Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down

DESPERACJA, POCZĄTEK ZIMY 3003 ROKU, SZPITAL OSTATNIEJ NADZIEI

Zaaklimatyzowanie się w tym chorym, agresywnym świecie zdawało się niemożliwe. Irracjonalne, abstrakcyjne niczym sen rodem z Krainy Czarów.
Czuł się okropnie. Każdego dnia chwytał się nadziei, że to tylko koszmar, mary przygniecionego przez presję umysłu, które rozwieją się ze wschodem Słońca. Ciepłe promienie działały jednak na niekorzyść Desmonda, uwidaczniając ukryte w cieniach nocy skażenie, brutalność oraz zepsucie.
Mówi się, że co z oczu, to z serca... Mrok jednak niewiele był lepszy - rozbrzmiewające w zimnym, nocnym powietrzu dźwięki morderstw, przeszywające mrok świadectwa ludobójstwa i jeżące włosy na karku krzyki umierających. Desmond nie miał wątpliwości, że tam na zewnątrz, na otwartych przestrzeniach Desperacji, giną ludzie. Bezbronni w starciu ze zmutowanymi potworami, zdani na łaskę potworów. Przeżywający kolejne dni dzięki szczęściu, że spotkany akurat drapieżnik zdążył już pożywić się innym nieszczęśnikiem.
Doktor nie potrafił objąć rozumem tego, jak bardzo fortuna mu sprzyjała. Przeżył... Pomogli mu - łagodne dusze, samotne perły dobroci na tym desperackim gnojowisku.
Miał wspaniały start, dach nad głową i jedzenie na pierwsze dni. Niesamowity wręcz fart z punktu widzenia jakiekolwiek innego Desperata. Dalej jednak nie było tak pięknie. Stres, strach, urojone domysły i podejrzenia wykańczały psychicznie. Szpital - nomen omen ostatniej nadziei - stał się brzytwą, której tonący w morzu problemów Desmond chwytał się, nie przejmując traconymi przy tym palcami. A tych z dnia na dzień zostawało mu coraz mniej. Na szczęście tylko metaforycznie.
Tamtego dnia wyszedł ostrożnie przed szpital. Starał się nie opuszczać murów budynku - nie tylko z bezpieczeństwa, ale też obciążenia psychicznego. Wystarczy mu obcowania z wymordowanymi na sali operacyjnej. Oglądanie jeszcze ich tłumów w Apogeum nie pomagało odpocząć. Czasem jednak potrzebował się wyrwać. Uciec od trącących alkoholem sal oraz zapomnieć o cierpiących ofiarach wirusa.
Zima zbliżała się nieubłaganie. Z każdym dniem Słońce wstawało coraz później, a jego blade promienie coraz gorzej radziły sobie z przeganianiem zimna. Dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa doktora i mężczyzna opatulił się mocniej paltem. Wyniesiony z miasta płaszcz zdążył zarobić drobne dziurki w miejscu, gdzie jakieś wymordowane dziecko wbiło się w materiał pazurami. Wciąż jednak to był dobry oraz przede wszystkim ciepły płaszcz.
Wsunął dłonie w kieszenie palta. Lubił świat. Krótki moment spokoju, kiedy miłośnicy nocnego życia układają się do snu, zaś amatorzy dnia jeszcze nie wstali. Pod tym względem Miasto nie różniło się wiele od Desperacji. Tylko tutaj, poza bezpiecznymi murami, wszystko zostało wypaczone. Zamiast zabaw klubach - walki na pustkowiach, w miejsce ludzi ciągnących do pracy - tabuny ścierwojadów, pędzących szukać resztek po większych drapieżnikach. Świt nie jest czasem, kiedy możesz samotnie przejść się cichymi ulicami. To ułamek doby, gdy niebezpieczeństwo maleje i można odetchnąć z ulgą oraz radością - wszak przeżyło się kolejną noc.
Usiadł ostrożnie na jednej z ławek przed szpitalem i spojrzał w stronę wstającego Słońca. Pozwalał myślom zwolnić i oczyścić się, a mięśniom rozluźnić. Odpoczywał. A gdyby nie malutki obłoczek pary, pojawiający się przy każdym wydechu, można by go wziąć za rzeźbę. Lub nieszczęśnika, który nie zdołał dotrzeć na czas do szpitala i zamarzł. Na Desperacji podobne obrazki zapewne nie są czymś wyjątkowym.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Podróż zajmowała jej dużo czasu, ale nigdy nie uważała, by nie było warto podjąć tego trudu. Jakiś czas temu jeden z anielskich znajomych zaraził ją pomysłem, by częścią zdobytych przez siebie składników i leków dzielić się z działającym na Desperacji szpitalu. Liselotte była tą inicjatywą tym bardziej zainteresowana, że sama zajmowała się medycyną i mogła pomóc także w bardziej praktyczny sposób. W końcu nie po to miała użyteczną magiczną moc i wypracowane przez lata zdolności, by zatrzymywać je tylko dla siebie. Z tą myślą zapowiedziała swój dłuższy urlop w podziemnej klinice Łowców i wyruszyła poza mury, by pełnić swą anielską powinność.
W krajobrazie Desperacji musiała wyglądać... oryginalnie. Od zdziczałych mieszkańców tej krainy z pewnością odróżniał ją porządny, schludny ubiór. Czarna pelerynka nie nosiła śladów łatania, a jedynie odrobinę kurzu, osadzoną podczas przedzierania się blondynki przez nieprzystępne tereny. Jasne kosmyki wystające spod kaptura przywodziły na myśl znaną postać literacką, choć bardziej kojarzoną z kolorem czerwonym. Wystarczyłoby jednak nieco dziewczynę przemalować, zamiast brązowej torby wręczyć jej koszyk, a spodnie i porządne buty zamienić na falbaniastą sukienkę, by nadawała się na okładkę baśni.
Wskazówki podane przez przyjaciela okazały się wystarczające, by bez większych problemów trafiła w odpowiednią okolicę. Tak jej się przynajmniej wydawało, gdyż dostrzeżony przez nią budynek pasował do podanego opisu. Zapewne był to więc szpital ostatniej nadziei, instytucja o jakże ważnej roli i równie trafnej nazwie. W miarę, jak Lotte zbliżała się do owego miejsca, zauważyła usadzoną na ławce postać. Większość mieszkańców Desperacji stanowili całkowicie zdziczali wymordowani, w niczym nieprzypominający ludzi, stąd humanoidalna sylwetka rokowała bardzo dobrze. Dziewczyna odważyła się podejść bliżej i zatrzymała się dopiero naprzeciwko nieznajomego.
- Przepraszam - zaczęła, chcąc zwrócić uwagę mężczyzny. - Czy dobrze trafiłam? Szukam szpitala ostatniej nadziei, to tutaj? - Miała szczerą nadzieję na odpowiedź twierdzącą. Postąpiła w końcu wedle wszelkich udzielonych jej wskazówek, więc porażka nie wchodziła w grę. Nie uśmiechało jej się spędzić reszty dnia na poszukiwaniu właściwego budynku, szczególnie że samotne wałęsanie się po Desperacji nigdy nie było dobrym pomysłem. Liselotte podejmowała to ryzyko dość często, ale tylko z ważnych powodów - a własna nieudolność w podróżowaniu takowym nie była.
Obdarzyła nieznajomego delikatnym uśmiechem. W takich warunkach wyglądała jak dziecko, najwyżej nastolatka w wieku licealnym. Taki widok pośrodku zapyziałego pustkowia mógł dziwić szczególnie tych, którzy nie nawykli do oglądania anielskich twarzyczek. Mało kto wierzył jej, że faktycznie ma ponad dziewięćset lat, a nawet jeżeli, to i tak ustawicznie odmawiano jej traktowania jak każdą inną osobę dorosłą. No, przynajmniej dopóki jeden z drugim nie zobaczył dziewczyny operującej skalpelem niczym stary wyga.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie usłyszał nadchodzącej dziewczyny. Co się dziwić, nawet pomimo ciężkich butów stąpała lekko i miękko. Jak na panienkę przystało - z wrodzoną sobie gracją, pięknem niespotykanym poza murami Miasta. Tak przynajmniej do tej pory Desmond sądził. Z tego, co już zdążył się przekonać, niewiele się mylił.
Drgnął zauważalnie, kiedy dziewczyna się zbliżyła. W pierwszym momencie skulił się w obronnym geście. Starając się wyglądać na jak najmniej interesującego dla jakiegokolwiek drapieżnika i przy tym ochronić ważne życiowo części ciała przed bezpośrednim atakiem.
Żaden jednak cios nie nadchodził. Spojrzał przestraszony na anielicę, nie wiedząc, czy może w ogóle patrzeć jej w oczy. Na Desperacji nigdy nie jest się niczego pewnym. Ten sam gest jednego sobie zjedna, drugiego rozsierdzi. Niemniej obca nie wydawała się groźna. Wręcz przeciwnie. Aparycja dziewczyny przywodziła na myśl delikatną, porcelanową lalkę. Wykonaną tak idealnie, że aż nieludzko piękną. Kruchą... Tak, to najlepsze określenie. Anielica zdawała mu się krucha, filigranowa, jakby nieodpowiedni dotyk miał ją nieodwracalnie zniszczyć, skazić. To przecież nie jest wygląd mordercy. W błękitnych oczach nie czaiła się żądza krwi tylko zmartwienie z powodu ewentualnej pomyłki.
Zawiesił na niej wzrok na stanowczo za długo, a strach z wolna zastępowała ciekawość. Rozluźnił niespiesznie mięśnie, przestając kulić się niby bite szczenię.
Czy tak cudowne stworzenie może w ogóle stąpać po ziemi? Tej brudnej, pełnej przemocy i obrzydliwości ziemi? Wyciągnął ostrożnie dłoń, nie wierząc, że to, co widzi, istnieje naprawdę. Chciał dotknąć, przekonać się, że to nie zimna lalka, a ciepła, żywa istota.
Cofnął jednak szybko rękę, spłoszony. A jeśli to pułapka? Jeśli ta eteryczna panienka tak naprawdę jest bezwzględną wymordowaną, która swój urok wykorzystuje do wciągania innych w lodowate objęcia śmierci?
Znów uciekł wzrokiem, czując, jak strach na powrót uderza. Otworzył usta. Lepiej coś powiedzieć. Po prostu odpowiedz na pytanie, tak? I sobie pójdzie. A jeśli zabije cię, jak już nie będziesz potrzebny?
Wziął niewielki wdech, zanim w końcu wydusił z siebie parę słów, spychając obawy na dalszy plan. Dalsze przeciąganie milczenia też nie było wskazane.
- Tak, tak, jak najbardziej tak. To tu, dobrze panienka trafiła. Czy mogę jakoś panience pomóc? Co dolega? - Spróbował uśmiechnąć się, choć grymas wyszedł dość nerwowo, patrząc w okolice jej butów.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przechyliła nieznacznie głowę na bok, przypatrując się reakcji nieznajomego. Wyglądał na... wystraszonego? Z różną reakcją na swoją osobę już się spotkała, ale strach nie należał do częstych. Zazwyczaj odnoszono się do niej z wyższością, rozczuleniem, może nawet zaskoczeniem. Dlaczego ktokolwiek miałby się jej bać? Nie wyglądała groźnie, nie zachowywała się w sposób, który mógłby sugerować agresję. Wpadanie w panikę na widok dziewczyny można było już zakwalifikować jako przejaw lekkiej paranoi i doszukiwania się niebezpieczeństwa tam, gdzie na pewno takowego nie było.
Uśmiechnęła się do mężczyzny łagodnie, chcąc dodać mu nieco odwagi. W końcu zadała bardzo łatwe pytanie i nadal liczyła na rzeczową odpowiedź. Nie było w jej interesie straszyć napotkane przez siebie osoby i wręcz miałaby wyrzuty sumienia, gdyby pozostawiła kogoś ze złym wrażeniem.
- Co dolega?
Zaśmiała się dźwięcznie. No tak, tego w końcu nie sprecyzowała. Wybuch wesołości oczywiście nie był w żaden sposób kierowany przeciwko nieznajomemu; Liselotte tak dawno nie słyszała podobnych słów skierowanych w swoją stronę, że ich nagłe pojawienie się wydało jej się niesamowicie zabawne.
- Nie, nie, mi nic nie jest. Przyniosłam trochę przydatnych ziół dla szpitala. No i chciałam sprawdzić, czy może nie trzeba jakoś pomóc. Jestem lekarzem - wyjaśniła, choć sądząc po poprzedniej reakcji rozmówcy, będzie on tymi informacjami zaskoczony. Lise zdążyła już się nauczyć, że większości napotykanych osób musiała tłumaczyć kim jest, ile ma lat, czym się zajmuje i że naprawdę nie jest ledwie wyrośniętym z pieluch dzieciaczkiem. Tak na dobrą sprawę ona nigdy w życiu nie nosiła pieluch - została stworzona w dokładnie takiej jak obecna, nastoletniej postaci. Miało to swoje własne plusy i minusy; brakowało jej doświadczeń związanych z dorastanie, zarówno tych złych jak i dobrych.
- Tak czy inaczej, bardzo dziękuję za pomoc. Dalej mam nadzieję już trafię, chyba że wie pan, gdzie się powinnam ze swoją sprawą zgłosić. Ale nie chcę przeszkadzać - uzupełniła od razu. W końcu gdy podeszła, mężczyzna wydawał się zajęty własnymi myślami. Może był pacjentem cieszącym się czasem na świeżym powietrzu, może medykiem korzystającym z przerwy w pracy - tak czy inaczej nie wypadało przerywać nieznajomemu zasłużonego zapewne odpoczynku tylko dlatego, że nie do końca wiedziała gdzie iść. Możliwe, że już w samym szpitalu ktoś będzie w stanie ją pokierować, może sama znajdzie drogę. Nie lubiła być zanadto niesamodzielna i gdy okazywało się, że musi wciąż dopraszać się o pomoc, opanowywała ją głęboka frustracja. Niestety, czasami nie dało się inaczej - trzeba było schować dumę do kieszeni i dać się wesprzeć, żeby niczego ważnego nie sknocić przez własną głupotę. Ale to już była zupełnie inna sprawa.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie potrafił pojąć, dlaczego się śmieje. Cóż zabawnego było w przejawie troski względem samotnej, młodo wyglądającej istoty, w dodatku poszukującej szpitala? Prawdą jest, że na Desperacji nieczęsto spotyka się osoby przejmujące się innymi, może złotowłosa istotka wzięła go za wariata? Gdyby spojrzeć z boku, istotnie Desmond wyglądał na kogoś, komu przydałyby się długie wakacje w jakimś zakładzie zamkniętym. Zaniedbany, znerwicowany, zestresowany i z rozwijającą się, niezdrową paranoją względem wszystkiego, co się rusza czy nawet pozostaje statyczne.
Im jednak dłużej słuchał jej perlistego, szczerego śmiechu, tym mocniej panika zeń schodziła. Zupełnie jakby ten przepełniony dziecięcym rozbawieniem oraz niewinnością dźwięk miał jakieś nadprzyrodzone zdolności łagodzenia stresu. Widać niewiele było kłamstwa w stwierdzeniu, iż śmiech to zdrowie. Nawet na twarzy mężczyzny pojawił się nieśmiały uśmiech. Nie rozświetlił on jednak fizjonomii doktora, wręcz przeciwnie - uwidocznił zmarszczki i cienie pod oczami; paradoksalnie przez ten miły grymas wydawał się jeszcze bardziej zabiedzony.
- Jestem lekarzem.
Uśmiech tylko się poszerzył. Nie wydawał się być zaskoczony. Za to jego oczy zaszłą mgiełką melancholii.
- No tak, jak ja mogłem nie zauważyć. Ślepy nie ma pożytku z oczu. Dzielna, mała pani doktor tu do mnie przyszła. - Westchnął cicho. - Byłem w twoim wieku, jak sam zdałem sobie sprawę, że pragnę poświęcić życie ratowaniu innych. - Wyciągnął ponownie rękę, tym razem pewniej. Strach minął niemalże bezpowrotnie, zastąpiło go rozrzewnienie i pewnego rodzaju spokój. Pragnął pogłaskać anielicę po głowie, chociaż może nie wypadało.
Wziął ją za dziewczynkę taką, jakich wiele - z marzeniami, ambicjami, niezmąconymi okrutnym światem dorosłych. Żeby tylko dorosłych! Ona wydawała mu się teraz tak cudownie niewinna, że to aż smutne. Może to syndrom wyparcia? Nie widzieć zła dookoła, nie widzieć tragedii i śmierci, otaczającej ją zewsząd. Może żyje w swoim małym świecie wyobrażeń i planów na przyszłość, głucha i ślepa na wszystko inne. Chroni swoją psychikę przed skażeniem Desperacją udając, że Desperacja nie istnieje.
- Nie przeszkadzasz w niczym, drogie dziecko. - Wstał i poprawił ubranie, rozglądając się po otoczeniu.
- Niemniej robi się niebezpiecznie. Niedługo wstaną wymordowani, a to nigdy nie oznacza niczego dobrego. Wejdziemy do szpitala? - Co on miał z nią zrobić? W Mieście zabrałby ją do gabinetu, pozwolił pobawić się stetoskopem. Dałby naklejkę Dzielnego Pacjenta, zachęcając do spełniania swoich marzeń i dążenia ku byciu lekarzem. Ale tu? Tu wszędzie jedno gówno, czy na zewnątrz, czy wewnątrz rozwalających się murów szpitala.
Jednak mury wciąż były murami, a w tych zawsze bezpieczniej. Przynajmniej może choć trochę jej pomóc i zaoferować tymczasowe schronienie.
- Skąd masz zioła, dziecko? Twoja matka ci dała? - Bardzo szybko zdał sobie sprawę, jakie faux pas mógł popełnić. Samotnie chodząca po Desperacji dziewczynka raczej nie ma rodziców. Nikt o zdrowych zmysłach nie puściłby takiej kruszyny w świat, nieważne jak bardzo kochając opowieść o Czerwonym Kapturku.
Zmieszał się, bojąc, że może poruszył nieodpowiedni temat. Nie chciał wywoływać smutku na tej uroczej twarzyczce.
- Ah, nieważne, nieważne... Pokazać ci szpital? Może pomożesz mi segregować zioła? Z twoją pomocą na pewno szybko skończę. - Uśmiechnął się niczym dobry wujek, któremu rodzina nagle podrzuciła bratanicę i kazała zająć się nią przez weekend, po czym wyciągnął w stronę anielicy dłoń, aby mogła go za nią złapać.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ze słów i tonu nieznajomego zaczynała powoli wnioskować, że nie miał on zbyt wiele do czynienia z aniołami. Przeciętny obeznany z otaczającym go światem Desperat zapewne połączyłby podane przez dziewczynę fakty. Drobna istota o odznaczającej się urodzie, zachowująca się jak osoba dorosła - tych kilka cech wręcz implikowało natknięcie się na anioła. Mężczyzna musiał być nowy, jeżeli chodzi o znajomość gatunków humanoidalnych. A może po prostu nie przyszło mu to do głowy?
- No nie wiem, czy był pan w moim wieku. - Zakryła usta dłonią i zachichotała bezgłośnie. Mało kto mógł się pochwalić aż tyloma latami na karku i o ile jej rozmówca sam nie był aniołem pierwszej generacji lub bardzo wiekowym wymordowanym, zapewne był jednak od dziewczyny młodszy. Mogła od razu wyprowadzić go z błędu... ale tak właściwie jego zachowanie było całkiem miłe. Liselotte bywała traktowana przez niektórych jak małe dziecko, co w poważnych sytuacjach było męczące, ale nie przeszkadzało od czasu do czasu. Zresztą pewnie nie minie pięć minut, nim któreś sprostowanie uświadomi mężczyźnie ogrom jego błędu. Wystarczyło tylko poczekać na dobry moment.
Skinęła głową na propozycję wejścia do szpitala. W końcu jak by nie było, właśnie po to pokonała długą drogę z podziemi Miasta-3. Miała nadzieję, że schowane w torbie zioła, preparaty i kilka opakowań nadliczbowych lekarstw przetrwały podróż bez szwanku. Większość pozbierała ze szklarni, którą opiekował się jej serdeczny przyjaciel, trochę pozwoliła sobie przysposobić z magazynu. Wybrała to, co chwilowo bytowało u Łowców w nadmiarze - skoro mieli aż nadto, czemu mieliby się nie podzielić? W końcu Szpital Ostatniej Nadziei jako jednostka neutralna często wspomagał akurat przebywających na Desperacji rebeliantów, gdy tego potrzebowali.
Już-już chciała skorygować kwestię posiadania, a raczej nieposiadania przez siebie jakichkolwiek rodziców poza Stwórcą, jej rozmówca zdążył zmienić temat. Uśmiechnęła się jednak uprzejmie, dochodząc do wniosku, że mimo wszystko wypada nowego znajomego sprowadzić na właściwe tory myślowe.
- Dobrze, proszę prowadzić - napomknęła tylko, udając się w ślad za mężczyzną w kierunku szpitala. Dłonie zacisnęła na pasku torby, mimo woli szarpiąc go lekko raz po raz.
- Pan wybaczy, ale chyba wypada mi sprostować. - Uśmiechnęła się nieco nerwowo. - Wiem, że wyglądam młodo, ale do dziecka mi jednak daleko. Jestem aniołem i mam prawie tysiąc lat. Rodziców nie mam, powstałam bezpośrednio z ręki Boga tuż przed katastrofami w dwa tysiące dwunastym roku.
Niezręcznie. Bardzo niezręcznie, ale nie mogła nic na to poradzić, musiała wyprostować błędne pierwsze wrażenie. Bardzo nie chciała, by jej rozmówca poczuł się przez swoją pomyłkę głupio. Rozumiała przecież, że to się mogło zdarzyć każdemu.
- Tak czy inaczej chcę pomóc, jak tylko będę mogła.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Od dnia 28 lipca (piątek) daję tydzień czasu na to, aby pojawił się tutaj odpis. Po tym czasie wątek wyląduje z powrotem w archiwum, jeśli posta dalej nie będzie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Raven napisał:
Od dnia 28 lipca (piątek) daję tydzień czasu na to, aby pojawił się tutaj odpis. Po tym czasie wątek wyląduje z powrotem w archiwum, jeśli posta dalej nie będzie.

Z godnie z tym słowem wątek przenoszę z powrotem do archiwum, a przy ponownym wyciągnięciu post musi być już napisany przez usera oraz gotowy do jego wstawienia. To taka mała mobilizacja dla tych, którzy nie potrafią wyrobić się w terminie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach