Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

"Wciąż marzysz zobaczyć mnie przed sobą na kolanach? Spełnię to wyuzdane marzenie, jeśli zapewnisz nam trochę prywatności, skarbie."
  Zapadła długa niezręczna cisza. Nie musiał się upewniać, aby wiedzieć, że stojący ze zgniecionym papierosem One przeszywa go niezrozumiałym wzorkiem. Wcale na niego nie spoglądał — otaksowywał małolata z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Słyszał za sobą tylko głębokie sapanie przyprowadzonego mężczyzny — znak, że Five kończył pętać pojmanemu nadgarstki i z pewnością kolejny raz zrobił to idealnie mocno.
  Każdy czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
  — Wyjdźcie.
  One wyglądał jakby ktoś go spoliczkował. Zaczął coś mówić, ale Nine uciszył go samym spojrzeniem, po czym odchylił lekko głowę do tyłu, dając mu do zrozumienia, że ma opuścić pokój. On i wszyscy.
  Czy właśnie swoim zachowaniem przystał na propozycję więźnia?
  Usłyszał kroki. One zatrzymał się przed białowłosym na zbyt długo, aby ten uznał, że zrobił to z resztek kultury, które ostały się na dnie jego głębokiego ego. Przesuwając błękitne tęczówki w jego kierunku napotkał na zbrudzoną kurzem maskę i ciemne jak noc puste oczodoły. Bez wątpienia wymienione między nimi spojrzenia wyglądały z boku na dość osobiste. Podobne odruchy zauważa się u czteronożnych stworzeń kiedy po wejściu na zajmowane terytorium szczerzą na siebie zęby i wypalając sierść samym wzrokiem. Nic nie różniło ich teraz od zwierząt. One wykonał jego polecenie, choć nie bez zwyczajowego steku przekleństw, który dało się słyszeć na korytarzu. Bywał niezdyscyplinowany. Od kiedy tylko pamiętał.
  W ciemnościach choć panowała kompletna cisza zauważyć można było ruch przesuwających się czarnych postaci. Nie schowali broni. Ich długie cieniste zarysy znaczyły się na ścianach jak starożytne malowidła, gdy wpełzły w obszar jedynego źródła światła — stojącej mechanicznej lampki biurowej. Ochroniarz postawiony przez Five’a na równe nogi zachwiał się, oddychając szybko przez usta.
  Minęli go bez słowa. Drzwi trzasnęły.
  Żarówka zabrzęczała cicho, a fruwająca w pokoju mucha po raz kolejny odbiła się od rozżarzonego tworzywa.
  Mężczyzna pokonywał dzielące ich metry, gdy ten podjął rozmowę; piach trzaskał pod jego obuwiem. Nie spuszczał z niego wzorku. Obserwował go z zaciekawieniem, dokładnie tak jak ogląda się przez kraty zwierzęta w zoo. Ale to nie Marshall był zwierzęciem. Zbliżający się mężczyzna był uciekinierem — bestią, która wyrwała kraty i zbliżyła się do obserwatora wydychając swój śmierdzący oddech śmierci.
  „Może porozmawiamy jak cywilizowani ludzie, hm?”
  Brak odpowiedzi.
  „Skoro już ustaliliśmy, że chcesz dostać za mnie nagrodę, a ja zapewnię ci swoje wspaniałe towarzystwo, to może zapewnisz nam obu trochę komfortu?”
  Na twarzy Nine’a pojawił się niemal niewidoczny cień, a wargi drgnęły w akcie rozbawienia; uśmiechnął się prawą połową twarzy.
  — Dostarczyłem ci najbardziej komfortowych warunków na jakie stać moje nieokrzesane sumienie. Jeśli masz do nich jakiekolwiek zarzuty bez problemu mogę powrócić do mojego pierwotnego pomysłu spętania twoich obu nadgarstków do zawieszonego u sufitu łańcucha.— Przekrzywił zaciekawiony łeb, kiedy zajął uprzednie miejsce One’a. — Wisiałbyś tak długo, aż mięśnie ramion nie pękałyby pod ciężarem twojego ciała, aż kości nie wyskoczyłyby ze stawów. Kiepska sprawa — zostać niepełnosprawnym w tak młodym wieku.
  Plan zaczynał się zmieniać. Cały przebieg zdarzeń nie wyglądał tak jak zakładał. Nie dało się ukryć, że poznane wcześniej oblicze Marshalla Everetta na przyjęciu zorganizowanym przez jego ojca wyglądało zupełnie inaczej. Nie było w nim już tej niewinności, którą mu przestawił. Ona przepadła jak wrzucony na głęboką wodę kamień. Czy wraz z tym odkryciem utonął również planowany przez lata napad?
  „[…] Ty znasz moje imię, a ja z chęcią poznam imię mojego... porywacza?[…]”
  — To bez znaczenia.
  Jego brwi drgnęły, ledwo zauważalnie, ale jednak. W każdej sytuacji należy się uśmiechać, mówić właściwym tonem, właściwe słowa i zawsze, ale to zawsze niczym supernowa promieniować pewnością siebie. Lata nauczyły go perfekcji w swoim fachu. Teraz nie zamierzało być inaczej.
  — Darujmy sobie to pieprzenie — wycedził. — Więc co to ma wszystko znaczyć? A może z wiekiem też mnie okłamałeś?
  Zmrużone powieki podkreśliły blady błękit tęczówek, można było zauważyć w nich ponury blask.
  — Dziwię się, że zadajesz mi to pytanie. Co nas skłoniło do porwania? Zastanawia cię co mnie skłoniło do myślenia, że twój ojciec zapłaci każdą cenę, abyś wrócił do domu? — Mówił znajdując się za jego plecami. — Tak nisko się cenisz uważając, że twój dziany rodzic nie wystawi na stół choć jednego euro? Przyznam, że trochę to upokarzające jak na kogoś kto szczyci się taką wysoką posadą.
  Obszedł krzesło na którym siedział. Jego kroki niosły się po ścianach.
  — W cokolwiek ze mną pogrywasz... — wrócił niespodziewanie do tamtego tematu jakby nie dawał mu spokoju. Wyłonił się z mroku po prawej stornie. Jego pociemniałe oczy niemal przewierciły go na wylot. — To bezskuteczne. Możesz odgrywać bezwzględnego, zepsutego bogacza. — Powoli przesunął palcem po jego szczęce, a potem nachylił się. Oddech mężczyzny ogrzał skórę, gdy mówił tuż przy jego ustach: — Chociaż. — uciął. — Może jeśli ładnie poprosisz, zastanowię się nad twoimi pragnieniami.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  – Wisiałbyś tak długo, aż mięśnie ramion nie pękałyby pod ciężarem twojego ciała...
  – A więc jednak kręci cię bezsilność! – wypalił nagle, niezbyt poruszony całą tą groźbą, która w zamyśle prawdopodobnie miała zamknąć mu usta. – Ale aż haki? To dość perwersyjne. Z drugiej strony powinienem się spodziewać... – zacmokał, nie panując nad uśmiechem wyginającym wargi. Nie mógł przestać się szczerzyć, od kiedy Daryll Neumann znów pojawił się w pomieszczeniu. Sam Everett ledwie siedział w miejscu, rozpierany dzikim zachwytem; zawsze wierzył w swoją nieprzeciętną grę aktorską, ale żeby zdała egzamin aż tak?
  Części o niepełnosprawności nie skomentował, najwyraźniej nie czuł takiej potrzeby. Zresztą, lśniące od uciechy dwubarwne ślepia mówiły same za siebie – zastraszanie mogło zadziałać na dzieciaka sprzed kilkudziesięciu minut, tego, który drżał z przerażenia od ledwie obniżonego tonu głosu. Ale ten, który siedział tu i teraz z rękoma związanymi liną? Zastraszanie dodawało mu paliwa.
  Z przyjemnością słuchał rozdrażnienia i konsternacji pobrzmiewających w głosie białowłosego. Przez chwilę chciał mu nawet powiedzieć, by nie miał sobie tego za złe, wszak każdy się nabierał. Już nawet otwierał usta, lecz na język trafiły całkiem inne słowa, niż początkowo planował.
  – Oh, czy pan porywacz jest zły, bo ktoś go okłamał? Biedny pan porywacz, jak on sobie teraz poradzi? – Prześmiewczy ton rozbrzmiał w pomieszczeniu, szybko zastąpiony krótkim parsknięciem. – Daj spokój, dorośnij. Przewodzisz złej bandzie, ale nie bierzesz pod uwagę, że ktoś mógł cię oszukać? Kiepsko – Mówiąc, dzieciak patrzył cały czas na własne dłonie, jakby stan paznokci był ciekawszy niż siedzący mu za plecami mężczyzna.
  Neumann zaczął jednak mówić, zyskując tym uwagę chłopaka. Obrócił nawet głowę, spoglądając na siedzącego tam oprawcę. Cień znacznie skrywał jego sylwetkę, lecz Marshall już lata temu przywykł do wymagającego środowiska. Dał sobie te kilkanaście sekund na dokładne obejrzenie złowrogiej postaci. Teoria zakładała, że miał być złapanym w sidła motylem, choć w rzeczywistości czuł się bardziej jak dziecko, które szpilkami przebija skrzydła wspomnianego owada, niż sam owad. Kim więc był ten facet? Jedyne, o czym młody Everett teraz marzył, to rozrywka. Wiązał ze swoim porywaczem wielkie nadzieje i bardzo nie chciał się zawieść.
  – Czy nisko się cenię? – zaśmiał się nagle. – Wręcz przeciwnie. Doskonale znam swoją wartość i umiejętności. Gdyby było inaczej, wciąż udawałbym przed tobą przerażonego gówniarza, który pada na twarz od jednego surowego słowa. Zdradzę ci więc sekret – mój ojciec dołoży starań, by prasa aż grzmiała od informacji o poszukiwaniach. Może nawet zgłosi porwanie policji, by dodać sobie wiarygodności. W rzeczywistości jednak... nie zrobi niczego. Poczeka jedynie na wasze żądania, może wyśle bukiet kwiatów, jeśli będzie miał dobry dzień. Zastanawiasz się czemu? Tego ci już nie powiem. Byłoby zbyt nudno, gdybym pokazał wszystkie swoje karty, nie sądzisz? – Na koniec przymknął demoniczne ślepia na krótką sekundę i wzruszył niedbale ramionami.
  Nagle mężczyzna wstał z krzesła. Obszedł je dookoła i obniżył, próbując prześwietlić chłopaka wzrokiem. Marshall nie był mu dłużny. Zadarł głowę i spojrzał prosto w stalowe tęczówki; różnica była wręcz namacalna – jedne błękitne, zimne i niewzruszone jak arktyczne lodowce, drugie jadowite i drżące szaleństwem nieodpowiednim dla tak młodego wieku.
  – Odgrywać, co? – powtórzył z jakąś dezaprobatą w rozbawionym głosie. Dotyk przechylił głowę ciemnowłosego delikatnie na bok, dokładnie w stronę zabliźnionej ręki. – Możesz wciąż się oszukiwać, ale prawda pozostanie niezmienna.
  – Chociaż.
  Jedna z brwi powędrowała ku górze. Z początku myślał, że jego słowa w końcu dotarły do opornego umysłu rzekomego Daryllla Neumanna. Twarz mężczyzny znalazła się znacznie bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej i Everett nie mógł nie zaśmiać się w duchu.
  Związane ręce uniosły się do krawatu oplatającego szyję białowłosego. Młodzieniec okręcił materiał wokół jednej dłoni i krótkim szarpnięciem ściągnął porywacza jeszcze bliżej siebie. Usta minęły się z ustami o marne milimetry.
  – Oh skarbie, wciąż się łudzisz – wymruczał nisko, przemykając językiem po nieogolonym policzku. Zarost kłuł delikatnie, choć najwyraźniej nie miało to znaczenia. – Na ładną prośbę musisz sobie wpierw zasłużyć.
  Palce mocniej zacisnęły trzymany materiał; krawat zdał się tu idealnie. Zrobiłby znacznie więcej, gdyby nie związane kończyny, tego Neumann mógł być pewien. Teraz jednak nieprzerwanie świdrował blade oczy wzrokiem, rzucając im nieme wyzwanie.
  – Zacznijmy więc prawidłowo, od pierwszej randki – znów zamruczał. – Być może dobry posiłek w dobrym towarzystwie skłoni mnie do współpracy, a dzięki niej obaj zyskamy. Pewnie będziesz potrzebował trochę czasu, żeby we wszystko uwierzyć, no ale niech będzie. Znajdę sobie rozrywkę.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mało kiedy wyprzedzał fakty i pozwalał swojemu ciału czerpać satysfakcje z informacji zaczerpniętych  tuż przed zdarzeniem, które miało dopiero się ziścić. Naturalnie — fascynacja i niepoprawne podniecenie zdawało elektryzować czubki palców na myśl o długo wyczekiwanej misji, na której nie mogło go zabraknąć. Morderstwa, wyłudzenia, kradzieże — to nie jedyne przewinienia, w których się trudnił, i które pozwoliły mu owiać się mroczną sławą przestępczego półświatka. Teraz jednak kiedy miał przed sobą Everetta — spętanego i nie zdolnego do ucieczki, zaczynał rozumieć do czego tak naprawdę się posunął i jak długi czas potrzebny mu był do przekroczenia tej osobistej granicy prywatności; do zbliżenia się do niego na odległość, która różniła ich właśnie w tej chwili.
  Nie rozpoznał go.
  Oczywiście, bo kto przyglądałby się mijającym samochodom, które każdego dnia przemieszczały się zatłoczonymi ulicami stanu, kto zapamiętywałby ich tablice rejestracyjne? Kto zwracałby uwagę na przechodniów, którzy zagonieni własnymi obowiązkami spieszą się do domów, kto wspominałby chłopców z sąsiedztwa, którzy bawili się w jednej piaskownicy? Nikt ich nie zapamiętuje — po jakimś czasie wszystkie te twarze zlewają się w jednolitą, czarną maź o niezidentyfikowanym kształcie. Stają się brudnym tłem szarego życia, na które się już nie patrzy. On jednak śledząc w te dwukolorowe tęczówki dostrzegał chłopca. Tego samego, sześcioletniego. I doskonale pamiętał, jak pewnego poniedziałkowego, letniego popołudnia niemal pozbawił go życia.
  „[…] mój ojciec dołoży starań, by prasa aż grzmiała od informacji o poszukiwaniach.”
  Nine przymknął oczy, a usta drgnęły mu jak do uśmiechu, ale nie uśmiechnął się. Doskonale wiedział, że to będzie najgłośniejsze uprowadzenie ostatnich lat. Po porwaniu Alice Hocker, które ku zdziwieniu i głębokiej uldze rodziców, po paru miesiącach zakończyło się sukcesem, tak los siedzącego przed nim chłopaka został dawno przesądzony. Jego życie przegrał, dokładnie dziewiętnaście lat temu własny ojciec. Zwlekał zbyt długo. Jego nieokrzesana, brudna dusza oczekiwała finału. Pragnęła zemsty tak bardzo, że gdy tylko spoglądał na twarz tego gówniarza, upchnięta za paskiem kabura uwierała go w bok.
  Teraz nie było wcale inaczej.
  „Może nawet zgłosi porwanie policji, by dodać sobie wiarygodności.”
  — Wiarygodności? To ciekawe. Czyżby twój ojczulek nie był tak czysty jak przedstawia go dzisiejsza prasa, że potrzebuje dodawać sobie wiarygodności? Chyba nie sądzisz, że nas wynajął, abyśmy cię tu trzymali i torturowali za wszystkie przewinienia, których dopuściłeś się za gównianych lat? Jest do tego zdolny, ale nie. Nie przetrzymuję cię tu za nieposprzątanie pokoju, ani za moczenie łóżka. Rozczaruje cię. Sprawa jest bardziej osobista.
  I właśnie wtedy to poczuł. Krawat, który zahaczał o ubranie młodego niespodziewanie zaczynał się skracać; jakaś siła ciągnęło go w dół. Gorący oddech przemknął po zbliznowaciałych ustach i szorstkiej skórze. Oczy porywacza zwęziły się; stały się czujne.
  Pomimo wszelkiej obojętności, jaka malowała się na jego twarzy, był zdumiony, że udało mu się go nabrać na tę sztuczkę. Ale czy naprawdę było to tak nieprzewidywalne? A może po prostu tracił przy nim racjonalność? Nie wiedział jak zareagować, nie potrafił odczytać jego intencji, wiec milczał. Pomimo tak wielu błąkających się w jego umyśle myśli jego twarz pozostała niewzruszona. Kiedy zapatrywano się w te stalowe, niebezpieczne, nieruchome ślepia przestępcy czuło się jednak coś jeszcze: niepokój — rozlewał się za plecami jak fala uderzana o brzeg. Z pewnością towarzyszyła temu nietuzinkowa aparycja mężczyzny. A może coś co kryło się pod osłona, grubego ludzkiego wzroku?
  Wilgotny język, który wysunął się z ust chwilę później i sprezentował na nieogolonym policzku niebezpośredni pocałunek skazał na siebie wyrok.
  Nine w mgnieniu oka sięgnął do schowanej za paskiem broni. Zanim Marshall zdążył się zorientować miał  lufę przystawiona do szyi, tuż pod broda. Mężczyzna poczuł, że pod wpływem tej siły odchylił nieco głowę, wiec naparł na dzieciaka ciałem; ich ramiona stykały się, a dłoń, w której trzymał pistolet opierała się o jego tors, drugą ułożył na udzie doskonale wyczuwając przez materiał delikatność, wątłych mięśni. Patrzał mu prosto w oczy, szukając w nich niepewności i zaskoczenia, ale dostrzegł ledwie cień tych emocji. Przeniósł wzrok na usta, chłodne, oznaczone lekkim siniakiem w prawym kąciku warg, które uchyliły się do kolejnych słów:
  „Na ładną prośbę musisz sobie wpierw zasłużyć. Zacznijmy więc prawidłowo, od pierwszej randki.”
  — Nie jestem Maverickem, twoim ojcem — powiedział spokojnie. — Jesteś w błędzie jeśli myślisz, ze możesz  mną manipulować tak jak nim.
  Zaczynał rozumieć. Wcale nie taki święty Maverick przekazał swojemu synowi najgorszą pulę genów jaką posiadał i tym samym zabił w nim możliwość rozpoczęcia normalnego życia. Jak dobrze, że to on będzie katem, który skrupulatnie je ukróci.
  — Myślisz, że masz mi coś do zaoferowania? — zatrzymał na moment chłodny głos, a kontrastujący gorący oddech musnął policzek ciemnowłosego. Ich bliskość pozwalała Marshallowi ponownie zaciągnąć się drogimi perfumami Nine’a. — Nie interesują mnie faceci. A ty z żadnym nie byłeś blisko — przede mną próbujesz udowodnić, że jest inaczej. Zaczynam doceniać twoją grę aktorską. Powinieneś mnie puścić.
  Chłodna lufa pistoletu podkreśliła ostatnie zdanie mordercy, sunąc powoli po delikatnym podbródku Marshalla.  
  W tamtym momencie jeszcze nie wiedział, że nie porwał Marshalla Everetta, tylko terrorystę.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  – Ależ skąd, mój ojciec prędzej skręci się w precel, niż choćby spojrzy w stronę nielegalnej sprawy. Nie odpowiadam za jego błędy z przeszłości – wzruszył bezwiednie ramionami. – Chętnie jednak poznam ten osobisty powód. Staruszek niektóre rzeczy spalił w piecu z przeszłością i to niestety zanim zdążyłem położyć na tym ręce. Jeśli chcesz go pozbawić pieniędzy, to droga wolna. Musisz jednak zmienić plan, bo szantaż synem nic tu nie da. A w każdym razie nie mną. Trzeba było porwać jednego z moich braci albo jakąś siostrę.
  Byłby nawet skłonny w tym pomóc, lecz nie powiedział tego na głos. Wizja znęcania się nad tymi marnymi istotami była tak kusząca, że przez chwilę chciał zachować tę sugestię tylko dla siebie. Nigdy nie miał dobrych relacji z rodzeństwem, głównie dlatego, że głowa rodziny właśnie na niego przelewała całą swoją uwagę. I co dostając w zamian? Małego, manipulującego demona. Marshall wychodził jednak z założenia, że Maverickowi właśnie o to chodziło – o ponadprzeciętną inteligencję, którą będzie mógł się chwalić przed prasą, która przyniesie mu niesłychane zyski i zmiecie konkurencję z powierzchni ziemi. Być może zyskałby nawet aprobatę syna, gdyby znalazł w sobie odwagę na krok poza strefę komfortu. Sam ciemnowłosy wieki temu nauczył się wkraczać w niepewność, hartować charakter w najcięższych warunkach, by nie ulec byle pokusie czy groźbom.
  Nagle błysnęła broń. Zimna lufa dotknęła podbródka, poruszając ciągiem mięśni; ich ruch podwinął wargi do uśmiechu sięgającego oczu. Białe zęby ujrzały światło dzienne. Młodego przeszły dreszcze, ale nie przerażenia, a najczystszej ekscytacji.
  – Jesteś w błędzie jeśli myślisz, że możesz mną manipulować tak jak nim.
  Oczy znów dziko zabłysnęły. Miało się wrażenie, że dostrzegły niebywale korzystną okazję i to na wyciągnięcie ręki. Wargi młodzieńca znów zadrgały od tłumionego rozbawienie, jeden kącik uniósł się nieco wyżej w asymetrycznym wyrazie.
  Oh, wiedział, że ten gość nie był jego ojcem i nie mógł być z tego powodu szczęśliwszy. Ledwie centymetr naprzód stał jego osobisty Złoty Gral, przepustka do krainy, w której nigdy by się nie nudził. Miał przed sobą wyzwanie, o jakim marzył przez ostatnie 18 lat.
  – Jesteś w błędzie, jeśli myślisz, że nie spróbuję. Kocham wyzwania – zacmokał.
  Kolejne pytanie sprawiło, że znów się zaśmiał, ale tym razem nie w duchu, tylko otwarcie. Cofnął głowę tylko po to, by chwycić lufę pistoletu w usta. Jaskrawe ślepia skryły się za powiekami, gdy wargi przemknęły po zimnej stali w górę i w dół. Nie za daleko, ale wystarczająco, by gest został dobrze zrozumiany.
  – Myślę, że to ty nie wiesz, jak wiele mam do zaoferowania – zaśmiał się w końcu, prostując plecy. – Jestem nawet na tyle szczodry, że pierwszy raz stawiam na koszt firmy. Uznaj to za... darmową próbkę moich umiejętności, tak dla smaku – Język przemknął po ustach. Marshall poruszył ramionami, bo zaczynało mu być już niewygodnie. Ciążąca na udzie dłoń nie pozwalała na wygodniejsze poprawienie pozycji, lecz przejmował się tym jakoś szczególnie.
  Ścisnął mocniej krawat, raz jeszcze ściągając mężczyznę bliżej. Dał sobie te kilka sekund, podczas których ślepia wpatrywały się w stalowy błękit tęczówek, a dłonie wypuściły materiał, błądząc po okrywającej tors Neumanna koszuli. Zabrnął aż w okolice bioder i wycofał ręce. Związane nadgarstki uniosły się w górę w sugestywnym geście.
  – Mam przy sobie kartę do telefonu. Możesz próbować jej szukać na własną rękę, ale wówczas zaśmiałbym ci się jedynie w twarz. Po włożeniu jej w komórkę znajdziesz zapisany adres oraz numer jednego z moich braci. W notatkach znajdziesz również dane jego dzieci oraz żony, w końcu jest ode mnie straszy niemal dwukrotnie. W folderze pod hasłem znajdują się jego rachunki, konta bankowe, wszystkie brzydkie sekreciki, o których nie wie ani ojciec, ani partnerka mojego brata. Powiem ci, gdzie jest karta, gdy mnie rozwiążesz. Zdradzę podpowiedź do hasła, jeśli zabierzesz mnie na randkę. Zagrajmy w grę, której żaden nie pożałuje. Jak będzie?
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„[…] Musisz jednak zmienić plan, bo szantaż synem nic tu nie da. A w każdym razie nie mną. Trzeba było porwać jednego z moich braci albo jakąś siostrę.”
  Nie mógł ukryć błysku zainteresowania, który narodził się w jego martwym spojrzeniu, kiedy wypowiedz dzieciaka rozbrzmiała w tych niemal pustych czterech ścianach jak stalowy dzwon. Przez moment zaczął się zastanawiać co mogła oznaczać. Czy próbował mu uzmysłowić, że porwanie dziecka, które było oczkiem w głowie Mavericka było strzałem w kolano? W co on zamierzał w nim grać? Nigdy nie spodziewał się trafić na kogoś pokroju Marshalla. Takie sytuacje po prostu się nie zdarzały — nie kiedy żył. Oczy — każde jedne, w które patrzał — były przesycone strachem, obawą, przerażeniem, które błąkało się po tęczówkach jak zabiedzony pies. Każde pragnęły wolności, obiecywały posłuszeństwo, bo ceniły swoje życie, ale on… On był inny. Kiedy Marshall przechylił głowę na tyle ostentacyjnie, żeby błysk prowokacji odbił się w jego jaskrawych ślepiach,  Nine uzmysłowił sobie, że popełnił błąd. Nie mógł zrozumieć jak zdołał przeoczyć tak oczywiste sygnały. Przez tyle lat. Czy oznaczało to jego ostateczne fiasko?
  Usta Marshala objęły lufę pistoletu, a trzymana w zbliznowaciałej dłoni broń zmroziła Nine’owi skórę i kości. Ręka była nieruchoma. Mężczyzna nie poruszył się, obserwował dzieciaka spokojnie, jakby przygotowany na ten seans. Ciało spięło się — napięcie zmroziło górne i dolne partie ciała, reagując na ten widok w prymitywny, pożądliwy sposób. Ślepia zwężyły się, a blade spojrzenie przesuwało się po małoletnich, zimnych ustach zapełnionych rozkoszną Kareen MK II. Zacisnął szczękę; górna warga drgnęła w niewyraźnym impulsie. Białe ścięgna zaznaczyły jego wyraźny masywny, szeroki męski podbródek. Bił się z myślami. Pistolet niespodziewanie zagłębił się w jego usta, a dotychczas nieruchomy palec spoczywający na spuście drgnął naciągając ogniwo.
  Igrał ze śmiercią — czy właśnie to spowodowało, że uległ tej wizji i z lubieżnością, której dotąd nie odczuwał przyglądał się jego prowokacji?
  Marshall mógł zobaczyć jego oczy — wpatrywały się w niego w groźny, choć obsceniczny sposób, mimo iż można było się domyślić, że nie robił tego świadomie. Dłoń, która dotąd spoczywała na jego udzie zacisnęła się na materiale spodni przez co palce wsunęły się na wewnętrzną część szczupłych ud. Zapadła intymna chwila ciszy, po czym Everett odsunął się, prostując w krześle. Lewe oko Nine drgnęło niezdrowym blaskiem.
  „Myślę, że to ty nie wiesz, jak wiele mam do zaoferowania.”
  Prychnął i obrócił wzrok. Na jego wargach ponownie wykwitł uśmiech, pewny siebie, arogancki— a wraz z nim towarzyszący ten sam wkurwiający, krótki śmiech.
  „Jestem nawet na tyle szczodry, że pierwszy raz stawiam na koszt firmy. Uznaj to za... darmową próbkę moich umiejętności, tak dla smaku.”
  Nie mógł uwierzyć w to co usłyszał. A może nie potrafił uwierzyć, że to właśnie on wywołał w nim ten irracjonalny, przyjemny, niezrozumiały dreszcz, który nadal rozlewał się w okolicach lędźwi? Na chwile obecną spowita mrokiem ściana wydawała się lepszym obiektem do obserwacji niż on. Musiał nad tym zapanować. Nie chciał dawać mu satysfakcji, o nie. Ale nie mógł. Spętane dłonie więźnia przemknęły w dół. Dzierżona w dłoni broń przesunęła się po przypalonym policzku młodego dając chwilowe, ale krótkie ukojenie. Czuł jak puszcza ciemny, wygnieciony krawat i dotyka jasnej koszuli. Wyczuwał dyskretne muskające guziki palce — nie zatrzymywały się nawet na chwilę pewne swojej właściwej drogi. Kiedy znalazły się na wysokości brzucha, spoglądnął na niego, w tym momencie lufa przytknięta była już do jego skroni, wystarczył tylko niewinny ruch, aby naprawić to co spieprzył. Co się właściwie przed chwilą wydarzyło? Czemu nie potrafił złapać za jego nadgarstki i je po prostu od siebie odsunąć? Co chciał sobie udowodnić? Czemu zaczynał brnąć w jego grę?
  — Widzę, że nie bawisz się w schematykę  —  protekcjonalny ton zupełnie nie pasował do Nine'a. Znów ta okropna ochota, jakaś nieprzemożona konieczność, drapiąca go od środka, aby zakończyć ten temat. — Szybko przechodzisz do konkretów.
  Ręka, którą ogrzały zaciśnięte uda osiemnastolatka wycofała się. Krzesło zaskrzypiało nieprzyjemnie, kiedy mężczyzna wyprostował się, górując nad nim wzrostem. Miał z prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu.
  Słowa jakie rozwiązał język dzieciaka chwilę później spowodowały, że brew mordercy uniosła się w górę. W końcu zaczynał gadać z sensem. Wąskie, splugawione wargi mężczyzny wykrzywiły się w sardonicznym uśmiechu. A to ciekawe, znajdzie również zdjęcia dzieci i  żony, bo jest w końcu starszy od niego niemal dwutonie. Nine zaśmiał się krótko, wyśmiewczo przekrzywiając głowę, jak zainteresowany lekarz, który przygląda się w zaciekawieniu rodzącym dwugłowym szczeniakom. Gdyby tylko gówniarz wiedział, że stoi przed nim o osiemnaście lat starszy facet, może zrozumiałby absurd kolejnego, długiego, tym razem finalnego zdania.
  — Pomóż mi zrozumieć — zaczął powoli jak nauczyciel przemawiający do grona swoim pilnych uczniów. Głos jednoczenie łagodny, ale i zatruty jak arszenik. — Masz przy sobie kartę do telefonu, którą moi ludzie JAKIMŚ CUDEM nie zdołali znaleźć, gdy przeszukiwali twoje bezwładne ciało. — Zaczął przemierzać pokój. — Co lepsze, znajdują się na niej obciążające dowody na twoją rodzinę. Jesteś w stanie mi je dać, wiedząc, że wykorzystam każdą informację na ich niekorzyść. Może nawet ich zabije. A mimo to chcesz mi to dać za rozwiązanie i „spotkanie”.
  Kroki porywacza zatrzymały się przy kwadratowym stoliku. Oparł się o niego tyłem, połowicznie przysiadając na blacie. Spoglądnął w potwornym milczeniu na broń; dotknął lufy — nadal wilgotnej od jego śliny. Starał się nie powracać to tamtej wizji. Sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej prostokątną torbę. Rozsunął zamek, zasłaniając widok na to co kryło się w środku.
  Pierwszy deszcz zaczął uderzać w zasłonięte szyby; bębnił coraz silniej przeradzając się w piekielną ulewę. Krople deszczu wysypywały się z nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie.
  Znaleźli się w samym sercu piekła.
  I być może piekielnego kontraktu. Ale czy na pewno?
  Nine, który przysiadywał na stole przykręcał długi metalowy tłumik na końcu czarnego pistoletu. Po czym, choć bez śladu emocji na twarzy, zamknął torbę z powrotem. Naciągnął zamek z pełnym magazynkiem i w pomieszczeniu rozległ się dźwięczny brzęk zaskakującej amunicji. A później  bez zawahania wymierzył w dzieciaka bronią. Prosto w jego łeb.
  Ich spojrzenia się spotkały.
  — Niech to będzie moja odpowiedź.
  A później rozbrzmiał stłumiony, ledwie słyszalny strzał.

  Wystrzelony pocisk z MK jest szybszy od dźwięku. Jeśli trafi w czaszkę, ofiara nie usłyszy nawet kuli, która ją zabiła. Ale może przelecieć też prosto, między uniesionymi nadgarstkami, muskając swą prędkością ucho o marne minimetry. Węzeł rozluźnił się, odsłaniając sine zaczerwienione ślady od szorstkiego wiązania.
  — Zazwyczaj cenie tych, którzy wiedzą, czego chcą. — Uniósł podbródek, a cień opadł na jego twarz. — Ale nie lubię zostawać z niczym.
  Nie musiał tłumaczyć przed sobą swojej decyzji. Miał w końcu solidną podstawę do pozbawienia go życia.
  Wystarczyło kłamstwo.
  Jedno zalęgłe plugastwo w tych cholernych wargach, które zerwie umowę.
  Na zawsze.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Wyczuł jego zawahanie tak, jak drapieżnik wyczuwa ofiarę. Niepewność odznaczała się specyficzną aurą, może nawet delikatnym zapachem, który dzieciak na przestrzeni lat nauczył się odróżniać od całej reszty. Wpatrywał się więc w mimikę białowłosego z tak wielkim zachwytem, że kąciki ust omal nie pękły w szwach. Widok pojedynczych drgnięć mięśni twarzy oraz dłoń ściskająca szczupłe udo utwierdziły go w przekonaniu, że w końcu znalazł się we właściwym miejscu o właściwej porze. Gdyby wcześniej wiedział, że ojciec napytał sobie biedy u tak interesującego człowieka, to już wcześniej sprowokowałby go do działania. A jeśli kosztem za rozrywkę miało być bezpieczeństwo czy nawet życie ludzi, z którymi Marshall nie czuł nawet najmniejszej więzi, to był bardziej niż chętny sprzedać ich za absurdalnie niską cenę. Nigdy nie brano tego pod uwagę, bo komu przyszłoby na myśl, że syn zarządcy więzienia może być socjopatą? Przecież był taki uroczy, taki grzeczny, wychowany, uprzejmy. Słodziutki jak cukierek. Problem w tym, że pod cienką warstwą cukru krył się jad żmii.
  – Cóż mogę rzecz, bardzo nie lubię ludy. Gdy dookoła nie ma żadnych zabawek, sam je sobie znajduję – odparł zadowolony, wiedząc już, że wygrał. Wiedział to w momencie, w którym długie place ścisnęły nogę, a przez oczy przemknęło coś, czego wcześniej w nich nie było.
  Siedział na tym krześle związany, ale z uśmiechem, który nie pasował ofierze porwania. Z oczu źle mu patrzyło, tęczówki lśniły jak u nocnej bestii, której ślepia odbijały światło księżyca. Niby go złapali, wszak jeszcze przed chwilą miał pistolet w pysku, a jednak wyglądał na tym zdezelowanym siedzisku jak król królów, jak władca na cholernym tronie, który tylko czeka, aż znajdzie się łeb do ścięcia. Złowrogi wyraz odmalowany na twarzy dzieciaka wywoływał mieszane uczucia – z jednej strony nie powinno go tam być, w końcu buźkę miał ładną, rysy delikatne. Z drugiej jednak pasował idealnie, całkiem jakby powinien się tam znajdować cały czas i nie znikać pod fałszywą maską przerażenia.
  – Nie martw się. Gdy będę mieć okazję, pokażę twoim kumplom jak bawić się w zbirów. I jak szukać rzeczy osobistej. Choć nie powinieneś mieć im tego za złe, bardzo wątpliwe, że trafisz na drugą taką "ofiarę" jak ja. Wyciągnęliście mnie z przyjęcia na cześć mojego ojca, więc musieliście znać chociaż szczątkowe informacje na temat naszej rodziny. Ale tak naprawdę czy wiecie o mnie cokolwiek? – znów się zaśmiał, poruszając głową. Kark strzyknął, mięśnie się rozluźniły. – Za randkę, skarbie – poprawił, kolejny raz puszczając mu oczko.
  Patrzył, jak mężczyzna odchodzi ku stolikowi. Z niezdrową fascynacją obserwował pracę jego rąk, krótką walkę z mechanizmem tłumika. Sam uniósł w tym czasie ręce nieco wyżej. Odchylił je na bok i rozchylił dłonie idealnie w momencie, w którym pocisk rozciął sznur, mijając miękką skórę o drobny milimetr. Cały proces wyglądał tak naturalnie, jakby oboje od miesięcy ćwiczyli tę sztuczkę. Marshall skinął głową z uznaniem i klasnął nawet w dłonie, jakby musiał pochwalić mistrza wykonującego swój fach na oczach tysięcy widzów. Ręce od razu pomknęły w dół, pozbywając się sznura również z kostek. Wpierw rozmasował skórę, później wyprostował sylwetkę, przeciągając się z beztroską równą wstawaniu z łóżka o poranku. Pozbył się górnej części garnituru, odrzucił materiał na krzesło, wygładził białą koszulę i poprawił muchę. Palce zanurzyły się w starannie zaczesanych włosach i zmierzwiły ją w sposób, w który zawsze robiły to babki, chwaląc swoje dzieciaki. Z kosmykami w naturalnym chaosie wyglądał znacznie lepiej, niż gdy leżały w miejscu ulizane grzebieniem; teraz ułożyły się po swojemu, nadając mu całkiem nowej aury.
  – Właśnie dlatego powiedziałem, że ojciec niczego nie zrobi – zaczął, prostując ręce nad głową. Raz jeszcze się przeciągnął, zaraz ruszając w kierunku Nine'a. Gdy stanął tuż obok niego, uniósł dłoń i poklepał go po piersi, tuż w miejscu, w którym koszula miała kieszeń. Gdyby mężczyzna sięgnął do niej placami, wyczułby pod materiałem malutki kształt karty do telefonu. – Bo wie, że sam jestem sobie najlepszą pomoc. Jeśli zaś chodzi o hasło do folderu, oto obiecana podpowiedź: Każdy to ma, ale nikt nie może go stracić. Co to jest?
  Palce strzyknęły, gdy dzieciak wyłamywał kostki. Podwinął rękawy koszuli do łokci i ruszył ku drzwiom, opuszkami dotykając klamki.
  – Idziemy? Przed randką chciałbym pospacerować i obejrzeć nowy plac zabaw – uśmiechnął się słodko przez ramię. – Ah, jeszcze jedno. Dwunastka mojego rodzeństwa to dwanaście różnych kart. Pierwszą dostałeś za darmo, ale z resztą nie będzie już tak łatwo. Jeśli chodzi o moje życzenia, to nie pogardzę ubraniami i laptopem z dostępem do internetu oraz telefonem. No, chyba że zapewnisz mi swoje towarzystwo i rozrywkę? Wówczas nie omieszkam skorzystać, panie... ?
  Drzwi skrzypnęły, gdy wychodził na korytarz. Z rękoma splecionymi za plecami szedł przed siebie, jakby pałętał się tymi drogami od najmłodszych lat. Chciał jak najszybciej poznać każdy najmniejszy sekret tej zakichanej kryjówki, porozmawiać z ludźmi, którzy wyrwali go z przyjęcia. Chciał zobaczyć twarze pod maskami.
  Chciał poznać człowieka, który podawał się za Darylla Neumanna.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Każdy to ma, ale nikt nie może go stracić. Co to jest?”
  Od momentu kiedy Marshall uniósł się z krzesła, mężczyzna nie zmienił swojej pozycji. Siedząc wciąż na blacie stołu obserwował dalsze posunięcia szczeniaka; blade, martwe spojrzenie rejestrowało jego najdrobniejsze spięcia mięśni; oszacowywało na jakie ruchy może być go stać, ale nie wydawał się przejęty. Pozostał równie spokojny i ostrożny co jeszcze minuty temu — coś w nim mówiło, że zupełnie się nie przejmował Marshallem, ani tym co mógłby mu zrobić. I to na swój sposób było przerażające. W każdym razie — był pewien, że głupota Everetta nie wygra z inteligencją, podsuwając mu pomysł wysforowania na niego i podjęcia jakiejkolwiek próby ataku. To wydawało się być nie w jego stylu. Kiedy kroki młodego zakończyły swoją drogę dokładnie centymetry od swojego prześladowcy, ten przechylił ostentacyjnie głowę i uśmiechnął się; delikatne bruzdy w okolicach kącików oczu podkreśliły dojrzały wiek mordercy. Skrytka jaką zademonstrował mu później szczeniak spowodowała, że prawy kącik uniósł się bezwstydnie w górę.
  — Lekkomyślność — odparł, choć wiedział, że to nie odpowiedź, którą oczekuje. — A co poniektórzy wydają się mistrzami w podejmowaniu zbędnych prób dominacji.
  Diabelskie tęczówki prześledziły jego twarz. Kolejne zadanie, kolejna gra. Dzieciak starał się trzymać wszystkie karty w dłoni, jakby były złotem z mennicy narodowej. Ale czy wygra walkę o największy zysk? Tego mieli się obaj wkrótce dowiedzieć.
  Nine sięgnął do kieszeni w swojej koszuli; ta była wygnieciona i poplamiona pączem, dokładnie tak jak zapamiętał. Wyciągnął zaciśniętą między dwoma palcami — wskazującym i środkowym — małą prostokątną kartę. Kiedy przyglądał się elektronice w oku zapłonął mu niezdrowy blask. Zaczynał czerpać korzyści ze swojej decyzji. Dwanaście kart, dwanaście skazanych na fiasko żyć; długi, potępienie, upadek firm. Przed oczami przewaliło mu się milion scenariuszy jak mógłby wykorzystać ową żyłę wiedzy na własną korzyść, ale największym źródłem owych informacji pozostawał wciąż Marshall. W obecnym momencie był zbyt cenny na śmierć, ale nie mógł mu obiecać, że po tym wszystkim wróci do normlanego życia.
  Nie mógł obiecać, że w ogóle do niego wróci.
  Puszczając mimo uszu komentarz dotyczący randki, spoglądnął na dzieciaka — był już przy drzwiach z ręka na klamce. Ze spokojem i spostrzegawczym błękitem ślepi dojrzał poszarpany materiał na jego spodniach. Dziura znajdowała się  na wysokości bioder; odsłaniała kawałek bladego ciała zaznaczonego czerwoną bruzdą zranienia. Podczas wrzucania jego ciała do bagażnika SUVa, musiał zahaczyć o czyiś nóż.
  — Niezmiernie dziękuję za twą przeogromną szczodrość, ale świetnie radzę sobie bez twoich złotych porad, dzieciaku. Nasza umowa jest prosta. Nie przewiduję, aby miała ulec zmianie.
  Kiedy drzwi się otworzyły coś powstrzymało wrota przed wypuszczeniem go w korytarz. Hol, do którego zamierzał wkroczyć, nie miał nigdy go poznać. To co teraz miało się wydarzyć zwiastowało tylko jedno — ciąg niepowstrzymanych wydarzeń, które miały dopiero się ziścić. Ręka porywacza, która zablokowała go przed zbyt wczesnym wyjściem, miała tylko dodać sobie czasu, aby przyjąć okoliczności z najbardziej oczywistą miną na tej obłudnej, nieogolonej gębie.
  — Znam twoje słabe punkty, Marshall. Cały życiorys — głos przesycony chrypą rozgrzmiał gdzieś ponad jego głową. — A ile ty wiesz o mnie?
  Drzwi zaskrzypiały. Jęk zawiasów, który rozbrzmiał się w holu przypominał jęk starego upiora schowanego pod łóżkiem. Pomieszczenie było wąskie, ale krótkie. Ściany odrapane z tapety i pozbawione znacznej części tynku, a gdzieś na końcu wylewająca się jasność, która sugerować mogła o znacznie większej ilości światła niż tej, która oferowała poprzednia klitka.
  Czas wydawał się zwolnić, kiedy poruszał się za dzieciakiem niczym cień.
  Oczy skryte w  mroku przesuwały się po jego odsłoniętym, nagim karku; skóra w tym miejscu była odkryta i gotowa na zagłębienie w niej kłów, albo i na przyjęcie sporej dawki środków usypiających. Długa, cienka zagłębiająca się igła. Jedna karta mogła wystarczyć, była zapalnikiem, który zmusi Mavericka do hojnej wypłaty gotówki. Język przesunął się po ustach wyczuwając metaliczny posmak krwi, który sparaliżował mu język. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że przez cały ten czas zagryzał dolną wargę; aż żywego osocza.
  „[…] wczas nie omieszkam skorzystać, panie... ?”
  — Nine?
  Wzrok lidera szajki powędrował ponad głowę prowadzonego szczyla. Ich oczom ukazał się średniej wielkości pokój z długą, (wyglądająca na wygodną) kanapą, z której jak oblany zimną wodą podniósł się Five. Wpatrywał się w nich w totalnym osłupieniu, jego oczy były okrągłe jak u dziecka w najgorszym momencie bajki; usta były rozchylone, zaskoczenie nie potrafiło ich zamknąć. Nine przymknął powieki, aby po chwili uchylić blady błękit, surowych ślepi.
  To był chłopak. Miał może z dwadzieścia lat, ale aparycją nie odbiegał od stojącego przed nim Everetta, więc szacowany wiek musiał oscylować w podobnej okolicy. Był odrobinę wyższy, ale również szczupły. T-shirt, który miał teraz na sobie odkrywał jego wątłe ramiona i przedramiona pełne podłużnych blizn — błyszczały w świetle zapalonej u sufitu dyndającej żarówki. Włosy miał ciemne, ale nie czarne — przypominały brąz z rudymi refleksami. Nie musiał kolejny raz się do niego zwracać. Wystarczyło skierowanie zdezorientowanego wzorku w kierunku mężczyzny, który siedział pochylony nad laptopem, i który odczytał ten znak bez uprzedniego spoglądania na młodzieńca.
  Marshall już od progu wejścia mógł zrozumieć czemu przesłuchujący go mężczyzna wydawał się mu dziwnie znajomy. Kiedy ten obrócił w jego kierunku głowę, a zielonkawo-niebieskie spojrzenie spoczęło na małoletnim licu, pojął, że świdrujący go wzorkiem typ przypomina Nine’a nie tylko z silnie rozbudowanych ramion, ale i z rysów twarzy. Był właścicielem śnieżnobiałych włosów, ale krótkich, przystrzyżonych po bokach. Przypominał go i trudno byłoby zaprzeczyć, że oboje nie są rodziną.
  — Co to do kurwy ma znaczyć?! — One podniósł się tak gwałtownie, że niemal potknął się o kabel, którym doładowywał wyczerpaną baterie w Apple’u. Wyciągnął ostentacyjnie przed siebie rękę, mięśnie na policzkach napięły się, w oczach pojawiła się czysta wściekłość. — Czemu ten zakichany smarkacz tu jest?! Do reszty ci odbiło? CZEMU NIE JEST ZWIĄZANY?!
  Dopiero wtedy spojrzenia, które skupiały się na gówniarzu mogły uwarunkować swoje zaskoczenie i niepewność. Szczeniak stał przed nimi w rozpiętej koszuli, w przekrzywionej, pogniecionej muszce, która bardziej opadała niż zdobiła elegancki ubiór. Skołtunione, ułożone w nieładzie włosy przypominały bardziej gwałtowne wstanie z łóżka, niż stan w którym zapamiętali go związanego na krześle przed parunastu minut. Nine musiał zrozumieć aluzję nim zdołał usłyszeć zarzuty, dlatego wyminął szczeniaka i odważnie spojrzał w kierunku One’a, który przez ta nagłą bliskość zmrużył oczy. Był spięty i wkurzony, co do tego nie było żadnych wątpliwości.
  Nine wyciągnął przed jego nos kartę pamięci, ale One zerknął na nią tylko przelotnie, bardziej interesujące dla niego okazało się patrzenie w blade, nieczułe tęczówki.
  — Dzieciak od dzisiaj będzie przetrzymywany na moich warunkach. — Jak wcześniej logiczne okazało mu się przedstawienie oferty Marshalla, tak teraz wszelka logika wzięła nogi za pas. To było irracjonalnie — do granic możliwości. — Daj mi klucz do pokoju jedenaście.
  One nie spuszczał wzroku z mężczyzny, a kiedy ten schował kartę z powrotem do kieszeni syknął pod nosem i wykrzywił wargi. Uśmiechali się niemal podobnie.
  — Idziesz na ugodę z tą szują? Po tym wszystkim? — jego głos mimo iż podkreślony szeptem, był przesycony wściekłością; mówił przez zęby. — O co w tym wszystkim chodzi? Wytłumacz mi, bo chyba nie bardzo rozumiem.
  — Potrzebuje klucz, to moje wyjaśnienie.
  Marshall nie mógł dostrzec twarzy Nine’a ponieważ facet stał przed nim (plecami do niego) ale w spojrzeniu tego zwyrola musiało znaleźć się coś co ostatecznie uspokoiło rozmówce. A może kryminalista odezwał się jakimś szyfrem, który rozumiała tylko kierowana przez niego zapyziała banda? One wziął głęboki oddech i obrócił się do nich tyłem wczesując dłoń we włosy, a potem się zaśmiał. Pokręcił z niedowierzaniem głową.
  Zapadła długa cisza.
  — Nie zastaniesz tu luksusów, ani bajek na dobranoc, więc nie szlochaj nocami. Niesamowicie mnie to wkurwia.
  Spoglądnął na bachora jak na największego wroga z najmilszym uśmiechem na ustach.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Pokręcił tylko głową w ramach odpowiedzi, krótko, z rozbawieniem. Nie była to odpowiedź na zagadkę i nie musiał mówić tego na głos, by był to powszechnie znany fakt. Nie odezwał się również dlatego, że nie czuł takiej potrzeby. Dość się już tego dnia nagadał i od tej pory zamierzał głównie słuchać, wszak właśnie dzięki temu potrafił stanąć w takim miejscu jak to i czuć się bezpiecznie. Słuchał nie tylko cudzych wypowiedzi, ale i mowy ciała, która w wielu przypadkach okazywała się kluczowa. To właśnie te pojedyncze drgnięcia mięśni pod skórą, ukrywane tiki oraz kierunek, w którym umykał wzrok, zdradzały najbardziej. Marshall nauczył się panować nad własnymi, nie można więc było go zaskoczyć. Ciężko zresztą mówić o jakimkolwiek zaskoczeniu, gdy każde niebezpieczeństwo traktował jak nowe wyzwanie w grze. Swojej własnej, chorej grze.
  Może właśnie dlatego no był zdziwiony, gdy obca dłoń zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Tylko się wtedy zaśmiał i przechylił głowę na bok, wspierając skroń o wyciągnięte przedramię.
  – Z przyjemnością będę ci wypominał te słowa, gdy ów umowa ulegnie zmianie, przed którą tak bardzo się bronisz – odparł. Sam tę zmianę przewidywał. Już stojąc w tym miejscu, wiedział, że cały ten układ zmieni się drastycznie. Wiedział to w momencie, w którym czujne, błękitne ślepia wodziły za miękkimi ustami przemijającymi po kaburze pistoletu. Chciał zgiąć się w pół i śmiać. Śmiać się, aż zabrakłoby mu tchu w piersi, a w kącikach oczu zalśniłyby łzy rozbawienia. Kładłby wówczas dłoń na brzuchu, bo od tej całej radości trzewia odezwałyby się charakterystycznym bólem.
  Nie zrobił tego jednak. W zamian uniósł rękę, przytknął opuszki do wciąż wyprostowanego przedramienia i przemknął palcami wzdłuż wielu blizn, jakby przyszło mu dotykać reliktu.
  Niebezpieczeństwo pociągało go jak nic innego na świecie, a ten człowiek był jego ucieleśnieniem.
  – Znam twoje słabe punkty, Marshall. Cały życiorys.
  – Kinky – odpowiedział niemal od razu, wieńcząc wypowiedź krótkim parsknięciem. – Wiesz, do jakich szkół chodziłem, jakimi zabawkami się bawiłem i w jakim towarzystwie przebywałem. Przypomnę tylko, że ledwie godzinę temu wciąż jeszcze myślałeś, że jestem przerażonym dzieciakiem, który ugina karku pod byle groźbą. I mając to na uwadze, wciąż chcesz się upierać, że mnie znasz? Nie znasz. To jednak sprawia, że stoimy na tym samym gruncie, bo i ja nie znam ciebie. Co nie zmienia faktu, że wykorzystam swój czas prawidłowo i z przyjemnością poznam wszystkie brudne sekreciki. Oczywiście nie tylko te, cały mnie interesujesz.
  Wypuścił jego rękę i postąpił krok w bok, gdy drzwi się uchylały. Korytarz był obskurny, wskazujący na fakt, że budynek musiał być od dawna opuszczony. Innymi słowy – idealne miejsce na kryjówkę dla przestępców. Z pewnością jedną z niewielu, co do tego Everett nie miał wątpliwości. Nie sprawiał wrażenia, jakby mi to przeszkadzało w najmniejszym stopniu. Wręcz przeciwnie – szedł przed siebie, jakby pokonywał metry w świeżo kupionym domu, a nie zaniedbanej placówce.
  I nagle pośród odgłosu ich kroków rozbrzmiało imię, a raczej pseudonim. Bez znaczenia, które dokładnie, bo kryjące się w glosie zaskoczenie świadczyło o prawdziwości wypowiedzianego słowa. Idealnie. Marshall od razu obrócił twarz i z diabolicznym uśmiechem spojrzał ku Nine'owi.
  Z tym samym uśmiechem przysłuchiwał się późniejszej, choć bardzo krótkiej rozmowie. Nie poświęcał jej jednak nadmiernie wiele uwagi, błądząc wzrokiem dookoła. Najczęściej zatrzymywał się przy obcych twarzach, głównie przy podobnym do siebie, a jednocześnie całkowicie odmiennym młodzieńcu. Bóg jeden wiedział, co siedziało w głowie Marshalla, gdy poddawał wszystko tak dogłębnej analizie. Może już knuł kolejny plan?
  Kim był ten młodzieniaszek? Skąd się tu wziął, jakie miał intencje, jaką przeszłość i jak ważny był dla reszty? Everett obserwował go z intensywnością równą stadu wilków wpatrzonemu w zbłąkaną owieczkę. Już nawet chciał postawić krok ku niemu, gdy w powietrzu zabrzmiała obraza.
  Lśniące niczym jarzeniówki ślepia zwróciły się ku białowłosemu mężczyźnie. Usta rozciągnął ten sam co wcześniej, parszywy uśmiech.
  – Jeśli łóżko czy choćby meble w pokoju skrzypią, to sam zaczniesz płakać, by słyszeć stamtąd szloch – zaczął, postępując kilka leniwych kroków naprzód. Gdy znalazł się obok przywódcy całej tej bandy, objął jego ramię rękoma. Nie musiał nic więcej mówić, by wszyscy dookoła pojęli, do czego pił. Już wcześniej ułożył sobie podłoże pod podobne zagrania, a oni łapali się na jego sztuczki jak ryby w sieć. – Nine ma strasznie wybredny gust, ale najwyraźniej wpasowałem się w wymagania.
  Zalęgła w pomieszczeniu była równie cudowna, co ta za pierwszym razem. Wprawianie tych ludzi w zakłopotanie i dyskomfort stało się jego nową zabawą i nie zamierzał się nią cieszyć, póki w ich głowach nie zawita przyzwyczajenie. Ale skoro na razie reagowali szokiem...
  – Chodź, chcę zobaczyć miejsce finału randki, którą mi obiecałeś – odsunął się i machnął ręką, obierając za cel podróży kolejny korytarz. Oczywiście nie wiedział, gdzie szedł, ale na tym to wszystko polegało. Miał zamiar przejść jak największą ilością dróg i zorientować się w rozkładzie budynku, później wykorzysta to na swoją korzyść.
  Po spacerze nie mógł być bardziej usatysfakcjonowany. Zadowolenie czaiło się w kącikach ust oraz w lśniących ślepiach. Pokonawszy próg pokoju numer jedenaście, od razu obejrzał go ze wszystkich stron. Miał równie paskudne ściany, ale nie miało to znaczenia. Liczył się kontakt tuż przy podniszczonym łóżku i niewielkie okienko, aktualnie obmywane przez strugi lejącego się z nieba deszczu. Było zbyt małe by Nine czy większość jego towarzyszy się przez nie przecisnęła, w zasadzie wyglądało na nieodpowiednie nawet dla drobnej sylwetki Marshalla, choć on sam był innego zdania.
  – Jeśli chodzi o ubrania, to równie dobrze możecie zabrać je z domu ojca albo ukraść. No... chyba że wolisz, bym chodził przy twoich kolegach, jakbyś nie pozwalał mi wyjść z łóżka? Z chęcią pomogę naprowadzić ich myśli na właściwy tor – Usiadł na skraju łóżka, ręce wspierając za plecami. Zaraz założył jedną nogę na drugą i spojrzał wyzywająco na mężczyznę. – Mam również nadzieję, że nie będziesz mi kazał długo czekać na nasze prywatne spotkanie – zaśmiał się dźwięcznie, celowo odchylając głowę na bok, by część odsłoniętej skóry szyi ukazała się bladym oczom porywacza.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Drzwi pokoju jedenaście zatrzasnęły się tak gwałtownie, że dźwięk włożonego w nie uderzenia rozniósł się po jedynej w tym pomieszczeniu szybie; wydawała się zadrżeć z obawy przed tym co miało się stać. Mimo iż bezceremonialnie, i bez jakiegokolwiek zachęcenia chłopak zagłębił się w pokój lustrując niezbyt luksusowe wnętrze, to stojący po drugiej stronie mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Nie wydawał z siebie żadnych dźwięków; jego oddech utkwił w płucach, a nozdrza zmartwiały niebezpiecznie. Tańczące za szybą gałęzie, ocierały się o ciemna powierzchnie znacząc mokrymi smugami przebytą już drogę. Na zewnątrz pogoda musiała być paskudna — huragan, który w ostatniej sobotniej prognozie pogody przepowiadał pewien miły prezenter szalał właśnie po skąpanym w mroku padole, nie licząc się z pozostawionymi na werandzie przedmiotami, ani wrośniętymi w ziemię wątłymi drzewami. Co chwila ciszę w tym bunkrze — nie objętym nawet światłem — przerywał przerażający ryk wiatru, który przypominał kobiecy, nawiedzony krzyk.
  Coś pstryknęło, a wraz z dźwiękiem pomieszczenie oblało się jaskrawym światłem brzęczącej u sufitu żarówki — jak i w poprzednich pokojach, wisząca u sufitu lampa nie posiadała klosza; były to tylko surowe kable wystające z tynku niczym wijące się węże pętające swym ciałem ognik.
  Wtedy też Marshall usiadł na łóżku. Nine wpatrywał się w niego surowym wzorkiem. Nigdy nie czuł się za nic odpowiedzialny. Nie znał tego instynktu — i nie chodziło tu o odpowiedzialność nad jakąkolwiek prowadzoną sprawą, ale nad inna osobą. Dziwne uczucie, że człowiek którego obserwowało się przez kilkanaście lata psuje wszystko, czego się dotknie; ciekawe, czy tak samo czują się rodzice?
  „Jeśli chodzi o ubrania, to równie dobrze możecie zabrać je z domu ojca albo ukraść. No... chyba że wolisz, bym chodził przy twoich kolegach, jakbyś nie pozwalał mi wyjść z łóżka? Z chęcią pomogę naprowadzić ich myśli na właściwy tor.”
  —  Przecież oto w gruncie rzeczy ciągle ci chodzi — skomentował, a lewa brew uniosła się nad ciemnym spojrzeniem. — Przecież na każdym kroku pragniesz udowodnić wszystkim jak wielką kontrole nade mną posiadasz, więc po co się ograniczać?
  Serwowane brudne kłamstwa Everetta miały uśpić w nim czujność? Ale czy sądził, że się to uda? Biały płomień wściekłości obudził się w jego trzewiach, a szczyl siedział tak ostentacyjnie i łypał na niego wzorkiem. Prowokował go — miał słuchać „rozkazów” i „zachcianek” swojego wroga, na którego śmierć czyhał osiemnaście lat — to w nim pragnął obudzić. Podporządkowanie. To samo, które otrzymywał od każdej służby biegającej za nim jak za psem. Powinien zmierzyć się z rzeczywistością.
  „Mam również nadzieję, że nie będziesz mi kazał długo czekać na nasze prywatne spotkanie.”
  Uśmiechnął się krótko — uśmiech ten zniknął tak szybko jak się pojawił. Uniósł w górę klucz, aby pokazać mu swój nowy nabytek. Twarz miał spokojną, wydawało się, że walka z jaką sam się mierzył tkwiła wyłącznie w jego głowie.
  — Na finał naszej "randki" przewidziałem małą atrakcję. Nie powinna cie ona zaskoczyć.
  A później wrota trzasnęły w futrynie, nie dając Marshallowi szans na odpowiedź.
  Klucz przekręcił się w zamku.


  Stał oparty o umywalkę i wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze; zwierciadło było zaparowane od gorącej wody. Przechylił brodę raz w jedna, raz w druga stronę; pewnie powinien się ogolić, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Nigdy nie był w stanie oszukać sam siebie, ale teraz najbardziej zaskoczył go fakt, że Marshall zachowywał się tak, jakby wiedział na jego temat więcej niż on sam. Nie potrafił odrzucić tych myśli. I wcale mu się to nie spodobało. Nine rzucił okiem w kierunku drzwi od pokoju (łazienka była otwarta, kiedy brał prysznic, więc miał na nie idealny wgląd), zastanawiając się czy dwójka jego ludzi pilnuje pokoju jedenaście jak zlecił to wcześniej. Wolał mieć szczyla pod kontrolą, najdłużej jak tylko się da. Nie zamierzał dawać mu satysfakcji, a wiedział doskonale skąd ją czerpie.
  „Za randkę, skarbie.”
  Mężczyzna sięgnął ręka do zawieszonych na otwartych drzwiach bokserek.
  Czym był ten przejaw śmiałości z jego strony? A może był to naturalny odruch obronny gówniarza chcącego zapunktować w oczach starszego faceta? Nine nie zdziwiłby się jakby okazało się, że chłopak nie tylko nie był doświadczony, w końcu w tak młodym wieku trudno zdobyć jest tak bogaty wachlarz partnerów, aby czuć się w tym aspekcie pewnie. Ale nie zdziwiłby się również, że gdyby przyszło co do czego zachowywałby się jak typowa cnotka niewydymka, obawiając się każdego nieprzewidzianego przed niego dotyku.
  Innymi słowy — młokos próbował zgrywać gwiazdę tego burdelu, ale czy znał koszt tego przedstawienia? Utarcie mu nosa było ostatnią rzeczą jaką brał pod uwagę. Miał nadzieje, ze bachor zostawi ten temat w spokoju i już nie będzie do niego wracać. Nie można było powiedzieć, że porywacz przyjmował te prośby z pełną powagą. Takie rzeczy, nie dało się brać na poważnie.
  Nie miał osiemnastu lat.
  Leżąc w łóżku sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej stary telefon komórkowy. Długo przyglądał się karcie nim postanowił ostatecznie wsunąć ją we wnętrze rozklekotanego modelu. Telefony bez opcji GPS i połączenia z Internetem były idealnym przedmiotem do przetrzymywania tego typu pamięciówek. Takich modeli nie dało się namierzyć.
  Elektronika ożyła oświetlając twarz mężczyzny słabym, niebieskim blaskiem. Spodziewał się, że przedmiot umożliwi mu przejście dalej, ale nic z tego. Po krótkiej aktualizacji na wyświetlaczu pojawiła się tylko biała pusta rubryka; żadnego pytania, żadnego tekstu. Podpowiedź do hasła była swojego rodzaju ułatwieniem, ale… i bez tego każdy system da się złamać. Czy powinien bawić się zatem w zgadywanki?
  Po pierwszej nieudanej próbie ponad białą rubryką wyświetl się pozostały, możliwy limit prób. Jeszcze dwa razy. Zmrużył oczy, jakby światło było dla niego zbyt jaskrawe; warga drgnęła delikatnie jak u rozjuszonego zwierzęcia. Mógł pójść z tym do Five’a, powiedzieć reszcie co zdobył, wiec czemu próbuje zgadnąć hasło na własną rękę?
  Zbliznowaciały palec wisiał w  powietrzu gotowy na wstukanie kolejnej opcji, ale nim zaakceptował swój wybór, wycofał się i wyłączył telefon; wrzucił go z powrotem do szafki.
  — Pierdol się.
  Przetarł twarz ręką, obrócił się na bok i zamknął oczy.
  Nie wiedział, kiedy zabrał go sen.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Otwierał już usta, ale drzwi uderzyły o framugę z trzaskiem, nie dając mu szansy na odpowiedź. Uznał to za bardzo niekulturalne i zamierzał wypomnieć w przyszłości. A na razie...
  Podniósł się znów do pionu i rozejrzał. Za pierwszą ofiarę obrał drobne okno. Dotknął palcami szyby, chcąc ocenić, jak gruba była. Zabrakło klamki, którą mógłby uchylić całość, lecz to nie stanowiło problemu. Sięgnął do paska trzymającego spodnie na biodrach i wysunął go ze szlufek. Przez niedługą chwilę mocował się z igłą i umieszczonym między paskami skórzanego materiału kawałkiem drutu, który już niejednokrotnie uratował młodemu dupę. Oba metalowe elementy wylądowały w otworze po klamce, a sam Marshall zaczął bawić się z mechanizmem okna. Pierwsza próba trochę mu zajęła, lecz gdy mechanizm pstryknął, nie mógł być bardziej usatysfakcjonowany. Dla czystej formy treningu spędził jeszcze kilka minut na dopracowywaniu ruchów w zamykaniu i otwieraniu okna, po czym schował swój mały, diaboliczny zestaw z powrotem na miejscu.
  Później przyszła pora na oględziny całej reszty pokoju. Everett poruszał się po zdezelowanej podłodze bezdźwięcznie, wszak miał wiele lat na opanowanie tej umiejętności. Obejrzał więc każdy możliwy kąt, każdą dziurę, każde odstąpienie od normy, zastanawiając się tylko nad tym, w jaki sposób mógł wykorzystać daną rzecz na swoją korzyść. Całość nie trwała jednak długo i brunet zaczynał się nudzić.
  Nie mając nic innego do roboty, ułożył się na łóżku jakby było materacem samego króla.
  Zasnął dopiero nad ranem.
  Pobudki wczesnym rankiem nigdy nie należały do jego ulubionych, więc gdy tylko szczęk przekręcanego klucza wybudził go ze snu, młody wydał z siebie niezadowolony pomruk. Zebrał się jednak w sobie w kilka sekund i oparł policzek na dłoni, patrząc na stojącego w drzwiach chłopaka z uniesioną brwią.
  I wtedy zaskoczyło.
  To był ten młodzieniaszek z poprzedniego dnia. Ten sam, który tak zainteresował Everetta samym przebywaniem w tym miejscu. Na jeszcze przed sekundą markotnym licu zagościł szeroki uśmiech. Wyraz twarzy chłopaka u wyjścia był bezcenny.
  Oto rozwarły się bramy piekieł.

  Był cały roztrzęsiony. Nie wiedział co zrobić z rękami i widać to było. Wzrok uciekła mu na wszystkie strony, a nogi niemal plątały się jedna o drugą. Marshall patrzył na tę nieporadność z drobnym rozbawieniem.
  – I niech to będzie nasz mały sekret, hmm? – mruknął, puszczając chłopakowi zaczepne oczko. Tamten wsunął się tylko przez otwarte drzwi do pokoju szefa i oznajmił przybycie więźnia.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Gdy drzwi rozwarły się, a prowadzący Marshalla, Five z powrotem pojawił się na korytarzu bez wydobycia z siebie jakiegokolwiek słowa zdobył się wyłącznie na jeden gest: pchnął drzwi dłonią, a przyjemne skrzypienie, które rozlało się w półmroku miało zachęcić pojmanego do zagłębienia się w skrywany za ścianami pokój. Młody chłopak nie wydawał się utrzymywać z nim dłuższych fizycznych spojrzeń — być może miało to swoje uzasadnienie w tym, co wydarzyło się podczas tej krótkiej podróży do biura swojego szefa.
  Kiedy Marshall pozwolił sobie na zaglądnięcie w głąb ujrzał niewielki kawałek pustej przestrzeni zagospodarowany na nie do końca profesjonalne biuro — a z pewnością nie o takim biurze się myślało. Mebli było mało. Naprzeciw wejścia znajdowało się jednoosobowe łóżko, którego materac okrywał teraz cienki koc, zapewne ten, którym mężczyzna okrywał się podczas snu. Tuż obok usytuowane było biurko — zwykłe bukowe, nie wyróżniało się niczym szczególnym — dokładnie jak z magazynów o tanich wystrojach wnętrz; po stronie łózka miało trzy poziome szuflady. Na wyświeconym przez słońce blacie  leżał laptop i tablet, a niedaleko po drugiej stronie powierzchni talerz zapełniony kanapkami. Po prawej stronie od wejścia znajdowały się drzwi do łazienki — i to właśnie z nich wyszedł białowłosy, gdy Marshall wyściubił nosa z ciemności korytarzy.
  — Nie przypominam sobie aby przejście z pokoju numer jedenaście, do pokoju numer dziewięć trwało trzy minuty.
  Drzwi trzasnęły, a źrenice Nine’a zwęziły się. Na krótko przyjrzał się dzieciakowi, a później minął go bezceremonialnie udając się w kierunku krzesła, które jak z resztą pozostałe zalegające tu meble wydawała się stać wyłącznie na pokaz. W pokoju było ciepło, a skądś naciągał powiew świeżego powietrza. Jak się szybko okazało okiennice w tym centrum nie były zasłonięte. Brudne popękane szyby ukazywały widok na puste zalesione pola, jeszcze mokre od wczorejszego deszczu.  
  — Wyglądasz na niewyspanego. Myślałem, że duzi chłopcy bez problemu zasypiają w nowych miejscach. Zabrakło ci twojej ulubionej poduszki?
  Nine miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawkiem bez widocznego nadruku i szare ciemne spodnie. Koszulka była jednak dość dopasowana — opinała się na jego wyraźnie zarysowanych mięśniach ramion i klatce piersiowej. Ten widok był dość zaskakujący, biorąc pod uwagę, że poznali się w strojach wyjściowych. Przynajmniej w tym dniu jeden z nich postanowił złamać tę regułę. Drugi niestety nie miał zbyt wiele do gadana.
  — Domyślam się, że nie potrzebujesz zaproszenia, więc daruje sobie tę gościnność.
  Właśnie wtedy ponownie na niego spojrzał. Złapał w dłoń kubek kawy i przysunął naczynie do swoich ust. Para jaka ulatywała z przyrządzonego naparu rozszerzyła jego nozdrza. Wydawał się spokojny, swobodny i czujny. Błękitne ślepia, które zatrzymywały się na każdej części ciała pojmanego, były jak lasery do wyczytywania kłamstw.
  Dzisiaj w końcu obiecał je obalić.
  Lustrowanie gówniarza wydawało się sprawiać mu radość. Ten bezczelny, kpiący błysk w opadających kącikach oczu, wydawał się wystarczająco rozbawiony, gdy gówniarz pojawił się w jego pokoju w tych samych ubraniach, jakie miał na sobie w dniu porwania. Może i nie kręcili go menele, czy zaniedbani, nie myjący się ludzie, ale w tym aspekcie miało to kompletnie inne uzasadnienie. Przez krótką chwilę próbował domyślić się jak szczeniak musi czuć się upokorzony w jego towarzystwie. A co gorsza w swoim. Pokój do jakiego trafił nie był przypadkowy. Nie było w nim łazienki, więc głupie umycie twarzy wydawało się być niemożliwe, a nie wspominając o pozostałych fizjologicznych potrzebach, o które najwidoczniej będzie musiał się upominać waląc jak tyran w zamknięte drzwi. Nine nie zamierzał wychodzić naprzód jego potrzebom. Doskonale bawił się jako obserwator.
  Wskazał spojrzeniem na swoje łózko.
  — Siadaj.
                                         
Nine
Inkwizytor     Poziom E
Nine
Inkwizytor     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach