Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Szczenięce oczy sprawiły, że znowu rozbrzmiał jego śmiech.
- Przypominasz mi mojego syna. – westchnął, być może kusząc się o niepotrzebną otwartość. Domena starych ludzi, tak myślał. Chociaż wyglądał jak zmęczony życiem, ponad trzydziestoletni facet, w gruncie rzeczy nie powinno ulegać wątpliwości, że chodził po ziemi dużo dłużej. Takiego doświadczenia i precyzji w działaniu nie zbierało się przez dziesięć czy dwadzieścia lat, a setki. Miał tyle wspomnień w swojej głowie, a jakoś zawsze potrafił wykrzesać odpowiednią myśl. Kesilem opiekował się od stosunkowo niedługiego czasu, jeżeli miałby porównywać go do reszty swoich wychowanków, a jednak na tyle długo, by zdążył poznać niektóre z jego lisich zagrywek. Bardzo podobnych do tych, które teraz próbował stosować na nim młodzieniec.
Niemniej poza tą niespodziewaną wzmianką, która tylko podkreślała jego dobroduszność, przywodząc na myśl najmilsze wspomnienia związane z przyszywaną rodziną… w gruncie rzeczy wyglądał na absolutnie niewzruszonego. Trzeba było być asertywnym.
- Przykro mi, ale zdążyłem się uodpornić na piękne oczy. – posłał mu trochę zaczepny uśmiech, ale szybko wrócił do statycznej, mniej poufałej miny. Może gdyby Renard miał osiem lat, Zachariel byłby w stanie pójść na ugodę. Jednak zwierzęce uroki nie robiły wielkiej roboty przy kimś, kto stawiał dobro zwierząt poniżej tego ludzkiego. Był dobry dla każdej żyjącej istoty, mając dylematy moralne przy ubiciu muchy, jednak to ludzi przykazano mu kochać i chronić. – Zjesz wszystko. Dzisiejszego dnia wrócę do domu i będę mieć jedzenia pod dostatkiem. To, które teraz ci dam będzie niczym, więc jak mógłbym okrajać je jeszcze do połowy? Nie ma mowy. Dostaniesz każdy okruch. – zarządził, zdecydowanie kończąc dyskusję.
Pokiwał zaraz głową. Miał nadzieję, że Wilczur wykaraska się do momentu spotkania z Renardem. Ostatnio coś cienko mu idzie zachowanie się przy zdrowiu, a tyle było jeszcze pracy przed całym gangiem… już nawet pomijając samych rekrutów.
- Jestem dość cierpliwy. Póki będziesz słuchał się moich poleceń – wcale ukradkiem nie nawiązywał do wcześniejszej rozmowy o jedzeniu – i wykazywał chęci, to nie będzie problemu.
Szkoda, że chłopak nie zamierzał ubiegać się o stanowisko medyka. Wszystkich w tym świecie okropnie ciągnęło do walk i potyczek… a tak niewiele było osób, które ze zwyczajnej dobroci serca chciały po prostu pomóc. Nawet inni medycy w DOGS najprawdopodobniej czują tylko potrzebę wykorzystania własnych umiejętności, aniżeli zwykłego ludzkiego celu, by nieść ulgę potrzebującym. Chociaż, może nie powinien nikogo surowo oceniać.
W końcu wyjął z torby niewielkie zawiniątko. Lniana chusta oplatała troskliwie kawałek paskudnie uschniętego chleba. Żaden rarytas, ale brało się to, co było. Poza tym nie spodziewał się spotkać dzisiaj nikogo potrzebującego, więc było wiadomym, że brał dla siebie najbardziej paskudne, przestarzałe jedzenie jakie tylko mógł znaleźć w pieskiej kuchni. Byle to lepsze zostało dla innych. Teraz trochę tego pożałował, bo cały ten chrust przypadał Renardowi. Niemniej… to zawsze było jedzenie. Bez słowa podał zawiniątko pacjentowi. Uznał, że nie musiał powtarzać dwa razy. Może chłopak sam przyzna mu rację, że nie było tego na tyle dużo, żeby się nawet godne podzielić. Trochę było mu przykro, że to wszystko czym na ten moment dysponował.
- Mam nadzieję, że faktycznie nie czujesz się tak źle. Póki co, leż póki możesz i zjedz wszystko, co ci dałem. Za jakiś czas spróbuję pomóc ci wstać i zobaczymy czy jesteś w stanie w miarę sprawnie się poruszać. – odparł, wstając od niego. Skoro miał pewność, że na ten moment zrobił wobec pacjenta wszystko, co tylko był w stanie, musiał zabrać się w końcu za pranie, jakkolwiek przerażająco nie brzmiałyby ostrzeżenia chłopaka.
- Od dwóch tygodni do miesiąca? Zależy. Może już po tygodniu będzie czuł się zdecydowanie lepiej, ale ja bym stawiał na dwa tygodnie ciągłego oszczędzania się. Byleby nie pogorszyć sobie stanu jeszcze bardziej. – odparł, wyjmując z plecaka cały tabun ubrań, który udało mu się zabrać ze sobą. Zrobił z niej pokaźną kupkę, następnie uklęknął na kolanach i przysunął do siebie odłożoną wcześniej na bok miskę. Cały czas znajdował się może metr, dwa od młodzieńca, byleby wciąż mieć go na oku. Później stała się magia. Bez większych rewelacji na twarzy machnął dłonią, a naczynie niemal od razu wypełniło się wodą.
- Praniem, sprzątaniem, szyciem… - wymienił, zaczynając moczyć i pocierać o siebie poszczególne ubrania, byleby zedrzeć z nich błoto i zaschnięta krew. - … wszystkim co przynosi jakąś korzyść dla grupy. Jeżeli chodzi ci o hobby, raczej nie mam na podobne rzeczy czasu. – ani nastawienia. Wierzył, że jest wyłącznie narzędziem. Po co narzędzie miałoby mieć jakieś podniosłe zainteresowania, których nie mógłby wykorzystać w celu pomocy innym? – Renardzie, naprawdę nie masz żadnej rodziny lub pana u którego byś służył? Żyjesz całkowicie sam?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przechylił głowę lekko na bok w wyraźnym zaciekawieniu. A więc jego dobroczyńca miał dzieci? W sumie nic dziwnego. Ktoś tak miły zapewne lubił młodszych i opiekę nad nimi. Może nawet należał do grona tych osób, które nawet dorosłemu mężczyźnie lub kobiecie powiedzą, że "zawsze będą jego malutkim, słodziutkim szczeniaczkiem" czy innym zwierzątkiem. Albo jajkiem... Z wyrazem głębokiego zamyślenia przyglądał się licu Bernardyna, chcąc sprawdzić, czy wyglądał na taką mamę kaczkę. Śmiech, sposób bycia, łagodne rozciągnięcie usta. Tak, zdecydowanie taki był.
Nie należy oceniać książki po okładce.
Dzika intuicja podpowiada ci, że jest niebezpiecznym mordercą?
Krótkie prychnięcie zdecydowanie wynagrodziło brak odpowiedzi.
- Jaki on jest? Poza tym, że najwyraźniej też zna tę dotąd niezawodną sztuczkę.
Zaraz jednak wydął policzki, bo niestety — nie udało się. Przegrał tę "walkę" i musiał zjeść sam. Ogon szurnął w niezadowoleniu, wznosząc odrobinę nad ziemię drobniutki tuman kurzu.
- Obiecaj chociaż, że jak wrócisz, to sam coś zjesz. I niech wszelkie bóstwa chronią cię przed moim gniewem, jeśli tego nie robisz! - skoro będzie miał wszystkiego pod dostatkiem, to chyba nie powinno mu sprawić problemu spełnienie "prośby" przed chwilą uratowanego Wymordowanego. Uniósł dłoń, pocierając jej wierzchem policzek. Zmęczenie wciąż nie dawało mu spokoju, a utrata krwi jedynie potęgowała uczucie senności. Stąd drobne ziewnięcie, które jednak zginęło w materiale płaszcza, za którym zostało skryte.
- Jestem grzeczny. W kwestiach jedzenia po prostu... nie lubię, gdy ktoś marnuje je na mnie. Wcześniej nie natknąłem się na nikogo tak dobrego, jak ty, a jak widzisz wciąż mam się dobrze. Niemniej w porządku, zjem - coś z tyłu czaszki nieprzyjemnie zachrzęściło, gdy przyjmował zawinięty kawałek chleba.
Grzeczny? Coś ci się nie pomyliło, chłopcze?
Przecież taki jestem.
Co więc zrobisz, gdy przyjdzie mu trafić na moje towarzystwo?
Tym razem nie odpowiedział. Mimowolnie nieco mocniej ścisnął w dłoniach kawałek suchego chleba, nie chcąc, by w ogóle doszło do podobnej sytuacji. Na samo jedzenie nie rzucił się jak typowo wygłodniałe zwierzę, które jak najszybciej chce wypełnić pusty żołądek. Pakunek przyjął jak porcelanową filiżankę. Jadł powoli, jednak nie w ślimaczym tempie a normalnym. Przywykł do gorszych posiłków, więc obecny wcale nie prezentował się tak źle, jak Bernardynowi mogło się wydawać.
- Dotarłem do tego miejsca bez opatrunku. Z nim też dam radę się ruszyć - zapewnił, pozwalając łagodnemu uśmiechowi rozciągnąć usta. Przy okazji usiadł po turecku, sprawdzając, czy w takiej pozycji niczego nie naciągnie. I przy delikatnym pochyleniu ciała w przód było całkiem wygodnie. Kontynuował więc posiłek, obserwując poczynania medyka. Pokiwał krótką głową na wiadomość dotyczącą ran. Około dwóch tygodni. Zdecydowanie za długo. Niemniej zdawał sobie sprawę, że procesu zrastania raczej nie przyspieszy. Znów przekrzywił głowę, niczym zaciekawione szczenię, gdy miska wypełniła się wodą. Nie był do końca pewien, czy to aby na pewno nie skutki utraty zbyt dużej ilości krwi. - To było niesamowite. Co jeszcze potrafisz? - z błyskiem w oku zerknął na upiększone blizną lico. Mimo iż sam posiadał jakieś zdolności, to wciąż zadziwiały go te należące do jednostek dookoła. Każdy miał coś innego i równie świetnego. Skończywszy posiłek, złożył chustkę w staranną i schludną kostkę, kładąc ją na plecaku, coby się nie zabrudziła.
- To trochę niezdrowe. Powinieneś przeznaczyć choć trochę czasu na własne przyjemności. I nawet mi nie mów, że opieka sprawia ci radość, bo takie rzeczy się nie liczą - pokręcił łbem. - Czytanie, rysowanie, czy cokolwiek pozwalającego na odpoczynek, relaks. Znajdź coś takiego, bo się wykończysz - dzieciak dający reprymendy, świat oszalał. Niemniej wcale nie czuł się z tym źle. Skoro już jego rugano za to, że nie chciał jeść, to czemu miałby się nie odwdzięczyć?
- Pana? No nie żartuj, proszę. Służba u kogokolwiek godziłaby w jego dumę - odchrząknął. - Znaczy moją. Nie dam się zdominować do roli "podaj, posprzątaj" - skrzyżował ręce na piersi, prostując postawę na te kilka sekund. Co jednak poskutkowało lekkim szarpiącym bólem i zmusiło go do ponownego przygarbienia.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

W zasadzie, to należał.
Co prawda nigdy nie sprowadzał żadnej ze swoich pociech do roli jajka, czy innego zwierzątka, którego jedyną zaletą była urocza mordka i śmieszne, entuzjastyczne kwikanie (chociaż akurat Kesil zaskoczył go zdecydowanie najszerszą gamą wydawanych odgłosów). Jednak nie można mu było odmówić nadopiekuńczości i widzenia w starych koniach małych dzieci. Co prawda ten „syn”, o którym wspomniał nie wychowywał się pod skrzydłem Zachariela od maleńkości, jak inni, a jednak potrafił zobaczyć w nim więcej dziecka, niż w przypadku pierwszego chłopca, którego wziął pod opiekę. Nawet wzięło go na krótkie rozmyślania odnośnie różnicy w charakterach jego wychowanków. Czy byliby w stanie się dogadać?
Najpewniej nie.
„Jaki on jest?”
- Duży. – może nie to powinno mu przyjść na myśl, jako pierwsze. – Dwa metry czystego entuzjazmu, że tak powiem. – dość niechętnie brał się do opisu Kesila, zgrabnie wymijając fakt, że był to przede wszystkim chłopak całkiem nietypowy. Na pewno niegłupi, choć często zbyt swawolny, w uznaniu Ourella. Większość czasu przebywał pod postacią zwierzęcia, więc ciężko było wykrzesać z niego człowieczeństwo, które tak miłował sobie anioł. Niemniej próbował. Kwestie tego, że posiadał podwojoną liczbę górnych kończyn, lisi ogon z tendencją do odpadania i ponownego odrastania oraz dziwne natręctwo kopania nor… no, przemilczał. – Myślę, że byście się dogadali. To bardzo miły chłopak.
Groźby Renarda wydały mu się bardziej urocze, niż złowrogie, choć nie dał tego po sobie poznać. Pokiwał ze zrozumieniem głową, pokazując, że przyjął do wiadomości zawarty przez nich układ. Co prawda nie planował urządzać sobie dziś uczty, ale nikt nie powiedział, że miał się od razu przejadać. Dwa, trzy kęsy. Może jakaś miska zupy… a nuż wpadnie ktoś, z kim będzie mógł się podzielić.
- Niech i tak będzie. – przytaknął, nie przerywając swoich obowiązków.
Sprawne oko wychwyciło zmęczenie wymordowanego. Była to obrzydliwie oczywista rzecz, że chłopak czuł się zmęczony po utracie dość sporej ilości krwi. Najpewniej każdy po podobnych wrażeniach chciałby czym prędzej pożegnać się ze świadomością i polecieć do magicznej krainy snów. Odpoczynek był nawet zalecany.
- Jeżeli chcesz iść spać, to zrób to. – odparł, dłużej na niego nie patrząc. Wzrok niezmiennie spoczywał na pranych ubraniach, aczkolwiek podzielność uwagi zadecydowała o stosownej wadze i zainteresowaniu wypowiedzianych słów. – Godzinę lub dwie najpewniej mi zejdzie, więc mogę cię popilnować. – siłą rzeczy stał na straży, nie potrafiąc sobie wyobrazić, ażeby jego pacjent przystępował do ewentualnej walki. Nawet jeżeli jakieś dzikie zwierzę się na nich napatoczy, Zachariel zamierzał pokonać je bez udziału rannego, jakiekolwiek byłoby jego zdanie.
„Z nim też dam radę się ruszyć”
Trochę się skrzywił. W normalnych okolicznościach kazałby mu się nie ruszać przez następne dwa dni, choć przeczuwał, że było to po prostu niemożliwe.
- Pewnie nie będzie innego wyjścia. Postaraj się jednak uważać, jeżeli szwy pękną, sytuacja może zrobić się naprawdę nieciekawa. – przestrzegł, wypatrując go kątem oka, gdy zmieniał pozycję. Przez chwilę mogłoby się wydawać, że rzuci się do sprzeciwów i każe mu zastygnąć czym prędzej w bezruchu i odpoczywać, ale szybko wrócił do własnego zajęcia. Najwyraźniej sam ocenił szkodliwość wykonanego ruchu na zadowalająco niską.
- Niesamowite? – powtórzył z uprzejmym zdziwieniem. Cóż, wykorzystywał tę moc na tyle często i gęsto, że przestawał widzieć w niej cokolwiek nadzwyczajnego. Sądził, że większość ludzi na Desperacji posiadała jakieś nadprzyrodzone talenty. – Uważam, że to nic wielkiego. Ogółem jestem dość nieciekawą osobą, więc pewnie niczym innym nie uda mi się ciebie zaskoczyć. Mogę natomiast dać ci coś do picia, jeżeli chcesz. Wystarczy słowo. – zaproponował, uprzednio skromnie zaprzeczając, jakoby posiadał jakikolwiek dar. Co prawda potrafił jeszcze jedną dość przydatną rzecz, ale na chwilę obecną nie chciał marnować energii bez wyraźnej potrzeby. Co innego w kwestii kolejnej materializacji wody. Jeżeli Renarda nękało pragnienie, już kierował ku niemu osobne, małe kropelki wody, które łatwo byłoby spić.
- Doceniam twoją troskę, ale żyję w ten sposób za długo, żeby teraz odnajdywać sobie nową pasję. – praca była jego życiem. Na co zdałoby się jego marnowanie czasu na jakieś rysunki? – Co prawda zdarza mi się czytać w wolnej chwili, ale nie mam dostępu do dużej ilości lektur. Poza tym nigdy nie narzekałem na brak zajęcia. Pracy jest dużo, czasami po prostu nie na wszystko ma się czas, Renardzie. – brzmiał przerażająco staro, choć ta mądrość w istocie wypływała z długoletniego życia. Zazwyczaj obierał rolę tego odpowiedzialnego, a zabawa nigdy go nawet nie kusiła. Wszak nigdy nie był dzieckiem, nastolatkiem… od zawsze sensem jego istnienia było wykonywanie obowiązków, więc nikogo nawet nie winił, że nie posiadał za wiele czasu, by przekartkować jakąś książkę. Nie był już młody i wiedział, że najlepsze owoce zbierało się poprzez ciężką pracę i poświęcenie. – A ty czytujesz książki? O ile oczywiście potrafisz czytać. – absolutnie nie kpił sobie z rozmówcy. Pytanie wypłynęło nadzwyczaj naturalnie. Znał zbyt wielu analfabetów, żeby tego go nie zadać.
„Służba u kogokolwiek godziłaby w jego dumę”
Nie zwrócił większej uwagi na przejęzyczenie wymordowanego, początkowo uznając, że omyłkowym „nim” miał być ów pan, co wychodziło nawet zabawnie. Uśmiechnął się życzliwie, nie komentując jednak postawy chłopaka, która była dość oczywista. Większość osób, z którymi się spotykał miała podobne zdanie, więc na nic było drążenie tematu. On sam jednak czuł się sługą bożym i nie miał z tym większych problemów… a nawet czuł jeszcze większą dumę, niż jakby nie miał Kreatora w sercu.
- Chciałem się tylko upewnić czy nie byłoby w twoim otoczeniu osoby, która mogłaby się tobą zaopiekować, gdy już się rozstaniemy. Po maksymalnie dwóch tygodniach ktoś będzie musiał zdjąć ci szwy, Renardzie, bo inaczej wrosną w skórę i skończy się na kolejnym problemie. Nie wiem w jakim stanie jest desperacki szpital i czy znajdzie się tam kompetentna osoba... nie znasz innych medyków?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

"Duży"
Zbyt wiele mu to nie mówiło, dlatego też brwi ściągnęły się lekko ku sobie. Właściwie w pierwszej chwili do wyobraźni napłynął obraz mężczyzny wielkości przeciętnego wieżowca. Zaraz jednak wzrost został sprostowany, na co źrenice Wymordowanego nieco przybrały na rozmiarze.
- Dwa metry? To sporo - choć dla niego większość osób dookoła był sporawa. Sam nie był jakimś szczególnym kurduplem, ot drobny kompleks. Z westchnieniem zaczesał opadające na oczy kosmyki w tył, choć to i tak nie zatrzymało ich na długo w jednym miejscu.
Nie szukamy kolegów.
Mów za siebie, Rhett.
Z zadowoleniem odnotował kiwanie głową. Idealnie, cel osiągnięty. Przynajmniej nie musiał się już martwić, że Bernardyn będzie chodził resztę dnia głodny. Pomoc pomocą, ale o siebie też musiał dbać.
A myślisz, że kto chciałby się zadawać z irytującym dzieciakiem?
Pozostawił towarzysza bez odpowiedzi, przez naprawdę krótką chwilę zastanawiając się, czy aby na pewno nie miał racji. Myśli zostały jednak szybko wyrzucone, bo Opętany nigdy nie był typem, który obrażał się za podobne rzeczy.
- Przez ciebie czuję się jak szczeniak - parsknął z wyraźnym rozbawieniem, przymykając dwukolorowe ślepia.
Co nie mija się z prawdą.
Skoro ja jestem szczeniakiem, to kim ty jesteś?
Nie uzyskał odpowiedzi i właściwie nie był pewien, czy aby na pewno chciał ją znać. Istnienie Rhetta od dawna było zagadką. Miał świadomość, że od zawsze dzielili to ciało, ale jego "współlokator" zaznaczył swoją obecność dopiero po czasie.
- Istnieje szansa, że przysnę oglądając proces czyszczenia ubrań, więc nie mówię nie - skupił nawet spojrzenie na pocieranym o siebie materiale, obserwując, jak woda powoli nabiera ciemniejszego od brudu koloru. Sama obecność tej cieczy na piaszczystym odludziu była zadziwiająca.
- Będę uważać! - zasalutował, nawet lekko wypinając pierś. Szybko jednak wrócił do poprzedniej pozycji, bo raz, że wykonywanie zbyt dużej ilości ruchów mogło zaszkodzić, a dwa, że nie chciał psuć pracy Bernardyna.
Kłamca.
Kolejne drgnięcie, gdy zasłyszane słowo sprawiało wrażenie, jakby ktoś stał obok i szeptał je wprost do lisiego ucho. Pochylił je lekko w dół, chcąc odciąć się od dźwięku. Tym razem nie miał pojęcia, o co mogło chodzić Rhettowi. Przecież w niczym nie skłamał.
- Nie, nie trzeba. Nie sądzę natomiast, byś był nieciekawą osobą. Jak na razie zaskoczyłeś mnie dobrocią i umiejętnościami. Nieźle ci idzie to zaskakiwanie - Uniósł spojrzenie na Ourella, uśmiechając się doń szeroko. Nie był spragniony, toteż na samym początku podziękował. Poprawił też nieco ułożenie, mocniej opatulając ciało płaszczem. Mimo tej cienkiej "ściany" oddzielającej zabandażowany brzuch od cudzego wzroku, wciąż czuł się nieco niekomfortowo.
- Dobrze powiedziane, "czasami" - mruknął, wyłapując słowo z ostatniego zdania wypowiadanego przez medyka. - Może po prostu tak bardzo przywykłeś do pracy, że podświadomie nawet nie chcesz zajmować się niczym innym? Pracoholizm wcale nie brzmi tak głupio, hm - był zdecydowanie młodszy od Ourella, choćby z samego wyglądu. Zbyt dużego bagażu doświadczeń również nie posiadał. Potrafił jednak w miarę logicznie myśleć i łapać za słowa. Czasami.
Kłamca, kłamca.
Prześmiewczy ton dzieciaków z podwórka znów rozbrzmiał przy uchu, zmuszając je do mocniejszego wciśnięcia w czaszkę. Dopiero wtedy rozwarł powieki, spoglądając na końcówkę płaszcza leżącą na ziemi.
- Potrafię czytać, pisać też. Problem w tym, że nie ma sposobności, by oddać się lekturze. A własnych książek jak na razie też nie posiadam - choć niezaprzeczalnie chciał zostać właścicielem przynajmniej kilku tomiszczy. Pytanie w żadnym stopniu go nie obrażało. Po Desperacji sporo chodziło osobników nieposiadających podstawowych umiejętności pisania i czytania. Lub jednego z dwóch.
Kłamca, kłamca, kłamca, kłamca.
Rozbrzmiało znów, tym razem wypowiadane melodyjnym tonem, jak dziecięca piosenka. Jedynie głos nie pasował do obrazu wesołego kilkulatka.
- Rzeczywiście brzmi to nieco kłopotliwie. Może powiedziałbyś mi jak je zdjąć? Myślę, że jakoś bym sobie z tym poradził. Co najwyżej trochę poboli.
KŁAMCA.
Skrzywił się wyraźnie, potrząsając lekko opuszczoną głową na boki. Uniósł rękę, by przyłożyć chłodne opuszki do skroni i ją rozmasować. Niestety w żadnym stopniu to nie pomogło, pozostawiając go z nieprzyjemnym pulsowaniem. Westchnął ciężko, rozluźniając rysy twarzy.
Spokojnie.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Dwa metry? To sporo.”
Pokiwał z uśmiechem głową, jednak nie dopowiedział już nic więcej. Chociaż nie sprawiał wrażenia osoby szczególnie zamkniętej w sobie, wolał nie wysnuwać całej historii swojego życia, komuś, kogo spotkał około trzydziestu minut temu. Może nie z powodu braku zaufania, a zwykłej stosowności. Osoby, które przebywały w jego towarzystwie dziesiątki lat często wiedziały o nim jeszcze mniej, niż Renard zdążył wydedukować w danej chwili. Nigdy nie był skory, żeby się specjalnie rozwodzić nad własnymi wspomnieniami, wiedząc, że w życiu są istotniejsze sprawy do załatwienia. Niemniej nie mógł sobie odmówić tej krótkiej wzmianki o przybranym potomstwie. Miał do nich ogromną słabość.
Przez niego czuł się jak szczeniak?
- Och? - natychmiast zwrócił ku niego zaskoczone spojrzenie i choć usłyszał wyraźne rozbawienie w głosie rozmówcy, nie potrafił powstrzymać przepraszającej nuty, która tliła się w błękitnych oczach. Czyżby za daleko się posunął i tym samym przez przypadek spowodował u towarzysza jakiś zalążek dyskomfortu?
Za to szybko zmienił wyraz twarzy, gdy wprawne oko dostrzegło zamaszysty salut chłopaka. Ściągnął brwi w niemym upomnieniu, przypominając mu o spokojniejszych ruchach. Co prawda nie łudził się, że Renard pozostanie ostrożny przez choćby godzinę od ich rozstania. Znał zbyt wielu młodych ludzi, zbyt wielu Desperatów i idealistów pchanych pokładami energii i własnymi przekonaniami, by nie uważać ich za spokojne i ciche stworzenia. Pewnie Renard prędzej czy później dopuści się biegu, gwałtownego pochylenia się czy skrętu całego tułowia, choćby miał okupywać to bólem. Było to nawet konieczne w warunkach, w jakich chłopak musiał się poruszać. Niemniej oczekiwał, że przynajmniej w obecności Bernardyna, opętany zachowa chociaż szczątki pozorów.
Następnie skupił się na praniu. Wyżynał z wody wyczyszczone ubrania, by następnie układać je po kolei na stojącym nieopodal głazie. Dzień był bardziej ciepły, niż zimny, a słońce nieśmiało wychylało się spomiędzy chmur, choć i tak nie łudził się, że wszystko zdąży idealnie wyschnąć do końca dnia, to przynajmniej zedrze ze wszystkich spodni błoto, z podkoszulków krew… wymieniał brudną, brązowo-czerwoną ciecz jeszcze kilka razy, następnie napełniając nią miskę tym samym sposobem.
- Cóż, skoro tak mówisz. – odparł ze skromnością, wzruszywszy delikatnie ramionami. Osobiście dalej uważał, że nie był zbyt ciekawy. Zdecydowanie bardziej interesujący byli zwykli ludzie, którzy posiadali bardzo złożony charakter od niego, większe, wymyślniejsze cele i zestaw priorytetów, o którym on nigdy by nawet nie pomyślał. – Być może, gdy spotkamy się w DOGS, nauczę Cię wszystkiego co wiem i te rzeczy więcej nie będą dla ciebie zaskoczeniem.
Uśmiechnął się łagodnie na przytyk do użytego słowa.
- Może i jestem pracoholikiem. – podjął temat - Wydaję mi się, że w mojej profesji pracoholizm nie jest niczym rzadkim. – odparł. Odniósł się nie tylko do oczywistego lekarskiego stanowiska, jaki okupował niezmiennie od kilkuset lat, ale i funkcji stróża, której oficjalnie podejmował się w młodszych latach, obecnie opiekując się zbyt dużą ilością osób, by wstrzeliwać się w kanon standardowego osobnika na tej pozycji. – Co nie zmienia faktu, że dzieje się zbyt dużo rzeczy, żebym miał czas na książki. Przyjdź kiedyś do mojej lecznicy, a przekonasz się na własnej skórze. – zachęcił, rzucając mu odrobinę zaczepne spojrzenie, jakby miało to być jakimś wyzwaniem. Szybko jednak wrócił do neutralnego wyrazu, z powrotem wpatrując się w prane szmaty.
W kwestii oddawania się lekturom, kiwnął jedynie głową. Choć przed momentem straszył Renarda brakiem wolnego czasu podczas dodatkowych praktyk w lecznicy, najprawdopodobniej i tak będzie odwalał za niego całą brudną robotę, byleby się broń boże nie zmęczył. O ile było mu wiadomo w Psiarni wiele osób dysponowało jakimś mniejszym lub większym zasobem książek, więc może – o ile Renard faktycznie ubiegał się o stanowisko Psa – kiedyś poprosi kogoś o pożyczenie i przekaże je młodzieńcowi.
„Myślę, że jakoś bym sobie z tym poradził.”
Spojrzał na niego z wyraźnym przestrachem w oczach.
- Absolutnie. – odmówił niemal natychmiast od zapadnięcia propozycji. – Nie będziesz mi tam grzebać. – pogroził mu palcem, wyjmując na chwilę rękę z wody. Spadające z dłoni krople przez przypadek pomoczyły mu spodnie na kolanie. – Szczerze mówiąc, myślałem nad ponownym spotkaniem, specjalnie na zdjęcie szwów. Umówilibyśmy się w tym samym miejscu za – dajmy na to – dwanaście nocy i zdjąłby ci je, bez niepotrzebnego stresu, że wda się zakażenie lub na nowo rozerwą się tkanki.
Mówił rzeczowo i stanowczo. Wyraz twarzy szybko jednak złagodniał i przejął się troską, gdy zauważył wyraźne skrzywienie młodzieńca.
- Co się stało? Rozbolała cię głowa? – wstał i podszedł do niego, strzepując ręce z wody. Ta posłusznie osunęła się z jego palców i legła na glebę, pozostawiając po sobie suchą skórę. Przyłożył dłoń do czoła chłopaka. – Może jednak się przeziębiłeś?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Temat potomka Bernardyna uznał już za zamknięty. Nie było sensu pytać o nic więcej, skoro sam Ourell nie pociągnął tematu. Być może Opętany nieco przesadził z ciekawską naturą i spytał o zbyt wiele.
Nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy wtykasz nos w nie swoje sprawy.
Nie odpowiedział, mając świadomość, że być może te słowa wcale tak bardzo nie mijają się z prawdą. Był w gruncie rzeczy młody, a masa wyrzucanych z ust pytań wcale nie wynikała z negatywnej strony ciekawości. Pytał, bo chciał mieć choć znikome pojęcie o rozmówcy, by jakoś pociągnąć konwersację. Osobiście nie uważał, by było to coś złego. CO jednak nie wykluczało drobnej przesady w aktualnym przypadku.
"Och?"
- Oczywiście to nic złego. Po prostu sprawiasz wrażenia... człowieka z masą doświadczenia. Jesteś jak taki stary dobry ojciec, który służy radą w każdej dziedzinie - pstryknął palcami, odnalazłszy odpowiednie określenie. - Jeśli cię obrażam, to wybacz ten nietakt. Niemniej nie taki był zamiar, czasami szybciej mówię niż myślę - z drobnym zakłopotaniem przesunął dłonią po karku. Dość szybko jednak powrócił do zgiętej pozycji, nie chcąc już nadwyrężać ani szwów, ani cierpliwości medyka. Jasne, że był młody i posiadał nieskończone pokłady energii. Mógł jednak choć przez chwilę usiedzieć w miejscu, słuchając dobrej rady drugiej osoby.
Zahaczywszy łokciem o kolano, wsparł policzek na dłoni. Znów przymknął ślepia, na krótką chwilę ulegając zmęczeniu. Nawet nie wiedział, kiedy udało mu się odlecieć, choć kilkuminutowa drzemka zdecydowanie nie należała do przyjemnych. Nie w takich warunkach i w takiej pozycji.
Nie śpij. Nie chcesz nas chyba zabić?
Wielka lisia morda, która zamajaczyła przed oczami, skutecznie zmyła sen z powiek, rozwierając mu na powrót oczy. Zamrugał kilkakrotnie, z wyrazem zdezorientowania sunąc spojrzeniem dookoła. Wciąż był w tym samym miejscu. Przetarł policzek wierzchem dłoni, skupiając uwagę na Bernardynie.
- Być może. Na razie jednak są zaskoczeniem, więc przyjmij komplement - uważając, by płaszcz nie zsunął się z ramion, wyciągnął ręce przed siebie, by nieco naciągnąć zastałe mięśnie.
- Rzadkim może i nie, ale z pewnością destrukcyjnym. Dojdzie do tego, że nawet potwora spod łóżka nie będziesz miał siły przepędzić - pokiwał poważnie głową, będąc stuprocentowo pewnym swych słów. Westchnął zaraz, unosząc spojrzenie na Bernardyna, gdy drobny przebłysk zawitał w czerwonej tęczówce.
Nie wyrywaj się.
- Wierzę na słowo, że dużo się tam dzieje. Co nie zmienia faktu, że z chęcią przyjdę. Może nawet uda mi się w czymś pomóc - szeroki uśmiech rozświetlił lico Wymordowanego, towarzysząc szurnięciu ogona. Był podekscytowany, nawet jeśli od dołączenia do Psów dzieliła go jeszcze spora przeprawa.
Wpierw musiałbyś być użyteczny.
Nieprzyjemne syknięcie buchnęło zgrzytem dookoła niego, drażniąc wrażliwe uszy.
Żadną książką by nie pogardził. Lubił czytać i nie ograniczał się co do gatunków. I zapewne dali mu do przeczytania instrukcję obsługi najnowszej pralki, której i tak nikt nigdy nie miał dostać w łapska, to zapewne i tak by ją przeczytał. Z braku laku...
"Nie będziesz mi tam grzebać."
Zaskoczenie odmalowało się na twarzy Opętanego, gdy słuchał kolejnych słów. Nie spodziewał się podobnej reakcji, licząc raczej na spokojne i dokładne poinstruowanie odnośnie ściągnięcia szwów.
- Dwanaście nocy - mruknął pod nosem, zapisując te informacją gdzieś w pamięci. - Niech będzie. Choć mimo wszystko wolałbym cię nie kłopotać. Podejrzewam jednak, że w tej sprawie cię nie przegadam, hm? - kilkadziesiąt minut wystarczyło, by wysunąć kilka wniosków co do drugiej osoby. I tyczyło się to zapewne obu stron. Medyk odznaczał się sporą troską i chęcią pomocy, więc nic dziwnego, gdyby lekko zirytowała go próba samodzielnego ściągnięcia szwów. I zapewne popsucia czegoś.
Jak zwykle.
Drgnął lekko, gdy dłoń wylądowała na jego czole.
- Nie, nie, wszystko w porządku. To po prostu sporo wrażeń jak na jeden dzień.
Kłamca.
O co ci znowu chodzi?
Nic.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Jesteś jak taki stary dobry ojciec (…)”
Uśmiechnął się promiennie, z trudem utrzymując wyrywający się z gardła chichot. Zawsze uważał się za osobę, która teraz przytoczył mu wymordowany, niemniej zabawnie było usłyszeć podobne słowa z czyichś ust. Choć posiadał przyszywane potomstwo i kilkoro innych młodych ludzi, którym starał się przekazywać wiedzę, niczym prawdziwy ojciec i mentor, rzadko zdarzało się, by ktoś nazywał go nim wprost. Większość ludzi nie jest zbyt otwarta, a Ourell nie zamierzał mieć do kogokolwiek o to żal. Takie realia.
- Myślę, że bliżej temu do komplementu, niż obrazy, więc powinienem nawet podziękować na takie słowa, Renardzie. – odparł wciąż z cieniem serdecznego uśmiechu, nie przerywając pocierania o siebie zabrudzonych, mokrych ubrań.
Przez przyjemnie ciągnącą się chwilę, panowało milczenie cyklicznie przerywane przez wesoły plusk w prowizorycznym wiadrze. Zachariel skupił się na praniu, co jakiś czas kątem oka spoglądając na przysypiającego pod głazem opętanego. Nie był również na tyle nierozważny, by co jakiś czas nie przeczesywać wzrokiem okolicy w poszukiwaniu jakichkolwiek niepokojących odstępstw od pustego krajobrazu; poruszających się w oddali punktów, czegoś nieokiełznanego na niebie… Okolica prezentowała się zaskakująco przyjemnie. Nawet słońce w pewnym momencie wyszło spod chmurki. Schowało się po niespełna minucie, ale przez jakiś czas panowała zadowalająco wiosenna atmosfera.
Gdy Ourell’a powoli zaczynało ogarniać przeczucie, że zbliża się do końca, Renard postanowił się zbudzić i kontynuować rozmowę.
- Potwora spod łóżka? – znowu chłopak wydał mu się niewyobrażalnie uroczy ze swoim dziecinnym podejściem do życia. Nie mógł powstrzymać delikatnego uśmiechu, choć starał się go ukryć, niby to skupiając się na dokładnym rozłożeniu dopiero co wyrżniętej z wody koszuli. – Myślę, że na gałgana tego typu zawsze będę w stanie wykrzesać z siebie odrobinę energii… jakkolwiek groźny by nie był.
No tak, bo zajrzenie pod dziecięce łóżko wymaga niewyobrażalnie dużych pokładów sił… być może cierpliwości, ale wobec najmłodszych miał jej nieograniczone zasoby. Gorzej z tymi większymi, którzy co rusz szamotali się i nadwyrężali opatrzone miejsca, mimo jego uprzejmych upomnień. Minę miał podobną do tej, którzy robią rodzice, gdy machają ostrzegawczo palcem.
Czy go nie przegada?
- Nie.
Odpowiedź była aż zbyt prosta.
- Wolałbym, aby zrobił to ktoś, kto ma w tym już doświadczenie. Nie mówię, że muszę to być koniecznie ja… ale wówczas będę najspokojniejszy. – mówił skromnym, zatroskanym tonem, co z miejsca wykluczało jakikolwiek pierwiastek przechwałek, który mógłby się wkraść do wypowiedzi osoby, która nie byłaby zaprogramowanym na pomaganie aniołem. Znał swoje możliwości i wolał samodzielnie doprowadzić swoje sprawunki do końca. – Dwanaście nocy od dzisiaj, a będę czekać w tym miejscu od samego świtu. Kto wie… może ponownie zabiorę się za pranie. To już powoli kończę… zostało pięć sztuk. – mówił jeszcze przez chwilę, choć może prędzej do siebie, niż pacjenta. Choć mogło wydawać się to niepotrzebnym gadaniem, subtelnie dawał młodzieńcowi do zrozumienia, że przybliża się ich czas pożegnania.
„Nie, nie, wszystko w porządku.”
- Jesteś tego absolutnie pewien? Nie boli cię głowa? – zasypał go jeszcze jednym potokiem absolutnie bezużytecznych, standardowych pytań, aż w końcu odlepił rękę od jego czoła z wyraźnym zaniepokojeniem wpatrując mu się wprost w ślepia. Chciał wyłapać jakiekolwiek kłamstwo. – Mam nadzieję, że niczego przede mną nie ukrywasz. Powinieneś natychmiast pójść odpocząć w jakimś bezpiecznym miejscu. Przespać się i nabrać sił… żałuję, że nie miałem przy sobie więcej jedzenia, może szybciej nabrałbyś energii. Na pewno nie chcesz się czegoś napić?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Ow... jeśli poczułeś się urażony, to przepraszam. Nie miałem na myśli niczego złego.
NIE PRZEPRASZAJ.
Ciężki warkot huknął w niego z siłą worka cementu, gdy wbijał plecy w chropowatą powierzchnię głazu. Co jednak mogło zostać odebrane jako zawstydzenie poprzednim faux-pas i chęcią schowania się przed złością rozmówcy. Potrząsnął głową, zaraz lekko się prostują. Rany na brzuchu zaczynały coraz bardziej boleć. Pozwolił więc sobie na położenie dłoni na bandażach i lekkie przesunięcie po nich. Wszystko za zasłoną płaszcza, toteż nie musiał się obawiać karcącego spojrzenia lub przemowy ze strony Ourella. No, chyba że ten dostrzegłby to drobne poruszenie ręki pod materiałem i uznał za zbyt podejrzane, by to zignorować.
"Potwora spod łóżka?"
Zwrócił twarz na oszpecone lico, przyglądając się mu przez dłuższą chwilę.
- No nie byłbym taki pewien. Jeśli zaniedbasz podstawowe potrzeby i nie zdobędziesz odpowiedniej ilości sił każdego dnia, to nawet ten, jak to ująłeś, gałgan cię dopadnie. Poza tym, na twoim miejscu nie lekceważyłbym jego siły. Mieszka pod łóżkiem, więc pewnie sam nabiera sił z ciemności. Nie zdziwiłbym się, gdyby był w stanie wyrzucić całą szafę przez okno - skrzyżował ręce na piersi, będąc stuprocentowo pewnym własnych racji. Przecież nie opowiadał o żadnych bzdurach, wszytko to realne fakty.
W Mikołaja też wierzysz?
Fuknął niezadowolony, czując się, jakby go lekceważono. I to nie tylko przez Rhetta. Poprawił też nieco ułożenie ciała, rozglądając się za wcześniej podarowaną bluzą. Już na początku sprawiła wrażenie wyjątkowo ciepłej, więc nic dziwnego, że gdy już obie o niej przypomniał, to postanowił czym prędzej założyć. Był ciepłolubny. Mógł się przylepić do niemal wszystkiego, co wykazywało się nieco wyższą temperaturą. Dlatego w lisiej postaci nie zabrakło grubej i puchatej sierści.
- Nie ma sprawy. Jeśli dzięki temu będziesz spokojny, to zjawię się tu o odpowiedniej porze. I obiecuję, że do tego czasu będę uważać, by nic się nie popsuło - dłoń w końcu opadła na bluzę a ogon automatycznie majtnął w zadowoleniu. - Mógłbyś... odwrócić się na chwilę? - szczeniacka prośba rozbłysła w dwukolorowych ślepiach, gdy po raz kolejny unosił spojrzenie, tym razem na tęczówki Bernardyna. Dopiero po chwili zsunął płaszcz z ramion, by wybitnie ostrożnymi ruchami założyć ubranie przez głowę. Ostatecznie nie wyszło to aż tak dobrze, jak chciał, choć obyło się bez większych szkód. Jedynie rany znów nadszarpnięto rozciąganiem, co zaowocowało w kłujący impuls bólu. Poprawił materiał, wygładzając go na ramionach.
- Jeśli znów padnie na pranie, to pozwolisz sobie pomóc. I nie przyjmuję odmowy, bo wtedy nie dość, że potwór spod łóżka nie da ci spać, to jeszcze ten z szafy podkradnie ubrania. To poważna sprawa - schwycił płaszcz w dłonie, by starannie złożyć go w kostkę. Wyszła całkiem schludna, więc mógł ze spokojem ułożyć ją obok wcześniejszej chustki, na plecaku. Nie chciał niczego zabrudzić.
Rozejrzał się wtedy dookoła jakby w poszukiwaniu czegoś. Koniec końców zmarszczył tylko nos, wspierając dłonie między udami. Przeniosły na nie ciężar ciała, udało mu się opaść na kolana. Dobry początek, bez kolejnych bolesnych skutków ubocznych.
- Jestem absolutnie pewny tego, że jestem absolutnie pewny - pokiwał głową, jakby prawił niesamowitą, filozoficzną mądrość. Wspierając się rękoma po bokach, mozolnie podniósł się z ziemi, finalnie stając na nogach. Rozprostował z wolna plecy, darując sobie jednak przeciągnięcie.
- Niczego nie ukrywam - uniósł dłonie w obronnym geście.
I po co ten cyrk?
- Postaram się czegoś poszukać. A przynajmniej z dala od legowiska tej bestii, która się na mnie podpisała. I nie, dziękuję - końcówka ogona hacząca mocno o ziemię zamachała na boki w dość wesołym geście. Chwycił za skrawek koszulki Bernardyna, ciągnąc zań lekko.
- Przespacerujesz się ze mną kawałek? Znaczy... dałbym radę, ale miłego towarzystwa nigdy za wiele, hm?
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Im dłużej przysłuchiwał się wywodom wymordowanego, tym głębszego nabierał przekonania, że chłopak musiał być odrobinę zdziecinniały. Co prawda nie zdradził po sobie własnej opinii, wciąż malując sobie na twarzy uprzejmy, cierpliwy uśmiech. Ten sam, który nosił już od dłuższego czasu. Niewymuszony, delikatny i serdeczny. Poniekąd śmieszyło go przekonanie z jakim wysławiał się rozmówca, ale uznał – najpewniej słusznie – że wybuchnięcie śmiechem mogłoby się okazać wysoce nietaktowane. Jeszcze by go obraził, a ten zaczął robić nieprzemyślane ruchy w gniewie i uszkodził sobie opatrunek. Co prawda nie znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, jak łatwo zdenerwować Renarda do tego stopnia, że przestałby zważać na odniesione rany, ale po tak długim stażu wśród Psów, którzy denerwowali się szybciej, niż niejeden choleryk… no, powiedzmy, że wolał dmuchać na zimne i nikogo niepotrzebnie nie prowokować.
- W jakie potwory jeszcze wierzysz? – zapytał, umiejętnie formując głos w ton podbiegający pod uprzejme zainteresowanie i ciekawość, aniżeli niedowierzającą docinkę, której przecież tak wystrzegał się we własnym głosie. Cóż, wciąż widocznie nie przekonywał się do zmory spod łóżka, ale z chęcią posłuchałby o innych monstrach kierowanych mrocznymi pobudkami. Może dowie się czegoś ciekawego…? – Wychowywałeś się na Desperacji? – a może chłopak czerpał tę wiedzę z jakichś prastarych legend, które narodziły się w kręgu Desperatów? Może „istnieją” jeszcze jakieś inne monstra, o których mówiła chłopakowi matka?
Pokiwał z zadowoleniem głową, słysząc, że chłopak przystaje na umówione warunki następnego spotkania. Chwilę później nie mógł powstrzymać wbiegającego na twarz zaskoczenia.
„Mógłbyś... odwrócić się na chwilę?”
Zauważył, że chłopak przymierza się do narzucenia na siebie odzienia i jego prośba byłaby uznana za nieodbiegającą od normy, gdyby było to ubranie pokroju spodni bądź bielizny. Bluza? Przecież jeszcze kilkadziesiąt minut temu widział go o nagim torsie, dotykał jego skóry i przyjrzał się dokładnie każdemu skrawkowi ciała. Przecież był lekarzem, skąd to zawstydzenie?
Niemniej miał w sobie na tyle dużo taktu, by po prostu kiwnąć na znak zgody i na odpowiedni czas odwrócić głowę oraz zająć się składaniem ostatnich ubrań. Za to jego mimika zdradziła, że początkowo miał pewne obiekcje. Wolałby mu pomóc z założeniem tej bluzy przez łeb, niż po prostu bez sensu odwracać wzrok.
- Jeżeli uznam, że twój stan pozwoli Ci na robienie prania, z radością przyjmę twoją pomoc. – aha, czyli poza tym spod łóżka, istniał jeszcze potwór z szafy… - Swoją drogą, nalegam, abyś przyjął ten płaszcz. – dodał zaraz potem, zerkając na schludnie złożoną w kostkę narzutę. Uchwycił ją w dłonie i ponownie zarzucił na wymordowanego, tym razem jednak okrywając jego barki. – Zanim zaczną się sprzeciwy, powiem ci, że podobnych mam setki, a ty nie możesz się wyziębić. Najwyżej oddasz mi go przy naszym następnym spotkaniu, choć zapewniam, że go nie potrzebuję. – uśmiechnął się sympatycznie, w razie konieczności na upartego wciskając mu ten nieszczęsny płaszcz w łapy.
Jeżeli Renard pozwoliłby sobie pomóc, anioł nie omieszkałby użyczyć mu swojego ramienia do wsparcia, coby łatwiej było mu stanąć w pionie.
- Z przyjemnością. – zgodził się bez żadnego sprzeciwu, jakby sam miał w planach drobny spacer z nowopoznanym chłopakiem. – Niestety, tylko ten dosłowny kawałek. Gdy ten głaz zacznie ginąć za horyzontem, będę musiał wracać. – powiedział, wskazując delikatnym ruchem ręki na skałę, skąd ułożone ubrania wypijały promienie słoneczne i powoli się osuszały. – Nie chciałbym, aby inni członkowie stracili odzienie. Mam nadzieję, że ty też masz go więcej. Jeżeli chcesz podaruję Ci coś jeszcze, co należy do mnie.
Miał w sobie tyle chęci, żeby wszystko rozdawać za darmo… ruszył luźnym krokiem za Renardem, gdy ten wyznaczył kierunek ich wędrówki.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zamyślił się na dłuższą chwilę, odszukując w pamięci wszystkie straszne bestie, o których opowiadano mu w dzieciństwie. Na myśl od razu przyszedł obraz blondwłosej Lucy Pine, która w czwartej klasie podstawówki zwykł opowiadać reszcie klasy historyjki usłyszane od mamy.
Nie lubiliśmy suki.
Czemu nie? Była fajna.
Śmiała się z ciebie, Renny. Razem z koleżankami. Trzeba było ją zatłuc.
Byliśmy wtedy dziećmi, na litość. Nawet nie pamiętam, z czego się śmiała.
A ja owszem. Przypomnieć ci?
Nie odpowiedział, uznając, że milczenie w pełni spełni to zadanie. Potrząsnął więc głową, w pełni skupiając się na rozmówcy.
- To nie kwestia wiary, one naprawdę istnieję. Myśli, że czemu ciągle słucha się o zaginięciach?  - pokręcił łbem na boki, jakby to była największa w świecie oczywistość. - Jest jeszcze jeden, który zabiera niegrzeczne dzieci. I jeden, który przychodzi, gdy się odmawia jedzenia. Wiem, o czym myślisz! Ale mnie to nie dotyczy, nie jestem dzieckiem. Niemniej jeśli do dorosłych też przychodzi, to powinieneś się bać, skoro tak chętnie oddajesz jedzenie. Obserwuj tyły. Albo ja poobserwuję za ciebie, a przynajmniej na razie - oczywiście podobne zapewnienia brzmiały dość zabawnie w ustach kogoś, kto nie powalał ani wzrostem, ani masą mięśniową. Jedynie od czasu do czasu pobłyskujące czerwienią oko mogło wprawiać w drobny niepokój.
- Tak, tak, ale nie ma nic ciekawego do opowiadania  - machnął lekceważąco ręką, nie chcąc za bardzo ciągnąć tematu.
Tak bywa, gdy nie ma się nic interesującego do powiedzenia.
Dokładnie.
Odwrócenie Bernardyna skwitował odetchnięciem pełnym ulgi. Wcześniej leżał przed nim roznegliżowany z czystego przymusu. Lekarz czy nie, przed nikim nie chciał się rozbierać. I nie ważne, czy dotyczyło to spodni, bielizny, czy tylko koszulki.
"Swoją drogą, nalegam, abyś przyjął ten płaszcz."
Nie zdążył zareagować, gdy płaszcz już opadał na jego ramiona. Zamrugał kilkakrotnie w zdziwieniu, zerkając kątem oka na narzucony materiał. Już otwierał usta w celu grzecznego odmówienia, a Bernardyn zdążył go uprzedzić, zaciskając mu usta w wąską linię.
- No dajże spokój. Potrzeba odwdzięczenia się właśnie wgniata mnie w ziemię. I nawet mi nie mów, że nie trzeba. Oczywiście, że trzeba - zrobił kilka ostrożnych kroków, w celu sprawdzenia, w jakim stopniu jest w stanie się poruszać.
Nie tak źle.
Ta. O bieganiu nie ma mowy.
Zdawał sobie sprawę z niekorzystnej sytuacji, w jakiej się znajdował. No, znajdowali. Dlatego właśnie postanowił, że usłuchanie słów Ourella na temat znalezienia kryjówki będzie najlepszym wyjściem.
Nie byłoby problemu, gdybyś nie był taką łajzą.
- Ah  - zatrzymał się, zwracając twarzą w stronę głazu - To byłoby kłopotliwe, gdyby ktoś je ukradł zaraz po wypraniu. Może lepiej będzie, jeśli zostaniesz?  - zmiął skrawek bluzy w dłoniach, zaraz wsuwając pod nią ogon, by na powrót okręcić ogon wokół brzucha. - O mnie się nie martw, zapewniam, że dam sobie radę. Te rany były tylko skutkiem... przypadku, tak, dokładnie  - złapał w pewnym momencie za rękaw towarzysza, zatrzymując go w miejscu.
Skąd w tobie tyle pewności?
- Tym bardziej powinieneś zostać. I nie, dziękuję, mam trochę swoich rzeczy.
                                         
Rhett
Kundel     Opętany
Rhett
Kundel     Opętany
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wątek przenoszę do archiwum z braku aktywności prowadzenia lub zakończenia.
W razie czego pisać do mnie na PW, jeśli będziecie chcieli go wznowić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 2 z 2 Previous  1, 2
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach