Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4

Go down

W przyspieszonym tempie mijał szare odnogi grobowego Apogeum. Skryte dachy o nierównych konstrukcjach oraz martwe lasy starych, materiałowych szmat i kości walające się po ścieżkach Desperacji stanowiły tylko rozmazane tło.
  Kiedy przekroczył próg hotelu, z wepchniętymi dłońmi w kieszenie, cały mokry deszczem bijącym po twarzy, pozwolił spojrzeć sobie w kierunku baru. Wilczy mężczyzna stojący za długą ladą zauważył, go ale nie zareagował, podążył tylko za ciemną sylwetką wzorkiem, gdy ta ruszyła w kierunku pokoi i zniknęła mu z pola jego widzenia.
  Czarna melancholia była pusta. Pusta — patrząc na standardy panujące tu na co dzień. Ale co się dziwić? Ludzie potrafią wybić się w ciągu jednej nocy, a co wspominać o systematyczności w zasiadywaniu przy imitacji prawdziwego piwa.
  Żarówka zabrzęczała złowrogo, kiedy ciemnowłosy mężczyzna przemierzał hol. Kroki rozchodziły się po ścianach, a długi wychudzony cień sunął smętnie towarzysząc swojemu właścicielowi w nocnej podróży. Kolejna lampa którą minął zabrzęczała i zamigotała, a zbierające się wokół niej owady odskoczyły, zawiedzone ubytkami prądu. Shay jednak nie zatrzymywał się. Nawet jeśli światło migotało jak na diabelskiej paradzie, a jego smukła sylwetka szybko ginęła w mroku, on odnalazł drzwi pokoju, które opuścił niespełna dwa dni temu. Położył dłoń na klamce, przez chwilę zastanawiając się jak zareaguje Nobuyuki gdy go zobaczy. Tak — miał nadzieję, że go zastanie. Nie wiedząc czemu ta nagła myśl, spowodowała, że chłód obsiadł jego kark.
  Pchnął drzwi i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Brzęk zamykanych drzwi prawie nie rozległ się w pokoju. Takahiro zadbał, aby tylko lekko przylgnęły do futryny. Ciemność jaka otoczyła jego ciało, wydawała się go pochłonąć. Żernice rozszerzyły się, a wzrok powoli zaczynał przyzwyczajać się do mroku. Ruszył przed siebie. Prosto w kierunku łózka, na którym widział kulącą się postać. Nozdrza poruszyły się wychwytując znajomy zapach, który przeniknął już każdy obiekt w tym miejscu. Zatrzymał się tuż przy posłaniu.
  Po co znów tu lazł?
  Próbował skupić swoje ślepia na stole i choć wychwycił na nim parę nowych obiektów, ponownie przeniknął przez ciemność i dojrzał blade oblicze Yukimury okryte białymi pasmami włosów. Musiał. Podszedł do stołu i przyjrzał się rzeczom leżącym na blacie. Pusta butelka po lekarstwie — najwidoczniej kot opróżnił całość, parę kartek (niezapisanych) i pakunek. Złapał za oba końce szmaty i rozwinął materiał. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego co zobaczył gdy oba końce tkaniny opadły na blat jak jedwabny koc. Jedzenie. Jego kącik ust zdarzał. Błysk w oku pogłębił się niebezpiecznie, a zimny chłód gniewu polizał go po wnętrznościach. Próbował się opanować, ale kiedy sięgnął po mała karteczkę upchniętą między dwoma kanapkami, ledwie opanował się, aby jej nie zjeść i nie zmielić zębami.
  Poczuł się jakby dostał obuchem w głowę, ale oszołomienie natychmiast zastąpiła wściekłość, ostatnio niemal zawsze mu towarzysząca. Podejrzewał, że może do tego dojść. Rudowłosy chłystek bardzo sumiennie zajął się opieką tego pokoju — tak jak chciał Takahiro. Zbyt sumiennie. Czarnowłosy stał bardzo długo patrząc w krzywe litery wypisane na pożółkłej kartce, a potem zgniótł je tak mocno, że pazury odbiły się na materiale jego rękawiczki.
  — Tchórzliwa dziwka — syknął i cisnął śmieciem w kąt pokoju. Z odrazą spojrzał na jedzenie.
  Kai musiał położyć je niedawno, kiedy Nobuyuki spał, dlatego nie zostało jeszcze otwarte. Shay nie wyrzucił go tylko dlatego, że nie chciał pozbawić Yukimurę jedzenia. Kto wie, czy coś jadł pod jego nieobecność. Pod nieobecność — dwóch dni.
  Podszedł do łóżka. Dźwięk jego ciężkich butów, odbijał się od ścian. Deski zaskrzypiały jak w nawiedzonym domu. Spojrzał na posłanie. Nobuyuki leżał na boku, twarzą w kierunku stołu. Był lekko skulony, jedną ręką zaciskał materiał koca, druga leżała przy twarzy. Karasawa przesunął wzorkiem po jego odkrytej sylwetce i zdał sobie sprawę, że opętańczo zagryza wargę. Ponowny widok Yukimury wyzwolił w nim  zaburzenia i schizofrenię. Czuł radość, ale zarazem strach, że wszelkie niepotrzebne emocje i sentymenty zabrały się na tę przejażdżkę.
  Wyciągnął rękę w kierunku koca, który odrzucił przez sen kot. Musiał się pochylić, aby złapać za skrawek, który był skopany przy nogach. Okrył go, czując jak ciało kocura porusza się przez sen. Patrząc na jego spokojną twarz zastanawiał się czy o nim myślał. Nigdy wcześniej nie przemknęło mu to przez głowę, ale teraz? Miał bombę tykająca w czaszce. Żadna ilość leków przeciwbólowych by jej nie wyłączyła.
  Patrząc tak na niego czuł ogarniający spokój. To prawda, że obecność kotowatego łagodziła to, czego nie znał. Ich kolejne spotkania były jak ogniwa w długim łańcuchu — a i on stał się już wystarczająco długi — w niektórych miejscach przyozdabiała go brudna rdza, w niektórych trwałe ubytki, które z ledwością trzymały materiał w całości. Jego zwisające odnogi wplatały się w jego życie, spętując ciało. Nie mógł już się z nich wydostać. Nie tak po prostu.
  Usiadł na materacu, a stare sprężyny ugięły się pod jego ciężarem i wydały przeciągły, jazgoczący jęk. Miał wrażenie, że zbudzi to kocura ze snu — nic bardziej mylnego. Spał nadal w tej samej pozycji z nosem wtulonym w pościel.
  Wyciągnął rękę w kierunku jego twarzy. Oblicze lisa skryte mrokiem nie poruszyło się. Przyłożył ubraną w skórzaną rękawiczkę dłoń, do jego policzka. Źrenice Shaya zmrużyły się kiedy zauważył wyraźny ruch kotowatego, który wydawał się przywrzeć do niej bardziej, jak młody kociak łaszący się do właściciela. Cienkie wargi Shaya wykrzywiły się w cynicznym uśmiechu. Chwilę pieścił jego skórę kciukiem, aby chwile potem przesunąć rękę wyżej, aż rękawiczka zniknęła w bujnej, białej czuprynie. Palcami pochwycił jego kociego ucha, chwile bawiąc się jego miękka końcówka. Mrok jaki ich otaczał wydawał się gęstnieć. Kontury twardej postaci Shaya zanikały. Za oknem nie było słychać nawet świerszczy, tylko wiatr i deszcz nic więcej. Złote oczy Takahiro błyszczały, jak dwa ogniki w tajemnym holu. Z łatwością można było sobie wyobrazić jego zamyślona, bezduszna twarz. Spokojna, niemal uduchowiona, z cisnącym się niesmakiem na wargi, jakby to co robił było kierowane inna strona jego osobowości.
  Odsunął rękę i wyprostował się. Srebrne pasma włosów Yukimury pozostały na jego nadgarstku jak krępujące dłonie liny. Mozolnie odgarnął je w bok, zahaczając kosmykami o nagie ramie członka CATS i wstał. Wziął ze stołu kartkę papieru i podszedł z nią do okna. Tu rzucające cienie nocy były jaśniejsze. Złapał za ołówek. Jego brązowy trzon pożarł już czas. Pochylił się i zaczął pisać. Nie zajęło mu to długo. Przez chwilę wydawało się, że czarnowłosy pozostawi skrawek na stole — obok rozpakowanego pakunku, ale z obrzydzenie ominął mebel i położył zgięty papier tuż przy głowie Nobuyukiego. Pochylił się nad jego okrytym ciałem i szepnął nisko do jego ucha:
   — Do zobaczenia, kocie.
  A potem wyszedł, i tym razem dbając o dokładne, ciche domknięcie.

„ Spotkajmy się przy kasynie barze 'Przyszłość'. Czegoś się dowiedziałem. Z wielkim bólem — nowe ubrania zostawiłem na krześle. Nie obrażę się jeśli zapomnisz je włożyć.
— Shay.”

— zt.


Ostatnio zmieniony przez Shay dnia 15.11.17 0:48, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Znowu był uciekinierem.
Słyszał za plecami tłum ludzi skandujących jakieś niewyraźne, aczkolwiek bardzo agresywne hasła. Deptali mu po piętach, ich kroki były coraz wyraźniejsze. Szli w zwartym szyku, rozglądając się z nim. W dłoniach mieli widły i sierpy, jakby właśnie rozpoczęli polowanie na czarownice. Pochodnie, które trzymali w dłoniach niektórzy z nich skąpo oświetlały najciemniejsza zakamarki lasu. Chmara ciekawskich oczu poszukiwała jasnego wilka o złotawym spojrzeniu — cennego okazu, który z taką łatwością im uciekł. Ale nic nie było jeszcze stracone — nie mógł daleko uciec.
Zwierzęca sylwetka przeciskała się między wystającymi gałęziami, nie bacząc na to, że drobniejsze z nich łamały się, pozostawiając wyraźne ślady — poszlaki dla zniecierpliwionych łowców, którzy byli w stanie poświęcić zdecydowanie zbyt wiele, byleby tylko zdobyć futro niespotykanego okazu. Wilk musiał jak najszybciej znaleźć jakieś schronienia jeśli nie chciał skończyć jako ozdoba salonowa. Krzyki z minuty na minutę stawały się coraz silniejsze. Wkrótce miał nadjeść rychły koniec.
Psowaty zatrzymał się zdezorientowany, gdy do jego nozdrzy napłynął charakterystyczny, bardzo przyjemny zapach mięsa. Różowy jęzor sam wylazł mu z pyska, a w ślepiach pojawił się pełen entuzjazmu błysk. Aż zastukał zębami z podniecenia. Dopiero kilka sekund później zdał sobie sprawę, że to sprawka ludzi — próbowali wabić go jedzeniem, bo doskonale wiedzieli, że dręczył go głód. Wydawało się, że dostrzegł swój błąd zbyt późno, bo kątem okaz dostrzegł zbliżające się płomienie. Byli zaledwie kilka metrów od niego, prawie go znaleźli. Niemalże od razu pojawiła się w nim obawa, do której dołączył strach, a nawet przerażenie. Łapy mu zadygotały, jakby mięśnie zmieniły mu się w wodę i nie były w stanie dłużej utrzymywać ciała.
Musiał uciekać, ale nie był w stanie.
Zwierzęce kończyny ugięły się — Neely runął na ziemię, lądując pyskiem w piasku. Próbował przesunąć ciało w pobliską gęstwinę lub schować się za sporych rozmiarów kamieniem, ale fala bólu przeszyła jego ciało, obezwładniając je na dobrą chwilę. A huczne wrzaski były jeszcze bardziej nieznośnie.
Ale nagle coś zaszeleściło.
Jakieś stworzenie ujawniło swoją obecność. Czuły węch od razu wyczuł zapach zwierzęcia — był bardzo charakterystyczny, ale również znajomy, jakby miał już z nim wcześniej styczność. Próbował go skonkretyzować i rozpoznać. Wtem spod średniej wielkości skały wysunęła się czarna łapa, która chwyciła wymęczonego ucieczką psa i wciągnęła go do nory. Zaraz po tym pojawił się tłum — kobiety i mężczyźni rozglądali się na boku, wymachując swoimi broniami i pochodniami na boki. Ominęli czarną jamę, częściowo zasłoniętą głazem. To właśnie tam bezpieczny leżał wilk, a obok niego tajemniczy kuzyn, który podał mu pomocną dłoń łapę.
Nie wiedział kim jest, ale czuł jego obecność. Czuł na sobie również jego ciekawskie spojrzenie. I ciepło — biło od niego bardzo przyjemne ciepło. Nobuyuki nie ruszał się, bo nie był w stanie. Dyszał ciężko, czekając na ruch swojego wybawcy.
Ciemny kształt ze spiczastymi uszami zbliżył się, a jego puszysty ogon musnął odsłonięty brzuch jasnego wilczura. Aż przeszedł przez niego dreszcz.
Uratował go czarny lis...


Przez większość czasu spał z delikatnym uśmiechem na twarzy. Włosy miał rozsypane po całym łóżku — gdyby nie były brudnawe i naznaczone krwią to z pewnością mogłyby wtopić się w biel pościeli (oczywiście gdyby ta też była czysta). Jasna sylwetka kotowatego odznaczała się w ciemnym, pogrążonym w mroku pomieszczeniu. Neely leżał skulony z podkulonymi dłońmi, usadowionymi blisko twarzy. Jego biały ogon leżał swobodnie obok nagiego uda, a jego niewielka część wystawała spod koca, którym był okryty.
Był pogrążony w śnie tak bardzo, że Shay nie zdołał go obudzić. Możliwe, że czuł jego obecność — zwłaszcza w momencie, gdy jego sen nagle się zmienił, a tajemniczy, czarny lis mu pomógł, łaskocząc go puchatą kitą. Ale nawet koniec snu go nie obudził. Regenerowanie sił bardzo mu się podobało — mógł leżeć całymi godzinami okryty tym miękkim (jak na desperackie warunki) kocem na łóżku. ŁÓŻKU, a nie na zimnej ziemi, w jakiejś wykopanej jaskini.
Ale wkrótce się obudził. Z początku na jego twarzy wymalowało się zdezorientowanie, jakby dopiero co ocknął się po grubej imprezie, której w ogóle nie pamiętał. Chwilę taczał się na łóżku, jak dziecko budzone przez matkę. Wymamrotał coś w stylu „jeszcze pięć minut, mamo” i otrzeźwiał dopiero, gdy chłód liznął go po odkrytej nodze.
Leniwie rozwarł powieki, wpatrując się w sufit przez dobie kilka minut. Mocniej ścisnął w dłoni okrycie, chowając pod nim również nogi. Chciał jeszcze chwilę poleżeć i nie przejmować się niczym. Chciał po prostu spędzić trochę czasu na miękkim posłaniu. Był rozluźniony, choć nieco bolały go niektóre partie ciała. Obrócił twarz i przypomniał sobie wszystko dopiero, gdy dostrzegł naznaczony czerwienią materac. Od razu wstał, wsparłszy się na ręce. Koc odsłonił jego klatkę piersiową i brzuch. Kocur zsunął nogi z łózka, stawiając stopy pewnie na zimnej podłodze.
Ujął twarz w dłonie, przecierając oczy i nos. Językiem nawilżył wierzch dłoni, a następnie przeczesał szybko włosy, przy okazji rozplątując je. Palcami przejechał po swojej szczęce, by następnie przesunąć nimi również po szyi. Wędrówkę zakończył na torsie, który lekko musnął opuszkami.
Z jego jasnych ust wydobyło się ciche westchnięcie.
Było już jasno, musiał zacząć się ogarniać. Zamyślił się na chwilę, ruszając stopami — raz w prawo, później w lewo. Przymknął oczy i wtedy pojawił się on — Takahiro. Do jasnej głowy napłynęło multum myśli, a wszystkie krążyły wokół niego. Ten cwany lis zapadł mu w pamięć, teraz nie potrafiłby się go pozbyć. Nie potrafiłby i nawet by nie chciał. Poczuł coś, darzył go uczuciem, którym nie darzył wcześniej nikogo innego. To było coś bardzo specyficznego, ale jednocześnie bardzo przyjemnego. Sama myśl o byłym wojskowym sprawiła, że przyjemne ciepło rozlało się po ciele członka kociego gangu jak nagrzana woda. Aż rozmarzył się na chwilę i dopiero po kilku minutach udało mu się ocknąć i powrócić do rzeczywistości. Do rzeczywistości, która wydawała się być pusta, bo nie było jego.
Westchnął ciężko, jednocześnie unosząc swoje szanowne cztery litery z łóżka. Był całkiem nagi, choć zdecydowanie mu to nie przeszkadzało. Podrapał się ostro zakończonymi paznokciami po pośladku i podszedł do okna. Oparł się łokciami o parapet i wyjrzał przez szybę. Złączył dłonie, odruchowo gryząc kostkę wskazującego palca. Odetchnął głębiej kilka razy, zakręcił się wokół własnej osi, wprawiając burzę białawych włosów w ruch.
Wreszcie dostrzegł przesyłkę, która stała na stole. Była odpakowana — prawdopodobnie otworzył ją Shay. W środku było jakieś jedzenie, ale to nie ono się teraz liczyło. Kotowaty natychmiast odwrócił się, lustrując pomieszczenie. Na krześle leżały jakieś ubrania — prawdopodobnie były nowe, bo ze pewnością nie należały do Nobuyukiego. Wiadomo dlaczego — zostały zniszczone przez jakiegoś zniecierpliwionego jegomościa, który postanowił je rozerwać i wetknąć łapy tam, gdzie nie powinien. I co? Wyszło jak wyszło — nikt się nie spodziewał, że sprawy potoczą się właśnie w taki sposób.
Złapał dłonią nowe cichy i rzucił je na stół, tuż obok pakunku. Przeszukał ich kieszenie, zgryzając wargę. Nie znalazł żadnego liściku. Zero informacji o czymkolwiek. Czyżby Shay zostawił go szybciej niż by się tego spodziewał? Czy pierwszy raz to on został porzucony? Pierwszy raz to nie on porzucał?
Pchnął krzesło, a te wywróciło się z ogromnym hukiem. Poirytowany i wściekły ruszył w stronę łóżka. Złapał za kołdrę i cisnął nią w podłogę, rycząc przy tym jak rozjuszone zwierzę. Zacisnął zęby. Miał ochotę otwartą pięścią uderzać w ścianę, chciał zdemolować ten pokój, nie pozwolić by cokolwiek z niego zostało. W tej jednej, krótkiej chwili chciał o wszystkim zapomnieć, wyzbyć się tego przeklętego kłamcy z głowy. Dopiero kilkanaście sekund później dostrzegł kartkę leżącą obok poduszki. W tym czasie zdążył uronić jedną łzę, która spłynęła po policzku, aż w końcu poczuł jej słony smak.
Od razu rzucił się w stronę karteczki, rozwinął ją i przeczytał krótki liścik. Usiadł na łóżku, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Zaśmiał się głupio, bardzo żałośnie.
Pozwoliłem doprowadzić się do takiego stanu. Pozwoliłem, by zniknięcie kogoś takiego wycisnęło ze mnie łzę.
Zgniótł skrawek z wiadomością, rzucając go gdzieś w bok. Zgarnął ubrania — nasunął na dupę bokserki, później spodnie, narzucił na siebie też podkoszulkę i bluzkę z długim rękawem. Nie zapomniał również o skarpetkach i butach. Następnie spojrzał na skromny prowiant zawinięty w kawałek szmaty. Rozpakował baton zbożowy, a raczej coś co go naśladowało, pożerając go niemal w całości, na dwa duże kęsy. Przełknął pospiesznie to co miał w paszczy, biorą też drobną resztę wykwintnego posiłku.
Zrobił kilka dużych kroków i znalazł się pod drzwiami. Spojrzał jeszcze raz na pokój — ostatni raz. Łóżko było pobrudzone, a koc leżał na ziemi. Krzesło było wywrócone, a gdzieś na nim leżały strzępy podkoszulka, który wcześniej miał na sobie Neely. Prócz tych kilku, drobnych zniszczeń pokój wyglądał całkiem nieźle. No dobra nieźle to może za duże słowo... ale był na pewno znośny! Statystyczny desperat by nie pogardził, więc nie było tragicznie.
Nacisnął na klamkę, wyjmując uprzednio klucz z drzwi. Otworzył drzwi, zamknął je, upewniając się kilka razy czy na pewno to zrobił. A potem wyszedł z Melancholii, by ruszyć na umówione spotkanie. Spotkanie, którego nie mógł się doczekać.

    ___ z/t
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Musiał minąć przynajmniej tydzień odkąd ostatni raz się widzieli. Neely w tym czasie zdążył ochłonąć — niemalże zapomniał o wszystkim, co mu się przytrafiło podczas konfrontacji z wyznawcami słońca. Co prawda na szyi wciąż miał ślady po duszeniu (które tylko przypominały mu jak silne dłonie miał Karasawa), choć te były już o wiele bledsze niż wcześniej. W pokoju nie miał lusterka, więc ciężko było mu ocenić jak wyglądają sińce. Ale przynajmniej już nie charczał, a gardło nie bolało go wcale — prawdopodobnie wszystko wracało do normy, a plamy miały wkrótce zniknąć.
Podczas nieobecności lisa nie potrafił sobie znaleźć żadnego konkretnego zajęcia. Głównie szwendał się w pobliżu Apogeum, nie chcąc się za daleko oddalać, żeby przypadkiem nie minąć się ze swoim współlokatorem. Chciał się z nim znowu spotkać i doskonale wiedział, że prędzej czy później do tego spotkania dojdzie. Obstawiał, że Takahiro został przez coś zatrzymany w drodze powrotnej, ale nie martwił się o niego, bo nawet gdyby był zdolny do czegoś takiego, to doskonale wiedział, że o niego bać się nie powinien. Ten mężczyzna wiedział co robić, żeby przetrwać. Poza tym... złego diabli nie biorą.
Yukimurze udało się podkraść kilka przydatnych rzeczy jednemu z gości Melancholii. Okazja sama wpadła mu w ręce — musiałby być jakiś nienormalny, żeby z niej nie skorzystać. Podczas pobytu w barze dostrzegł samotną torbę, leżącą przy stoliku w kącie. Bez problemu rozprawił się z zamkiem, który po rozsunięciu ukazał zawartość bagażu. W środku było trochę ubrań w zadziwiająco dobrym stanie, butelka wódki, jakieś jedzenie, papierosy, a nawet mydło. Szczęście uśmiechnęło się do niego tego dnia. Wszystkie przedmioty oczywiście zabrał i niepostrzeżenie czmychnął do pokoju, uprzednio upewniając się, że żadne ciekawskie spojrzenie go nie śledzi. Nikt go nie nakrył na kradzieży — nic złego nie mogło się stać. nowe ciuchy pospiesznie wrzucił do skromnie wyposażonej szafy. Podobnie postąpił z pozostałymi rzeczami, choć jeszcze wcześniej otworzył wódkę, biorąc łyka z gwinta. Od razu nim wstrząsnęło, bo wystarczył ten drobny łyk, by zaczęła go szczypać gardło, a ciało rozgrzało się. Już prawie zapomniał jak smakuje alkohol, tak dawno go nie kosztował. Miał wrażenie, że od razu zahuczało mu w głowie, dlatego dość szybko usiadł na łóżku, wyglądając za cienkie, nieszczelne okno.
Pogoda była paskudna, aż nie chciało się wychodzić na zewnątrz. Był zimno i szaro — na tyle, że nawet do wnętrza hotelu chłód potrafił wślizgiwać się między szparami w ścianach. Neely nie zdjął z siebie kurtki, ale zrzucił na podłogę buty. Nogi schował pod lekką kołdrą, która nie dawała zbyt wiele ciepła, ale lepsze było takie okrycie niż żadne.
Chciał się ogrzać jeszcze jednym łykiem wódki, ale ostatecznie uznał, że poczeka z trunkiem na Karasawę, żeby jego też poczęstować. Miał nadzieję, że niedługo się zjawi. Nie było go już długo — może faktycznie stało się coś na tyle poważnego, że nawet jego zdołało zatrzymać na dłużej?
Nie powinien tak myśleć.
Oparł się plecami o ścianę, wpatrując się w sufit. Rękę ułożył na kolanie. Zaczął rozmyślać nad życiem — z reguły tego nie robił, ale tym razem zebrało mu się na przemyślenia.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Obudził się ze zaschniętymi ustami i pustym, uporczywym bólem w potylicy. Przez moment sadził, że ból ten jest tylko efektem powrotu z głębokich odmętów snu. Jakie było jego zdziwienie, kiedy uchylił powieki witając się z odrapanymi drewnianymi fundamentami.
  Połowiczny mrok zachodził na siebie gęstą, szarą mgłą, a przyjemne, błogie uczucie przebudzenia rozmyło się, jakby było tylko przedsmakiem do potworności z jakimi musiał się dopiero zmierzyć. Ciche popiskiwanie zaczynało drażnić, nie był nawet ciekawy jego lokalizacji.
  Podniósł się z trudem — czuł ból w każdym mięśniu swojego ciała; czuł jakby kości były tylko niestabilną strukturą zrobioną z napalmu, tak aby legła i rozsypała się niczym domek z kart. Zesztywnienie jakie obejmowało lewą stronę twarzy zmusiło go do sięgnięcia do niej dłonią. Szorstkość podbródka i twarda powierzchnia zastygłej skorupy — coś mu nie pasowało.
  Opuścił nogi poza łózko i wstał. Dźwięki uderzających o deski pazurów nie zrobiły na niego wrażenia. Nie zrobiły na niego wrażenia również poszczypywania zwierząt, o których niemal zapomniał. Nie wzruszony ruszając przed siebie, pomiędzy poprzewracane meble i plamy krwi na ziemi znalazł się w jego królestwie. Ponownie. Brudnym i bezdusznym królestwie bez pamięci i systemów bezpieczeństwa. W miejscu zimnym jak kostnica. Czuł się jak detektyw Sam Spade szukający sokoła maltańskiego.
  Deski podłogowe pękały pod ciężarem obuwia, oddech dudnił w przestrzeń; wydobywał się spomiędzy wąskich, obitych warg zalanych krwią. Wiele jej znalazło się również na zaroście, oplątane szczeciniastym włosiem. Przełknął ślinę, czując ból w przełyku i tą... kurewska kule tkwiąca w czaszce. Miał ochotę wydrapać ją z głowy, dokopać się długimi pazurami do wnętrza mózgu i wyszarpać ten ból.
  Kiedy sięgał po lustro czuł się jakby był pod wpływem narkotyków, lecz było to coś o wiele gorszego.
  Prawda rozszczepiła mu czaszkę, a jaskrawożółty płomień spalił wszystko. Całe jego życie wydawało się w tej jednej chwili podzielić na obrazki. Słowa wisiały w powietrzu jak balony.
  Zazwyczaj sądząc, że przeżyto największy horror, sytuacja się pogarsza.
  Pusty oczodół wprawił go w kompletne osłupienie. Ślina, która dotychczas zalegała mu w ustach, stała się klejąca i gorzka. Dłonie zadrżały mu, kiedy sięgnął rozległej rany.
  Falstart. Chata Pride nie była początkiem. Była kolejnym punktem bez odwrotu. Fatalny wybór został dokonany. Bardzo szybko ujrzał opcje, na które bezwiednie się zdecydował przez całe swoje marne życie.
  Arata.
  Wtedy uderzyła w niego nowa myśl. Drgnął gwałtownie jakby przerażony tą myślą, z kropla potu spływającą spod tłustych, sztywnych włosów, sunącą leniwie drogą prowadzącą od skroni aż do szorstkiego, nieogolonego podbródka.
  Nie było ich. Czy miał nadzieję ujrzeć ich trupy?
  Przymknął powoli oczy i przegryzł wargę. Uderzył plecami w ścianę czując jak rany od poparzenia rozrywają mu ciało — to jednak nie było teraz ważne.
  Nie było ich. Pride przepadł. Arata...
  Uchylił lenienie powieki, a wąska, przepełniona nowym ogniem, zwierzęca źrenica przeczesała pokój. Otarł usta wierzchem dłoni; spod rozwalonych dziąseł wciąż sączyła się krew — zostawiała długą smugę na skórze. Obita gęba nie była jedyną pamiątką po tym spotkaniu. Niemal uduchowiony, suchy, bezwzględny wzrok otaksował stolik i butelkę z przyklejoną nań karteczką.
  "C H U J"
  Potrzebował czasu, aby zgotować w sobie całą tą złość i wściekłość. W środku jego ciała roztopiony metal wrzał i kipiał jak mikstura czarownicy. Miał bombę tykająca w głowie i żadna ilość środków przeciw bólowych nie była w stanie jej wyłączyć. Teraz, kiedy wszystkie jego decyzje, ta również jest jego — na zawsze. Zęby zgrzytały o siebie niebezpiecznie, a usta pełne krwi rozwarły ostre kły rosnącym obrzydzeniem. Ta sprowadziła go tu, do tego momentu jasności, gdzie czas zwolnił i kazała na siebie spojrzeć.
  I w tym akcie spojrzenia odrodził się.

•••

  Zataczał się idąc po zamarzniętej ziemi, wśród delikatnie padającego deszczu i wyjącego wiatru. Dwa podążające za nim psy chyliły łeb i wąchały ziemie. Shay zmrużył ślepie — był wyczerpany. Czuł jak każdy metr pożera kilogramy wcześniej wygospodarowanej siły. Płaszcz powiewał u jego ud jak rzucona na wiatr flaga, usta wypuszczały ciepło oddechu w mroźne powietrze. Mijając jeden z budynków musiał złapać się ściany dłonią; zacisnąć obleczone w rękawiczki palce na szarym murze i zaczerpnąć tchu. Wypluł gęstą krew na ziemie. Znów zakręciło mu się w głowię. Nie pamiętał kiedy czuł się tak paskudnie; jak wrak. Przywarł bokiem do obiektu zamykając oczy czując, że niewiele brakowało o to aby potknął się i wpadł do długo czekającego na niego grobu. Obraz zawirował — nie musiał nawet na niego patrzeć, aby o tym wiedzieć. Gorączka, która trawiła jego ciało wywracała jego świat jak na długim, morskim rejsie.
  Psy uniosły łby na właściciela, nie poruszając się — wyczekiwały. Może również jego koniec?
  — Na północ — usłyszał głos jak w starym koszmarze, niewyraźny i zniekształcony. Karasawa nie miał siły uchylić powiek. Jego twarz stała się mokra od potu. — Widziałem ich. Pospiesz się.
  Dwóch wymordowany przychodząc obok dogorywającego mężczyzny tylko otaksowali go wzorkiem — wydawało się, że ich chętny, podstępny wzrok oceniał dzierżony przez niego łup. Psy musiały nieco ich odstraszyć, bo odeszli, gubiąc się we mgle. Gdy tylko te odsłoniły zęby.
   Z trudem spojrzał przed siebie, czując przeszywający chłód dnia. Burzowe chmury napływały całą gromadą. Ogromne płaskodenne talerze, czarne od spodu, w środku sino fioletowe. Co chwile gdzieś trzaskała błyskawica, a w jej świetle te opadłe kłęby wyglądały jak mózgi pełne złych myśli. Z tej odległości widział też znany, majaczący budynek.
  Znów tu lazł.
  Na co liczył?

•••

  Drzwi pokoju 4 jęknęły; stare, zardzewiałe zawiasy nie potrafiły poradzić sobie z siłą jaka na nie naparła. Wrota nie wydawały się być zaskoczone tą wizytą; odskoczyły gładko ukazując zakurzone wnętrze stojącemu w progu mężczyźnie. Sylwetka jaka przekroczyła próg, wpuściła do wnętrza dwa psy, które wysforowując się naprzód i zatrzymały swoje bystre oczy na postaci siedzącej na łóżku. Dokładnie tak samo jak nieznajomy, który zatrzaskując za sobą drzwi nie zrzucił z głowy nawet ciężkiego, przemokniętego kaptura.
  Takahiro obrócił zmizerniałą twarz w kierunku jasnowłosego. Pomimo cienia rzucanego przez okrycie, lewa połowa jego twarzy obandażowana była starym opatrunkiem osłaniając oko jak i połowę policzka — Shay musiał zasłonić ranę przed wyjściem na zewnątrz. Końce bandaża ginęły gdzieś w czarnych włosach lisa. Yukimura mógł zauważyć, że schudł. Skóra na kościach policzkowych pomimo kilkudniowego zarostu miał napiętą, że aż błyszczała (z pewnością ze zmęczenia i deszczu). Wystające spod odzienia włosy wisiały w brudnych strąkach.
  Zmęczone spojrzenie Shaya wwiercało się w jasną twarz Yukimury. Nie odezwał się. Odsłonił tajemniczo kieł w wymuszanym uśmiechu, pełnym krwi.
Czasem kiedy chce się skonać w samotności życie nie daje takiego wyboru. Czasem partnerzy znajdują nas i choć staramy się ich odepchnąć oni i tak powoli wkraczają w nasze życie, aż w końcu rozumiemy, jak bardzo ich potrzebujemy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wstał leniwie z wciąż ubrudzonego we krwi łóżka, przesuwając się w stronę obdrapanego okna. Odrzucił na bok okrycie, by następnie skonfrontować bose stopy z zimną, drewnianą podłogą. Pochylił głowę tak, że jego włosy niemalże opadły na brudne panele. Dłońmi złapał się za twarz, jakby dopiero co się obudził i potrzebował w miarę szybko ogarnąć zaspane oblicze. Palcami przetarł oczy i policzki. Jeszcze chwilę trwał w takiej pozycji, ale w końcu zdecydował się wstać. Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie — prawdopodobnie było dość starym meblem, ale wciąż można było na nim spokojnie spać, nie obawiając się, że któraś ze śrubek puści, a cała konstrukcja rozsypie się jak domek z kart.
Skierował się w stronę okna — powolnie ruszył z miejsca, stopami niemalże ciągnąc po podłodze. Wkrótce zatrzymał się przed jedynym oknem w pokoju, które pozwalało spojrzeć na świat z perspektywy skrytego w przytulnym pokoju gościa Czarnej Melancholii. Naparł dłońmi na parapet, który zajęczał pod jego ciężarem, a następnie spojrzał przed siebie. Jego wzrok zatrzymał się na jakimś innym budynku, który znajdował się w Apogeum. Jego obserwacje nie trwały zbyt długo — dość szybko znudził się szarym krajobrazem Desperacji. Nic dziwnego, że powrócić do łóżka, na którym usadowił tyłek z największą przyjemnością, czemu oczywiście znowu towarzyszył jęk starego mebla.
W pierwszej chwili rozważał sen — przydałaby mu się chwila odpoczynku. Poza tym było zimno, więc tym bardziej miał ochotę okryć się kołdrą, skulić się i ułożyć łeb na miękkiej poduszce. Ta, na której już kilkukrotnie kładł głowę nie była miękka, ale odrobina wyobraźni pozwalała mu myśleć, że jest inaczej. Czasami udawało mu się przekłamywać rzeczywistość, kreować ją sobie inaczej, lepiej. Bo temu światu brakowało naprawdę wiele, był bardzo mocno wybrakowany, a na zmiany było już za późno.
Przeraźliwy dźwięk zaatakował jego uszy, od razu spojrzał w stronę drzwi, przyglądając się ruszającej się klamce. Wrota otwarły się, choć przez chwilę można było mieć wrażenie, że zawiasy poddadzą się, a drewno padnie na podłogę. W progu dostrzegł postać — w pierwszym momencie myślał, że to jakiś zagubiony wymordowany, szwendający się po hotelu. Szybko jednak uznał, że choć sylwetka mężczyzny wydaje mu się nieco inna, to doskonale wie do kogo należy ten korpus. Odetchnął głębiej, nie odzywając się nawet słowem, jakby to cisza miała wytworzyć nić porozumienia, za którą wygodnie będzie złapać.
Do pokoju wpadł też dwa psy, których obecność nieco poruszyła Neely'ego — nie ma się co dziwić, miał w sobie kocie geny, więc widok psowatych zawsze zapalał mu w głowie ostrzegawczą lampkę. Spojrzał najpierw na jedno zwierzę, później na drugie, by ostatecznie osiąść spojrzeniem na mężczyźnie, który twarz wciąż skrywał pod ciemnym kapturem. Nie popędzał go, choć wciąż mu się przyglądał, jakby oczekiwał, że nareszcie pokaże swoją twarz.
Drzwi trzasnęły głośno, nawet psy na chwilę spojrzały w ich kierunku.
Materiał wciąż ukrywał twarz Karasawy, ale mimo to można było dostrzec, że spod niego wystaje nieco zabrudzony bandaż, który oplatał lewe oko ciemnowłosego. Prócz tego widoczne zmizerniał, wydawał się nawet jakiś szczuplejszy, wręcz nieco zbiedzony. Jak cień człowieka lub jego marna imitacja. Nie było w nim tej siły, którą zawsze emanował — choć jeśli nawet była, to jego zły stan skutecznie ją kamuflował, nie pozwalał jej przedrzeć się na zewnątrz.
Obserwował go uważnie, więc od razu wychwycił ten z trudem wyduszony uśmiech. Od razu dostrzegł też krew, która oblepiła zęby mężczyzny. Nawet nie był sobie w stanie wyobrazić co się stało po tym, jak Takahiro wyszedł z ich pokoju tamtego dnia. Nie miał pojęcia co się mogło wydarzyć, ale od tamtego czasu minął już tydzień, o ile nie więcej. Przez siedem dni mogło się zdarzyć naprawdę dużo. Kto go tak urządził... — albo inaczej — komu pozwolił się tak urządzić? Shay niewątpliwie należał do grupy mężczyzn, których na pierwszy rzut oka nie dało się złamać. Był silny, wiedział co robić, żeby dać sobie radę w tym świecie i potrafił o siebie zadbać.
Jasnowłosy nie odwzajemnił uśmiechu — zamiast niego zacisnął szczęki, co tylko uwydatniło jego żuchwę. Przełknął głośniej ślinę, ignorując obecność dwóch psów, które sprowadził partner. Usta zadrżały mu tak, jakby miał zacząć mówić, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.
Zdejmij w końcu ten kaptur, i tak będziesz musiał to zrobić — powiedział twardo, bo prawdopodobnie spodziewał się nieprzyjemnego widoku obitej, zbiedzonej mordy, wciąż ubrudzonej we krwi, której nawet deszcz nie zdołał zmyć. W czerwonych oczach płonął ogień, Neely wyglądał jakby w każdej chwili był gotowy doskoczyć do mężczyzny i własnymi rękoma ściągnąć z niego materiał, który osłaniał twarz, którą chciał zobaczyć.
Powstał ostrożnie z łóżka, przypominając sobie o psowatych, których mógłby pobudzić zbyt gwałtowny ruch. Bose stopy długowłosego znowu zetknęły się z zimną podłogą. Nie wykonał nawet kroku w stronę Karasawy — zamiast tego uważnie się w niego wpatrywał, jakby wręcz potrafił go prześwietlić, jakby już doskonale wiedział w jakimś żałosnym stanie jest krupier. Czekał jedynie na odsłonięcie całego oblicza, czekał aż on zrobi to sam z siebie.
Nigdzie nie można Cię puścić samego, a niby dorosły z Ciebie facet — dodał złośliwe, prawie wyśmiewając męskość ciemnowłosego. Zrobił to celowo, może żeby go wkurzyć, żeby szybciej pokazał wszystko to, co skrywał pod kapturem i ubraniami.
Z jednej strony miał ochotę go opierdolić, że potrafi się pilnować, że mógł poczekać i ruszyliby razem, jednak z drugiej strony miał ochotę spojrzeć w te jego żółtawe oczy, nacieszyć się jego obecnością, objąć go. W końcu wrócił, przecież tyle na niego czekał. Oczekując go nudził się niemiłosiernie, ale nareszcie miał go przed sobą. I był prawie w jednym kawałku. Powinien się złościć na tego, którego towarzystwo tak bardzo lubił? Przecież łączyła ich bardzo silna więź, byli ze sobą naprawdę blisko.
Co to za psy? — rzucił jeszcze, wskazując podbródkiem na dwa czworonogi, które towarzyszyły partnerowi. Domyślał się, że gdzieś je znalazł i postanowił je ze sobą wziąć, ale wolał usłyszeć wyjaśnienie z jego ust. Chciał usłyszeć ponownie jego głos. Tak wiele wymagał?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Psy zadarły łby gdy tylko stopy Yukimury skonfrontowały się z ziemią. Nie odsłoniły zębów, ale śledziły kotowatego wzorkiem, tak uważnie, że mogło się mieć wrażenie, że jeden nieostrożny ruch dzielił od gwałtownego skoku i ukazaniu ostrych zębów. Obeszły kota i usiadły nasłuchując. Ich ciemne oczy błyskały w półmroku rzucanym przez brudne, opalcowane szyby.
  Karasawa przymknął oko, gdy do jego uszu doleciał znany mu akcent. Wysunął język zlizując krew z dziąseł i górnej wargi. Czerwień. Znów miał przed sobą czerwień — jedno oko kompletnie nią pochłonięte, jakby wrząca krew wypaliła źrenicę do cna. Obraz jaki zastał w lustrze nie potrafił opuścić jego myśli. Dokładnie jak koszmar, który błąka się po podświadomości jak bezpański pies. Ciemny, pusty oczodół.
  (Arata)
  Patrząc w te zmizerniałą twarz widział Kido i wszelkie obrzydzenie, które w sobie tłumił potęgowało i rosło do wielkości ogromnego lodowatego płomienia. To zabawne, jak wiele błędów popełnia nieświadome niczemu dziecko. Był tak żałosny i słaby. Przypominając sobie dni, w których chciał wręcz dorównać Aracie wywoływały w nim mdłości. Kwaskowata ślina ciążyła mu na języku. Miał ochotę ją wypluć, nawet jeśli kosztowałoby to wyplucie wraz z nią własnych organów.
  Spod opadającego na wzrok kaptura widział sylwetkę Yukimury; jego długie, jasne, odstające włosy, błąkające się przy ramieniu. Zmrużył oko i uchylił wargi spod których buchał gorący, gorączkowy oddech. Mógł odmówić, zaśmiać się tym swoim gardłowym śmiechem i pozostać w ukryciu resztę dnia.
  (resztę jego dni)
  Ale nie mógł. Wchodząc tu miał nadzieję zastać pusty pokój; łóżko z zakrwawioną pościelą odrzuconą w bok — dokładnie tak jak je zapamiętał. Nie spodziewał się gości, nie spodziewał się lokatorów. Nie spodziewał się, że będzie musiał stać przed nim jak wrak, ukazując mizerność swego ciała. Nie sadził, że będzie musiał ukazać jak spierdolił sprawę, jak dał się podejść.
  (wewnętrzna porażka)
  W oczach Yukimury był władcą — potęgą o ponadprzeciętnej psychicznej sile. Ale kotowaty był nieświadomy wielu spraw. Nie wiedział nic o arytmii serca, która niemal zabiła Karasawę, ani o tym, że przegrał. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna przegrał. Czy chciał aby obraz na jaki pracował wiele długich lat został tak doszczętnie zniszczony? Nie.
  Opuścił łeb i parsknął. Zrozumiał przymusową kapitulacje? Sięgnął dłońmi obleczonymi w rękawiczki do brudnego, mokrego kaptura. Ostre, długie pazury zacisnęły się na materiale ściągając go w dół. Nie zrobił tego szybko — odwlekał czas. A kiedy czarne, położone na tłustych włosach uszy ujawniły się spod odzienia nie było już odwrotu. Jasność pomieszczenia oblała jego zakurzoną, brudną twarz ukazując ukrywaną dotąd szpetotę.
  Oprócz rozwalonej górnej wargi spod której krew nadal lała się cienkim, szkarłatnym pasmem, na policzku widniał jeszcze drobny siniak i lekkie zadrapania (ale te wydawały się wręcz niczym w porównaniu z panującym wszechobecnym chaosie na jego pysku). Nieogolona gęba, porośnięta krótkim włosem, mogła sugerować, że mężczyzna zadbał o nią kilka dni temu. I tylko wtedy. Musiał gdzieś nocować. Prawą cześć twarzy Karasawy pochłaniał gruby, pożółkły bandaż. Na jego wierzchu znajdowało się parę kropel krwi, ale były one zbyt blade aby uznać, że są posoka należąca do Hiro.
  — Tak jak ty też potrafię spadać na cztery łapy — rzucił w jego kierunku nadal utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Głos — ten sam chropowaty ton przedarł ciszę. Psy zastrzygły uszami reagując na znaną im tonację.
  Kogo chciał oszukać? Chyba wyłącznie siebie.
  Postąpił w jego stronę, a deski zaśpiewały przeraźliwym jękiem. Pozostawiał po sobie grube ślady błota.
  — Coś mnie zatrzymało — ciągnął swoim niskim, chropowatym tonem. Źrenica zwęziła się odrobinę. — Nie na długo.
  Nie sądził, aby sprawa Kido została ostatecznie domknięta — śmieć wałęsał się gdzieś po Desperacji przyprawiając go samą tą myślą o szewską pasję, ale obleczenie tego w słowa zadziałało kojąco. Sam pragnął uwierzyć w to kłamstwo.
&emps; Zatrzymał się przed kotowatym, a lewa brew uniosła się odrobinę. I choć zmęczona gęba nie reprezentowała sobą siły, tak na ustach błąkał się znany Yukimurze arbitralny uśmiech — nawet jeśli był tylko cieniem tego oryginalnego uśmiechu. Wyciągnął przed siebie dłoń, a długie pazury szybko zacisnęły się na połach jego koszulki, gniotąc materiał w skórzanej rękawiczce. Szarpnął Yukimurą w swoim kierunku, patrząc uważnie w szkarłatne ślepia jak na obiekt swojej fascynacji.
Nie spodziewał się, że to zrobi; że chłodna dłoń wystrzeli w kierunku mężczyzny domagając się ciepła jego ciała. Jak zabawnym organizmem czasem bywał.
  — Ale dziękuję za troskę — powiedział nisko, szorstko i złośliwie. W oku pomimo wykończenia, gorączki i bólu błąkała się dawniej zauważana przez Neely'ego iskra. Kąciki ust uśmiechały się z trudem. Przechylił wolno łeb, aby uważniej mu się przyjrzeć. Spoglądnął na krótko w jego usta. Miał już przysunąć obita gębę w kierunku jasnego oblicza, zaciągając się aromatem jego ciała, kiedy zatrzymały go kolejne słowa kota. Przymknął oko z wyraźnym zniecierpliwieniem, jednak szybko przełkną to uczucie. Spojrzał na niego dawnym drapieżnym wzrokiem.
  — Znalazłem je. Ten ciemny to Atsumu, a ten — wskazał łbem. — Wabi się Seiryu. Mogą się przydać biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia.
  Palce ubrane w rękawiczkę musnęły zaciskaną tkaninę czule.
  — Biorąc pod uwagę sprawę z DOGS.
  Ciepły oddech przebił wcześniej wytworzona przez Yukimure barierę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Obserwował kundle uważnie, tak jak one obserwowały jego. Nie do końca im ufał, nawet nie wiedział skąd się wzięły. Miał wrażenie, że w każdej chwili były gotowe, by zaatakować swoimi zębiskami, dlatego zachowywał bardzo spokojnie — aż za spokojnie jak na siebie. Leniwie wodził spojrzeniem po swoim partnerze, ale ostatecznie zawsze powracał wzrokiem do psów. Zapewne były głodne, a głód wzmagał u wszystkich agresję. Trochę wcześniej schował w szafie jedzenie — wyczulone nosy czworonogów już dawno mogły je wyczuć, ale posłusznie spoczęły w miejscu, pilnując swojego właściciela, któremu w tak krótkim czasie udało się je do siebie przekonać.
Oczekiwanie go irytowało, sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Stał wyprostowany, bosymi stopami na drewnianej podłodze. Ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż tułowia, a jasny ogon przestał się ruszać, zastygł. Gdyby nie poruszająca się przy każdym wdechu i wydechu powietrza klatka piersiowa oraz oszczędne mrugnięcia, to można by było go pomylić z rzeźbą, kamiennym posągiem. Nie sądził, że powrót Karasawy sprawi, że nie będzie wiedział jak się zachować. Miał w sobie wiele sprzecznych emocji, ale nie zdecydował się na uzewnętrznienie ich — wszystkie skrupulatnie skrywał sobie. Dusił je. Był zły, miał ochotę doskoczyć do niego, uderzyć go w twarz, by dać upust swojemu niezadowoleniu. Z drugiej strony chciał do niego podejść, złapać go za rękę, znowu poczuć bliskość i ciepło jego ciała, chciał objąć go ramionami, a na sam koniec wtulić w niego twarz. Ale na nic się nie zdecydował — po prostu stał w miejscu, rozmyślając nad tym, co mogło spotkać czarnowłosego.
Co jakiś czas uśmiechał się — mimikę miał wymuszoną, wręcz wyuczoną. Ktoś, kto znał go bardzo dobrze mógł to zauważyć. Czasami spojrzenie uciekało mu w bok, a usta drżały niemalże niezauważalnie, próbując nie dać po sobie poznać, że przed chwilą wykrzywiły się z trudem, że ciężko przyszło im uformować ten przyjemny dla oka grymas.
Takahiro wyglądał dużo gorzej, tylko ślepiec by tego nie zauważył. Yukimura nie miał zamiaru zwracać mu uwagi i mówić na głos o jego stanie, bo doskonale widział jak jest. Na ściągniętej twarzy mężczyzny bardziej odznaczały się kości — szczególnie policzkowe i kanciasta szczęka. Prócz tego mogłoby się zdawać, że ubrania jakoś dziwnie na nim wisiały, nie były opięte jak zwykle, co mogło oznaczać, że w ciągu tego tygodnia nieobecności krupier stracił kilka kilogramów. Starał się nie dawać po sobie poznać, że było źle. Zachowywał zimną krew, wciąż uśmiechał się, choć jego zębów prawie w ogóle nie było widać, bo oblepione były czerwoną mazią — cały Shay.
Wkrótce Nobuyuki mógł dostrzec twarz swojego partnera (w końcu zdjął ten przeklęty kaptur), która lekko połyskiwała w świetle wiszącej nad nimi żarówki. Kotowaty mógł uważniej przyjrzeć się temu zaniedbanemu obliczu — krótki zarost, masa zadrapań, poważniejszych raz i siniaków na twarzy, chaotycznie zabandażowane oko. Wszystko razem stwarzało bardzo żałosny obraz, do którego trudno było się przyzwyczaić. Trudno było pogodzić się z myślą, że ktoś mógł doprowadzić do takiego stanu tak silnego mężczyznę, kogoś kto zawsze znajdować wyjście z trudnych sytuacji. Tym razem musiał trafić na kogoś naprawdę wymagającego.
„Tak jak ty też potrafię spadać na cztery łapy.”
Wymusił kolejny uśmiech, przełykając głośniej ślinę. Możliwe, że trochę się o niego martwił, ale wciąż nie dawał tego po sobie poznać — a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie miał zamiaru też użalać się nad jego stanem — może gdyby był kobietą, to zareagowałby inaczej. Padłby przed nim na kolana i zaczął rozpaczliwie błagać, żeby już nigdy więcej tak nie robił, nie znikał na kolejne tygodnie.
Robię zdecydowanie lepiej — odpowiedział spokojnie, niejako wypominając mu jego nienajlepszy stan. Może i spadł na cztery łapy, ale i tak pozwolił się nieźle pokiereszować przy upadku. Jedna z przysłowiowych łap musiała mu się pod koniec omsknąć, skoro miał takie obite ryło. Utrzymywał z nim kontakt wzrokowy, nie bał się śmiało patrzeć w jego żółtawe ślepia. Miał wręcz nadzieję, że dostrzeże w nich więcej niż zwykle, coś co pozwoli mu go lepiej zrozumieć.
Spoglądał na jego ciężkie obuwie, gdy zaczął iść do przodu. Błoto oblepiło podłogę, która zaskrzypiała przeraźliwie pod ciężarem mężczyzny. Odległość między nimi pomniejszyła się.
„Coś mnie zatrzymało. Nie na długo.”
Na zdecydowanie za długo — odparł twardo, jak nauczyciel poprawiający ucznia, który popełniał któryś raz z kolei ten sam błąd. Ten tydzień był ciężki, dla Neely'ego okropnie się ciągnął. Trudno mu było znaleźć sobie jakieś konkretne zajęcie. Poza tym cały czas wracał do Melancholii, sprawdzając czy Shay już wrócił. Wyczekiwał jego powrotu, ale nie miał zamiaru mówić o tym na głos.
Jedna z dłoni ubrana w ciemną rękawicę zacisnęła się na ubraniu Yukimury, który prawdopodobnie nie spodziewał się takiego posunięcia ze strony Karasawy, bo przez chwilę oczy miał szeroko otwarte — tak, jakby stało się coś, o czym nawet nie zdążył pomyśleć. Zbliżyli się do siebie na tyle, że ich twarze były niemalże kilkanaście centymetrów przed sobą. Jasnowłosy mimowolnie zmarszczył nos — nozdrza mu się poruszyły w momencie, w którym zaciągał się znajomym zapachem wymieszanym z potem i wilgocią. Nie skrzywił się — wręcz przeciwnie, ta mieszanka musiała zadziałać na niego narkotyzująco. Aż mu usta zadrżały, jakby był wręcz gotowy wykorzystać sytuację i skraść pocałunek. Ale nie zrobił tego.
Rozumiem — skomentował jednym słowem kwestię o psach, a następnie uniósł dłoń, którą śmiało położył na jego mokrym ramieniu. Palcami przez chwilę masował ciemny materiał. Finalnie użył siły, wymijając mężczyznę i niejako popychając go na łóżko tak, aby na nim usiadł. — Rozbieraj się, a ja postaram się załatwić wodę. Trzeba Cię obmyć — powiedział od razu, co bardziej brzmiało jednak jak polecenie, które bez zająknięcia się miał wykonać. Patrzył się na niego jeszcze chwilę, ale szybko zdecydował się jednak ruszyć w stronę drzwi. Uprzednio jednak wsunął nogi w buty, żeby nie paradować po hotelu boso. Wyminął psy, które o dziwo nie miały zamiaru złapać go za łydki i sprowadzić do parteru, a następnie nacisnął na klamkę i ostatni raz spojrzał w stronę Takahiro.
Zdejmij też buty, bo wszystko upieprzysz. Jak wrócę masz być gotowy — zażądał na koniec, otwierając drzwi, za którymi zniknął. Swoje kroki skierował w stronę kogoś z obsługi, kto mógłby mu załatwić trochę w miarę czystej wody.
Odpowiednią osobą znalazł dość szybko. Udało mu się skombinować średnich rozmiarów misę, która przynajmniej do połowy była wypełniona wodą, zapewne zimną, ale przynajmniej względnie czystą, bo nie miała mętnego koloru. W pokoju miał wszystko, co było mu potrzebne — nowe ubrania i mydło. Jakiś kawałek materiału, który miałby robić za gąbkę też był w stanie sobie wynaleźć, także uznał, że może wracać. Na szczęście nie miał zbyt daleko, ale pewnie i tak nie było go jakieś dobre siedem minut (o ile nie dłużej), bo mimo wszystko musiał do pokoju jakoś bezpiecznie dojść, uważając przy tym, żeby nie porozlewać wody po korytarzu.
Drzwi otworzył łokciem. Misę postawił na ziemi, a dopiero po tym sięgnął po klamkę.
Możemy zaczynać? — zapytał zanim jeszcze zdążył spojrzeć na Shaya. Był zajęty podnoszeniem naczynia z wodą, z którym dopiero ruszał w stronę (jak miał nadzieję) gotowego lisa. — Jeśli będziesz posłuszny, to będę miał dla Ciebie niespodziankę — powiedział, podchodząc do niego bliżej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Język stał się suchszy, usta zmartwiałe - nie to co ślepie, które spod opadającej na oczy grzywki błyszczało jak żywe złoto. Nozdrza Takahiro rozszerzyły się i kurczyły, napawając wpływająca do zmysłów wonią wolności; zapach Yukimury miał dostarczyć mu odpowiedzi na pytania, które bardzo długo zalegały w jego głowie, które ją wręcz ograniczały pętając stalowymi łańcuchami. Zapach noszonych ubrać, ciała i kociej osobliwości zdominował duszący tuman kurzu, wilgoć i zgniliznę tego pomieszczenia.
  Mężczyzna wychylił się w jego stronę konfidencjonalnie. Nie wiedział nawet kiedy twarz przekroczyła granicę przestrzeni osobistej kocura —  i nawet jeśli w porę zdał sobie z tego sprawę nie odsunął się. Dziki wzrok skupiał się na jasnych ustach Neeliego, dokładnie gdy jego język bałamutnie muskał od wewnątrz ostre zęby i kły.
  Nie potrafił określić emocji, które narastały w jego zniszczonym ciele przy każdym spotkaniu z tym prowokacyjnym dupkiem, ale wydawał przestać się tym przejmować. Mówił to jego przeszywający wzrok; lubieżny i stanowczy. Oddech muskający ciepłem skórę przy wargach. Brutalny zacisk palców przyciągający do siebie męskie ciało (pazury muskające ukrywanej pod tkaniną skórę). Nos, który już po chwili zawadiacko otarł się o jego w chęci niemal pożądliwej i niekontrolowanej.
  Niespodziewanie poczuł jak dłoń kota zaciska się na jego ramieniu w momencie, gdy oblizując oblepione krwią dziąsła, zamierzał odsłonić zęby i złapać go drugą dłonią za szczękę. Siła jaka użył Nobuyuki, nie była z pewnością tak wielka, aby powaliła dużo cięższego osobnika, ale tym razem, w tym dniu los miał co do tych spraw całkiem inne plany. Lis opadł zdezorientowany na łózko; skrzypiące sprężyny zatrzeszczały złośliwie na tę wieść. Takahiro już prawie zapomniał jak to jest siedzieć na tym twardym, niewygodnym siedlisku — Yukimura najwidoczniej czytał mu w myślach i nie zamierzając tracić zbędnego czasu i trzymać go w niepewności. Aromat starej wylanej posoki drażnił mu nozdrza. Jak można było podejrzewać personel nie kwapił się do rozpieszczania swych klientów. Ale pomimo iż siedział na tym samym zdezelowanym łóżku z wyrwaną częścią ramy po prawej stronie, wśród puchu poduszek, i choć przesuwał dłonią po twardych plamach zaschniętej krwi nie widział w tym nic złego. Powrót do tego miejsca miał ożywić jego umysł, miał ukoić ból jaki czuł — a czuł potworny. Przyszykowane leki jakie zastał tego ranka na stole uderzyły ze szczekiem o podłoże, a zawartość (być może) duchownego specyfiku zalała przeżarte wilgocią panele, wpadając w nierówności i rowki drewna. Kiedy tak przyglądał się mieniącym w ciemnościach kryształkom szkła czuł, że czerwony koloryt z pewnością wbije się w wystrój tej marnej, pozbawionej przyszłości chaty; że z pewnością nie będzie mieć nic przeciwko kiedy do zaschniętej już substancji z czasem dołączy inna szkarłatna posoka pewnego przeraźliwie chutliwego jaszczura.
  Shay przechylił łeb tłumiąc w sobie śmiech. Dłonie krupiera oparły się o materac. Kły, w końcu wysunęły się na dolną wargę, kiedy z bólem formował na swojej zarośniętej twarzy uśmiech. Zmęczone, podkrążone oczy zmrużyły się, a tkwiące przy kącikach zmarszczki w tym długotrwałym cierpieniu odznaczyły się wyraźnymi wgłębieniami. Wyglądał na wiele starszego — potrzebował odpoczynku i chociaż chwilowego podcięcia wszelkich zwojów nerwowych. Gdyby Nobuyuki tylko wiedział ile czasu leżał w śpiączce, trawiąc się we wszechobecnym cierpieniu z pewnością darowałby sobie tę idiotyczna reprymendę. Lis pochylił się nad swoimi rozsuniętymi kolanami i oparł przedramiona o kolana patrząc na wymordowanego spode łba, ale wciąż się uśmiechał —  wciąż tym zaczepnym pełnym bólu uśmiechem.
  — Od kiedy stałeś się tak wygodnicki? Jeszcze do niedawna chętnie zrywałeś je z mojego ciała —  zaśmiał się krótko, jakby ból mięśni nie pozwalał mu na agresywne skurcze ramion.
  Pomimo zaczepnego tekstu powiódł za kotem wzorkiem — uważnie prześledził poruszające się zwinne ciało. Uniósł brew w rozbawieniu na wieść o kąpieli. Nie pamiętał kiedy ostatni czas wykładał się w wannie — a właśnie taka wizja zamajaczyła mu przez chwilę przed oczami.
  — Nie rozmyśl się. Nie będę czekać rozebrany wiecznie — rzucił kiedy ogon niknął już za zamykanymi drzwiami, a kiedy został sam odetchnął z emfazą i wsunął dłonie na twarz. Pod lewą czuł wilgotny bandaż, a prawej sztywny, odrastający zarost. Palce sięgnęły wyżej — do włosów wgłębiając się w brudne kosmyki. Na chwile zamknął oczy uświadamiając sobie, że nie ma już odwrotu — że nie pozostaje mu nic innego jak ukazanie prawdy, do której tak bardzo się nie nadawał. Kłamstwa i matactwa od zawsze błądziły w jego towarzystwie, jak dwoje dzieci ganiających się w berka. Włochate uszy położyły się na czaszce, a kiedy zabrał dłonie z twarzy ozłacana maska pękła na jego pysku. Na czole gromadziły się kolejne krople potu, których nawet nie próbował zetrzeć rękawem. Spoglądnął w stronę brudnego, zakurzonego okna i wstał. Zrzucając z ramion płaszcz poczuł lekkość, jakiej potrzebował od bardzo długiego czasu — zrobił to jednak ostrożnie. Najpierw wysuwając prawe, później lewe ramię. Ruch mięśni na plecach palił jak wylana na ciało magma. Jego wargi wykrzywiły się w wielkim straszliwym, bezgłośnym warkocie, gdy przeciągał przez głowę koszulkę. Wielkie zaczerwienione płaty obdartej skóry przypomniały mu znów o bólu, do którego się nie nadawał. Kiepsko sobie z nim radził. Nie miał co zgrywać bohatera.
  Kiedy ostatni skrawek odzienia zmuszający jego ciało do wysiłku opadł na podłożę syknął niczym rozjuszone zwierzę. Nie kontrolował się. Już nie starał zaciskać szczęk. Jego twarz błyszczała od potu. Cały błyszczał. Był przepocony i męczony. Ponownie nachylił głowę nad kolanami próbując ustabilizować oddech i zawroty głowy, jakie uświadczyła go gorączka.
  Przez moment pomyślał, że mógłby po prostu chrzanić jego prośbę i opaść na posłanie — brudne, ale jakie miękkie w porównaniu z podłogą, na której się średnio budził. Mógłby przymknąć oczy i zasnąć. Zignorować dreszcze i chłód obejmujący jego ciało; wstrząsał nim raz po raz.
  Znów spojrzał w kierunku okiennicy. Przez nieszczelne okna przedzierał się wiatr — doskonale go czuł.
  Rozwiązał z trudem swoje buty rzucając je w akcje wściekłości na brudną ziemię. Ostatecznie w końcu zabrał się za rozpinanie guzika i zamka u spodni. Brak jednego oka bywało dla mnie cholernie irytujące. Przez długotrwale patrzenie miał wrażenie, że widzi podwójnie, a poza tym był zdekoncentrowany. Brak części obrazu zmuszało go do pełniejszego obrotu głową — o ile chciał poznać pełnie tego widoku. To było coś innego — coś nienaturalnego. Jaki człowiek tak robi?
  Uszy stanęły mu na sztorc gdy dobiegły do niego dźwięki zza drzwi. Mógłby być zainteresowany, ale jego lewe oko wcale tego nie odzwierciedlało. Chrzest zamka przeciął cisze wraz z momentem jęku zawiasów i zapachu czystej wody. Shay siedział boso  na łóżku (gdzieś na środku pokoju walały się brudne, obłocone buty, które przy uderzeniu wysypały ze swych podeszw wszelki żwir  z dłońmi u szlufek spodni i ze wzrokiem utkwionym w miskę. Wcześniej prowokacyjna twarz przepadła, Yukimura spoglądając w jego ślepie w końcu dostrzec mógł wszelką szpetotę jaką ukrywał, pod pewnością siebie.
  — Posiadasz niezłe wtyki —  skwitował, a suche, gorączkowe spojrzenie skierowało się na twarz partnera. Już się nie uśmiechał. —  Ile wybuliłeś za wodę?
  Dłonie zsunęły spodnie na biodra. Przedramiona obległa gęsta gęsia skórka. Czuł przebiegające dreszcze, które w okolicach pleców wydały się nad wyraz przyjemne. Obwiązane  wcześniej oko nadal skrywał bandaż. Shay najwidoczniej nie kwapił się aby go szybko zdjąć.
  — Czuje się zainteresowany. Może powiesz coś więcej?
  Lewe oko błysnęło zaintrygowane, a uszy drgnęły, w końcu unosząc się z kołtunów.
  Cały przemierzany odcinek Shay nie spuszczał kocura z oczu. Czy dar prześwietlania na wylot, nadal działał jak w przypadku przeszłości gdy posiadał dwoje oczu? Nie był do końca pewny.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podczas swojej wyprawy po wodę dużo o nim myślał — trudno było się wyzbyć obrazu tego lisa z głowy. Z pewnością przyczyniał się do tego jego nienajlepszy stan — obita twarz, wszechobecna krew, fioletowo-żółty siniec, brudne, przetłuszczone włosy i ta cała mizerność, która przysłaniała jego prawdziwe oblicze. Dodatkowo kilkunastodniowa rozłąka dała się Neely'emu we znaki, bo prawdopodobnie zaczynał tęsknić za towarzystwem Karasawy. Szybko zdążył się przyzwyczaić do jego przystojnej gęby, do jego zapachu czy też samej obecności. Momentami zapominał nawet, że dawniej czarnowłosy był jednym z jego największych nieprzyjaciół — potworem, którego za nic w świecie nie zdołałby nawet tolerować. Przypominał sobie wszystkie minione dni, wszystkie godziny spędzone u jego boku, które tak bardzo ich do siebie zbliżyły. I choć za nic w świecie nie przyznałby się przed nim, że tęsknił, to naprawdę mu go brakowało.
Nie był stworzony do rozmów na niektóre tematy — w przeszłości rzadko podejmował próby uzewnętrzniania się przed innymi. Miał trudności z zaufaniem komukolwiek, zupełnie jakby cały świat był przeciw niemu, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie sądził jednak, że uda mu się natrafić na kogoś, komu jednak byłby wstanie powiedzieć coś o sobie, kogoś, kto szybko stanie się dla niego naprawdę ważny i bliski. Dziwne uczucie dla kogoś, kto przez całe życie nie dopuszczał do siebie innych i wręcz uciekał od wszelkiej odpowiedzialności związanej z wiązaniem się z kimś na dłużej.
Z misą w dłoniach spoglądał na Takahiro, mierząc uważnie wzrokiem jego sylwetkę. Na jego usta wstąpił nikły uśmiech — prawdopodobnie nie spodziewał się zobaczyć go w takim stanie. Ciało ciemnowłosego było wyraźnie wychudzone — dla kogoś, kto niejednokrotnie mógł mu się uważniej przyjrzeć różnica była widoczna. Neely nie odzywał się, postępując kolejne kroki w stronę partnera. Nie odrywał od niego wzroku, bo przynajmniej w jego żółtych ślepiach dostrzegał jakąś siłę, jakiś znajomy błysk, który utwierdzał w przekonaniu, że wciąż ma do czynienia z tym samym, niezłomnym Karasawą, który po prostu odrobinę się zaniedbał. Nie widział żadnej szpetoty, choć bardziej prawdopodobne było to, że nie chciał jej widzieć, a z wizerunku mężczyzny wyciągał tylko to, co najlepsze. Całe szczęście, że na kotowatym można było polegać — widać było, że z wielką przyjemnością chciał doprowadzić go do porządku, zaczynając oczywiście od zmycia całego tego brudu, którym zalegał krupier.
Białowłosy nie dopytywał co się stało — miał nadzieję, że wkrótce lis sam się otworzy i zacznie mówić. Nie chciał ciągnąć go za język, choć faktycznie ciekawiło go to, co partner robił przez ostatni tydzień. Gdy wychodził z tego pokoju był w świetnym stanie, a po powrocie przypominał bardziej imitację istoty żywej, zanikający powoli cień. Nie trzeba było go na głos uświadamiać, że wygląda naprawdę źle, bo doskonale o tym wiedział, dlatego Yukimura siedział cicho, nawet gdy w jego głowie pojawiały się kolejne pytania bez odpowiedzi. Zaciskał mocno usta, żeby żadne niepotrzebne słowo nie ujrzało światła dziennego.
„Ile wybuliłeś za wodę?”
Początkowo nie odezwał się, stawiając misę obok jednej z nóg łóżka. Uważał, żeby nie wylać choćby kropli wody — w końcu nieczęsto mógł sobie pozwolić na taki luksus, a skoro tym razem się udało, to miał zamiar jak najlepiej to wykorzystać. Właściwie to nie do końca pamiętał kiedy sam obmywał własne ciało używając mydła, ale tym razem w pierwszej kolejności musiał się zająć ciemnowłosym, bo on odświeżenia potrzebował dużo bardziej.
Dałem za nią ze dwa razy — odparł uszczypliwie, jakby nie mógł się powstrzymać przed odrobiną złośliwości. Nie byłby sobą, gdyby nie zaczął pyskować, odpowiedź sama cisnęła mu się na język, a już i tak długo powstrzymywał się przed zaatakowaniem lisa masą pytań, więc chociaż w kwestii docinek nie hamował się. Oczywiście jego słowa nie były prawdą — sam nie wiedział jak mu się udało załatwić wodę. Może zadziałał jego urok osobisty? Albo ktoś najzwyczajniej w świecie zlitował się nad nim? W Melancholii trochę sobie pomieszkiwał, obsługa pewnie go już trochę kojarzyła, a nigdy wcześniej nie prosił o nic podobnego. Pewnie w zamian oddał im coś, co wcześniej podkradł, a czego już nie potrzebował — ta opcja była najbardziej prawdopodobna.
Spojrzał na jego poranione dłonie, gdy spoczęły na ciemnych spodniach i powoli zaczęły zsuwać materiał w dół. W tym samym czasie podszedł do niego, łapiąc go za nadgarstek, chcąc go powstrzymać przed dalszym zdejmowaniem ubrania z ciała. Jeden z pchlarzy zawarczał niewyraźnie.
Nie tak szybko. Zacznę obmywać Cię od góry, nie ma potrzeby żebyś tyle marznął — powiedział tak, jakby wydawał mu polecenie, a nie prosił o dostosowanie się do prośby. Prawdopodobnie i tak nie chodziło mu o to, że przez nieszczelne okna przedostawał się chłód, a o to, że ciężko byłoby mu się zająć swoją robotą, gdyby paradował przed nim Karasawa pozbawiony dolnej części garderoby. Bezpieczniej było po prostu odwieść lisa od pomysłu rozebrania się do naga.
„Czuje się zainteresowany. Może powiesz coś więcej?”
Kiwnął głową, puszczając jego rękę. Spojrzał w kierunku psów, które o dziwo posłusznie siedziały przy łóżku, niejako pilnując swojego właściciela. W pierwszej chwili chciał pogłaskać po łbie labradora, ale szybko zrezygnował z pomysłu, kierując się w stronę szafy, w której czekały niespodzianki, o których wspomniał nieco wcześniej. Drewnianych drzwiczek nie otworzył od razu — najpierw spojrzał jeszcze raz na Shaya, siedzącego na łóżku. Posłał mu oszczędny uśmiech jak czarodziej uśmiechający się do widowni przed ukazaniem swojej popisowej, magicznej sztuczki. Sekundy później złapał za rączkę i otworzył szafę, dumnie prezentując jej zawartość.
Udało mi się zdobyć trochę nowych, czystszych ubrań, jakieś konserwy, wódkę i mydło, więc dzisiejszy dzień jest zdecydowanie naszym szczęśliwym dniem. Alkoholu będę mógł użyć do przemycia Twoich pleców. Będzie cholernie szczypało, ale domyślam się, że i tak trzeba ja oczyścić — podczas wypowiadania tych słów zaczął pospiesznie po kolei łapać  wszystkie przedmioty, o których wspomniał. Najpierw na przedramieniu ułożył złożone ubrania, kładąc na nich niekształtne mydło i szklaną butelkę. Szybko zamknął szafę i ze wszystkim ruszył w stronę Shaya. Ciuchy rzucił na łóżko, butelkę położył na wyszczerbionym stoliku nieopodal, zostawiając w dłoniach same mydło. Uzbroił się też w kawałek szmatki, którą zgarnął gdzieś w międzyczasie.
Usiadł na łóżku, wpatrując się w twarz partnera. Przez dobrą chwilę błądził wzrokiem po jego ustach, wokół których zmarszczki były widoczne bardziej niż zwykle. To pewnie przez to, że Karasawa nieco schudł — widać to było po jego brzuchu, klatce piersiowej, rękach, ale także policzkach.
Nobuyuki zamoczył materiał w zimnej wodzie, by następnie przetrzeć brudną smugę na jednym z policzków partnera. Zrobił to bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, muskając palcem krótki zarost. Kątem oka zerknął na plecy wymordowanego — nawet nie starał się wyobrazić jak musiało boleć, gdy paląca się pochodnia została przyciśnięta do nagiej skóry.
Musimy zdjąć Ci ten bandaż, bo też jest brudny. Pomóc Ci czy dasz radę sam?
Spojrzał na niego tymi szkarłatnymi ślepiami, podsuwając się do niego bliżej. Musieli stykać się nogami.
Neely zmarszczył nos. Nozdrza poruszyły mu się w momencie, w którym wziął głęboki wdech. Zaciągnął się charakterystyczną wonią ciemnowłosego, która wymieszała się z zapachem potu i błota. Szybko przetarł wilgotną gąbką jego drugi policzek, zahaczając również o brodę i kawałek szyi. Obserwował jak pojedyncze krople powolnie suną po jego obojczyku i klatce piersiowej. Ostatecznie wytarł również te okolice.


Ostatnio zmieniony przez Neely dnia 28.03.19 10:25, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trzymając za spodnie parsknął krótko na jego pierwszą odpowiedź — słowa kotowatego powstrzymały go przez negliżem. Wcale nie był na niego o to zły. Nie. Chłód jaki muskał ciało sprawiał, że drżał — nie bez przerwy, cyklicznie, na krótko. Mięśnie spinały się jak podczas badania, gdy chłodny stetoskop wyszukiwał uderzenia serca. Zastanawiał się, kiedy to wszystko się skończy i czy w ogóle. Był słaby, blade i niewyraźne spojrzenie błądziło po sylwetce kuweciarza gdy ten wyciągał rzeczy z szafy. Nawet nie wiedział kiedy wyszczerzył brudne krwią zęby i zmarszczył czoło.
  — Mydło? Zwędzone ze sklepu "wszystko za jednego yena"?
  Nie mógł ukryć ironii w swoim głosie; był zaskoczony. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek zobaczy na oczy tę prostokątna sztabkę cenną tu jak złoto. Że poczuje na tym zgniłym, śmierdzącym padole zapach tak przyjemny, że samo otworzenie drzwi starego mebla otuli jego zmysły. Przyjemna owocowa woń. Czy na to zasługiwał? Czy na tym świecie był osobą, która zasługiwała na ten luksus?
  Wątpił w to.
  Wedle wcześniejszego polecenia wsunął spodnie na biodra; rozpięty pasek brzęczał wdzięcznie gdy się poruszał. Lisi czarny ogon leżał spokojnie na łóżku kryjąc się w ciepłych kocach, a złote spojrzenie wciąż badało twarz kocura — zbliżającą się szczupła postać, która jak mara przekracza kolejne granice snu.
  — Alkohol brzmi mi znakomitej — spróbował się zaśmiać, ale kaszlnął. Wzruszył ramionami. — Nic nie może piec bardziej niż ogień trawiący skórę.
  Mówiąc to wiedział, że kłamie. Doskonale wiedział, że specyfik wylany na świeże rany ponownie zabierze go do tamtego dnia. Do dnia walki samym z sobą, z bólem i upokorzeniem. Teraz też się przed nim hańbił. Na swój sposób kulił ogon i chował uszy w tłustych włosach. Przyszedł do tego pokoju jak zbiedzony pies - czy tego chciał czy nie ukazywał przed kocurem słabości, rany jakich nie byłby wstanie mu nigdy pokazać. Gdyby wiedział, ze go tu zastanie… Jaki facet byłby szczęśliwy z takiego obrotu spraw? Żaden posiadający wielkie pokłady ego nie zniżyłby się do jego aktualnego poziomu. A on musiał. Musiał się przed nim odkryć. Ukazać mu swoja porażkę.
  Kiedy Yukimura zbliżył się do lisa, a ten wychwycił wzrok błąkający się gdzieś w okolicach pękniętej wargi, oblizał z kącika krew obniżając swoje lubieżne spojrzenie.
  Nie odsunął się, nawet nie warknął gdy mokry dotyk szmaty przecierał mu rany. Oczy zapadnięte w cienie niewyspania obserwowały go, jakby nieświadome ruchów krążących tuż przy jego obitym nosie.
  — Oczywiście… — zaczął z krztą sarkazmu. — Tamten wygląda o wiele gorzej.
  Rzucił chyba tylko aby rozładować spięta atmosferę.
  Policzek drgnął mu, a on znużył ślepie, kiedy kocur wkroczył na strefę siniaka. Zapomniał o bliskim spotkaniu z mechaniczna pięścią.
  — Masz rodzinę? — zapytał niespodziewanie, a jego wzrok był nieodgadniony. Suchy i trochę przerażający. Już nie błąkał się po jego ustach, ani bladej szyi. Skupiał się na oczach, które co jakiś czas raczyły go szkarłatnym wzrokiem. — Z rodzina zawsze są problemy. Albo żyjesz z nimi dobrze i doczekasz się zdjęcia na kominku, albo jest źle i życzysz jej śmierci. — uciął, jakby zastanawiając się czy powinien kontynuować. — Myślałem, że mój kuzyn od lat gnije w piekle. Życie lubi pisać marne scenariusze.
  Kuzyn? Chyba nie zapomniałeś o żonie i trójce dzieci zostawionych bez słowa?
  Poczuł jak kula gnieżdżące się w jego głowie przesuwa się o minimalna odległość w kierunku mózgu. Warknął rozdrażniony, gdy Neely zaczął przemywać kolejna część brudnego ciała. Impuls. Domyślał się, że to dopiero początek "kąpieli". Przymknął oko i wziął wdech.
  "Pomóc Ci czy dasz radę sam?"
  — Czy to konieczne? Zostawmy to na potem.
  Odwrócił głowę, a tym samym spojrzał w kierunku brudnego okna. Można rzec, że sfochowany styl bycia jednak nie zmienia się nawet po porządnym wpierdolu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Od nieszczelnych okien wciąż ciągnęło chłodem — zimne powietrze dostawało się do wnętrza pokoju przez drobne szczeliny, ale mimo to było je czuć, nawet jeśli nie stało się tuż przy brudnej szybie. Możliwe, że wiatr nie zdołałby się przedzierać przez te nieszczelne okiennice, gdyby na parapecie położyło się jakiś grubszy koc, który choćby częściowo zakrywał szpary. Dziwne, że kotowaty nie pomyślał o tym wcześniej — może to faktycznie by pomogło i w hotelowym pokoju nawet w brzydsze dni nie byłoby już tak zimno, bo póki co nie można było nawet normalnie zrzucić z siebie ubrań, bo raz po raz pojawiały się nieprzyjemne dreszcze i gęsia skórka na ciele. Z jednej strony niby współczuł lisowi, że musiał jednak walczyć z tym chłodem, ale z drugiej strony uważał, że zasługuje na to, bo to jego kara za znikanie i pojawianie się w tak opłakanym stanie.
Na kwestię dotyczącą kradzionego mydła nie odpowiedział nawet słowem. Czy to w jaki sposób je zdobył było w jakimkolwiek stopniu ważne? Czy musiał się chwalić, że przywłaszczył je sobie, wykorzystując okazję, która sama wpadła mu w ręce? Najważniejsze było to, że byli posiadaczami tej drobnej, prostokątnej bryłki o bardzo delikatnym aromacie.
„Nic nie może piec bardziej niż ogień trawiący skórę.”
Przed oczyma pojawił mu się od razu obraz tamtego dziwnego dnia, podczas którego zmierzyli się z tą przeklętą iluzjonistką. Chyba żaden z nich nie spodziewał się wtedy, że idąc śladami zaginionych członków gangu CATS wpadną prosto w sidła zastawione przez jakąś wiedźmę, która przytknęła płomień palącej się pochodni do pleców Shaya, a później go zahipnotyzowała. Dobrze, że udało im się przeciwstawić temu całemu złudzeniu.
Jeszcze się okaże — odparł spokojnie, jakby był niemalże pewny, że ból, z którym będzie musiał zmagać się Takahiro będzie przybliżony do tego, którego doświadczył podczas przypalania pleców. Właściwie to i tak skrycie podziwiał go, że przez tyle czasu potrafił się przeciwstawiać piekącej skórze — z tego co zdążył się zorientować podczas jego nieobecności nikt nie zajął się oparzeniami, więc przez cały ten czas był skazany tylko na siebie i swoją odporność na ból. Nawet teraz, gdy nie wyglądał najlepiej trudno było dostrzec, że naprawdę go to wszystko męczy. Prawdopodobnie starał się zachowywać swoją niezłomną postawę — zawsze dumnie prezentował swoją twardą, trudną do naruszenia skorupę.
Spojrzał na jego nadal brudną twarz, dłoń miał ochotę wplątać w jego przetłuszczone włosy, palcami pogładzić zwierzęce ucho, w które wyszeptałby coś prowokującego, coś w swoim stylu. Powstrzymywał się tylko dlatego, by móc spokojnie dokończyć obmywanie zmęczonego, obitego ciała ciemnowłosego. Najpierw chciał go całego przetrzeć tylko mokrą ścierką, dopiero później miał zamiar wykorzystać podkradzione mydło. Właściwie to nie mógł się doczekać aż pachnący kawałek zacznie pienić się w jego dłoniach. Już prawie zapomniał jakie to przyjemne uczucie.
Posłał mu kolejny, pokrzepiający uśmiech. Kąciki ust uniosły się, aż wargi odsłoniły zwierzęce zębiska. Musiał wyglądać jak drugoklasista, próbujący jak najlepiej wyjść na klasowym zdjęciu. Nawet wyprostował plecy, zadzierając do góry łeb, jakby wręcz eksponując długą, z wyraźnie odznaczającą się grdyką szyję.
„Tamten wygląda o wiele gorzej.”
Od razu kiwnął głową. Miał minę jak matka, która dopiero co dowiedziała się od swojej pociechy o kolejnej, złej ocenie i nie do końca akceptowała wyjaśnienie, że reszcie klasy też słabo poszło.
W to nie wątpię — odpowiedział, chichocząc pod nosem. Właściwie to byłby skłonny uwierzyć, że osoba, która wdała się w bójkę z Karasawą również musiała wyglądać bardzo nieciekawie. Wierzył w jego umiejętności, znał jego siłę i wiedział, że ten mężczyzna po prostu potrafi przetrwać w tym plugawym świecie. Ale mimo wszystko sam oberwał niezłe bęcki, a to musiało oznaczać, że trafił na naprawdę wymagającego przeciwnika, który również potrafił się bić. Mimo wszystko starał się nie za dużo o tym nie myśleć — nie chciał układać sobie swoich własnych teorii, które mogły w ogóle nie pokrywać się z prawdą. Uznał, że cierpliwie poczeka aż ciemnowłosy sam zdecyduje się o tym powiedzieć.
Udało mu się przemyć całą twarz partnera. Kilkukrotnie wymusił na Shayu przymknięcie niezasłoniętego oka, a podczas obmywania nosa i brody kilka pojedynczych kropel mogło wtargnąć między wargi lisa. Okolice siniaka badał kilkukrotnie.
„Masz rodzinę?”
To nagłe pytanie wybiło go z rytmu. Zmrużył oczy, a jego usta zadrżały, jakby przygotowywały się do udzielenia odpowiedzi. Miał mu tak po prostu powiedzieć, że prawdopodobnie ma syna (albo kilku), bo jakiś czas temu pieprzył się po kątach z wieloma, różnymi osobami i wyszło co wyszło? Już miał otworzyć usta i podać jedną z wymijających odpowiedzi, ale Takahiro zaczął mówić dalej. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Więc chodzi o kuzyna? To on Cię tak urządził? Co między Wami zaszło, że tak bardzo się nie lubicie? — zadał wiele pytań, by nie musieć odpowiadać na te, które wcześniej zadał krupier. Miał nadzieję, że po prostu zapomni, że nie będzie drążył tego tematu. Nie chciał zatajać przed nim prawdy, ale miał wrażenie, że nagła informacja o pieprzeniu się z wieloma innymi osobami nie byłaby na miejscu. Może innym razem udałoby mu się to ubrać w ładniejsze słowa, teraz nie miał na to głowy.
„Czy to konieczne? Zostawmy to na potem.”
Spojrzał na niego tak, jakby doskonale wiedział, że coś ukrywa. Shay uciekł wzrokiem, a nieczęsto mu się to zdarzało. Wcześniej potrafili patrzeć na siebie całymi minutami bez zbędnego mrugania.
Tak, to koniecznie. Mam niby zostawić połowę Twojej twarzy brudną i myć Cię dalej? Nie, idę po kolei, więc zdejmuj ten bandaż — mówiąc to uznał, że nie będzie marnować czasu, dlatego zamoczył szmatę w wodzie ponownie, tym razem dokładniej przecierając szyję. Kilkukrotnie otarł materiał o grdykę mężczyzny. — Zaraz sam to zrobię, nie będę czekać aż się namyślisz, księżniczko.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach