Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Go down

Pisanie 05.02.17 18:00  •  Czas miecza. [Broń biała - Shane] Empty Czas miecza. [Broń biała - Shane]
Czas miecza. [Broń biała - Shane] NsdAxw9

Zdobywana umiejętność: Posługiwanie się bronią białą.
Uczestnicy: Shane i NPC.
Czas: 550 lat temu.


 Była zima. Wiatr nieprzychylnie dmuchał zimnym oddechem wprost w twarz rudzielca, który przedzierał się przez wysokie zaspy śniegu. Zima władająca Desperacją sięgała drastycznych mrozów, a on nawet mając podwyższą temperaturę ciała, klął pod nosem na mróz.
Nienawidził zimy.
Pomimo przyjemnych wspomnień jakie ze sobą niosła, nie lubił zimy w każdej postaci. Lubił w niej przynoszącą nagłą śmierć i skostnienie. Eliminowała słabych i niezdolnych do życia na Desperacji. Zostawały jedynie drapieżniki. Tym razem jednym z nich był Shane, który siódmy dzień odmrażał sobie dupę na arktycznym pustkowiu. Zamarznięte włosy i rzęsy, a także nie możność ruszania palcami u rąk czy stóp sugerowała postój. Pośród zamieci śnieżnej poszukiwał wzrokiem jakiegoś schronienia, jednak na horyzoncie nie było śladu po żadnej grocie. Był zmęczony, wycieńczony i przemarznięty. Wiatr brutalnie wdarł się pod jego ubranie, obmacując jego ciało zimnymi łapskami. Ciężkie powieki od braku snu, zamykały się przy każdej sposobności. Organizm potrzebował wypoczynku. Natychmiast. Jednak on nie mógł pozwolić sobie na chwilę brak czujności. Sen mógł pozbawić go życia. Wyeliminować z gry. A tego nie chciał. Szedł przed siebie, ale coraz wolniej. Nie widział nagłego spadku w pokonywaniu przez niego dystansu. Brnął coraz dalej i głębiej, a sił coraz bardziej mu ubywało. Nie miał już chęci na walkę. Sen przyszedł nagle. Odurzył go obuchem gorąca i bezpieczeństwa. Ukołysał w swych ramionach, okrywając zimną kołdrą śniegu. Padł twarzą w puchową poduszkę, odcinając się od rzeczywistości.


*   *   *

 Obudził się. Nie spodziewał się, że to może nastąpić. Znajdywał się w półciemnym pomieszczeniu, które otulał płomień świec. Dawno nie widział starych, żydowskich świeczników, z których spływał roztopiony wosk. Leżał na drewnianej palecie, przykryty jakimś śmierdzącym i od miesięcy nie wypranym kocem. Jednak zapach wcale mu nie przeszkadzał. Sam czasem nie miał gdzie zaczerpnąć kąpieli, dlatego też w obecnych warunkach to go nie dziwiło. Wpatrywał się zdziwionym wzrokiem w sufit. Przesunął zagrzaną dłonią po twarzy, sprawdzając czy to nie jest jego osobiste, nudne niebo.  Podniósł się do siadu, rozglądając po pomieszczeniu.  Kamienne mury, świszczący pomiędzy nimi wiatr. Na ziemi, tuż przy jego głowie stał miedziany dzbanek wypełniony wodą. Woda pitna. Zachłannie poderwał się z miejsca i duszkiem wypił praktycznie całą zawartość jaka się w nim znajdywała.  Cholernie dobra.
Starł wierzchem dłoni kilka kropel, które poleciało mu po brodzie. Błądził po komnacie, w której przyszło mu się znajdywać i oglądał jakieś religijne przedmioty. Czyżby kościół? Gdzieś na terenach Desperacji uchował się dobytek religijny? Chrześcijaństwo?
— Teraz nie są już nic warte —  powiedział jakiś nieznajomy głos za nim. Shane wcale nie wydawał się być zdziwiony nagłą obecnością, gdyż nie odwrócił się. Stał ze złotym krzyżem w ręce, oceniając jego wagę.
— Już nie.
— Jak się czujesz? Widać, że lepiej.
— Tak. Dzięki.
Odwrócił się i spojrzał prosto w oblicze brodatego mężczyzny. Na oko miał on około czterdziestki i śmierdział niedźwiedziem. Wymordowany. Wszyscy w tym kościele byli wymordowanymi. Było ich około dziesięciu.
— Nie masz za co. Znaleźliśmy cię wycieńczonego, coś tam robił, chłopcze?
— Podróżowałem.
— Dokąd?
— Sam nie wiem. Donikąd chyba.
— Jak nie wiesz? —  zapytał niedźwiedź.
— Idę przed siebie, nie mam konkretnego celu. Trzeba zmieniać lokalizację, inaczej staniesz się zbyt uchwytny. Zbyt przewidywalny. Sam coś o tym wiesz, prawda? —  Wzrokiem przenikał jego sylwetkę. Brodaty zaśmiał się serdecznie, zbliżając do niego. Shane nie poruszył się. Czujny niczym wilk, oczekiwał. Czego? Ataku? Nie, to niemożliwe. Przecież go uratował.
Brodaty wyciągnął rękę w jego stronę. Gest pojednania. Gest przywitania.
— Alfred —  przedstawił się brodaty. Rudzielec uśmiechnął się wręcz niewidocznie i silnie uścisnął mu dłoń.
— Shane — odparł — Powiedz Alfredzie, co wy tutaj wszyscy robicie?
— Próbujemy przeżyć, chłopcze.
Jak każdy. Pomyślał rudzielec. Alfred również wiedział, że nie o to pytał go, dlatego też uśmiechnął się ponownie i zaniósł gromkim śmiechem. Ubrany w amatorsko skutą zbroję, przypominającą bardziej te europejskie aniżeli japońskie. Przy pasie, w pochwie, spoczywał jednoręczny miecz, a przy butach ostrygi.  Wyglądał trochę jak przerobiony rycerz, ale wbrew pozorom ten strój pasował do długiej szpakowatej brody, sięgającej prawie do grubaśnej szyi i wesołych niebieskich oczu.
— Tak jak ty podróżujemy. Jesteśmy niewielką grupką wymordowanych, którzy poszukują. Czego? Cholera nas wie, przekonamy się z czasem — dodał dla wyjaśnienia.
Shane spoglądał na miecz, jednak nie odezwał się na jego temat ani słowem. Alfred szybko zabrał go do komnat, gdzie spożywało się jakąś upolowaną zwierzynę wraz z czerstwym chlebem.
— Długo tu zostajecie? —  zapytał Maccoy, wpychając sobie mięso do ust. Po palcach spływał mu tłuszcz, który jedynie oblizał pojedynczo z palców.
— Chcemy przezimować, co nie Clemens? —  Podniósł kielich z jakimś dziwnym grzańcem i upił. Clemens wcale nie odstępował Alfreda na krok i może nawet wiekowo również nie.
— Jasne, a co młody, chcesz zostać z nami? —  zapytał, pochylając się nad stołem i bacznie przyglądając rudzielcowi. Połowa zgrai już dawno spała nawalona pod stołem, jednak paru z nich ostało się wraz z nowo przybyłym i zacięcie dyskutowała.
— Może. I tak nie mam się gdzie podziać. Widziałem u was wszystkich miecze.
— Ha! No co! Jesteśmy pierdolonymi rycerzami Desperacji! —  zaśmiał się głośno Clemens z własnego żartu. —  Rozumiecie?! Rycerze Apokalipsy, dobre, co nie?! —  Śmiał się chrumkając.
— Nauczcie mnie władać mieczem —  powiedział spokojnie Shane, mimo to wpatrując się w najbardziej trzeźwe oczy w załodze. Alfreda. Starzec przesunął tłustymi palcami po siwiejącej brodzie i cmokał w zamyśleniu. Nie wiedział czy mu się opłacało nawet szkolenie obcego.
— A co my będziemy z tego mieli?
— Dozgonną wdzięczność. Zmierzam do Smoczej Góry. Do Drug-on. Chce się tam zaciągnąć.
A jednak miał cel. Podróżował dokądś.
— Hm Smoki? Dług u Smoka? — zamyślił się.  Sądził już, że dostanie kosza. Za długo milczał. — No dobrze. Mam nadzieję, że nie umrzesz tam za szybko, bo inaczej nauka pójdzie w las. Rozumiesz?
— Jasne. Kiedy zaczynamy?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Następny dzień przyniósł wiele zmian. Oprócz jednej — zima wcale nie zelżała. Wręcz przeciwnie, uwięziła ich w twierdzy zmuszając do szkolenia. Grupka wymordowanych w międzyczasie utworzyła różnego rodzaju pachołki, wiatraki i przeszkody, z którymi mogli się mierzyć. Shane obserwował i nawet pomagał przy budowie prostych konstrukcji z pali drewna, mających posłużyć za przeciwnika.
Nie od razu przystąpił do treningu. Na samym początku Alfred męczył go na temat kodeksu wojownika aka rycerza, którego rudzielec miał przestrzegać niczym dziesięć przykazań. A to, że mężczyzna ich nie stosował to musiał znosić jeszcze więcej paplaniny na temat wiary i kodeksu moralności jakim powinien się kierować w życiu. Alfred nie odpuszczał.
— Moralność jest nam potrzebna w tych czasach. Musisz w coś wierzyć, Shane.
— Niby dlaczego? — Nudził się jak cholera, jak w szkole za dawnych czasów. Nawet siedział za ławą i dłubał nożem w blacie.
— Bo zgorzkniejesz, staniesz się zdziczałym zwierzęciem. To, że posiedliśmy nowe moce, nie wyklucza nas od posiadania człowieczeństwa, rozumiesz?
— Nie.
— Tsh! Albo jesteś głupi, albo tak uparty!
— Może jedno i drugie.
— Shane! Chcesz się czegoś nauczyć czy zamierzasz furczeć jak nastolatek podczas okresu buntu?!
— Oj no już dobrze, uspokój się — mruknął znudzony, nie robiąc sobie nic z jego rozzłoszczonej miny.
— Musisz w coś wierzyć, chłopcze. Chociażby w siebie, to zawsze coś.
— Na to mogę przystać, ale nie każ mi, do licha, wierzyć w Boga.
— Wy młodzi jesteście strasznie buntowniczy.
— Nie jestem taki młody.
— No zamknij się już!
No i zamknął. Musiał wysłuchiwać na temat jak to musi być szlachetny, waleczny i odważny. Alfred przy tym wcale nie szczędził na opowiadaniu durnych średniowiecznych historii, najwidoczniej zapominając, że rozmawia z przedstawicielem, który przeżył szkołę i wiedział co nieco na temat historii. Ale nic się nie odezwał. Był cierpliwi i znudzony. Aż w końcu Alfred nie raczył mówić o podstawach.
— Oprócz wybrania broni, najważniejsza jest praca nóg. Pamiętaj o tym Shane. Chodzi tutaj także o o odpowiednie ułożenie stóp względem siebie, kąt i figury. Zaczniemy od tego. Chodź.
No i poszli. Shane nie szło dobrze, mimo że wydawało mu się, że rozumie zasady, które tłumaczył mu Alfred.
— Stójże na tym słupku prosto. Stopy na wysokości barków. Nie chwiej się jak stara baba! Słyszysz co ja mówię?! Dobra złaź! — krzyknął Alfred. Shane miał dość jego jęczenia. Bieganie po słupkach, przeskakiwanie i machanie mieczem byle jak, aby jedynie nadać ciężaru ciału wydawało się być trudniejsze niż przypuszczał.
— Nogi w lekkim rozkroku, zgięte w kolanach. Stopy rozstawione pod kątem. Nie taki mały! Ale też nie taki duży! Shane przestań pajacować!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Układ nóg, układ ramion, układ tułowia. Ciągle coś nowego przybywało do nauki, a jemu szło to topornie mimo iż trenował z Alfredem tydzień. Kiedy zima zdawała się zelżeć wówczas trenowali na wysokich zaspach, a refleks oraz szybkość rudzielca były poddawane serii testom.
— Piruet! Głuchy jesteś, czy jak?!
— Robię!
— Nic nie robisz. Cholera! Piruet! Rób je dobrze, a rozproszysz przeciwnika i zyskasz na czasie!
— Lepiej?!
— Dokładnie! A teraz pół piruet! Cholera nie tak! Pozabijasz wszystkich w tym siebie! Czekaj, chodź tu gówniarzu!
Shane nie był gówniarzem. Ba, było mu daleko do dziecka, jednak Alfred ani myślał tego zmieniać w swoim toku rozumowania. Wydzierał się po nim jak po jakimś smarkaczu nie mając ochoty słuchać jego przekonywania. Zresztą Alfred na wszelkie argumenty rzucał ripostami
— A nauka miecza przychodzi ci z trudem jak wyrostkowi, o.
I było po dyskusji. Tym razem oberwało mu się za wszystko. Ciało Shane odmawiało posłuszeństwa gdyż morderczy trening trwał od wchodu słońca i aż do jego zachodu. Przerwami były posiłki oraz pójście w krzaki się wyszczać. Alfred nie miał litości. Shane posiadał kondycję oraz siłę, jednak po kilkunastu godzinach treningu, gdzie musiał ciągle biegać oraz naprzemiennie machać mieczem, w końcu odbijała się na każdym
jego mięśniu.
— Pamiętaj różnicę między piruetami i pół. Dzięki pół nabierasz impetu, siły. Musisz dobrze synchronizować paradę i poprawnie wykonać piruet.
— A co to mi może dać. Ciągle tylko piruety, co ja prima balerina jestem? — syknął Shane. Alfred zaraz zmierzył go wzrokiem i parsknął znacząco. Bezczelny.
— Jeśli wszystko wykonasz poprawnie i odpowiednio, dzięki temu możesz odbić cios, zmylić przeciwnika, ustawić się w lepszej pozycji i wybić broń wrogowi, to mało?
— No dobra, dobra. A ta cała parada, o której mi wspominałeś? — zapytał rudzielec. Widocznie miał kryzysy kiedy przestawał słuchać nauczyciela.
— To również sposób obrony, ale w szermierce. Też ci się przyda to pojęcie.
— No dobra, wracajmy do treningu.
No i wrócili. Shane ponownie wykonywał serię parad, piruetów i natarć na wyimaginowanym przeciwniku. Pierwsze potknięcia i koślawe efekty w końcu zaczęły nabierać wyglądu.
— Dobrze! Jeszcze raz! Natarcie! Piruet! Parada! Pół piruet! Natarcie! Dobrze! Jeszcze raz!
No to jeszcze raz powtarzał całą serię zabiegów jakie wykrzykiwał do niego Alfred. Oczywiście zmęczony umysł kilka razy pomieszał mu kolejność przez co został zmieszany z błotem i wyzwany od debili i głupków.
— Pracuj nadgarstkiem! Pamiętaj, aby wyważyć broń! To ty masz być jej panem, nie ona twoim! Natarcie! Cięcie!
Shane ze zmęczeniem wyczekiwał zachodu słońca. Wręcz z cichym jękiem przyjął koniec męki, kiedy Alfred oznajmił mu, że zakończyli na dzisiaj trening. Opadł na drewnianą ławę, nie czując rąk. Inni oczywiście śmiali się z niego, jednak on nie reagował na głupie zaczepki. Zmęczone mięśnie drżały przy każdym większym wysiłku, a nim było nawet podnoszenie miski z ryżem i marchewką.
— I co? Jak ci dzisiaj poszło, młody? — zapytał Clemens.
— Nie wiem, zapytaj Alfreda.
— No Alfred, powiedz że coś — ponaglał Igor.
— No cóż, fenomenalnie nie ma, ale co się spodziewać po tygodniu nauki. Jutro będę mu nadal teorię wykładał, a potem męczył na treningu.
Świetnie. Pomyślał Shane, nie wiedząc czy ma się cieszyć z tego planu działania czy może od razu poderżnąć mieczem żyły.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kolejnym rankiem niczym pilny uczeń wstawił się w wielkiej sali, gdzie zazwyczaj Alfred zanudzał go wszelkimi teoretycznymi informacjami.
— Także wracając do poprzednich zajęć, na których ci mówiłem — zaczął Alfred, stojąc tyłem do Shane, który wręcz leżał na ławie starając się go słuchać. Totalnie jak w szkole. Jeszcze tylko brakowało tablicy i kredy, dzięki którym mógłby kreślić swe mądrości.
— Już wiesz, że podstawowym uderzeniem jest tzw. uderzenie odgórne. Powinno się ono prowadzić pod kątem 30-45 stopni, czyli powinno wchodzić w łącznie kręgosłupa z barkiem, a wychodzić przy dolnych żebrach.
— Wiem. Wiem. I raz jeszcze wiem.
— No. To poćwiczymy dziś oddychanie. Musisz nauczyć się poprawnie oddychać przy ataku.
Faktycznie ćwiczyli oddychanie wraz z pchnięciami, dzięki czemu Shane mógł w końcu pojąć pracę z własnym ciałem. Jak okazywało się oddech również grał niesamowicie ważną rolę w wyprowadzaniu ciosu niż mogłoby się wydawać.
W końcu po tygodniowym treningu w wpadł w rytm z pracą nóg, rąk i używaniu całego ciała podczas walki. Nawet Alfred był zadowolony z jego efektów.

* * *

Minął miesiąc odkąd trenował go Alfred. Shane z każdym dniem szło coraz lepiej. Oczywiście nadal dostawał ciągłe bury i ochrzan za brak koncentracji bądź zbyt wolną pracę nóg albo za złe ułożenie ciała. Jednak postępy były widoczne gołym okiem. To go niesamowicie zadowalało w każdym calu. Teoretycznie znał podstawy, praktycznie próbował je wykorzystywać. Oczywiście wielokrotnie zapominał o samych oczywistościach przez co Alfred non stop truł mu o nich dupę, aż w końcu nie rzygał nimi i nie śniły mu się po nocy.
— Pamiętaj, nie zawsze będziesz dał radę wykonywać przekroku. Jednak nie możesz posiłkować się samymi półkrokami. To przekrok nadaje impetu oraz siły. Do półkroków ograniczaj się z musu, rozumiesz?
— Rozumiem. Staram się, ale ciężko to wychwycić kiedy masz za przeciwnika drewniany wiatrak, rozumiesz?
— Nie parodiuj mnie. Rozumiem. Musisz dodawać do swych kroków pracę ciałem, aby w rezultacie siły nie wyznaczała ręka. Bo jak wiesz już...ręka szybko się męczy.
— Wiem, początki były koszmarne.
— Bo nie słuchałeś.
Wrócili do treningu, gdzie Shane ponownie starał się nauczyć wykorzystania świadomie własnego ciężaru ciała do ataku. Tak jak uczył go Alfred przenosił cały ciężar ciała na przednią nogę, dzięki czemu mógł szybciej wykonać krok i zaatakować przeciwnika. Powtarzał te pchnięcia do znudzenia. Z zamkniętymi oczami, po serii podobnych pchnięć, mógł je wykonywać mimowolnie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Po miesiącu szkolenia z mieczem Shane wpadł w dryg. Ciało poddawało się mimowolnym ruchom, instynktownie nauczyło się jak ma pracować. Układ ramion, nóg działały ze sobą jak jeden spójny system, a wykonywane przez rudzielca serie przybierały na precyzji oraz płynności. Wcześniejsze potknięcia nagle zostały poprawione, a styl i technika osiągnęły wyższy poziom. Jednak czego się dziwić, skoro pod okiem Alfreda trenował miesiąc.
Jeszcze dwa miesiące, a zima się prawie skończy. Musiał się sprężać, osiągnąć jakiś poziom, dzięki któremu będzie mógł tylko trenować do perfekcji.
Alfred przestał go nagle nazywać beztalenciem i głupkiem. Coraz więcej go chwalił i nawet pokazywał sztuczki, dzięki którym mógł zrobić z przeciwnika głupka. Te techniki najbardziej przypadły do gustu rudzielcowi, co od razu zauważył niedźwiedź.
—  Wiedziałem, że jak ci to pokaże to podłapiesz to niczym sroka błyskotkę. Psia kostka. Czemu tamtego tak nie pojmowałeś!
— Bo mnie zanudzałeś. I męczyłeś.
—  Co--?! Jak to?! Cholera jasna, Shane!
—  Trenowałem kilka godzin dziennie, padałem na ryj. Zresztą nie wszystko było takie proste —  Wzruszył ramionami. Wredny chuj.
—  Jak nie? Teraz ci idzie naprawdę dobrze. Jeszcze miesiąc, a będziesz płynnie władać mieczem. Ale do perfekcji musisz nadal ciągle ćwiczyć —  potaknął.
A więc przykładał się do treningów jeszcze bardziej. Kondycję miał naprawdę wyśmienitą dzięki licznym torom przeszkód jakie musiał pokonywać.
Akurat walczył z wiatrakiem, czując jak drewniany manekin okłada go swymi twardymi rękoma, a on starł się ich unikać i jednocześnie wyprowadzić cięcia w drewnianą konstrukcję.
Alfred nie spuszczał z niego oka. Z niemałą dumą obserwował jakie poczynił postępy. Patrzał jak silnie trzyma miecz w dłoni, oraz jak gładko przecina ostrzem powietrze. Miał nawet przez chwilę chęć zaproponować mu pozostanie z nimi, dołączenie do grupy, jednak Shane zdecydowanie się z niej wyróżniał. Nie należał do grupy szwędaczy, miał cel oraz dziwnie niebezpieczny błysk w oku. Młodość? Nienawiść? Pasję? Cholera było wiedzieć czym to jest. Nie za wiele mówił, nie za wiele zdradzał. Pytany często odpowiadał półsłówkami, a po kolacji zmywał się do komnaty i spał aż do wschodu słońca. Przykładał się do treningów i tego nie mógł mu Alfred zarzucić. Za każdym razem stawał o wyznaczonej godzinie. Wielokrotnie widział u niego drżenie mięśni, brak sił oraz totalny bezwład umysłowy. Czasem przestawał myśleć ze zmęczenia, wyłączał się i bezmyślnie wykonywał błędne kroki. Alfred bluzgał go wtedy jeszcze bardziej, bo rudzielec nie potrafił sobie odpuścić. Przyznać się do własnej słabości, a jedynie ślepo katował się zamiast poprosić o odpoczynek. Nie rozumiał tego uporu maniaka. Nie rozumiał co chciał tym udowodnić...
Jednak teraz, kiedy siedzący Alfred na murze obserwował go, czuł dumę. Pchnięcia wychodziły mu bardzo dobrze, technika również podniosła swój poziom. Trzeba także pochwalić płynność. Na początku szło mu dość topornie. Machał mieczem wkurzony na cały świat, nie słuchając tego co mówił mu Alfred. Na zajęcia teoretyczne również marudził, gdyż usiedzenie w jednym miejscu okazywało się dla niego niemożliwym. Ciągle ciągnął za mury kościoła. Nie potrafił być długo zamknięty wśród ludzi, pośród zimnych murów.
— Dobrze ci idzie! — krzyknął Alfred — Jeszcze raz! O! Dokładnie tak! Przykucnij! Wyskok w przód i natarcie! Mocne pchnięcie! Uderzenie odgórne! Pod kątem!
Shane spadł wysokiego pala, po których musiał skakać niczym rusałka, a dopiero móc dotrzeć do wiatraka. Niestety ten go powalił, a rudzielec spadł z impetem na twarde podłoże. Już dorobił się siniaka pod okiem oraz obtłuczonych żeber i ud. A to wszystko przez brak szybkości w wykonywaniu ruchów oraz niepewności w działaniach.
— Zarobiłeś, bo nie ciąłeś pod kątem.
— Wiem.
— Wiem, a robisz po swojemu. Uparty jesteś.
— Czasem.
No i wrócił na pale, cicho przeskakując z jednego na drugi i tnąc pod kątem. Tak jak uczył go Alfred.
Mężczyzna zamyślił się nieco zastanawiając się dłuższą chwilę, co tak zaprząta Shane głowę.


Ostatnio zmieniony przez Shane dnia 11.02.17 17:49, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Po wspólnym, lichym śniadaniu każdy zajął się swoją robotą. Większość grupy poszła polować, inna zbierać opał, a druga gotowała strawę, która każdego dnia wyglądała tak samo. Nędzne mięso, jakieś liście, korzenie i przeterminowane warzywa znalezione w składziku kościoła.
 Alfred dzisiejszego dnia miał inne plany względem Shane. Odpuścił mu trening, chcąc pokazać samo w sobie wykuwanie miecza. W ich grupie znajdywał się zawodowy kowal, którego zawód wymarł przed Apokalipsą. Zamiłowanie tego człowieka było zbyt wielkie do stali, ale także przekazywane z pokolenia na pokolenie przez co banda miała zawsze broń pod ręką — o ile pozwalały na to surowce. Alfred nie zamierzał go uczyć samego wykuwania stali, a ukazać trud oraz sam proces. Kiedy Shane przyglądał się ciężkiej harówce, był w niemałym podziwie dla tej sztuki. Inaczej nie mógł tego nazwać. W końcu pozwolono mu wyszlifować broń i nawet nadać jej odpowiedniego kształtu przez uderzanie specjalnym młotem. Napieprzał w rozgrzany metal z niemałą siłą, a już po chwili odczuwał w ramieniu tego skutki. Wykonywał polecenia Vorga, starając się nadążyć za jego rytmem i tempem pracy. Po skończeniu okazało się, że ów miecz miał należeć do Shane. Alfred znany z pięknego zdobnictwa wyrzeźbił dla niego głowicę w kształcie wilczego pyska.
— Skąd wiedziałeś? — zapytał Shane, przyglądając się jego pracy. Stał obok niego, obserwując sprawne palce mężczyzny. Praca z gorącym metalem nie była łatwa w obróbce, jednak mało wilczy wilk przybierał kształtu.
— Daj spokój. Jesteś zbyt niepokorny.
— I po tym poznałeś?
— Oczywiście, że nie.
— To po czym?
— Widziałem, jak zmieniasz się w wilka. — Zaśmiał się donośnie.
No tak i wszystko jasne. Nie było to żadną wielką tajemnicą, jednak sam niezbyt afiszował się z własną przemianą. Lubił efekt zaskoczenia, który wywoływał u innych osobników, kiedy okazywało się, że pod zabójczym ludzkim wyglądem, krył się także drapieżnik.
— Dobra, młody, zbieraj się. Idziemy trenować
Tym razem, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu Alfred stanął naprzeciw niego jako przeciwnik. Walka wcale nie okazała się być prostsza ze względu na sędziwy wiek mężczyzny. Wręcz przeciwny. Shane co rusz cofał się w tył, blokując i odpierając ataki, jednak samemu nie mają zbyt wielkiego pola do popisu.
— Patrz na moje ciało, pomyśl co zrobię!
— Ale ja nie wiem co ty zrobisz!
— Wiesz, patrz uważnie! Patrz na układ nóg, jak przenoszę ciężar! Skup się!
Wzrokiem przesuwał po sylwetce Alfreda, blokował go, a kiedy widział, że ten wykonuje przedkrok, Shane wykorzystał piruet, a następnie paradę, a potem z pół piruetu pchnięcie. Alfred cofnął się w tył, zatoczył się jak pijany.
— Dobrze! Świetnie! Jeszcze raz! Brawo Shane! Świetnie ci idzie! Atak! Atak!
 Skończyli jak zwykle o zachodzie słońca. Rudzielec był wypompowany, a oczy samowolnie zamykały mu się. Dotarł do swojego małego królestwa, w którym od niedawna urzędował i od razu uwalił się na twardy materac. Przyzwyczaił się do jego twardości oraz niewygody. Przynajmniej nic mu nie kapało na twarz z dachu. Nie było w komnacie za ciepło, jednak przy jego podwyższonej temperaturze ciała, kompletnie mu to nie przeszkadzało. Powieki opadły niczym żelazna kurtyna. Świat zniknął, a jego pochłonęły czarne obrazy nicości. Bezdenna przepaść pochłaniała go, porywała pod wodę. Odbierała świadomość, aż w końcu nic go nie interesowało.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Nad ranem obudził go Clemens donośnym śmiechem. Shane jedynie zasłonił uszy poduszką, nie mając ochoty już z rana wysłuchiwać głupich żartów, które nijak go bawiły. Krępy mężczyzna pociągnął za kołdrę u jego stóp, nagle go jej pozbawiając. Rudzielec zajęczał niezadowolony i burknął parę przekleństw w ojczystym języku.
— Że co mówisz?! — zaśmiał się Clem, nic nie robiąc sobie z przekleństw. A raczej domyślał się, że one są nimi, bo w ni ząb nie rozumiał tego języka.
Shane zaraz podniósł potargany łeb i półprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w kompana.
— Czego chcesz. Przecież trening za godzinę.
— Jaki trening?! Koniec zimy. Śnieżyca ustała, Alfred chce wyruszać dalej — powiedział Clem, widząc jak Shane przytomnieje. Rudzielec mimowolnie odwrócił głowę ku małej wnęce okiennej, przez którą widział roztaczający się widok. Wszystko ustało.
— Przyszedłem, bo kazał się zapytać czy nie chcesz ruszać z nami. Na zachód.
— Ale ja idę w innym kierunku.
— Wiem — potaknął Celemens — Ale sądziliśmy, że zmieniłeś zdanie. Każdy miał tu inny cel, ale zawsze na końcu okazywało się, że wszyscy zmierzamy w tym samym.
— Rozumiem, ale nie wyruszę z wami.
— Założyłem się z Alfredem .
— O co?
— Czy wyruszysz z nami. Obstawiał, że nie. Widocznie przegrałem zakład.
— Wybacz, ale nie jest mi jakoś przykro. Ile przegrałeś?
— Butelkę wina. I to ręcznie robionego.
Shane parsknął. Clemens zostawił go w spokoju, a on to wykorzystał na względne ogarnięcie się. Wyszedł do chłopaków, uprzednio witając się z każdym. W końcu zauważył przy stole Alfreda i do niego się przysiadł.
— Kiedy jedziecie?
— Za kilka godzin, co z tobą? Zostajesz tu jeszcze?
— Nie. Wyruszę po was. Nim zapadnie zmrok. Rozczarowany?
— Nie.
— Czemu mnie nauczyłeś walczyć mieczem, przecież posiadanie długu u Drug-on to wcale nie zapłata.
— Przypominałeś mojego syna. Miałeś ten sam wyraz twarzy co on, sądziłem nawet przez chwilę, że zostaniesz z nami. Przyzwyczailiśmy się do ciebie.
— Nie chciałem was wykorzystać. Ale mam inne plany, inne cele.
— Wiem, domyślałem się.
Siedzieli w milczeniu. Nic więcej nie trzeba było mówić.
— Szkoda, że cię zawodzę.
— Nie zawodzisz. To, że idziesz w inną stronę nie znaczy, że nigdy się nie spotkamy — parsknął Alfred. Shane jedynie potaknął i nic więcej nie powiedział.

***

 Późnym wieczorem kiedy wszyscy wyruszyli z kościoła, rudzielec pozostał sam. Sam ze sobą, własnymi myślami. Przespał się, wykąpał i wyprał swoje ubrania. Nie wiedział kiedy następnym razem stać będzie go na podobny luksus.
Jeszcze jeden dzień i wyrusza.
Przesunął wzrokiem po opartym o ścianę mieczu i mimowolnie zbliżył się, palcami dotykając ostrej krawędzi. Naciął skórę, kilka kropel potoczyło się po lśniącej stali, zostawiając za sobą czerwony ślad.
Cisza prześlizgała się między murami kościoła, a on coraz bardziej miał jej dosyć. Przyzwyczajony do wiecznej wrzawy i rabanu, otrzymał puste brzmienie komnat.
Nieważne.
Trzeba było wziąć się w garść. Chwilę zwątpienia odstawiać na bok i napierać na przód.
Złapał za miecz zabierając się do ćwiczeń. Skupiony do granic możliwości wykonywał serię pchnięć, kroków oraz obrotów blokujących ataki przeciwnika. Wszystko tak, jak uczył go Alfred. Zdziwił się nawet, że bez wszelkich wrzasków wychodzi mu to zdecydowanie lepiej, czyżby potrzebował samotności?
Całkiem możliwe.
Zawsze obserwowany pod czujnym okiem któregoś z kamratów, jakby obawiali się czegoś z jego strony, ale ostatecznie proponując mu dołączenie do załogi. Czuł, że w całym tym szkoleniu chodziło o coś jeszcze innego, jednak nie poruszał tego tematu. Dopóki smrody nie wypływały na światło dzienne, tak on nie ingerował w nie.
Sprawnie przecinał powietrze ostrzem miecza, parując ataki niewidzialnego przeciwnika i jednocześnie wykonując wykroki i piruety, kontratakował agresywnie. Trenował tak samo ciężko i długo jak z Alfredem, jednak był coraz większego przekonania, że ów upór oraz dyscyplina jaką w niego wszczepił, idą jedynie na jego korzyść. Precyzja oraz maksymalne skupienie. Dwie rzeczy, które tak trudno było mu pojąć na początku swojej nauki.
Nie wiedział kiedy czas mu tak szybko upłynął. Pamiętał, że zima ledwo przyszła, a teraz praktycznie wymierała wraz z kolejnym przypływem ciepłego powietrza.
Śmiało manewrował mieczem, przecinając liżący go chłód komnat. Ściął kilka świec, a także zrzucił jakieś krzyże. Wypuścił głośno powietrze z ust. Chyba bawienie się ostrym narzędziem w pomieszczeniu pełnym reliktów oraz pamiątek po świetlnych czasach, nie było dobrym pomysłem. Zaprzestał urzędowania i całkowitego demolowania wnętrza, które swoim stanem wołało o pomstę do nieba.
 Poszwędał się jeszcze chwilę po kościele, dojadł pieczone mięso i położył się pod grubym futrem spać. Ranek przyszedł wyjątkowo szybko, a może to jemu się zdawało, że ledwo co zamknął oczy, a trzeba było je otwierać. Jak nigdy z trudem podnosił się z posłania, półprzytomnie sprawdzający czy ubrania przeschły. Na szczęście.
 Ubrany i mniej więcej ogarnięty, spakował cały swój niewielki dobytek jaki przyniósł ze sobą i wyszedł na chłód. Wzrokiem rozejrzał się po ospałym, ukrytym w śniegu krajobrazie ruszając przed siebie. Zmierzał ku Smoczej Górze.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pięćdziesiąt lat później, był członkiem Drug-on. Najemnikiem w wiecznej podróży. Mordercą tych, którzy wynajmą go i sowicie wynagrodzą. Zmierzał przed siebie, stąpając po suchej ziemi Czerwonej Pustyni. W zasięgu jego wzroku nie było żadnej żywej duszy. Pod nogami nieraz przebiegały mu dziwne, małe zmutowane płazy. Czasem zdarzyło mu się jednego kopnąć, a czasem nawet zdeptać. Słońce górowało na niebie, wypalając w nim chęć do dalszej podróży. Wiedział, że musi zmierzać przed siebie, gdyż pozostanie na pustynnym szlaku jest niezwykle niebezpieczne. Mógł się odwodnić, a także umrzeć. Zerknął w górę, a na jego głową krążyły dziwne bestie, które kiedyś porównałby do sępów.
— Spierdalać. Jeszcze żyję — rzucił ochrypłym głosem, będąc całkiem żywym i ruchliwym. Najwidoczniej ptaszyska wypatrzyły go i będą krążyć tak długo aż ten nie wyzionie ducha. Parsknął cynicznie pod nosem na podobnie absurdalną myśl. Szedł kilka godzin, a pod postacią wilka przebiegł kilkanaście kilometrów, dzięki czemu nadrobił straty w dystansie.
Wypatrzył niewielką jaskinie, w której zaznał nieco chłodu i jak okazało się wody. Podgrzał ją, w ten sposób niwelując wszelkie zarazki oraz sposób na złapanie jakiegoś paskudztwa. Słońce powoli męczyło się, spokojnie przesuwając się w dół, aż całkowicie znikając z pola widzenia Jej miejsce zajął księżyc, który mimo tysiąca lat kompletnie nie uległ zmianie. Pozostawał jedyną niezmienną i tak samo zapamiętaną rzeczą, jak w dwutysięcznym dwunastym roku. Z nikłym uśmiechem sentymentu, spoglądał na niego i nagle usłyszał daleka jakieś głosy. Stopą przygasił tlące się ognisko, nie chcąc zdradzać własnej pozycji. Przypatrywał się kilku sylwetkom, które zmierzało w tę samą stronę co Shane. Wypatrzył przy ich paskach wodę. Podróżowali w piątkę wraz z dziewczyną. Tyle, że ona miała ręce skrępowane w nadgarstkach oraz podartą sukienkę. Domyślał w jakiej formie z nimi podróżowała. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, jednak był pewien, że nie jest najszczęśliwszą osobą pod słońcem.
Nie bawił się w bohatera. Nie wybawiał księżniczek z opresji. I zapewne nie podniósłby swych leniwych czterech liter, gdyby nie fakt, że tamci posiadali zapasy wody, a jemu jej brakowało. Poczekał aż miną jego jaskinie i przejdą kawałek dalej, dzięki czemu zyskał na czasie i efekcie zaskoczenia. Szedł za nimi, wyciągając swój miecz. Specjalnie nie używał broni palnej, nie chcąc ściągnąć do okolicy jakiś mutantów, którzy żerowali nocą.
Klinga bezszelestnie wysunęła się z pochwy, umiejscowionej na plecach. Zbliżając się do nich pierwsze to przeciął liny więżące dziewczynę, a potem jednym szybkim cięciem pozbawił głowy typa obok niej, który prowadził ją jak psa. Jej krzyk ściągnął uwagę pozostałych, przez co musiał zyskać na szybkości i prostymi oraz trafnymi pchnięciami trafić w punkty strategiczne.
Uderzenie odgórne. Piruet. Prada. Zwodzenie. Cięcie. Proste i krytyczne. Dwa trupy. Trzy. Pięćdziesiąt lat ćwiczeń nie poszło w las. Klinga błyskała przed oczami kolejnych jego ofiar. Cztery. Pięć. Bez wysiłku. Oszczędził jedynie dziewuchę, która i tak wiele przeszła, a może i jej również skrócić męki?
Przelotem spojrzał na przerażoną, bladą i pobitą twarz dziewczyny. Stała z boku, trzymając się za trzęsące się ramiona. Shane bez zbędnych emocji oraz słów, podszedł do trupów i zabierając im wodę.
— Jest ich więcej? — zapytał, kucając tyłem do niej.
— Tak. Druga grupa idzie za nami — szepnęła.
— Ile ich jest?
— 15.
— Mają coś ze sobą wartościowego?
— Tak.
— Co?
— Prowiant, wodę i jakieś kamienie. Ładnie się świecą.
— Rozumiem.
— Co ze mną zrobisz?
— Nic. Znikaj — rzucił chcąc się jej pozbyć, jednak dziewczyna stała i wpatrywała się w niego nieufnie. Na jej oczach zabił pięciu postawnych facetów i nawet się przy tym nie zgrzał.
— Powiedziałem: znikaj. Masz dziesięć sekund, ale spieprzać, potem podzielisz ich żywot.
I jakby za sprawdzą czarodziejskiej różdżki dziewczyna ocknęła się z letargu. Najwidoczniej instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że pora uciekać. Uciekać dopóki ma szansę. Pognała co sił w nogach na zachód, nie oglądając się za siebie. Shane chwilę wpatrywał się w białą sukienkę, którą bardzo szybko pochłonęła ciemność.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zamierzał czekać na pozostałą część eskapady. Zaczaił się na nich z boku, przygotowując plan taktyczny. Miecz leżał tuż przy nim, kiedy pośród kamieni skrywał się niczym jaszczurka. Spokojnie sondował otoczenie, czekając aż nowy nabytek przybędzie do wspólnej mogiły. Zwłok pozbył się, aby nie wzbudzić w nieznajomych niepotrzebnej, nagłej paniki i samemu jej móc im napędzić.
Po pół godzinie wyczekiwania i odmrażania sobie kości na chłodnym powietrzu, w końcu dojrzał pierwsze pochodnie. Z nikłym uśmiechem, skrył się jeszcze bardziej pośród kamieni, osłaniając się przed blaskiem ognia.
Dziesięć metrów. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć. Pięć.
Złapał za miecz i sprawnym ruchem wyskoczył ku pierwszej gawiedzi, która nie spodziewała się ataku. Krew trysnęła mu na twarz, kiedy ostrzem przeciął tętnicę szyjną u jednego. U kolejnych nawet nie starał się trafić w szyję, a wykonywał proste pchnięcia prosto w serce. Dociskał zimną stal do piersi ofiary, a potem mocnym kopniakiem odpychał ją od siebie i swej broni. Kilka trupów poleciało, nim cała banda dobiegła do całego wydarzenia samemu wyciągając broń. Niektórzy mieli kije, niektórzy również katany, a inni nic. Shane spodziewał się cięższego boju, jednak widocznie hołota nie musiała się obawiać ataków samobójców na nich, gdyż swoją liczebnością odstraszała. Nie jego.
Zrobiło się spore zamieszanie i hałas, Shane przeczuwał wiszące w powietrzu zagrożenie. Za bardzo się darli oraz panikowali. Czerwone, ostrzegawcze światełko zaświeciło się w głowie rudzielca, sugerując mu pośpiech.
— Otoczcie tego skurwysyna!
Próbowali otoczyć, jednak Shane podciął im nogi. Dosłownie. Padali jak kłody, a reszta posiadająca broń białą, rzuciła się na niego, pogrążając w wir walki.
Shane parował ataki, co rusz wykorzystując serię piruetów oraz parad, aby ich zmylić. Nauka Alfreda nie poszła w las, gdyż jego przeciwnicy nawet nie znali podstaw. Musieli nauczyć się bezsensownego machania kataną samemu, a teraz wywalali oczy widząc kompletnie inny styl walki, który mylił ich oraz zmuszał do wykonywania kroków, które narzucał im Shane.
— Ty rudy diable! Przestań tańczyć! Walcz jak mężczyzna! — krzyknął wyszczekany.
— Czyli jak? — zapytał z nikłym uśmiechem na wargach. — Jak przegraniec?
— Tshhh! Ty skurwysynie!
Rzucił się na niego wyszczekany, krzyżując swoją stal z Shane. Rudzielec przeniósł swój ciężar ciała do lekko wysuniętej nogi, dzięki czemu zyskał na przyczepności oraz pewności, że ten go nie przewali pod wpływem naporu. Obserwował ruchy wroga, patrząc jak ręka, w której dzierżył miecz nagle słabnie. Shane tylko czekał na to. Wiedział, że w końcu głupek zacznie się męczyć, a on przetrzymując go zyska na uderzeniu w słabości. I faktycznie. Naparł na niego, odpychając od siebie i zaraz uderzając w niego mieczem. Uderzenie od dołu, od żeber aż po bark. Mężczyzna cofnął się o kilka kroków w tył, zataczając się. Chciał już dokończyć dzieło, kiedy kilku innych zaatakowało go, jednak obronił się przed natarciem. Wybił kilku broń, innych potraktował własną krwią, od której osłabli i mógł ich dobić. Został mu ów ostatni, raniony typ.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Został mu ów ostatni, raniony typ.
—  Nie zabijaj mnie! Mów czego chcesz! Dam ci wszystko! —  powiedział panicznie, widząc jak czternaście chłopa leży zwalona niczym pnie drzew. Szkarłat krwi zdobił twarz rudzielca, nadając mu jeszcze większej grozy niż chwilę temu.
—  A co możesz mi dać? Co masz?
— Nie wiem co chcesz?! Chcesz dziewczynę?! Mamy jedną na stanie!
— Nie interesuje mnie handel ludźmi.
—  To co!
—  Łupy. To oczywiste.
—  Kamienie! Mam kamienie! Chcesz?
—  Pokaż je.
Pokazał Shane zawiniątko i odpakował z nich kamień. Piękny brylant. Co brylant robił na Desperacji? Czyżby kogoś spuścizna?
Przyglądał się brylantowi, nie bardzo wiedząc skąd typ może go mieć, jednak Shane zamierzał go zachować. Schował do kieszeni bez słowa, a tamten odetchnął z ulgą.
—  Dobrze, że się dogad-- — zaczął jednak urwał w pół słowie, widząc klingę tuż nad głową. Rudzielec jednym podciągnięciem strącił mu głowę z karku, która niespiesznie potoczyła mu się pod nogi. Przyjrzał się martwym, mętnym oczom.
Pustka.
Ciemność.
Śmierć.
Stał na wolno stygnącym ciałem. Zastanawiał się, jednak nie na tyle długo, aby myśli kompletnie go pochłonęły. Obracał mieczem w dłoni, pracując samym nadgarstkiem. Zwykłe rozruszanie napiętych mięśni, które w końcu zaczęły go piec.  Barki rozluźniły się. Schował miecz za pas i kopnął głowę, którą miał pod nogami. Poleciała kilkaset metrów dalej, na stos do innych, martwych ciał.
Wyruszył przed siebie zmęczony. Nie miał ochoty tego dnia na więcej przygód.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

MINI-MISJA

- Ej, ty!
Podczas zwykłego, mało fascynującego przejścia przez Desperację, tuż przed twarzą Wymordowanego wyrósł jak spod ziemi nieprzyjemnie wyglądający typ. Nieznacznie wyższy, potężnie zbudowany, źle mu z oczu patrzyło. Można się było spodziewać bardzo różnych pomysłów ze strony faceta, dopóki nie skonkretyzował się poprzez podetknięcie rudzielcowi przed twarz czubka maczety. Nie wyglądało na to, żeby chciał zaoferować usługi fryzjerskie ze zniżką 20%. W dodatku zza typka wychynęło dwóch kolejnych, nieznacznie tylko mniejszych, a identycznie uzbrojonych i z równie nieprzyjaznym wyrazem twarzy.
- Wyskakuj z dobytku, albo przerobię cię na mielone - zagroził dryblas warkliwie, towarzyszy na razie trzymając za sobą. Jakby dla podkreślenia swoich słów, przysunął maczetę jeszcze bliżej upatrzonej przez siebie ofiary.

Misja jest elementem zdobywania umiejętności i z tej przyczyny nie zostanie przeprowadzona w osobnym temacie, a, dla spójności, w tym.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach