeszcze nie był tego do końca pewien, ale sam czuł się jeszcze gorzej wśród tłumów, jakby nagle cała aura unosząca się w powietrzu opadła na niego ciężkim głazem i boleśnie przypominała o prawach grawitacji. Ostatnie dni były pasmem sprzeczności. Im bliżej nich był, tym bardziej czuł się, jakby kroczył tunelem w głąb prywatnego piekła. Musiał zachowywać spokój w chwilach, gdy było to niemożliwe. Musiał wycofywać się, gdy był pierwszym, który miał ochotę zapędzić się za daleko.
A co jeśli...
Postawił pierwszy krok naprzód. Odwrotu już nie było.

[...]

Plan był prosty (no, z pozoru wydawał się taki być) – musiał dostać się w odpowiednie miejsce, by znaleźć to, czego szukał. Prawdę mówiąc, miał ochotę pozostać przy ciemnym lesie i wypatrywać stąd Growlithe'a, ale okolica jeziora była na tyle obszerna, a przed oczami przewijało mu się tyle twarzy, że mimo woli musiał wkroczyć w strefę, której najbardziej chciał uniknąć. Im dalej szedł, tym ilość ludzi na metr kwadratowy gwałtownie wzrastała. Starał się zachować względny spokój, łudząc się, że dzięki temu wszystko pozostanie na swoim miejscu, ale czuł się fatalnie, gdy jego wszelkie starania, by uniknąć ocierania się o kogokolwiek w pobliżu okazywały się daremne. Miał wrażenie, że nawet najmniejsze zetknięcie się z nimi pozostawia na nim jakiś niezmywalny brud.
Nigdy nie byłeś na festynie?
Nie. Teraz już wiem dlaczego.
Zatrzymał się gwałtownie.
Może dango? ― Niska Japonka, zaczepiła go z charakterystycznym uroczym akcentem, niemalże wciskając mu w brzuch brzeg tacy, na której trzymała przekąski.
Wziął głęboki oddech przez nos i opuścił wzrok na podsuwany mu pod nos przysmak. Spokojnie. Ponabijane na patyk kulki bynajmniej nie wzbudziły jego zaufania. W dodatku sam fakt, że podawał mu je ktoś obcy próbował go nimi nakarmić, był wystarczająco podejrzany.
Nie skorzystam.
Przez chwilę miał wrażenie, że kobieta rzuci się na niego i rozszarpie mu gardło za to, że nie dał się dobrowolnie otruć, ale ona po prostu kiwnęła lekko głową i udała się napastować kolejnego przechodnia.
Dziesięć kroków później.
Może dango?
Już pani mówi-- ― urwał, gdy w tle usłyszał serię podobnych pytań. Mimowolnie oderwał wzrok od Japonki, która z odpowiednią fryzurą i w odpowiednim stroju niewiele różniła się od reszty rozdających przekąskę pań. Istny atak klonów.
Byłbyś kiepskim chłopakiem.
Powiedzmy, że cenię sobie oryginalność.
Wypuścił powietrze ustami i ze zrezygnowaniem chwycił za patyczek. Uznał, że to jedyny sposób, by jej koleżanki dały mu święty spokój. Spróbował przyozdobić swoje usta uprzejmym uśmiechem, jakby to miało pomóc mu odzyskać rezon, ale ostatecznie uraczył czarnowłosą krzywym grymasem. Na szczęście nie poczuła się tym zrażona. Ruszył dalej, chcąc nie chcąc oceniając spojrzeniem to coś, co niby nadawało się do jedzenia. Zerknął z ukosa gdzieś w bok, wychwytując dziewczynę, która właśnie zajmowała się konsumpcją dango.
Co za idiotyczna nazwa.
Ale z drugiej strony...
Uniósł rękę do ust, chcąc skosztować darmowego jedzenia. Nie zawsze miało się okazję dostać coś bez konieczności kradzieży. Już otwierał usta, gdy nagle...
ŁUP.
Momentalnie poczuł ukłucie irytacji, gdy jakiś mężczyzna wpadł na niego, wytrącając mu jego łatwą zdobycz z ręki. Głośny pisk tuż obok ucha tylko spotęgował to uczucie, a uderzenie torebki na ramieniu przez dziewczynę, której biust znalazł się na linii lotu kulek na patyku był prawdziwym gwoździem do trumny.
No chyba sobie, kurwa, żartujecie.
Leslie obrzucił nieznajomą nieprzychylnym spojrzeniem. Jeżeli koniecznie zależało jej na zwaleniu na kogoś winy, powinna celować w prawdziwego winowajcę tego zdarzenia. Jasnowłosy już nawet otwierał usta, by jej to zakomunikować, ale ta jak na zawołanie zaniosła się szlochem, a jej chłopak zamiast postawić się w jej obronie, przyłączył się do wspólnego wylewania łez nad pieprzonym dango między jej cyckami. Wycie – bo właśnie w nie przerobił się płacz – przeplotło się z bojowym wrzaskiem po jego drugiej stronie. Poczuł silne szarpnięcie na koszulce, ale wyrwał się, zanim wciągnięto go w ten nagły wir walki.
WYBIJĘ CI TE ZĘBY, JOHN.
Ale ja nie jestem John! Mam żonę, dzieci i świnkę morską!
Co powiedziałeś, John?!
Trzask. Chyba Nie-Johnowi skończyły się argumenty.
Może dango?
Serio?
Wezmę dwa.
I dajcie mi święty spokój.
Opadający na niego głaz robił się coraz cięższy. Miażdżył mu czaszkę, która odzywała się pulsującym bólem.
Możesz tylko jedno ― warknęła i spojrzała na niego spod byka.
Tch ― prychnął pod nosem. W ostatnim momencie udało mu się chwycić za patyk, a potem uniknąć tacy, którą zamachnęła się nieznajoma. Przycisnął wolną rękę do skroni, mijając ją. Miał się o tyle dobrze, że brunetka już po chwili przestała interesować się tym, w kogo celuje swoimi drobnymi pięściami.

[...]

Obejrzał się za siebie, wyrwawszy się z rozszalałego tłumu. Ci, którym udało się zachować zdrowy rozsądek, próbowali rozdzielić walczący ze sobą tłum. Słychać było lamenty, wrzaski, które przeplatały się ze śmiechami w obecnie bezpieczniejszej części festynu. Przestał spoglądać w tamtym kierunku, gdy jego but głośno stuknął o drewniany pomost.
Uuu, ale ty jesteś wielki!
Z trudem wyhamował tuż przed wyciągniętym do góry palcem małego, ciemnowłosego chłopca. Na pewno miał nie więcej niż siedem lat i właśnie przyglądał się blondynowi z nieskrywaną fascynacją w dużych, ciemnych oczach.
Mhm ― mruknął. Na twarzy miał wypisane, że nie za bardzo wiedział, jak powinien zareagować na tę uwagę. Chwycił się wolną ręką za barierkę, co było jedynym sposobem, by powstrzymać się od gwałtownego kroku w tył. Nie miał nic do dzieci, ale zdecydowanie bardziej wolał, gdy znajdowały się gdzieś z dala od niego. Najlepiej w odległości dwudziestu metrów, zaś w tym przypadku od niesfornego palucha dzieciaka dzieliły go zaledwie dwa centymetry.
Myślisz, że też kiedyś taki będę?
Wątpię.
Powinieneś to potwierdzić.
Niby skąd miałem to wiedzieć?
Wilczur nie uprzedził go, ze będzie musiał zapoznać się z podręcznikiem „Jak być ojcem?”.
Dlaczegooo? Mama mówiła, że kiedyś będę duży i silny. ― Wydął dolną wargę i przycisnął palec do brzucha Vessare'go.
Prawie się wzdrygnął. Właściwie nie do końca wiedział, co powinien zrobić w takiej sytuacji, więc w dziwnie machinalnym odruchu oderwał rękę od barierki i powoli, bardzo ostrożnie przysunął rękę do dłoni chłopaka. Nie ujął jej całej. Zaledwie zakleszczył jego palec wskazujący w uścisku dwóch swoich palców, by pozbyć się niepożądanego dotyku ze swojego ciała, jakby właśnie podnosił brudną szmatę. Stosunkowo szybko wypuścił go z tego niegroźnego uścisku, a ciemnowłosy dzieciak zaczął przyglądać mu się z lekko zmrużonymi oczami, jakby nie do końca zrozumiał, dlaczego zachowywał się właśnie tak.
Skoro tak ― odchrząknął i przesunął ręką po boku szyi w zażenowaniu. ― Posłuchaj, mały. Jestem zajęty ― mruknął, ukradkiem oceniając, czy zdoła przejść obok na tyle szybko, by młody się od niego odczepił. Obok stale przewijali się przechodnie, którzy utrudniali mu ucieczkę. Mimo tego podjął próbę wyminięcia go.
Rośnięciem? ― Zmarszczył lekko nos i odskoczył do tyłu, zaraz zastępując mu drogę.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko było zachować względny spokój w jego nachalnej obecności. Cillian wywrócił oczami i rozejrzał się po okolicy, starając się wychwycić cokolwiek. Musiał jednak przyznać, że mały miał talent do odwracania uwagi.
Nie. Szukam czegoś. To waż--
A czego? ― Pochylił się do przodu. Jego ciekawość nie została zaspokojona.
Zawsze zadajesz tyle pytań? ― Uniósł brew, opuszczając wzrok z powrotem na swojego przymusowego towarzysza. Swoją drogą, czy dzieci nie powinny rozmawiać z nieznajomymi?
Pomogę ci! Znajdziemy twojego pieska.
Nie powiedziałem, że szukam psa.
Czy aby na pewno?
Zamknij się.
Hm. ― Opuścił wzrok i uderzył pięścią o otwartą dłoń, jakby w duchu karcił się za to, że nie trafił. ― Jesteś dziwny. Ludzie często szukają swoich piesków. To czego szukasz?
Jak mógł odmówić tym oczom pełnym nadziei? Powiedziałby, że normalnie, gdyby nie ogarniająca go fala zmęczenia. Dziwiło go, że jeszcze nie nabrał ochoty, żeby mu przywalić.
Potrzebuję kotwicy.
Takiej do statków?
Na to wygląda ― wymruczał marudnie, znów rozglądając się z widocznym zniecierpliwieniem. Jeszcze chwila i nie będzie miał co się łudzić, że zdąży na spotkanie, ale z jakiegoś powodu dzieciak nagle rozpromienił się, racząc go rozbawionym śmiechem. Odwrócił się też tyłem i wyciągnął rękę, tym razem mierząc swoim palcem w pobliską przystań.
Tam jest. Widziałem przy panu, który sprzedaje łódki. Będziesz szukać skar-- ― nie dokończył, bo odwróciwszy się za siebie spostrzegł się, że jego wielkiego kolegi już tam nie było. Zaraz odwrócił głowę w drugą stronę, mogąc podziwiać już tylko plecy blondyna, który z dziwną zażartością przeciskał się między przechodniami. ― EJ! A moja nagroda?!
Jesteś okropny, Zero.

[...]

Dosłownie trzy minuty później znalazł się na mniej zaludnionym skrawku ziemi. Najwidoczniej o tej porze łódki nie cieszyły się głównym zainteresowaniem, a nawet jeśli – część z nich już pływała po jeziorze. Nie miał problemu ze zlokalizowaniem swojego celu. Jak wspomniał chłopak – kotwica rzeczywiście znajdowała się przy budce sprzedawcy, chociaż do teraz nie miał pewności czy chodziło o tę kotwicę. Zwolnił kroku w najbardziej kluczowym momencie, powoli zbliżając się do lady, za którą siedział siwy mężczyzna, który nie spotkał się nawet z najdrobniejszym zainteresowaniem skrzydlatego. Spojrzenie błądziło po oblepionym glonami kawałku metalu opierającego się o deski.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Do kotwicy od jej tylnej strony, opartej o brzeg stoiska, dało się znaleźć małą, brudną karteczkę. Wycinek z jakiejś książki, który głosił: „jestem pod falami zgniłozielonego morza”. Po drugiej stronie Leslie był w stanie dostrzec narysowaną markerem: (๑・ω-)~♥”
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Co ty tam robisz, dzieciaku? ― siwy mężczyzna przyglądający się majstrującemu coś przy kotwicy chłopakowi zacharczał, ale jego głos wciąż brzmiał spokojnie, jakby był już znużony siedzeniem za ladą i gapieniem się na dryfujące w oddali łódki. Na jego miejscu każdy zmęczyłby się siedzeniem na dupsku. Można powiedzieć, że obecność blondyna była lekiem na rutynę.
Leslie nawet nie uniósł spojrzenia na mężczyznę, jakby nic nie robił sobie z wkroczenia na jego teren. Starzec mógł posądzić go o naruszanie mienia, dlatego też musiał szybko obadać miejsce pozostawienia pierwszej wskazówki.
Szukam czegoś. To zajmie chwilę ― odpowiedział lakonicznie, licząc na to, że mężczyzna nie będzie zadawał pytań i przy okazji zorientuje się, że jasnowłosy nie ma ani czasu, ani ochoty na rozmowę.
Brodacz pochylił się bardziej nad ladą, niemalże przewieszając się przez nią i uniósł wyżej krzaczastą brew.
A czego można szukać na starej i brudnej kotwicy? Nie jestem pewien, czy najesz się tymi glonami. Od wieków jej nie myłem i licho wie, co tam zaległo. ― Nie, żeby Vessare'mu zależało na tym, by poznać tę mroczną tajemnicę, którą na ogół trzymało się z dala od sanepidu.
Zresztą nie było to ważne, gdy coś zaszeleściło w jego ręce. Czuł jak ciężki kamień spada z jego serca, gdy wyciągnął świstek papieru zza kotwicy. Szybko przesunął spojrzeniem po tekście ostatecznie zawieszając wzrok na dorysowanym emotikonie. Mimowolnie parsknął cicho pod nosem i wsunął palce we włosy, by zmierzwić je, jakby tym ruchem ostatecznie mógł pozbyć się zdenerwowania. Prawie runął na ziemię do tyłu, ale w porę podniósł się na równe nogi, ignorując sprzedawcę, który nadal coś do niego mówił. Najwidoczniej był zainteresowany treścią wskazówki. Spróbował ją podejrzeć, ale skrzydlaty zdążył wsunąć ją do kieszeni i odwrócić się plecami do siwowłosego.
Fale zgniłozielonego morza, co?
Przemknąwszy spojrzeniem po jeziorze, zawiesił je na koronach drzew po pobliskiej stronie jeziora. Mimo że miał za sobą dopiero rozwiązanie pierwszej wskazówki, już czuł się jak zwycięzca głównej wygranej, choć widok lasu powinien tchnąć w niego sceptycyzm. Szukanie tam Syona mogło przypominać próbę znalezienia igły w stogu siana, ale mimo wszystko uznał, że białowłosy jest bliżej niż dalej.
Pozostawał tylko jeden problem.
Ruszywszy wzdłuż brzegu, blondyn zauważył kolejny tłum, przez który nie zamierzał się przedzierać po ostatnich wydarzeniach. Obecność ludzi była szkodliwa, dlatego cieszył się, że miejsce kolejnego spotkania wyglądało na bardziej wyludnione. Musiał przejść kawałek, by po drodze zauważyć, że jakać cienka ścieżka skręcała w stronę kilku opuszczonych stoisk. Ukradkiem rozejrzał się dookoła i powoli ruszył w tamtą stronę, chcąc sprawiać wrażenie kogoś, kto zwyczajnie chciał pójść na skróty. Na każdym kroku upewniał się, czy w najbliższej okolicy nikogo nie ma. Nie mógł pozwolić sobie na to, by jakiekolwiek spojrzenie dosięgnęło jego sylwetki. Opuszki palców przesunęły się po spróchniałych deskach straganu, gdy blondyn zaczął wsuwać się między wolną przestrzeń między nim, a inną budą. Ciasnota mu nie przeszkadzała, zważywszy na to, że po ostatnich oględzinach terenu, świat dookoła powiększył się o jakieś pięć razy, ale trzepocząc ptasimi skrzydłami już po chwili miał okazję oglądać go z góry.

___z/t.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

POCZĄTEK KONKURSOWEGO WĄTKU

– Moja głowa... Co mnie napadło, żeby dzisiaj tu przychodzić? – Pytała samą siebie, łapiąc za turban na głowie i siedząc na ławce tymczasowej restauracji, skonstruowanej na potrzeby festynu. Schowana przed czynnikami atmosferycznymi pod dachem miała do siebie pretensje, że w takim stanie postanowiła w ogóle opuścić mieszkanie.
Dobiegający zewsząd hałas miażdżył jej głowę. Nie, żeby miała coś przeciwko gwarowi zabaw, okazywanej radości przez dzieci czy zagłuszającemu odgłosowi stukającej porcelany w zlewozmywaku, ale dzisiaj był wyjątkowo nieznośny dzień. Jakby nie było, jeszcze wczoraj próbowała wyzbyć się migreny i ogólnego osłabienia po zeszłotygodniowym wariactwie, które nie odpuszcza jej aż do tej pory. Nie dość, że znalazła się kij wie gdzie w Desperacji i musiała uciekać przed chmarą brutalnych zdziczałych mutantów, to jeszcze dostała ataku swojej wścieklizny i zaatakowała kompankę. Ta, nie będąc dłużną, odwdzięczyła się kilkoma dość dotkliwymi zadrapaniami, które Ruffian po obejrzeniu się w lustrze musiała samodzielnie zszywać. Wobec czego, Fran wyglądała dzisiaj jak Arab w turbanie. W końcu nie będzie paradowała po mieście z końskimi uszami na wierzchu i głębokimi ranami na gębie, które mógł wyrządzić jedynie jakiś wielki kot, albo względnie widły o małym rozstawie zębów. Albo grabiami ktoś jej przywalił.
Dumała dłuższą chwilę i patrzyła się ślepo w kartę menu.
– Woda… Water… mają tu coś takiego? – Rozmyślała, próbując rozszyfrować japońskie krzaczki. – Co za porażka… – Znów złapała się za głowę. Przez moment miała wrażenie, że istnieje wyłącznie w stanie duchowym. I w tym błogim stanie niefortunnie odwróciła głowę w kierunku błogosławieństwa – automatu z napojami! Przed nim nie będzie musiała się tłumaczyć ani gimnastykować, na co miałaby ochotę. W owej chwili nie pamiętała, czy w życiu spotkała ją bardziej radosna chwila od znalezienia lodówki w piciem.
Nie czekając zbyt wiele, wstała nieco mozolnie i ruszyła w stronę swojej upatrzonej ofiary – samoobsługowego podajnika napojów za odpowiednią opłatą. Przyjrzała się asortymentowi za szklanymi drzwiami i wybrała puszkę wody z cytryną. Nie. Dwie puszki. Wetknęła monety w automat, kliknęła to, co chciała wybrać i dostała – dwie puszeczki.
Dobrze, że mają chociaż cyfry arabskie.
Otworzyła puszkę i zaczerpnęła cieczy. Za jednym haustem opróżniła połowę pojemnika. Gdyby nie następna osoba, która chciała ugasić pragnienie w podobny sposób, Franny stałaby dalej jak osioł, broniąc automatu niczym tarcza.
Jednak na przygarnianiu lodówki jej nie zależało. Odeszła w bok pod drzewo, a później zeszła w dół ścieżką. Dość się wynudziła w tej prowizorycznej restauracji. Kto wie, czy nawet się tam nie zdrzemnęła na siedząco. Rany i zmęczenie dawały się we znaki.
Wobec czego postanowiła się rozruszać w zabudowanej alternatywnej knajpie z automatami do gier.
Alan, grubasie kochany, w co ty grałeś? – Wzywała jednego z bohaterów jednego ze swoich ulubionych filmów. Chodziło o labirynt, albo pół-labirynt, w którym steruje się wielką głową. Ma ona za zadanie zjeść jakieś srebrne potworki, ale nie może w nie wpaść.
Jednak późniejszym zainteresowaniem Ruffian okazał się hokej powietrzny. Problem był w tym, że nie było z kim zagrać, a i kolejki ustawiały się do gierki niemiłosiernie długie.
Tak więc, nie znalazłszy żadnego dogodnego stanowiska, Franceska „Jill O’Hara’’ wybrała się na spacer wzdłuż jeziora, w bardziej zaciszne miejsce. Jak się później okazało, nie było ono aż tak ciche, jakby się mogło wydawać.


Ostatnio zmieniony przez Ruffian dnia 17.08.15 8:45, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Festyny! Idelne miejsce do zaobserwowania najbardziej ludzkich zachować ostatnich przedstawicieli Homo Sapiens Sapiens, nie licząc rewolucji politycznych i krwawych potyczek z niekończącej się serii pod tytułem "Rząd kontra lud". Szczerze mówiąc lepiej czułem się ma uroczej imprezie nad jeziorem, niż w samym centrum "rozmów politycznych" Bolszewików, więc nie mogę powiedzieć że znalazłem się w sytuacji niekomfortowej. Ostatnio rzadko miałem okazję spędzać czas z tłumem, który bawi się inaczej niż przez wyprawianie masowych pogrzebów w korytarzach mojego własnego mieszkania. Jest coś w hałasie tłumu, co mnie rozluźnia, poza tym mogę się z czystym sumieniem bawić w imię nauki i obserwowania zwyczajów miejscowej ludności.

Zombie lawirował powoli między ludźmi trzymając przed sobą bardzo brzydką, i bardzo małą, maskotkę w zamyśle mającą przedstawiać chyba zielonego niedźwiedzia, choć efekt końcowy przypominał raczej podgniła mysz z ciężkim przypadkiem hydrocefalii. Mimo to zdążył się już do niej przywiązać na tyle, że nazwał ją Louis Flavien Bitte (ciałem kobieta, choć umysłem mężczyzna kierujący się bardzo prymitywnymi odruchami - złapany przez właściciela stoiska podczas ucieczki z więzienia, której udało mu się dokonać tylko przy użyciu siły własnego intelektu i plastikowej łyżki) i czasami pozwalał sobie na krótkie, wewnętrzne dialogi z pluszakiem. Te zazwyczaj kończyły się uciszaniem nieuprzejmego futrzaka i pełną zażenowania ciszą, gdy zaczynał sobie wyobrażać reakcje Wielkiego Brata. Mimo to nie czuł się specjalnie winny z powodu swojego zachowania. Z zewnątrz wciąż wyglądał jak w pełni normalny, dorosły człowiek miło spędzający czas pośród swojej genetycznej braci, to, że w myślach powstrzymywał mordercze zapędy zielonej myszy z watą zamiast mózgu i bogatą biografią było, dosłownie, tylko i wyłącznie jego problemem.

Wszelkie zażalenia prosimy zgłaszać osobiście.

Dość oczywistym punktem wycieczki (stracił już wszystkie znalezione na trawie i "pożyczone" od bardzo konkretnej A grosze na kilka popisowych porażek przy stoisku z grą polegającą na przewracaniu wież z puszek przy pomocy małej piłki, od którego odszedł z pluszakiem tylko przez bardzo donośne narzekanie na obciążenie puszek przy pomocy wody i przewrócenie dosłownie jednej z nich za, dosłownie, piątym podejściem) wydała mu się wizyta nad jeziorem. Z kilku powodów. Po pierwsze chciał je po prostu zobaczyć, po drugie żywił nadzieję, że znajdzie jeszcze przyjemne miejsce na pokaz fajerwerków i puszczanie lampionów, oraz miał nadzieję znaleźć coś na kształt tablicy informacyjnej mówiącej dlaczego w japońskiej metropolii pozwolono na nazwanie jeziora po koreańsku. Podejrzewał, że ze swoim szczęściem uda mu się osiągnąć tylko jeden cel, którym jest zobaczenie wody z umiarkowanie bliskiej odległości. Zanim jednak jego spojrzenie na dobre przykuła tafla skrzącej się w słońcu wody, świadomość i ciekawość postanowiły spłatać mu figla prawie całkowicie skupiając się na kobiecie w turbanie. Cała złośliwość żartu polegała jednak na tym, że do obrazu nieznajomej wyobraźnia natychmiast dopasowała zdjęcia czterech zamachowców z 2010, a paranoja natychmiast kazała mu oddalić się na bezpieczną odległość. Tak na wszelki wypadek.
Z drugiej strony był martwy nie od wczoraj, a można wyobrazić sobie gorszą śmierć od zdziesiątkowania przez bombę i zmienienia się w karmę dla ryb w tak czarującej okolicy. No i udzielił mu się wesoły nastrój wszystkich dookoła. Dwa razy się żyje, raz z nieco niższą temperaturą ciała i większą ilością ran w psychice.
- To tutejsza moda? - zapytał beztrosko, bezczelnie podbiegając do domniemanej terrorystki i jego prywatnego anioła śmierci, w ostatnim momencie chowając pluszaka do kieszeni spodni, - W sensie turban - dodał natychmiast, wymownie zataczając palcem kilka kółek dookoła ogólnego kształtu swojej twarzy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spacerowała grzecznie wzdłuż brzegu jeziora, skupiając się nie tyle na jego pięknie, co czystości. Woda była w miarę przejrzysta, żadne glony nie osadzały się ani na rękach, ani na innych organizmach wodnych. Co jakiś czas przypływały nawet tresowane karpie koi. Dziwnym było, że nawet w tak wielkim obiekcie zwierzęta te stanowią „naturalny” element przyrody. Dziwne, jak na gust Ruffian. Jej zdaniem władze powinny zadbać o naturalne i dzikie organizmy, a nie te wyhodowane przez człowieka w celach czysto rozrywkowych czy pokazowych.
Tej naturalności jej w tym miejscu zabrakło. Ale kto wie. Jest festyn. Może ryby zostały tu wpuszczone tylko i wyłącznie na ten okres czasu. Może później zostaną wyłapane.
Nagle, ni stąd ni zowąd zaczepił ją tutejszy jegomość. Tutejszy, bo nie zrozumiała ani słowa. W dodatku ze stresu serducho czuła aż w gardle. Sytuacja była co najmniej kłopotliwa. Czego ten miły pan może chcieć i dlaczego przybył z takim rozmachem?
– Ja…. Ja nie mówię po waszemu – skleciła wypowiedź w ojczystym języku, choć i to wyzwanie sprawiło jej mały trud. I teraz jesteśmy w kropce. Przyszedł oto jakiś nieznany pan, nie wiadomo czego oczekuje, a my nie mamy pojęcia, jak się w tej sytuacji odnaleźć.
Ale zaraz. Chwila, moment. Ten miły pan właśnie coś pokazywał ręką. Zataczał kręgi wokół swej twarzy. Franny położyła nieśmiało ręce na turbanie, sprawdzając, czy wynalazek dzisiejszego poranka zdaje poprawnie egzamin i czy gdzieś się nie podwinął. Bożeno, co by to było, gdyby przez przypadek na zewnątrz wydostało się chociażby jedno ucho. Albo jakiś jego kawałeczek. A dookoła tyle ludzi.
Teraz skrupulatnie sprawdzała dłońmi, czy aby jej maskujące przebranie nie zostało gdziekolwiek naruszone. Po chwili oględzin wniosek był następujący -–wszystko w porządku. Ruffian odetchnęła z ulgą i spuściła ręce. A nie mając gdzie ich schować, wsadziła je w kieszenie spodni.
I za chwilę pewnie spaliłaby cegiełkę, gdyby śmiertelnej ciszy nie przerwały jakieś chichoty, nucenie i granie. Jej ucho wyłapało dźwięk szybciej, niż przyuważyło oko. Nie na długo. Zaraz potem i ten narząd zmysłu dopatrzył się źródła dźwięku. Były to starsze kobieciny drygające jak… em.. trudno to było jej określić. Jak dzieci z przedszkola? Nie od dzisiaj wiadomo, że ludzie głupieją na starość, no ale w miejscu publicznym Ruffian takiego zachowanie się nie spodziewała. Wprawdzie u niej w M-1 też były organizowane pikniki i festyny, ale kobiety w podeszłym wieku jakoś inaczej wyglądały. Albo po prostu Ruff nie przyzwyczaiła się, że starość ma także swoje prawa i inaczej się z nią obchodzi na drugim końcu świata.
A propos końca świata, trzeba ogarnąć Ocean Spokojny. W przeciwieństwie do Fran, która wewnątrz wcale nie była Oceanem Spokojnym. Czuła się co najmniej skrępowana.


Ostatnio zmieniony przez Ruffian dnia 07.08.15 10:02, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Upalne, majowe popołudnie, klasa pełna nastolatków niewerbalnie walczących o tytuł najbardziej znudzonej osoby w sali, chociaż wszyscy wiedzieli, że konkurencję miażdży ukradkiem siwiejąca kobieta z wygniecioną książką w dłoni, powtarzająca po raz dwudziestotysięczny zasady gramatyki. Słodki zapach gumy do życia Lorienne siedzącej w ławce obok, ukrywana tanimi perfumami woń papierosów płynąca z generalnego kierunku siedzących na tyłach dziewcząt w wygniecionych mundurkach. To było przyszłościowe liceum, z serii tych, które młoda dyrektorka z pięcioma doktoratami reklamuje sloganami pokroju "uczymy metodami jutra od dziś". Oczywiście była to szkoła prywatna, przecież nie mogłem się spotykać z pospólstwem. Drogie cygaretki w toalecie i sprośne żarty na podstawie aluzji do Simone de Beauvoir. Piękna młodość nowej bohemy XXI wieku. Angielski zawsze był nużący, tablica pełna słów, których mieliśmy nauczyć się na pamięć i rytualne opowieści o naszym weekendzie przerywane przez uderzenie podręcznikiem o stół przy każdej pomyłce gramatycznej. Trzy uderzenia oznaczały dodatkową pracę domową dla całej klasy.

- Rozumiem - Powiedział po chwili uprzejmego zamyślenia, świadomie kalecząc angielski swoim, wciąż pretensjonalnym i wyczuwalnym, akcentem. - Znasz może francuski? - Dodał szybko z nadzieją w głosie, częstując nieznajomą najbardziej czarującym uśmiechem, który bardziej niż do amanta upodabniał go do Maryi Dziewicy, gdyby ta wróciła na ziemię pod postacią bibliotekarza-okularnika podchodzącego do świata z dystansem zapewnianym nie przez gruby mur, a barykadę ze słodkich pianek.
Czasami nawet on był zaskoczony tym, jak idealnie wychodzi mu odgrywanie nieskalanego grzechem baranka bożego. I Bogu niech będą dzięki. Tak, to koniec aluzji biblijnych na ten moment.
To, że dziewczyna (w przypadku kobiet zwykł zakładać, że są młodsze niż mu się wydaje) zaczęła nerwowo sprawdzać każdy milimetr swojego impromptu przebrania zamachowca z 9/11 oczywiście nie umknęło jego uwadze (jakżeby cokolwiek śmiało mi umknąć, przecież z takim wychowaniem nie mam prawa nie być absolutnie nieskazitelny i nigdy nie powinienem o tym zapomnieć dogryzł w myślach bardzo wymownej pustce), ale postanowił tego w tej chwili nie komentować. To, że póki co jeszcze nikt nie wpadł na pomysł sprawdzenia mu dokumentów nie znaczyło, że powinien sobie pofolgować i stracić czujność. I bez tego miał wystarczająco dużo problemów. Poza tym dziewczyna najwyraźniej zwróciła uwagę na coś za jego plecami, a jako gentleman i istota aż nazbyt ciekawska, nie miał zamiaru ani wiercić spojrzeniem w jej okularach przeciwsłonecznych, ani przegapić jakiegoś widowiska.
- Och mój... - Wykrztusił, w ostatnim momencie przypominając sobie, że ma wykorzystywać swoją wielokrotnie odgrzewaną wiedzę z języka angielskiego wpojoną mu przez zrzędliwą panią Lutete i wielu jej poprzedników, oraz że wypadałoby nie wybuchnąć śmiechem na widok tańczących kankana emerytek, podrygujących w sercu, bądź co bądź, japońskiego festynu.

Może ona wie, dlaczego to jezioro ma koreańską nazwę. Chociaż patrząc po jej zachowaniu albo jest chora na malarię, albo weszła tutaj przez dziurę w murze, tak jak ja. Swoją drogą to zastanawiające, nikt nie pilnuje tak wielkiej wyrwy?

- Niezwykły festiwal, mają nawet nie-Moulin Rouge - Powoli kontrolując słowa w już drugim obcym języku, jakiego dane mu było tego dnia używać, odwrócił się do nieznajomej, tym razem posyłając jej uśmiech numer osiem, znany też jako "to zbyt żenujące i intrygujące jednocześnie, nie każ mi być jedynym, który na to patrzy", przyprawiając go nieco nerwowym położeniem dłoni na karku i lekkim uderzeniem prostą laską o soczyście zieloną trawę. - To coś ma jakiś cel? - Po raz drugi w ciągu tych (nawet nie) trzech minut wskazał na jej turban, najwyraźniej nie mając zamiaru odpuścić. Było ciepło. Wystarczająco ciepło, żeby pozbawić go kilku dodatkowych warstw bezpieczeństwa z lnu i taniej bawełny, a to o czymś świadczyło.

Może naprawdę chce dokonać zamachu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uff.. co za szczęście. – Westchnęła z ulgą, gdy okazało się, że brunet włada angielszczyzną. Przynajmniej jeden kłopot mniej w tym dalekowschodnim mieście (jakby ich było mało).
Zadziwiające, jak wiele osób w tym mieście zna angielski. Patrząc na to z drugiej strony, nie powinna się temu dziwić. W ówczesnych czasach miasta-państwa składają się z mieszanej masy. Całe społeczeństwo danego państewka tworzy zbieranina narodów – ludzi, kultur, tradycji i języków. Żyją pod kloszem razem ze sobą w spokoju, albo w nienawiści. I tak czy siak muszą się jakoś ze sobą porozumiewać.
Gdy mężczyzna z nadzieją w głosie (i na twarzy) zapytał o znajomość francuskiego – Francesca z przykrością pokręciła przecząco głową, dodając:
– Niestety nie.
Nie, ponieważ języka tego uczyła się zaledwie dwa lata i to z niewielkim zapałem. Odwołując się do przeszłości, do tego, jaką była kiedyś kokietką, Francja nie stanowiła dla niej jakiegoś centrum zainteresowania, co można podciągnąć wręcz pod kompletne przeciwieństwo. No bo jak – stolica dostojeństwa, markowych perfum i szmatek nie jest oczkiem w głowie kokietującej nastolatki? No, w jej przypadku nie.
Poza tym wiedza, jaką nabywała podczas lekcji tego języka wlatywała jednym uchem, a wylatywała drugim. O wiele bardziej ciekawszym językiem stał się wówczas rosyjski – w końcu bogaty tatuś o wiele większe i o wiele bardziej cenniejsze kontrakty podpisywał z Rosjanami, a ich język nie tyle był sam w sobie ciekawy, co potrzebny do ukręcania interesów. Rosjanie mieli o wiele więcej do zaoferowania, niż Francuzi. Mieli diamenty, gaz, drewno.. Byli o wiele bardziej przydatni. Tak jak później o dziwo Polacy. Trochę zagranicznych inwestorów się do tamtej dziury zleciało, to i tatuś biznesmen skorzystał z okazji i zaczął coś tam dłubać. I tak okazjonalnie skubnęło się tego połamańca. I tak Słowianie okazali się o wiele bardziej świeżsi, aniżeli Francuzi, chociaż Polacy – jak zwykle daleko w polu – nadal ganiali za Zachodem.
„O mój..”
Ucho w turbanie drgnęło, a czarne tęczówki schowane za okularami zwróciły się na wysoką posturę przed sobą. Zawsze różnie okazywane akty zdziwienia przez otaczające ją osoby nakazywały spojrzeć i spocząć na chwilę na osobniku prezentującym swoje zaskoczenie. Tak i teraz. I dopiero w tym momencie miała czas, by zlustrować od stóp do głów swojego towarzysza i dostrzec laskę u jego boku. Nie pytała o nią, bowiem mężczyzna był bardziej skupiony na czujących się znów jak za młodu emerytkach. Wyraz jego twarzy wskazywał na zakłopotanie.
Nagle ni z gruchy ni z pietruchy  zmienił temat, znów dając upust swojej ciekawości co do turbanu. Było to nieco niepokojące, na co Fran zmarszczyła brwi.
– Będzie pan oceniał moje przekonania religijne? – Jej ton stał się nieco prowokujący.
Rzecz jasna, nie była Muzułmanką. Trudno tu mówić w ogóle o jakiś przekonaniach religijnych. W sumie, bliżej jej było nie tyle do wiary, co do przestrzegania zasad Buddy. No i uwielbiała obrządki Indian, jeśli jesteśmy już w tym temacie.
Ciekawość. „Jill” nie bardzo spodobała się ta cecha urokliwego bibliotekarza. Nie znosiła takich sytuacji, gdy w obcym środowisku musiała jak najsubtelniej zdradzać jakiekolwiek informacje na swój temat. Wstydziła się mówić cokolwiek o sobie, tym bardziej w tak podbramkowej sytuacji, jak ta. Ukrywanie jakiś fantastycznych uszu i pilnowanie, by ją przypadkiem jasny szlag nie trafił. Co by to było, gdyby się wydało, że jest trupem? Przecież takich tutaj tępią jak komary na lato. Jakim prawem ktoś miałby ją teraz zakłuć w kajdanki? Nie wyobrażała sobie, że ma cierpieć za błędy podopiecznych tamtej wyprawy do Fukushimy.
– A można zapytać, co się panu stało? – Machnęła założoną ręką w stronę podpórki. Uszkodzonego kolana mężczyzny jakoś nie dostrzegła.
Ponownie spojrzała w stronę emerytek, które niebezpiecznie zmierzały w ich kierunku.
Oby nic głupiego nie przyszło im do głowy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie zwracajcie na nas uwagi, my (Ja, Jabol i Isej) sobie tu tylko grilujemy na pobliskim pomoście tak, że wy nas nie widzicie, a my was : |

Tak panowie, nasza miejscówka wygląda tak o. Z pomostu słychać bawiącą się wśród straganów gawędź, lecz dźwięki te niknął wraz z odległością od lądu. Z odległości od altanki można obserwować z bezpiecznej odległości spacerujących po brzegu nie obawiając się interakcji. Żyć nie umierać.

Kaukaz wracał dzielnie z wyprawy po prowiant. Liczne siatki wiszące na ramie składaka, którym przemieszczał się Adrian szeleściły zachęcająco dopóki Polak się nie zatrzymał. Zszedł ze swojej przywłaszczonej adowej limuzyny. On sam swój kochany motocykl musiał zostawić w Polsce, lecz znajomy inżynier obiecał złożyć mu taki sam model. Teraz tylko wystarczyło czekać, a do tego czasu...cóż, musiał się wozić składakiem. Nie uwłaszczało mu to nijak, prócz tego, że komfort podroży był wątpliwy, no ale co zrobić, jak nic ni zrobisz? Z tą myślą, zaczął prowadzić swój sprzęt i siebie na pomost. Był długi i kończył się poziomym przecięciem na którego lewym końcu znajdowała się niewielka altanka, a na prawo przedłużenie. Barierka nie była wysoka. Adrianowi nie sięgała nawet pasa, a to już o czymś świadczyło...No ale nic, Polak dzielnie dotarł do części z altaną. Oparł rower o barierkę, a siatki rozłożył na stole. Było w nich głównie mięso. Dużo rozmaitego mięsa. Bo on sam miał spory apetyt, a dwóch dodatkowych chłopa to zapewne nie gorszy, zważywszy, że obaj to mutanty. Następnie zsunął z ramion spory plecak w barwach ciemnej zieleni z maskowaniem z którego wyciągał napoje, przekąski, jednorazowe, plastikowe naczynia, jakieś fajerwerki i sporo fluorescencyjnych pałek dla klimatu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Marcelina nie mogła tego przegapić. Co prawda, na zeszłorocznym festynie nad jeziorem Donghae omal nie została złapana przez swoich "przyjaciół" w mundurach, no ale... poznała kilku ziomków, wspaniałych ludzi, z którymi straciła niedawno kontakt. A szkoda - mogły być to świetne przyjaźnie na długie, długie lata. Umarły jednak śmiercią naturalną.
Mówi się trudno. Warto było. Tym razem postanowiła robić coś, czego nie zrobiła tamtym razem - a bardzo chciała. Pod pachą trzymała czerwonego, delikatnego lampiona. W drugiej ręce trzymała papierosa, którym właśnie się zaciągała. Tak, nawet dnia nie może bez tego gówna przeżyć. I oto są... moje wymarzone wakacje. - prychnęła w myślach, zaciskając przez chwilę wargi. Lepsze to, niż nic. Na Bahamy poleci sobie za rok, albo za dwa. W końcu ma na to całe życie...
Wtapiając się w miarę swoich możliwości w tłum, przybierając postać zwykłej dziewczyny z warkoczem dredów opadającym luźno na jej plecy, omijała zgrabnie ludzi stojący na jej drodze. Odwiedziła stoiska z grami, przechodziła też obok przekąsek, czas jednak ją gonił, dlatego nie zdołała zwędzić nawet jednego szaszłyka. Na domiar złego, poczuła w brzuchu charakterystyczne kłucie. Zaraz - warknęła, jednak bestia nie miała zamiaru się uspokajać.
Usiadła na brzegu, nie mając ochoty dzielić się szczęściem puszczania lampionu z innymi osobami. Z resztą, jak zauważyła - większość znajdowała się po drugiej stronie. Ona była w tej znacznie mniej zaludnionej części. Po krzakach walały się puszki, pijani ludzie, naliczyła co najmniej pięć całujących lub chędożących się par. No cóż, uroczo. - prychnęła w myślach, wstając i odchodząc na opuszczony teraz spory pomost. Usiadła, odpalając zapalniczkę. Zamknęła oczy i, po krótkiej chwili, otworzyła je. Spojrzała znacząco na lampion, karcąc się w myślach, że wierzy w takie zabobony. Ta, lampion szczęścia spełniający życzenia.
Podpaliła go, wyrzucając delikatnie w powietrze. Wraz z nim wyfrunęła nadzieja, że jednak to coś, stworzone z delikatnego materiału, jest w stanie zanieść jej jedno, małe życzenie do tego kogoś, tam na górze.
Wtedy usłyszała kroki. Z czystej ciekawości skierowała wzrok w tamtą stronę. W altance nieopodal jakiś zupełnie nieznajomy mężczyzna odstawiał rower, zrzucając plecak. Potem zaczął się krzątać po altance, a do nozdrzy Marceliny dotarł zachęcający zapach.
Westchnęła, odwracając wzrok. Jej nogi wisiały teraz nad taflą chłodnej wody. Przez krótką chwilę Wheat zapragnęła do niej wskoczyć. Jednak wtedy przypomniała sobie o wydarzeniach, jakie miały miejsce rok temu, na pomoście. Matko, jaka wtedy woda była lodowata... Wymordowaną przeszedł zimny dreszcz, który zmusił ją do podkurczenia nóg i objęcie łydek rękami. Oparła brodę na kolanach i tak siedziała, patrząc w jeden punkt gdzieś na horyzoncie. Wtedy poczuła drażniące uczucie w żołądku. Skrzywiła się z westchnęła głęboko. Nie miała ochoty wstawać i wracać do stoiska z przekąskami. BĘDZIESZ TAK MĘCZYĆ SWOJE CIAŁO? NICZYM MĘCZENNICA? TROCHĘ SZACUNKU... NIC SIĘ NIE STANIE, JEŚLI PODWĘDZISZ ŻARCIE TAMTEMU GOŚCIOWI. - cień pojawił się przed Marceliną jako smuga dymu, wskazując koniuszkiem ogona mężczyznę pod altanką, po czym rozpłynął się, pozostawiając Hienę pełną wewnętrznych wątpliwości, rozdartą psychicznie...
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach