Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

Pisanie 30.03.17 22:59  •  Jak rozjebano Watykan [Roma x Shane] Empty Jak rozjebano Watykan [Roma x Shane]
Występują: Roma&Rudy
Czas akcji: 700-800 lat wstecz od czasu obecnego.
Miejsce akcji: Europa. Technicznie Watykan; praktycznie to co z niego pozostało.

Jak rozjebano Watykan [Roma x Shane] Tumblr_n0md6keTkt1slbi9xo1_400

Zajebisty szop zostaje w roli maskotki tematu. *parsk*
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wraz z sumą kolejnych przypadków zachorowania na tajemniczego wirusa na przestrzeni mijających lat i rosnącą w związku z tym liczbą zgonów — zaczął rozumieć, że niefortunnie zaliczył się do tego nielicznego, choć początkowego grona. Dopiero po dwustu latach — niejaki Alan Adrien Sartre zdecydował, że czas najwyższy, aby dać sobie święty spokój ze swoim naukowym podejściem do życia, w którym to prymat wiodły liczne badania. Nie mógł zaradzić nic na straconą pozycję, nadchodzące zapomnienie jego osoby, a jedyne potwierdzenie o utalentowanym fizyku widnieć będzie bowiem w odmętach jednego z wielu artykułów w internecie. Co jednak było w tej patowej sytuacji najbardziej kluczowe — po uznaniu go za zmarłego, nie miał już do czego wracać i tak prezentowały się fakty. Ciężko z nimi walczyć i czuć cokolwiek innego, aniżeli najzwyklejsze na świecie rozgoryczenie, szczególnie, kiedy sam Francuz w rzeczywistości nie zaliczał się do martwych. Pogodzenie się z takim, a nie innym stanem rzeczy nie należało do zadań najłatwiejszych, jednak uznanie, że skoro dotychczasowy świat runął pochłonięty w chaosie i przyjdzie mu się temu spektaklowi tylko przyglądać z boku, pośród tego szaleństwa, przybranie nowej tożsamości i zakończenie etapu przejmowania się tym co go do tej pory otaczało — nie wydawało się wcale takie pozbawione sensu. Jako Roman Deveroux — były fizyk nuklearny mógł swobodnie pozbyć się balastu w postaci własnej przeszłości, ale i osiągnięć w ukochanej dziedzinie, mając to po prostu gdzieś. Tak też carpe diem Horacego stało się jego nową maksymą, a rozkładanie rąk w momencie gdy nie mógł wpłynąć na jakiekolwiek wydarzenia odruchem bezwarunkowym. Ponoć tuż przed sobą miał jakże świetlaną przyszłość jako nieznany nikomu Francuz, poza dwoma wyjątkami — niejakim Locklearem i Mccoyem.
W kwestii tego drugiego — Roma nie bardzo wiedział jak doszło do tego, że ich ścieżki przecięły się ponownie, a nienawiść do angielskiego palanta utworzyła swoiste spoiwo w ich znajomości. W zasadzie Francuz zabrał tego osamotnionego palanta we wspólną podróż bez ściśle określonego celu i mapy, mając w tym jedynie nadzieję na to, że skoro wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to taki pozbawiony duszy rudzielec będzie w stanie przynajmniej jedną z nich odnaleźć. Aby nie było niedopowiedzeń w tej jakże kluczowej kwestii — Roma nie uświadomił o swoich oczekiwaniach Shannona, żeby nie zapeszczać, tak na wszelki wypadek. Nie wyglądał jednak na godnego zaufania przewodnika, ale beztroski Deveroux nie wydawał się tym w ogóle przejmować. Zerknął na swego kompana, obdarzając go niby to uważnym wzrokiem, ale szczerzył się niczym głupi do sera.
Dobrze idziemy, Rudy? Daleko jeszcze do osławionego Rzymu? — rzucił wesołkowatym tonem, jakby ten był wynajętym przewodnikiem, zerkając nadal na swojego dzielnego, irlandzkiego kompana. Uśmiech, co oczywiste, nie schodził mu z twarzy. Chciał w pierwszej kolejności zacząć jakąś niezobowiązującą rozmowę podczas trwającej dosyć długo podróży, jakby nie spojrzeć. Oczywistą oczywistością było bowiem to, że ich naczelnym celem było dotarcie w jednym kawałku do Włoch, nie mogli jednak przypuszczać, że nadchodzący melanż pociągnie ich na tyle mocno, że finalnie skończą w Watykanie, czyż nie? Rzym — miasto popadające w ruinę przez stopniowe, acz znaczące pod względem wizualnym, wymieranie ludzkości, a tym samym zawężone fundusze, miało kluczowy wpływ na zachowanie się wielu budynków, a także zabytków. Ten od czasów antycznych nazywany był Wiecznym Miastem, co zabawnie pasowało do skutków ubocznych choroby zwanej potocznie wirusem X. — Liczę, że znajdziemy za niedługo masę fantów i alkohol… W sumie to przypadłoby się coś do żarcia, umieram z głosu. — dodał rozmarzonym tonem były fizyk, przenosząc spojrzenie na chwilę na bezchmurne niebo. Och, tak, dzień zapowiadał się pięknie. Francuz był wręcz idealny na to, by uwieńczyli swoją podróż dotarciem do celu.



Też cię kocham, Rudy XD
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Shane długi okres czasu, tuż po rozstaniu z niejakim Hujawelim, podróżował samotnie, ciesząc się w końcu z upragnionej wolności i braku balastu w postaci nieprzydatnego pseudolekarza, który swoimi praktykami więcej szkodził, aniżeli pomagał — Zwłaszcza jeśli chodziło o niego.
W końcu jednak uwolnił się od parszywej Pijawki, odzyskując spokój psychiczny i równowagę. Jednak sielankowy stan nie trwał zbyt długo. Nie miał pojęcia jakim cudem i jakim sposobem trafił na kolejnego Przychlasta, który do tej pory nie odstępował go nawet na krok. Zastanawiał się przez długi okres czasu, jakim, kurwa, sposobem ściąga tych wszystkich do siebie porąbańców i doszedł do wniosku, że musi to wynikać z agresji jaką wkłada praktycznie we wszystko. Locklear charakteryzował się słabą wytrzymałością oraz zerowymi umiejętnościami bojowymi. Czy mógł trafić lepiej? Oczywiście. Na pacyfistę, którego maksymą stało się carpe diem i przyklejony do twarzy głupi, wiecznie zadowolony uśmiech, którym chyba próbował go zarazić poza swoimi wszami.
Jakiego on miał kurewskiego pecha. Nawet nie chciał myśleć o długiej drodze jaką mieli przed sobą. Roma zadający co rusz nowe pytania odnośnie przebytej trasy przypominał mu osła z filmu Shrek, który za jego czasów był niesamowicie popularny oraz równie mocno lubiany. Przyrównując go do bajkowego osła, wiecznie zadowolonego i gadającego, parsknął śmiechem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Cygan doskonale znał ten film animowany i w ostatecznie mógł się nawet z nim wykłócać o obsadzenie siebie w tak irytującej roli, dlatego też rudzielec nie skomentował tego na głos, pozostawiając własne myśli owiane tajemnicą.
Dobrze idziemy — mruknął w odpowiedzi, jak zwykle mając niewzruszoną i nieco obojętną minę. Spojrzał kątem oka na wesołka i pokręcił głową, obserwując go chwilę. Zastanawiał się jakim cudem Cygan miał tak dobre samopoczucie. Zawsze uśmiechnięty, gadatliwy i nie przejmujący się ruiną ludzkości, którą mijali za każdym razem. Shane oglądając podobne widoki popadał w jeszcze większą obojętność dla życia ludzkiego, które nie potrafiło przetrwać i wybić się z gruzów, a to wiązało się z kolejnym etapem jego ukochanej depresji.
I kto tu z nas dwóch jest alkoholikiem, który myśli tylko o chlaniu, co, Cyganie? — zapytał retorycznie. Nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż była niezwykle prosta — obaj. Ich zamiłowanie względem trunków wysokoprocentowych zdawało się być na tym samym poziomie, co nienawiść względem śmierdzącego lisa — Lockleara. To aż zabawne jak jeden człowiek mógł połączyć tę dwójkę. Początkowa niechęć przerodziła się w tolerancję, a z czasem nawet w koleżeństwo. Chociaż Shane wcale nie ukrywał, że Roma czasem bywał okropną pierdołą i utrapieniem, jednak był to osobnik jeden z niewielu, który tolerował Shane w całej krasie, a to było niesamowicie rzadkim zjawiskiem.
Zaraz coś księżniczce upoluję. Zgodnie z opowieściami tych handlarzy Rzym powinien być za tym gruzowiskiem. Ciekawe co z niego pozostało... — Zamyślił się nieco, nie wiedząc kiedy przekraczając wyżej wspomniane miejsce. Shane rozejrzał po zbombardowanym otoczeniu starając się znaleźć jakieś popularne zabytki, o których uczył się z książek.
To chyba tutaj. Tak mi się wydaje. Chodź się rozejrzymy. — Zszedł urwiskiem w dół, starając się bezkonfliktowo zbiec nie czekając aż Roman  ruszy swoje cztery litery. Sam poszedł przodem, zaglądając do najbardziej niezniszczonych domów. Wątpił, że znajdą coś czego handlarze nie zauważali, jednak jak to się mówi: nadzieja matką głupich. I spragnionych alkoholików.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Od dnia 28 lipca (piątek) daję tydzień czasu na to, aby pojawił się tutaj odpis. Po tym czasie wątek wyląduje z powrotem w archiwum, jeśli posta dalej nie będzie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Shannon mógł sobie tłumaczyć aktualny stan rzeczy jak chciał, by podtrzymywać ten swój rzekomy spokój psychiczny i równowagę, ale Roman Deveroux doskonale wiedział, że jego-gburowatość świetnie się bawi w jego towarzystwie. W ogólnym zestawieniu prezentowali się niemal jak woda i ogień, a dogadywali się nad wyraz dobrze, choć Francuz zmuszony został do posługiwania się językiem, którego zwykle uznawał za takowy, którego nie zna. W normatywnych warunkach zachowywałby się kompletnie obojętnie, udając, że nie rozumie, ale ten parszywy rudzielec powinien mu być wdzięczny, że jednak tego nie uczynił. Shane nie mógł trafić na lepszego kompana — Roma jako pacyfista minimalizował jego agresywne zapędy, a ten wspominany uśmiech przyklejony do jego twarzy, miał pomóc McCoyovi w radzeniu sobie z tym gburskim kijem w dupie. Sam wolał dyskutować niż wymachiwać bezmyślnie łapami i wplatanie w wypowiadane słowa umiejętnie czegoś co rozwarstwi zgęstniałą atmosferę przez nieporozumienie.
Oczywiście, że celowo zadawał niemal identycznie uformowane pytanie, bo kto jak kto, ale Shane — jego przyszły, najlepszy przyjaciel — powinien znać takie klasyki, a oni obydwaj jako ostoje minionej cywilizacji, która zostanie zapomniana przez przyszłe pokolenia i nie będzie znała nawet marek globalnych, zostanie zakopana na wieki. Jako, że Rudy postanowił to swoje haniebne skojarzenie zachować dla siebie, to Francuz delektował się słodką niewiedzą. Być może Shannon podejrzewałby, że zostałby w wyniku takiej dyskusji mianowany tytułowym olbrzymem o jakże urokliwej, zielonkawej skórze.
Kamień z serca — oświadczył z udawaną ulgą Francuz z szerokim uśmiechem, zerkając na swojego kompana. Ruina ludzkości, o tak, razem z nią Roman Deveroux pożegnał swoją własną prawdziwą tożsamość, o której zresztą rudzielec wiedział, poznawszy go pod prawdziwym imieniem, dziś delektował się wymyślonym przez siebie określeniem, które nijak brunetowi nie przeszkadzało. W odróżnieniu od Shane’a Roma pozostawał jednak niewzruszony na upadek ludzkości i cywilizacji, tak jakby w ogóle go to nie dotyczyło, tak jakby jako wymordowany zaliczał się do innej rasy.
To jakieś pomówienia, nie wiem co chcesz mi tutaj insynuować na tym cmentarzysku rzymskim… — Posłał mu wielce teatralne, karcące spojrzenie, jakby powiedział coś co najmniej niestosownego w miejscu do tego nieprzeznaczonym. Następnie wzruszył ramionami – cóż miał zaradzić na to, że alkohol stał się jego dobrym przyjacielem? Zresztą ten rudy alkoholik nie będzie go wyuczał, skoro sam lepszego stanu nigdy nie prezentował, dlatego też Roman roześmiał się głośno, dźwięcznie, jakby jego towarzysz rzucił w międzyczasie jakimś żartem, co swoją drogą zdarzało się, kiedy Shane był dobrze schlany. Jak na ironię losu zarówno ich jak i tego powalonego Lisa łączyło jedynie zamiłowanie do trunków wszelakich, niekoniecznie tylko wysokoprocentowych.
Zajebiście, Rudy, zawsze wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć — Francuz aż klasnął w dłonie i wyraźnie się ożywił na twarzy, jakby Shannon obiecał mu wspominany trunek w pełnej okazałości, nietknięty. Następnie poklepał go po ramieniu. Rudego wziął na szczęście, aby nic się nie przypałętało, jakaś zaraza czy inne cholerstwo. Traktował nawet swojego towarzysza w formie żartu jako symbol powodzenia w trakcie podróży, co dodatkowo mężczyznę bawiło. Francuz podążał za nim, zatrzymał się i rozejrzał dokoła po gruzowisku. Nic nie przypominało tego co rzekomo było „zabytkami rzymskimi”, ale nie zamierzał się zniechęcać i się tym przejmować. Dopiero co się tutaj pojawili, czyż nie? Po co psuć sobie humor ze względu na to, że jakieś tam Koloseum sobie zniknęło? Cała ta niefortunna informacja spłynęła po byłym fizyku niczym woda po kaczce. Szedł zatem za marudnym Rudym, żeby się biedak nie zgubił, bo jeszcze postanowiłby zamieszkać w tych podniszczonych domów, nadgryzionych przez czas i brak człowieczej ręki.
Bardzo turystyczny ten Rzym, nie powiem — zakpił lekko ze śmiechem Roman, jakby otaczające ich zgliszcza były czymś normalnym. W zasadzie – były, choć ich widok na każdego osobnika oddziaływał w zupełnie inny sposób. Jakby nie spojrzeć wszystko co mogło zostać wykradzione, sprzedane lub powtórnie wykorzystane było przenoszone gdzie indziej. Nie bez powodu wspominani handlarze zarabiali na tym co własnymi siłami wyciągnęli cholera jasna wie skąd. Jedyne za co nie brali kasy to wskazanie drogi lub opisanie gdzie dotrzeć – nie liczyli tego za realną pomoc, choć zdarzali się i tacy co chcieli jakieś mało wartościowe głupoty za jakieś znacznie odleglejsze, jakoby egzotyczne miejsce.
Po tak długiej wędrówce przydałoby się coś zjeść i zapić, najlepiej alkoholem, ale z braku laku nawet zwykła woda zadowoli wysuszone gardło Francuza. Nie trzeba było długo czekać aż Roman Deveroux dogoni Rudego i jak gdyby nigdy nic wciągnie go do jakiegoś rozpadającego się domu, który lata świetności miał wieki temu za sobą. Farba schodziła ze ścian niemal płatami, ale to Romy nie zniechęciło do tego, aby przejść się po popękanych płytkach na podłodze. Dopiero niedługo potem wycofał się do tyłu, gdy jego spojrzenie napotkało gromadę szopów niewiadomego pochodzenia w jednym z pomieszczeń.
Rudy, zjedzmy szopa. Poluj — rzucił ciszej do swojego kumpla, niby w celu niepłoszenia dzikich zwierząt, wskazując podbródkiem na otwarte drzwi pomieszczenia, w którego wnętrzu zgromadziły się szopy. Oczywiście, że Roma nawiązywał do biokinetycznej formy Irlandczyka, bo tak było przecież zabawnie. Co z tego, że ten był wilkiem, skoro Roman i tak głaskał go wtedy jak najprawdziwszego psiaka.


//Potem się poprawię, na razie gonię termin XD
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podróże z Cyganką nie mogły udać się pomyślenie w stu procentach. Za każdym razem wesolutki śmieszek musiał otworzyć usta i kłapać dziobem, przyprawiając rudzielca o ból głowy. W końcu jednak po długich godzinach Shane przywyknął do marudzenia kompana, aż w końcu nauczył się go ignorować bądź wyłączać. Ich połączenie faktycznie stanowiło odzwierciedlenie w żywiołach — woda i ogień. Shane był wybuchowy i zbyt agresywny, a Roma jak prawdziwa oaza spokoju, gasił buchający żar kolegi. Czasami był mu wdzięcznym za jego ospały temperament i mentalność hipisa, który łagodził wszelkie spory.
— Kamień z serca.
A masz je? — zapytał uśmiechając się złośliwie. Rudy zazwyczaj bywał uszczypliwy i kąśliwy, jednak w przypadku Francuza nie było to złośliwe. Specyficzny sposób bycia Drug-ona nie zarażał Cyganki, co dobrze prorokowało na ich znajomość w przyszłości.
Co ci sugeruję? Hm, niech pomyślę — Szedł po gruzowisku, uważając pod nogi. Chwila nie uwagi i mógł ujechać na betonowych puzzlach i rozwalić ten głupi łeb. — Alkoholizm. Świat jeszcze nie widział takiego ochlaptusa jakim ty jesteś. Ciesz się, że wszystko skończyło się i nie ma porządnych ludzi, bo w innym wypadku dawno leżałbyś pod mostem w zaszczanych ubraniach — Zaśmiał się rozbawiony wizją Romana-menela. Prawdę mówiąc, niewiele to odbiegało od obecnego stanu kompana. Przybrudzone i przepocone od podróży szmaty przylegały do niego niczym druga skóra, a do tego zakurzona twarz i oklapnięte włosy dodawały swoistego image bezdomności. Brakowało mu tylko butelki. Maccoy dałby sobie rękę uciąć, że ten z utęsknieniem rozglądał się za spożytkowaniem czegoś wysokoprocentowego.
Słońce, to nie randka przy zachodzie słońca wśród nadmorskich widoków. To Apokalipsa. — Zaśmiał się kolejny raz, prychając co rusz rozbawiony jego poczuciem humoru. Facet rzucał niezłymi uwagami, które kompletnie go rozbrajały. — Może chcesz zdjęcie na tle byłych Ogrodów Watykańskich? — zapytał na chwilę zatrzymując się i spoglądając na towarzysza przez ramię. Pokręcił z niedowierzaniem głową, nie wierząc, że Roman potrafił nie doceniać uroków... no właśnie czego. Zawalonych budynków, patrzących na nich czarnymi oczodołami zamiast okien?
Zeszli z gruzów od razu przedostając się do jednego z ocalałych domów, w celu przeszukania go. Shane nie liczył na wojenne łupy. Szczerze, to na nic nie liczył. Po prostu udawał, że szuka czegoś, aby jedynie Roman przymknął jadaczkę. Niestety. Fizyk kroczył za nim jak cień, nie odstępując na krok. Uznał go za swego obrońcę, coś na wzór talizmanu na szczęście, a prawdą było, że Shane był takim farciarzem, że aż wcale. Można nawet połasić się o stwierdzenie iż przynosił pecha. Nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Niech się chłopak cieszy dopóki mógł.
Dom okazał się całkiem pusty w zdobycze, poza żywymi gospodarzami posiadłości. Siedziały tyłem do nich, zajęte popołudniową konwersacją przy śmieciach i zajadały... nie chciał wiedzieć co. Obojętnie co żarły te śmierdzące pasożyty nie było to zjadliwe dla nich. Oczywiście Pan Wiewiórka, jeden z ich dalekich krewnych i obecny towarzysz rudzielca, uważał inaczej. Jakżeby inaczej. Shane wywrócił ślepia w akcie zażenowania pomyłem kolegi.
— Rudy, zjedzmy szopa. Poluj.
Chryste Panie, Sartre. Zlituj się. Pomyślał Rudy, nie komentując tego na głos. Zbolała mina mogła wyrażać więcej niż same słowa. Rzucił kątem oka na szopy. Na grube, małe szopy. Nie miały za wiele mięsa, jednak czy oni mogli pozwolić sobie na poradę? Najwidoczniej tak.
Lepiej szukaj tego, co twój francuski nos wywęszy z kilometra — mruknął pod nosem. Sam zaczął przeszukiwać pomieszczenie. Wszedł do dawnego salonu. Kilka zawalonych regałów, popalone książki, rozdarte i rozćwiartowane meble. Leżące na ziemi ubrania, stare garnki i kości kota. Przeszedł po truchle, a wówczas poza kośćmi coś chrupnęło. Zatrzymał się w półkroku i cofnął się w nim. Podłoga z drewna litowego zaskrzypiała żałośnie. Wzrokiem podążył po całej posadzce i dotarł do sterty mebli ułożonych w małą wieżyczkę.
Ściągnął górną warstwę, a za nią poszła reszta. Mała klapka piwniczna ucieszyła kwaśną minę Shane'a.
Alan! Ty cholerna, śmierdząca wiewióro! Mamy dzień święty i trzeba to uczcić! — Zawołał głośno, pochylając się w głąb czarnej dziury i wyciągając z niej niewielką, zbitą z sosnowych desek skrzynkę. W niej znajdywały się niesamowite skarby. Skarby dla dwóch, spragnionych koneserów trunków wysokoprocentowych.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Rudowłosy gburek powinien być wdzięczny, że Francuz podjął się niełatwej sztuki wytrzymania z nim, doprawdy wielu, by poległo przy jego temperamencie. Roman nie posiadał na tym etapie żadnych wyrzutów sumienia, że odrzucił w zapomnienie swoją naukową tożsamość, a drażnienie się z Rudym, rzucanie zaś żartami jak z rękawa okazywało się na dłuższą metę idealnym sposobem na rozrywkę. Nie bywał złośliwy; unikał tematu niejakiego Halliwella Lockleara, który poniekąd stał się skutkiem ubocznych poszerzenia ich znajomości, jakby to ująć... Nienawiść jednak do tej jednej, parszywej jednostki spajała lepiej niż niejedno spoiwo.
Czy miał serce? Och, to pytanie okazywało się bardzo podchwytliwe. Mimo celowej błazenady, którą urządzał; ten organ zdawał się w ciele przyszłego wiwerna, a potem fafnira nie istnieć. Tak samo jak pogrzebana została jego prawdziwa tożsamość, którą znała tylko dwójka osób, włącznie z tym Rudym roztrzepańcem, którego w następnych dekadach będzie z dumą, nazywał swoim najlepszym przyjacielem. Pozornie łagodne usposobienie Romana miało jednak niewidoczne, acz znaczące granice, po ich przekroczeniu mogło okazać się, że ten śmieszek z ogromnym poczuciem humoru, był tak naprawdę jednym z największych skurwieli, które pamiętają echo obumarłego świata, po którym pozostały tylko gruzowiska.
Nie przypominam sobie, abym je miał — początkowo powiedział to takim tonem, jakby się nad tą kwestią rzeczywiście zastanawiał. Popsuł jednak tę ulotną chwilę w momencie, gdy parsknął głośnym śmiechem, zerkając na świeżo ukształtowany uśmieszek na twarzy Rudego. Sam chwilę później miał w kącikach zalążek podobnego. — Ty za to i owszem. Chyba za nas oboje. — dodał głośno z rozbawieniem. Na szczęście żaden z nich nie działał na siebie jak czerwona płachta na byka. Wzmianka o alkoholizmie utwierdziła Francuza w przekonaniu, że znajdował się w odpowiednim towarzystwie. W gruzach apokaliptycznego świtu nie było już nic do zdobycia, nic do osiągnięcia; obumarły wszystkie wyścigi szczurów i stałe zmierzanie do celu. Alan Adrien Sartre otrzymał wszystko co tylko się dało, nie bacząc na konsekwencje z dziedziny fizyki nuklearnej. I co z tego miał? Jedno wielkie nic. Czy coś poza opijaniem śmierci ludzkości im pozostało? Nie. — Jakim ja jestem? — powtórzył, śmiejąc się. — Chyba kpisz, ruda szujo. Większego alkusa od ciebie, to chyba nikt nie widział na przestrzeni całej ludzkości. — Na twarzy Romana pojawił się szeroki uśmiech od ucha do ucha. Zerknął na swojego towarzysza z widocznymi iskierkami wesołkowatości w jasnych oczach. — Że też byłem jednym z tych porządnych obywateli. Dobrze, że ten świat poleciał na łeb, na szyję, teraz nie musimy trzymać się tych konwenansów i podziałów społecznych. W innym wypadku nadal miałbym cię za smarkacza. — odparł z teatralnym przejęciem, jakby wspominał jakąś historyczną chwilę, choć w żadnym ze słów, które padły z jego ust nie sposób byłoby się doszukać jakiejkolwiek złośliwości. Oczywiście, że Shannon był młodszy zarówno od Alana, jak i Halliwella. Ironia losu, że spośród tej trójki to Maccoy okazywał się najbardziej temperamentny, agresywny i nieokrzesany, ale Roman wbrew wszelkim pozorom lubił tę swoistą spontaniczność widoczną w jego reakcjach – nie były one sztucznie wykreowane.
Och, słońce, zapewniam, że ze mną randki przy zachodzie słońca, to byś przeżyć nie chciał — mruknął w odpowiedzi ubawiony tym pomysłem do tego stopnia, że musiał otrzeć wierzchem dłoni łzy z kącików oczu. To byłoby przekomiczne, doprawdy. Może nie powinien do końca uznawać tego za niemożliwe w końcu po sporej dawce alkoholu wszystkim wyłączały się hamulce. — Pewnie, Rudy, przyda się do rodzinnego albumu, zostanie jako pamiątka dla przyszłych pokoleń. — Te jednak zapewne nie dożyją momentu, w którym te się jeszcze ostaną. Zawalone budynku Romanowi, poprawka – Alanowi, przypominały jedynie o rozlewie wirusa X, który znajdował się w jego własnym organizmie. Zdziesiątkowanie ludzkości wydawało się tak dziecinnie oczywiste.
Rudy nie powinien liczyć, że Roma zamknie jadaczkę — ten lubił jego towarzystwo, a te niekonwencjonalne poczucie humoru i strojenie sobie żartów z największego upadku ludzkości dla niego samego było czymś naturalnym. Oczywiście, że Shane miał przynieść mu niespotykanego wręcz pecha, który zakończy się ostatecznym zniszczeniem Watykanu i stosem najbardziej pojebanych zdjęć, które najlepiej zamknąć w jakimś ciemnym miejscu i nie dopuszczać ich do szerszego wglądu — bardziej z obawy dla zdrowia psychicznego widza, niż ich rdzewiejącej reputacji porządnych osobników, a kwitnących alkoholików.
W opuszczonym domu zamieszkałym przez nowych, zdziwaczałych lokatorów w postaci grubych szopów, Roman wyczekiwał wręcz z niecierpliwością reakcji Shane'a i było mu bardzo trudno opanować napad śmiechu, który go chwycił tak nagle jak ból żołądka, dlatego zmuszony został przez sytuację do odwrócenia się i udania zainteresowania zawartością pustych, rozwartych na oścież szafek. Ręką zakrył usta, aby nie wyrwał mu się niekontrolowany rechot. Nie dało się zaprzeczyć, że nie jedli niczego bardziej pożywnego od pewnego czasu, a długa, męcząca podróż dawała im się we znaki, mimo większej wytrzymałości cała, dzięki łasce wspominanego już wirusa — sprawcę nieszczęść. Z braku laku byliby zdolni do zjedzenia tych złośliwych, opychających się w najlepsze stworzeń, które żyły teraz w dziwnym stadzie, kiedy głód mocno, by ich przycisnął do krawędzi, wyrzucając z nich jakiekolwiek opory.
Lepiej szukaj tego, co twój francuski nos wywęszy z kilometra — nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać, aby po opanowaniu nagłego rozbawienia i napadu śmiechu, zaczął uważniej i dokładniej przyglądać się zawartości szafek, lecz niestety nie dojrzał w nich niczego interesującego, ani tym bardziej zjadliwego, czego te szopie dranie nie zdążyły, by już wciągnąć. Przez chwilę nawet obserwował miejsce, w którym rezydowały, robiąc sobie dziwne posiedzenie, lecz nie zdecydował się im przeszkodzić, choć przez moment rozważał zmianę w małą, czarną wiewiórkę. Wydarcie mordy przez Rudzielca kompletnie pokrzyżowało mu podjęcie tych ewentualnych zamiarów, ale zdawało mu się, że dosłyszał w nich coś na wzór satysfakcji i zadowolenia, dlatego też nie kazał Shane'owi długo na siebie czekać. Podejrzewał, że ten znalazł butelkę z alkoholem, jeśli im się poszczęściło to nie napoczętą, jeśli nie — będą mieli styczność z otwartą, tracącym realny smak trunkiem.
Rudy, ty cholerny krecie, wszystko z ziemi być wygrzebał, to pewnie jakiś twój psi nawyk — rzucił z szerokim uśmiechem, przekrzywiając głowę. — Znalazłeś alkohol, gnido? Czy robisz tu fałszywy alarm? — dorzucił, szybko, zanim jeszcze się zbliżył do swojego towarzysza i sosnowej skrzynki. Nie potrzebował jednak słownego potwierdzenia, bo jego uśmiech wyraźnie się poszerzył, a w oczach pojawiły się z miejsca wesołe iskierki, gdy ujrzał co jest w środku. — Co my tu mamy? — mruknął z zadowoleniem, zacierając ręce. Następnie przykucnął przy skrzyni, z której wyciągał wysokoprocentowe trunki na brudną podłogę, która lata swojej świetności miała dawno za sobą. Proszę, proszę, Roman i Shane dostali przedwczesne prezenty na gwiazdkę. — Widzę, że w Rzymie to jednak potrafili pić coś mocniejszego niż kawę i wino. — dodał z gromkim śmiechem, otwierając jedną z butelek alkoholu i w pierwszej kolejności racząc się jej zapachem, a następnie unikalnym smakiem. Mieli doprawdy cholerne szczęście, żadna z nich nie była otwierana. Wyglądali co prawda, jakby sami wyleźli spod jakiegoś gruzowiska, które cudem nie odebrało ich życia, ale nie miało to większego znaczenia – w ich łapy wpadł alkohol. Niczego więcej do szczęścia nie potrzebowali.

Będę wstawiał atrapy, bo lubię XDD


Ostatnio zmieniony przez Roma dnia 15.10.17 18:47, w całości zmieniany 2 razy
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jak rozjebano Watykan [Roma x Shane] RQlS1BO
Rudzielec nigdy nie przyznałby się głośno i oficjalnie, że obecność Romana działa na niego nad wyraz kojąco. Oficjalnie również nie przyznałby się do tego, że lubił zapijaczonego fizyka, który stał się w ich duecie tym zabawniejszym. Zazwyczaj to — pieszczotliwie nazywany przez Shane — Cyganką, łagodził wszelkie obyczaje oraz awantury, które wywoływał rudzielec w karczmach. Wielokrotnie wylecieli na zbity pysk z barów przez awanturniczą naturę Maccoy'a, która uaktywniła się wraz z wypiciem zbyt dużej ilości alkoholu. Alan natomiast temperował go. Trzymał na niewidocznej smyczy nie pozwalając całkowicie rozszaleć i zniszczyć dorobku ludzkości, który ledwo powstał przy sporych nakładach pracy.
Że też byłem jednym z tych porządnych obywateli. Dobrze, że ten świat poleciał na łeb, na szyję, teraz nie musimy trzymać się tych konwenansów i podziałów społecznych. W innym wypadku nadal miałbym cię za smarkacza
Ha! Patrzcie go, jaki dojrzały starszy pan się znalazł! Alan Sartre próbujący oszukiwać młodego chłopaka, to dopiero historia! Nawet ja w tamtych czasach nie uwierzyłbym w twoją abstynencję. Zastanawiam się jak ty pracowałeś, chyba musiałeś dmuchać na zmianach w alkomat, bo nie uwierzę, że chodziłeś trzeźwiuteńki jak niemowlę! — Zaśmiał się, wracając myślami do tamtego świata. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, ba, wszystko wskazywało na to, że gdyby nie apokalipsa najpewniej nie poznaliby się. Shane mieszkał w Irlandii prowadząc swoje życie wraz z bratem, a Alan we Francji udając naukowca.
Randka z Sartre? Shane musiałby mieć naprawdę nieźle walnięte pod kopułą, aby zdecydować się na romantyczne spacery przy świetle księżyca, ewentualnie zachodzie słońca z tym osobnikiem. Nigdy nie rozważał ich znajomości w innym kontekście jak przyjaźni. Nie widział w fizyku potencjalnego obiektu seksualnego. Nawet pod wpływem wysokich procentów, obaj zachowywali względem siebie poszanowanie i żaden z nich nie przekroczył wytyczonych barier. Oczywiście, nie byli święci, gdyż zdarzały się sytuacje kiedy zalani w trupa lądowali w jednym łóżku, śpiąc ściśniecie obok siebie niczym śledzie w puszcze. Jednak takich sytuacji można było zliczyć na palcach jednej ręki. Żadna z nich nie zakończyła się fajerwerkami, a kacem, bólem głowy i zarzutami o to, że ktoś zajebał w nocy kołdrę, i za głośno chrapał.
Shane nie interesował się gangiem szopów, buszujących gdzieś nieopodal nich w pokoju. Skupił się na szukaniu alkoholu, który prawdę mówiąc znalazł dość szybko. Nie spodziewał się po ruinach jakiś wielkich łowów, jednak miło go zaskoczyły. Spojrzał na Alana z nikłym uśmiechem zadowolenia. Sam otworzył dla siebie drugą butelkę, najpierw ścierając z jej etykiety kurz. Rok tysiąc dziewięćdziesiąty dziewiąty, świadczył o sile trunku. Podejrzewał, że obaj szybciej wstawią się niż zazwyczaj. Butelki leżały spory czas, a to oznaczało mocne upojenie.
Oczywiście, że potrafili pić, a co sądzisz, że z nich takie zasrane świętoszki były? Pod sutanną przemycali litry wódki, a potem urządzali sobie orgie — rzucił, mając już to w wyobraźni.
Dobra pij, a nie gdybaj — polecił, samemu wypijając większej ilości łyk, po którym zaraz się skrzywił. Ostry smak przeżarł mu gardło, a on zakaszlał. Dawno nie pił czegoś tak dobrego i zarazem mocnego. Na Desperacji trudno było o porządną szkocką, a ta miała swoje lata świetności za sobą, łapiąc ich za mordy i wykrzywiając je. Ta noc miała należeć do nich. Rudzielec bardzo szybko wziął to sobie do serca. W krótkim tempie wypił parę głębszych łyków. Oparł się o ścianę, by dobrze widzieć swojego kompana.
Dawno nie mieliśmy takiego dobrego łupu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kto, by przewidział, że miano Cyganki z winy rudzielca przylgnie do niego w przyszłości, kiedy wejdzie w szeregi pewnej organizacji najemniczej na podwalinach dawnej Japonii. Shane był spośród nich najbardziej porywczy i gwałtowny, lecz to dawało im swoistą przewagę nad ewentualnym rywalem.  
Pewnie mieliby mnie za twojego ojca, skoro ze mnie taki dojrzały, starszy pan. Całe szczęście, że nie za pedofila, to jednak znacząco zaszkodziłoby mojej naukowej reputacji. — stwierdził niby to poważnie, ale uniesione wysoko kąciki ust zdradzały, że sama taka wizja bawiła go okropnie. Nie ulegało żadnym wątpliwościom, że Alan Adrien Sartre pogrzebał nie tylko swoją tożsamość, ale uznane za zakończone w dniu jego śmierci małżeństwo z jasnowłosą Szwedką. Nie miał zatem po co wracać do Paryża, zważywszy, że to na terenie Szwajcarii leczono go i tam też stwierdzono jego zgon. Przybrał taką minę, jakby zastanawiał się nad wypowiedzią kolegi. Był w tym czasie cholernym abstynentem, temu nie dało się zaprzeczyć w żaden sposób. Czasami zdarzało mu się tylko poddać napromieniowaniu, za co organizm odpłacał mu się nieprzyjemnymi skutkami ubocznymi, ale nawet to ryzyko nie zrażało go do dalszego pogrywania z losem i niewidocznym wrogiem. Jak się na zabawną ironię losu złożyło – wirus X łączył znacznie lepiej niż globalizacja, pokonując poniekąd sprawniej barierę językową, wieku, zainteresowań czy doświadczeń, dając nowy, niekoniecznie chciany początek.
Wypadałoby zacząć jeszcze od tego, że Alan Adrien Sartre nie wykazywał, choćby najmniejszego zainteresowania przedstawicielami płci brzydkiej. Shannon od zawsze skazany był na dożywotnią przyjaźń z fizykiem nuklearnym; nie posiadała podtekstów ani dwuznaczności — ani jeden, ani drugi nie postrzegał się w formie przyszłego obiektu westchnień. Znajomość ta miała opiewać w serie ich alkoholowych wyskoków i wyczynów na nieznaną dotąd ludzkości skalę, tak by cieszyły zbierane wspomnienia i przywoływały głupie, szerokie od ucha do ucha uśmiechy na facjatach tychże kretynów.
Francuz rozsiadł się wygodnie na zakurzonej, mającej lata świetlne w swej świetności dawno za sobą, podłodze, lecz zupełnie się tym faktem nie przejął. Jego spodnie i tak były zakurzone od długiej wędrówki, nic już nie mogło im zaszkodzić. Chyba. Alan miewał podejrzenia co do zamkniętych, zachowanych, jakby na specjalną okazję butelek z alkoholem, ale w ogóle nie zamierzał zaprzątać sobie nimi głowy. Byli w Rzymie? Tak, dotarli na miejsce, po wyczynowej podróży, a teraz nadeszła odpowiednia chwila, aby się zrelaksowali.
Kiedy pierwszy raz byłem na miesiącu miodowym w tym kraju, to nie potrafili się zbytnio na tym polu wykazać — rzucił ze śmiechem. Nie posiadał już obrączki, która poświadczałaby wypowiedziane słowa. Upił porządny łyk trunku i uśmiechnął się z zadowoleniem. Kto przejmowałby się jedzeniem i gangiem szopów, kiedy mieli dostęp do alkoholu? — Zawsze możemy się przekonać co z tych sutannianych nawyków i orgii im zostało. Ciekawe ile alkoholu się zachowało, nie chciałbyś się przekonać? — dodał z szerokim uśmiechem. Przeskoczenie do Watykanu – swoistej mekki religijnej nie stanowiło najmniejszego problemu. Francuz wsparł łokieć na swoim kolanie, w drugiej ręce trzymając alkohol; taki łup nie zdarzył im się od bardzo dawna. Szczęście się zatem do nich uśmiechnęło.
Na całe szczęście whisky w żadnej postaci nie wykrzywiała mu ryja tak bardzo jak rum, który pozostawiał po sobie palące, acz przyjemne uczucie w przełyku. W tym przypadku wrażenie inne nie było, dużo lżejsze, ale nie było to czymś negatywnym. Jednakże picie whisky w ich przypadku okazywało się wyjątkową okazją, lubowali się bowiem w tym samym trunku, choć nieco innym rodzajowo. Butelka na głowę powinna wystarczyć, aby rozluźnić ich do granic możliwości, ale zanim te zostaną opróżnione zapewne minie jakiś bliżej nieokreślony czas. Znacznie krótszy niż przy kulturalnym spożyciu dla zabicia czasu czy w barze, gdzie niegdyś wyceniało się stan swojego portfela; zarówno Roman, jak i Shane wykazywali się niebywałymi umiejętnościami w tej materii. Dodatkowym atutem był dostęp do większej ilości butelek, wypad do Rzymu miał się okazać wyjątkowo udanym i niezapomnianym.
Poszczęściło nam się, Rudy. Dobrze, że te cholerne szopy tego nie wyżłopały. Masz lepszy nos od nich — dopowiedział w międzyczasie, racząc się alkoholem. Co nie powinno budzić wątpliwości – nawiązywał do biokinetycznej formy swojego przyjaciela, którego w śmieszkach nazywał ładnym pieskiem. Teraz, kiedy przywykł do jego smaku po tej wymuszonej przerwie, niekoniecznie jednak zamierzonej – mógł ją pić bez większych problemów.


Jak rozjebano Watykan [Roma x Shane] Comment_LJ4om2kKWLx8ZzuTtqclO8XNkSpmC4UG
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wątek przenoszę do archiwum z braku aktywności prowadzenia lub zakończenia.
W razie czego pisać do mnie na PW, jeśli będziecie chcieli go wznowić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach