Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

CZAS: 00:00
MIEJSCE: Obrzeża Miasta M3, później Desperacja.
SOUNDTRACK: Click me!

~***~

Była północ, a księżyc był w pełni. Oświetlał on drogę wąskiej figurze, która niestabilnym krokiem poruszała się pozornie bez celu. Miasto było ciche o tej porze, wszyscy w swoich przyjemnych łóżkach, w przyjemnych domach, żyjąc swoje przyjemne życie.
On natomiast szedł przed siebie, ciesząc się przyjemnym letnim powietrzem, w jego głowie wciąż melodia piosenki z ostatniej imprezy. Zwykle jeżeli był na tyle trzeźwy by po jej zakończeniu stać jeszcze na nogach, to znajdował sobie partnera do kontynuacji zabawy przez resztę w nocy. U nich albo u niego. Tym razem jednak, miał ochotę na spacer. Wiatr delikatnie rozwiewający jego włosy był dla niego kompasem, który pchał go w nieznane. Czuł się wyjątkowo dobrze, spektakularnie ukontentowany, niezwykle spokojny. Na twarzy młodzieńca widniał uśmiech przed którym nie mógł się powstrzymać. Cały świat wydawał być się taki miękki, wokół niego puszyste budynki i pluszowe drzewa. No, tylko metaforycznie - to nie tak, że Al zażył jakieś halucynogeny. Tylko mdma. Zmieszane z porządną dawką alkoholu.

Jego podróż trwała dobre pół godziny kiedy zatrzymał się w końcu przed granicami miasta. Jakimś sposobem, zaszedł dokładnie tam gdzie chciał. Było to jedno z nielicznych przejść do desperacji o których wiedział. Jego znajomości przydają się jednak od czasu do czasu, kto by pomyślał.
Przedostanie się przez mury nie było dużym problemem i już niedługo znalazł się po drugiej stronie. Desperacja. W swoim błogim stanie pustynia stojąca przed jego oczami wydawała się wyjątkowo zachęcająca. Jakby to była jego przepustka do wolności, jakby był to ląd rozmyślań i długich, melancholijnych spacerów - nie zgnilizny i zarazy. Jakby nie czekała tu na niego tylko śmierć i oszustwo, a sens życia ukryty gdzieś w okruchach stwardniałego piasku.
Zatrzymał się na chwilę by podziwiać widok pustkowia. Już na pierwszy rzut oka widać, że tu nie pasuje. Był zadbany, czysty. Niemalże świecił się na tle brudnej, brązowo-brunatnej ziemi i wyschniętych koron drzew. A jednak czuł się jakby znalazł się w miejscu idealnym dla niego. To pewnie te dragi. Albo podświadomie zdaje sobie sprawę z tego, jakim śmieciem jest.
Założył na siebie dżinsową kurtkę z kożuchem, która wcześniej zawieszona była na jego pasie. Było tu o wiele chłodniej niż w M3. Za to księżyc był taki sam. Jego delikatne światło wciąż odbijało się od bladego lica chłopaka.
Godzina na jego mechanicznej ręce wskazywała 1:23. Może posiedzi tu jeszcze z godzinę i będzie wracać, w końcu nie jest to najlepsze miejsce dla kogoś takiego jak on. Dla jego rodzaju desperacja była tylko i wyłącznie rozrywką, sposobem na podniesienie adrenaliny, dla niego desperacja była wyborem.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

Duszne, ciężkie powietrze z cichym łaskotem osiadło na piaskach pustyni. W pomieszczeniach ścisk niemożliwy, upał wdziera się przez szpary w ścianach, dachu, oknach. Przelewa swój balast ku podłodze, by po chwili wznieść się ku górze. Poza budynkiem panuje względna ciemność, która na niebie poprzecinana jest jasnymi łukami gwiazd. Księżyc ugryziony z jednej strony - jednak nie za bardzo, wkrótce pełnia. Cisza daje światu prowizoryczny spokój. Desperacja, do tej pory będąca poligonem nieszczęść i katastrof, przypomina scenerię z filmów Woody’ego Allena. Między jednym wzniesieniem a drugim mogłabym rozgrywać się na wpół dramatyczna, na wpół komediowa historia radosna.
Odbiornik w głównym pomieszczeniu, nazywanym potulnie salonem, nadaje spokojne melodie z albumu The Caretaker. Everywhere At The End Of Time osadza się na śpiących ciałach. Zamieszkujący rozgłośnię radiową już dawno stwierdzili, że muzyka spływa po rurach. Słychać ją wszędzie, najdelikatniejsze drania odczuwalne są i w piwnicy, która przekształcona została na kwatery mieszkalne. Lekkie, ładnie wyprofilowane stopy Trzpiotki żwawo skaczą z jednego kąta w kąt. Jako jedna z nielicznych ulokowana została na parterze, nieopodal prowizorycznej kuchni. Lekko uchylone drzwi, smuga światła rzucana na podłogę. Widać cień dziewczyny, który ostro kładzie się na ścianach i fragmencie krzesła. Trzpiotka, cierpiąca na bezsenność, dawniej baletnica, porusza się teraz wolno, tańczy dla samej siebie i dawnego świata.
Piękna jest ta iluzoryczna beztroska. Zawoalowana w czystą muzykę sprzed kilkuset lat przenosi ich w świat bez żalu, świat pełen prostych, ale porywających emocji. Nawet śpiące ciało blondwłosego chłopca oddycha w rytm przyjemnych dźwięków. Jarema siedzi na obrotowym krześle, z jedną nogą podwiniętą pod udo. Nawija na koniuszek palca pasmo czarnych włosów, które wyślizgnęło się spod bejsbolówki koloru rdzy. Uspokaja go ta chwila bezkarnego patrzenia. Patrzenia bez konsekwencji, które wpierw omiata łagodną twarz śpiącego chłopaka, później dłonie, z czego jedna z nich wsunięta została pod policzek. Jego skóra nabrała ciepłych odcieni, które zawdzięcza dyndającej u góry żarówce. Rzadko pozwalają sobie na ekstrawagancję w postaci elektryczności włączanej w środku nocy. Ale zbliża się dzień, do wstającego słońca zostało najwyżej pół godziny.
Gdy na horyzoncie pojawia się pasmo koloru jaśniejszego indygo, powieki chłopca uchylają się. Jarema zauważa ruch po czasie, jest w momencie okręcania ciała na krześle. Szyja wygięta w łuku, głowa znajdująca oparcie na szczycie krzesła.
— Dzień dobry — mówi, kątem oka hacząc o twarz nieznajomego; jego pozycja nie zmienia się, jedna noga podkulona, druga wprawiająca krzesło w wolne obroty. — Jak się spało będąc na wpół martwym?
Uśmiecha się jednym z kącików ust, po czym nieznacznie przechyla głowę w jego stronę. Łobuzerski grymas nadaje my wygląd nastoletniego łotrzyka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ah, cóż to była za noc. Albert spędził ją wędrując po suchych piaskach desperacji, krążąc w kółko i rozmyślając nad sensem swojego istnienia. Jak się okazuje, bardzo ciężko jest na pustyni robić kreski. Nigdzie nie ma równej, czystej przestrzeni.
Taka mała przeszkoda oczywiście go nie zatrzymała i większość czasu spędził naćpany, marząc tylko o choćby odrobinie alkoholu.
Miał dużo czasu by pospacerować i pobłądzić, ale gdy przyszedł już czas na powrót do wygód miasta, nie był w stanie by dotrzeć do murów. Jego dobry przyjaciel Leo zaoferował mu kilka dni wcześniej mieszankę własnej produkcji, którą Al z przyjemnością zabrał. “Cockroach” - nazwa robocza. Nie zdążył zapytać co dokładnie się z nim stanie po zażyciu, ale to nic, wolał z resztą niespodzianki. Trzeba przyznać, że mógł znaleźć lepsze miejsce do wypróbowania specyfiku niż post apokaliptyczna pustynia, ale koka już mu się skończyła i musiał znaleźć jakiś zamiennik. Jak się okazało, był to narkotyk na tyle silny by zupełnie usunąć z jego pamięci wydarzenia ostatnich 12 godzin.

Kiedy w końcu przyszedł czas na pobudkę, biedny chłopak nie miał pojęcia gdzie się znajduje. Ciężkie powieki uniosły się z trudem do góry i po chwili zamknęły z powrotem, gdy ugryzło je mocne, żółte światło żarówki. Już od samego początku uderzył go jeden z silniejszych zjazdów, jakie kiedykolwiek doświadczył. Czuł się okropnie odwodniony, jego myśli rozproszone, jego ciało niemal niezdolne do ruchu.
Blondyn przetarł oczy i z niechęcią podniósł się do pół siadu, mozolnie rozglądając się. Pomieszczenie wydawało mu się wyjątkowo obce, ale nie znał całego M3, więc szybko doszedł do wniosku, że zawędrował po prostu na obrzeża. Po jakimś czasie dostrzegł szarowłosego mężczyznę, który najwyraźniej mu się przyglądał.
- Gdzie ja jestem? - padło pierwsze pytanie, a jego własny ochrypły głos dźwięczał nieprzyjemnie w jego uszach.
- I kto ty jesteś? - dodał po chwili, przyglądając się młodzieńcowi. On też był dla niego zupełnie nieznajomy. Postarał odwdzięczyć się swym własnym łobuzerskim uśmiechem ale wyglądało to bardziej jakby ktoś na na siłę kazał mu się uśmiechnąć do zdjęcia.

Nie utrzymał swojej pozy bardzo długo i już po chwili z hukiem opadł na ziemię. Leżąc tak zamknął oczy, skupiając całą swoją siłę by znaleźć w kurtce coś na poprawę nastroju. Błądził ślepo po kieszeniach aż w końcu natrafił na mały foliowy woreczek, w którym znajdowały się 3 tabletki. Wziął jedną z nich i połknął, wciąż nie unosząc powiek. Nie przejmowało go za bardzo jaką substancje tak naprawdę zażył, praktycznie wszystko poprawi jego aktualny stan.
- Masz wodę? - mruknął pod nosem, nie mając siły by spojrzeć na swojego rozmówcę. Nie mógł się już doczekać kiedy wróci do domu, do swojego przyjemnego łóżka, w którym spędzi resztę dnia. Ku niczyjemu zdziwieniu, zimna podłoga nie stanowiła najlepszego podłoża do odpoczynku.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

Kiedy chłopak leży na ziemi, on przygląda się własnym dłoniom, kieruje spojrzenie na przybrudzone, ukruszone lustro. Okolice paznokci, skórę wokół oczy, ust i wszystkie inne strefy graniczne ciała charakteryzuje głęboka i bolesna czerwień. Szkarłatny ból wszędzie tam, gdzie coś przechodzi w coś innego. Jego ciało boli — łamie się pod naciskiem tutejszej atmosfery, mokrych nocy, suchego powietrza w dzień. Porównuje skórę do ciała, które ledwo żywe przywarło do ziemi. Jest nieskazitelnie zdrowe, czyste, przyjemne. Na początku zawsze tak wyglądają. Nieswojo, później ziemia ich zeżre, słońce zeżre i księżyc zeżre. Irytuje go ta idealność przypisana mieszkańcom miasta. Fantazmatyczna hierarchia, która dzieli świat na lepszych i gorszych, na zdrowych i chorych. Jakby to ludzim przyszło klasyfikować życia.
— No to jak myślisz, gdzie jesteś? — pyta w końcu, wyciągając ręce ku górze.
Prostuje zmęczone mięśnie, ostatnie spojrzenie rzucając na nierówno rozłożoną opaleniznę. Nie są to znaczące różnice, przynajmniej nie na pustyni. Każdy z mieszkańców Rozgłośni charakteryzuje się indywidualnym rozłożeniem słonecznych cętek. Widocznie zaznaczone są poparzenia. Do dostrzeżenia właśnie teraz, gdy jego ciało obleczone jest bluzą, której rękawy podwinięte zostały do łokci, a uda skryte pod krótkimi, sfatygowanymi spodenkami. Po pomieszczeniach chodzi zazwyczaj boso. Szczególnie wtedy, gdy wnętrze hal jest chłodniejsze, niż wszystko to, co na zewnątrz.
Pomija informację o imieniu, wstaje, choć może zeskakuje z krzesła i kuca przy padniętym ciele. Łokcie oparte na zgiętych w kolanach nogach, stopy utrzymują ciężar ciała, są delikatnie uniesione. Bejsbolówka przysłania zasuniętą za ucho grzywkę, a twarz zastyga z uśmiechem, który jest wyrazem ciekawości, jak i niewyczuwalnego jeszcze wyrachowania.
— Trafiłeś w bardzo niepoprawne miejsce, Słońce — tak, ten pseudonim zdecydowanie pasuje do naiwnych chłopców — Choć może to i lepsze, niż zdechnąć naćpanym na pustyni. A teraz wstawaj.
Gwałtownym ruchem chwyta jego prawie przedramię, wbija palce w skórę i usadawia gościa na rozklekotanej kanapie. Wcześniej, będąc pod wpływem przyjemnej muzyki i być może spokoju, który reprezentował sobą chłopak, nie śmiał dotknąć jego sylwetki. Jednak teraz, gdy twarz nieznajomego świadczyła o nieopisanym zmęczeniu, wkłada dłonie we wcześniej dostrzeżoną kieszeń i wyciąga z niej niewielki woreczek.
— Prezenty — szepce do siebie i rzuca znalezisko na ciemny blat pobliskiego stolika.
Nim przejdzie do dalszych poszukiwań, przypomina sobie — no oczywiście! — o pewnym znaczącym detalu. Już delikatniejszym ruchem sięga lewej strony ciała, unosi materiał lekkiej bluzy i przygląda się metalowej dłoni.
— Przypomniałem sobie, dlaczego nie dobiliśmy cię pod tą skałą — mówi cicho, uważnie, nie zwracając uwagi na rozmówcę. — Sam ją stworzyłeś?
Po raz pierwszy od dłuższego czasu spogląda w oczy chłopaka z lekką nieufnością.


Ostatnio zmieniony przez Jarema dnia 24.07.19 13:20, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Albert przymknął oczy. Myśli w jego głowie drżały niespokojnie, nie pozwalając skupić mu się na żadnej z nich. Zdawały się one naciskać na ściany jego czaszki, powodując nieustanne i bolesne ciśnienie. Jego ciało wgniatane było w podłoże przez niewidzialną siłę, a każdy ruch stawał się niebywałym wyzwaniem.
- Nie wiem, ale powinniście tu częściej sprzątać - odezwał się w końcu, krzywiąc się na dźwięk swego ochrypłego głosu. Rozejrzał się wokół, wędrując martwym wzrokiem po pomieszczeniu. Nie był przyzwyczajony do warunków panujących w pokoju. Wyraźnie kontrastował z zahartowanym desperacją wnętrzem, a jego mieszczańska czystość wydawała się być niemalże ofensywna na tle radiostacji.
- Ja pierdole naprawdę musiałem odlecieć - dodał po chwili, uśmiechając się pod nosem - na tyle na ile jego zmęczone mięśnie mu pozwalały.

Jego brew uniosła się gdy Jerema zwrócił się do niego pieszczotliwie. To nie tak, że nie wyczuł kpiącego tonu jego wypowiedzi, wręcz przeciwnie, zaimponowała go bezczelność rozmówcy. W środku dnia mieszkańcy miasta M3 nigdy nie są tak dosadni.
Wspomnienia z poprzedniej nocy powoli formowały się w umyśle chłopaka. Naćpanym na pustyni, o czym on w ogóle mówi? Pustyni…
- Hej, może zaproś mnie najpierw na kolacje - zaśmiał się z równą bezczelnością gdy jego osoba nagle znalazła się na kanapie. Pazury nieznajomego nieprzyjemnie wbiły się w jego ciało, pozostawiając delikatne znamienia na jego skórze. Uczucie to było dla Alberta jak szklanka zimnej wody, bardzo odświeżające. Ból pobudził go do życia i nie wydawał się być już tak martwy, jak przed chwilą. Szansa jest, że po prostu zażyty specyfik krąży już w jego żyłach i jego zanarkotyzowana krew ma wpływ na jego organizm. - I przy okazji może obetnij sobie paznokcie, niezłe masz sztylety. - dogryzł, spoglądając na czarnowłosego. Dopiero teraz dostrzegł, że nie wyglądał on normalnie. Niezupełnie.  Prawie jak zwykły człowiek, ale nie do końca. Poza wyraźnym piętnem desperacji widocznym na jego ciele, w jego spojrzeniu było coś... innego. Przerażającego. Martwego. I nagle Al wiedział wszystko, co musiał wiedzieć. Był w niebezpieczeństwie. I musi wrócić do miasta jak najszybciej to tylko możliwe.

Nie było w jego naturze by panikować, więc spokojnie zajął się planem ucieczki. To nie jest nic z czym miałby sobie nie poradzić.
Nie zareagował gdy Jarema przywłaszczył sobie jego szczęśliwą substancje, nie ważne jak bolesne to dla niego nie było. Zamiast tego bardzo dyskretnie starał się wyczuć broń, która zwykle schowana była we wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Trzymał ją tam głównie jako pamiątkę po ojcu, nie obronę - ale być może w końcu nadarzy się okazja by z niej skorzystać.
Brak. Brak, brak broni i brak pamięci czy była z nim gdy opuścił tereny miasta. Przeklął się w myślach.
- A, to? Tak. Niezła, nie? - powiedział, ukazując płynność ruchu palców. - Drugą sobie pewnie też niedługo wymienię, zwykłe kończyny to już przeżytek - dodał, spoglądając na jego smutną, ludzką rękę. Ton Alberta był przyjacielski i spokojny, ale jego wzrok nieufny i czujny, zawieszony na wymordowanym.
- Miło mi się gadało i w ogóle ale chyba już na mnie czas. Mdma możesz sobie przywłaszczyć, ja nie potrzebuje - to mówiąc podniósł się z fotela i zaczął kierować ku wyjściu, wciąż nie spuszczając wzroku od nieznajomego.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

— Ach, tak? Wychodzisz? — pyta ze zdziwieniem, gdy sylwetka chłopaka unosi się i z nonszalancją mija jego ciało; sam prostuje plecy i po raz pierwszy od dawna prycha będąc szczerze rozbawionym.
Naiwność osób, które dopiero co opuszczały granicę miasta, była urzekająca. Na samym początku budziło się w nich niedowierzanie, później strach, by w końcu doświadczyć istnego popłochu. Przerażenie, które pyliło z rozkładających się wokół trupów, już na zawsze miało wniknąć w kości imigrantów. Znał jednego człowieka — mundurowy o ostrym spojrzeniu i zawsze sinych ustach — któremu udało się wyjść na pustynię i z niej wrócić. Jednak od tamtego czasu żył w przeświadczeniu, że życie w mieście jest stałą bezczynnością. Marazmem, który w stosunku do śmierci panoszącej się poza murami, stanowi synonim ironicznego żartu. Oczy mundurowego z dnia na dzień traciły na kolorze, jaśniały, aż w końcu na zawsze wybieliły zielone źrenice. Ojciec witał tego człowieka z trwogą w ciele — dreszcze, słowa poprzecinane jąkaniem, kurwy łączone z przymiotnikiem pierdolone.
Mundurowy zniknął z ich życia tak szybko, jak tylko Cecil przyjął zadania kontrwywiadu. Mężczyzna o białych oczach przestał pojawiać się w ich okolicy, w pobliskiej knajpie, w końcu samym mieście.
— I gdzie masz zamiar zawędrować? — pyta krzyżując ręce na piersi, wciąż się uśmiecha. — Poczekaj, może cię odprowadzę.
Zakłada buty, które w równym rzędzie ustawione są tuż pod ścianą. Już świta. Różowawa poświata pada na pomarańczowe piachy pustyni. Widzi to przez niewielką szczelinę, która od zawsze uzupełniała wizerunek fasady. Wychodzą na długi, ciemny korytarz. Jest w nim przyjemnie chłodno, od betonowych ścian czuć delikatną wilgoć, choć wie, że z czasem ta uleci pod wpływem narastającej temperatury.
Obserwuje jak chłopak miota się w miejscu, spogląda niepewnie w jego kierunku, dłonie mu drżą, cały drży, ale łagodnie, jak mała, spłoszona zwierzyna. Może szczur? Chociaż nie, szczura nie przypomina, to coś smuklejszego, łania jakaś, która swoje młode zostawiła nieopodal, w kępie krzaków. Patrzy tak nieufnie, tak wrogo, że na twarz Jaremy wspina się złowrogi uśmiech. Czuje jak instynkt łowcy rodzi się w mięśniach, jak zatopiłby w chłopięcym ciele ostre kiełki. Żeby te oczy już nie były tak spłoszone, żeby zgasić w nich jakiekolwiek uczucia.
Przymyka powieki, wciąga powietrze.
— No to chodźmy.
Rzuca ostro, przeciągle, zły na sytuację i kolejne niańczenie dobrej duszy z miasta. Czuje, że targają nim teraz dwie istoty, lisia zwycięża. Jest pochopny, szybki, do jego nozdrzy dociera niecierpliwość chłopca wżarta w wydzielający się na jego karku pot. Podjudza lisa ten fakt, ten naturalny objaw stresu. I wtedy, i teraz człowiek był i jest zwierzęciem. Przez wieki nauczył się nie zauważać swych instynktownych odruchów, które dla wymordowanych, dla Jaremy, są przejrzyste niczym seksualne zapędy napalonego faceta w klubie. Przymknięte, nieufne w powieki, pot drgający na końcach ludzkiego owłosienia — voilà, jesteś zlękniony jak trzymiesięczny szczeniak.
Otwiera główne drzwi do rozgłośni, drugą dłonią łapiąc chłopaka za kark. Szybkim szarpnięciem unosi jego szczękę. Niby brutalnie, ale z precyzją, która nie powinna wywołać większego bólu. Nie powinna, choć może. Ale jeszcze nie w tym momencie.
— I powiedz mi co widzisz? — pyta, gdy przed nimi rozpościera się rozszczepiony na dwie części krajobraz.
Pierwszy z nich to wysokie, stalowe konstrukcje, które przypominają ludzkie szkielety. Żebrowate, zardzewiałe u podstaw. Pną się ku jaśniejącemu niebu, choć ich czuby wciąż stapiają się z nocnym granatem. Na drugim planie ciągnie się jednak bezkresna pustynia. Wpierw są to  puste, w słońcu pomarańczowo-różane pola piachu. Z czasem przekształcają się one w spiczaste, suche wzniesienia utkane z ciężkiego, zbitego piasku. Gdy spojrzeć na boki dostrzeże się krzywo wycięte linie, które świadczą o umiejscowieniu budynku — postawiony na jednym z mniejszych garbów stanowi jedyną konstrukcję mówiącą o obecności człowieka na tym suchym padole.
— No mów — stwierdza spokojnie, choć dłoń, ześlizgnąwszy się z karku chłopca, zaciska się na jego prawym ramieniu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Niebezpieczeństwo było jedynym rodzajem haju, którego narkotyki nie były w stanie mu dostarczyć. Nic nie równało się z adrenaliną płynącą w jego żyłach, biciem serca tak intensywnym, że mogłoby wyskoczyć z jego piersi. Jedyny moment, w którym naprawdę czuł się żywy.
Wziął głęboki oddech. Mimo świadomości zagrożenia, w którym się znajdował, Albert był w dobrym nastroju. Napawał się tą sytuacją, wrogością Jaremy i śmiertelnym klimatem desperacji.
Przypomina mu to ciemną uliczkę w samym sercu M3, w której znalazł się kilka tygodni temu. Był naćpany, ledwo utrzymując się w pozycji pionowej. Było około 3 nad ranem i zmęczony wracał do swojego apartamentu obijając się po drodze o ściany budynków. Spotkał tam wyraźnie zdenerwowanego mężczyzne. Nie trudno było go sprowokować i już po chwili agresywne pięści spotkały się z jego ciałem. Po raz pierwszy nawet nie próbował się bronić.
Skończył na ziemi, zakrwawiony i śmiejący się do siebie pod nosem. Otoczony plamą szkarłatnej krwi, trzymając się za (najprawdopodobniej złamane) żebro Albert przestudiował dziury pozostawione przez jego wybite zęby.
Leżał tak może z dwie godziny. Spoglądał na ledwie widoczne gwiazdy, zastanawiając się nad swoim miejscu w wszechświecie. Był wtedy naprawdę szczęśliwy.

Kiedy nieznajomy złapał go za kark zadrżała tylko jego ręka. Długie pazury nieprzyjemnie wbijały się w jego skórę. Był gotowy zaatakować w każdym momencie jeżeli sytuacja by tego wymagała. Jeden z plusów zmechanizowanej ręki jest czysta siła, którą kończyna potrafiła wytworzyć. Nie wspominając już nawet o sztylecie, który zawsze ma przy sobie, bo sztylet ten jest jego częścią. Jarema nie wyglądał na wyjątkowo śmiercionośnego, ale jedna z zasad desperacji mówi, by nigdy nie lekceważyć nieznajomych. Kto wie co tak naprawdę stoi obok niego i jak dużo człowieczeństwa w nim zostało.
- Niezły widok macie - powiedział, posyłając mu bezczelny uśmieszek. Krajobraz pustyni wydawał mu się zadziwiająco piękny, w takim samym sensie jak piękni są starzy ludzie.
Spoglądał na piętno istnienia, na świadectwo życia. I był to widok na który patrzeć mógł godzinami.
- Może pominiemy przyjemności i przejdziemy do konkretów - powiedział w końcu po chwili milczenia. Jego głos brzmiał surowo. - Sam powiedziałeś mi dlaczego tu jestem. Czego ode mnie chcesz? - i choć jego głos wziąć brzmiał poważnie, na jego twarz wkradł się grymas zadowolenia. W pewien dziwny sposób podobało mu się zainteresowane młodzieńca. Może gdyby spotkali się w innych okolicznościach ich relacja powędrowała by z zupełnie inne tereny, pomyślał. Mdmda zaczyna już działać.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

— Przede wszystkim dlatego, że jedna noc wystarczyłaby, być użyźnił lokalną glebę — rzuca puszczając jego kark.
Znudziło mu się niańczenie. Oni zawsze byli podobni. Ci młodzi chłopcy o lekkich ciałach i zadziornych oczach. Zasiniona skóra sugerowała świeże niedopatrzenia — pierwsze wyjścia poza obręby Miasta, delikatne nieposłuszeństwo, głupie rozrywki w postaci narkotycznych drobinek. Byleby życie stało się bardziej kolorowe, niż do tej pory. Ich źrenice bulgotały pod wpływem buzujących emocji. Ich narwane dłonie chwytały się tych części obcych ciał, których nie powinny. Buńczuczność doprowadzała do omyłkowych sądów. Jak ten tutaj. Myślał, że na wszystko może sobie pozwolić.
Jarema parska pod nosem.
— Naprawdę myślisz, że coś zdziałasz? — wskazuje podbródkiem jego mechaniczną rękę, która porusza się w rytm cichego wkurwienia chłopca. — Nie bądź śmieszny.
I nie starał się odebrać rozmówcy animuszu, ale i miał w głowie całą armię tutejszych mieszkańców — w zasadzie kilka osób. Ci nie byli przychylni napuszonym postaciom, świeżym mieszkańcom Desperacji. „Niech zdechną, póki jest na to pora” — mówili. A słowa te podszyte były ich własną trwogą skrytą w drgających dłoniach. Bo ile można, ile jeszcze ich wyjdzie za mury z taką beztroską, która towarzyszy jedynie kilkulatkom.
— Uratowaliśmy ci życie, nie wystarczy?
Głos ten jest ciepły, niemal miły, trudno splamić go chwilową złością. Trzpiotka porusza się niemal bezgłośnie, z kąta w kąt, z cienia w cień. Jarema zerka przez ramię. Rudowłosa postać oświetlona zostaje promieniami wstającego słońca. Jej piegi błyszczą w zbliżającym się cieple, z policzków opadają na gołe ramiona, później ręce i dłonie. Przypomina nakrapianą łanię o iluzyjnym charakterze.
Wzdycha.
— Chodź ze mną — wyciąga dłoń ku nieznajomemu chłopcu.
Jej delikatne palce falują w powietrzu. Nim blondyn decyduje się na chwycenie dziewczyny, sama wykonuje ku niemu parę kroków. Dopiero wtedy z cienia wyłania się jej cała sylwetka. Klatka piersiowa schowana pod białym, poszarpanym materiałem, nos długi, zakończony czarniejszym kolorem skóry. Ciemniejsze plamy powtarzają się na całości sylwetki.
Uda pokryte rudawą sierścią przeistaczają się w lekkie, smukłe kopyta. Powiedziałby, że łania, choć pewna kanciastość jej ciała wzbudza nie tyle zaciekawienie, co raczej odrazę. Może to zajęcza warga, która skryta została pod ciemniejszą skórą nosa.
— Potrzebuję twojej pomocy. Chciałabym, abyś zbudował dla mnie nogi.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ah, Albert Albert. Kiedy nauczysz się, że życie nie jest twoim placem zabaw, a twoja nieśmiertelność jest tylko złudzeniem wzbudzonym przez nieproporcjonalne ego? Pewnie nigdy. Pewnie wtedy, gdy leżąc na ziemi, krew zmieszana z błotem, spojrzysz w niebo po raz ostatni i zrozumiesz że księżyc nie świeci się tylko dla Ciebie. Księżyc był tu zanim powstałeś i będzie na długo po tym jak zamienisz się w garstkę kości. Księżyc jest zawsze taki sam. Księżyc świeci na wszystkich równo.

Blondyn zamknął oczy i westchnął głęboko, jakby był to pierwszy oddech który wziął tego ranka. His body worked well only when his mind didn’t. Czując słodki smak narkotyków przepływający przez jego ciało zacisnął pięści by po chwili rozprostować palce, niemalże jakby na coś się szykował. Na jego lico wkradł się cień zbójeckiego uśmiechu. Słowa Jaremy zdawały się nie mieć na niego żadnego wpływu. Może gdzieś głęboko w środku wkradło się do jego umysłu nieco paniki, ale nie dał tego po sobie poznać. Ciężko jest być przerażonym gdy wszystko wokół wydaje się takie miękkie, jak gdyby świat zrobiony był z plasteliny. Nawet dłonie Alberta, które metodycznie zginął i prostował, wydawały się zmieniać kształt pod wpływem jego nacisku.
- Uratowanie życia? Oh jakże mogę się odwdzięczyć za ten szlachetny gest? - Zaśmiał się ochryple, jego głos wciąż nie przyzwyczajony do mówienia. Był gotowy na kolejną dawkę sarkazmu gdy zorientował się, że głos ten nie należał do Jaremy. Myśl ta była dla niego wręcz komiczna.

Trzeba przyznać, Al spodziewał się wielu rzeczy. Mieszkańców desperacji znał tylko z opowieści - nigdy nie oddalił się od murów na tyle daleko, by kogokolwiek spotkać. Słyszał o istotach o świecących oczach i rozdwojonych językach. Słyszał o ostrych, wilczych pazurach i pożółkłych zębach. Słyszał o długich, smukłych ogonach i słyszał o rogach u szczytu głowy. O stworzeniu stojącym przed jego oczami nie słyszał.
- O kurwa - zdołał tylko powiedzieć, jego wzrok zaczepiony na nietypowej figurze. Czy na pewno wziął tylko mdma? Może było zmieszane z czymś więcej i dziewczę to było tylko fragmentem jego imaginacji? Może wszystko wokół niego to tylko bad trip?
- Jestem inżynierem, nie cudotwórcą - odezwał się po dłuższej chwili, wciąż nie mogąc oderwać spojrzenia od rudowłosej. - Jak dokładnie miałbym to zrobić? Skąd wziąć materiały? Wiecie w ogóle ile coś takiego zajmuje? - pytania te były bardziej retoryczne niż aktualne, choć kryła się w nich odrobina zainteresowania. Nie, żeby miał się zgodzić na propozycje, nigdy w życiu. W planach ma zniknięcie z terenów desperacji tak szybko jak to tylko możliwe.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

Twarz dziewczyny pochmurnieje, gdy jej policzki wiotczeją. Powietrze upuszcza ze świstem, bezwiednie błądzi wzrokiem z sylwetki chłopca na wymordowanego. Jarema wzdycha. Cicho, niemal wzruszony, dłonie wbija w kieszenie spodni. Jego oczy są równie bezsilne, co delikatnie zgarbiona sylwetka. Domyślał się, że chłopak nie będzie skory do pomocy, ale sytuacja go przerosła. Brak umiejętności krasomówczych, znikome relacje z ludźmi sprawdziły tę trójkę do może nie krępującej, ale napiętej ciszy.
Jarema osuwa plecy po ścianie w korytarzu. Kuca, podbródek opierając na splecionych ze sobą dłoniach. To nie jego rozmowa, nie jego prośba. Czuje się zbędny, być może nawet spłoszony. Lewa dłoń drga delikatnie. Dreszcze przeszywają wpierw palce, później już całe ciało. Chowa niesprawną rękę pod ramieniem drugiej.
— Wiem, ja… postaram się załatwić. Mam coś. Oszczędności, tak. Niewielkie, ale dla was ludzi… Dla was ludzi chyba istotne? — Dziewczyna jąka się.
Jej zajęcza warga ulega szybkiemu rozchybotaniu, spomiędzy zębów wydobywają się szybkie, pochłaniane przez powietrze słowa: „proszę”, „dam wszystko”, „pomóż”. Jarema nie jest w stanie rozpoznać wszystkich dźwięków, bardziej przypominają spłoszony kwik.
— Mam coś, ja mam coś — stwierdza w końcu i szybkim ruchem sięga swojej szyi; zdejmuje z niej niewielki przedmiot.
Łańcuszek mieni się złotawym odcieniem. Zakończony jest gładkim, lazurowym kamieniem. Ten we wnętrzu zdaje się płonąć. Choć kolorem przypomina ilustracyjny ocean — zapomniany rodzaj świata, którego długości i szerokości nie sposób zmierzyć — pod twardym zewnętrzem kryje się płynna lawa.
— To mojej matki, z miasta. Na pewno jest cenne.
Oczy dziewczęcia szklą się pod chwilowym, ale smutnym rozentuzjazmowaniem. Trzęsącą się dłoń wyciąga ku blondynowi. Jarema przygląda się sytuacji niewzruszony, choć ucieka wzrokiem od rozedrganego ciała dziewczęcia. Mówi:
— Jeszcze dzisiejszego dnia będę mógł cię odeskortować pod mury. Ale musisz zaoferować swą pomoc. — Wstaje, odbiera naszyjnik towarzyszce i pewnym ruchem wyciąga zdobycz ku chłopakowi. — Obietnice to wszystko, co nam zostało.
Milknie, by po chwili dodać:
— W mieście jest jej matka. Pomoże ci. Załatwi wszystko, czego potrzebujesz.
Zaczyna się denerwować.
— No weź go do cholery!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Desperacja to przetrwanie. Czyste przetrwanie. Każdy dzień niesie ze sobą nowe niebezpieczeństwa, nowe problemy, nowych wrogów. Każdy wschód słońce niesie ze sobą głód i suszę, każda noc drapieżników, złodziei, zdziczałych bestii.
Desperackie życie uczy cie przeżycia.
Mieszczańskie życie nauczyło natomiast Alberta socjalnego survivalu.
Kiedy się uśmiechnąć, kiedy pokazać kły.
Unikać szczerości, unikać słabości.
Unikać wszystkiego co zaburzyło by precyzyjnie zaprojektowany obraz jego osoby.
Uśmiech na sygnał, płacz na sygnał. Wszystkie te emocje, ale żadne z nich nie są prawdziwe. Już dawno stało się to dla niego drugą naturą. Każde słowo płynie tak gładko, tak przyjemnie dźwięczy w głowie, ale w środku jest puste. Nieprawdziwe. Wszystko co mówi jest iluzją. I prawda, jest to piękna iluzja - taka w której mógłbyś się zagubić, zatonąć w słodkich słowach, zaczarować gracją. Jedyne co liczy się w M3 są pozory. Opanowanie fikcji własnej osoby to opanowanie miasta. Blondyn udoskonalił tą grę.
Jest marionetką i jest marionetkarzem.

Ale teraz? Teraz nie ma miejsca na tą maskę. Teraz jest tylko on - prawdziwy on. On i desperacja. Ale czym tak naprawdę jest Albert? Bez iluzji i sztuczek, bez bogactw i wpływów? Ćpunem? Przerażonym chłopcem? Pośmiewiskiem dla silniejszych? Ta nagość go denerwuje. Ta nagość wyrywa go z rytmu.
- Oszczędności? Słonko nie próbujesz mi chyba zaoferować pieniędzy? - uśmiechnął się cynicznie, wypinając pierś do przodu. Tak, bogactwo. W końcu coś o co może się zaczepić. Coś co dodaje mu odwagi. Jego maska.
- Ładny ten naszyjniczek, ale nie ważne ile warty wciąż będzie gówno warty - rzekł lekceważąco biorąc naszyjnik w dłonie o obracając go wokół palców. Dziewczę nie wzbudzało w nim sympatii. Nie wzruszały go błagalne oczy, nie wzruszały go prośby. Po co miałby współczuć? Rozmawia z wymordowanymi. Groźnymi drapieżcami.
Już nie ludźmi.
Potworami.
Ciekawe ile w nim zostało człowieczeństwa.
- Jeżeli mam to zrobić to zaoferuj mi lepszą ofertę - jego ton nie mógł być bardziej szorstki i pobłażliwy. Niebieskie oczy przeskoczyły z dziewczyny na Jaremę.
                                         
Albert H.
Ochotnik
Albert H.
Ochotnik
 
 
 

GODNOŚĆ :
Albert R. Hamilton


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach