Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 12 z 19 Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13 ... 15 ... 19  Next

Go down

Dobrze wiedzieć, że wciąż istnieli porządni ludzie, którzy byli w stanie dorobić nowy tunel w podziemiach na linii „klinika lecznicza ─ pokój” byle tylko dorwać się do pomieszczenia, w którym niespokojny, rzężący oddech wypełniał wszystkie zakamarki.
Zgrzyt drzwi sprawił, że pierś wymordowanego uniosła się wyżej przy zaczerpnięciu tlenu. Usta, tak samo jak powieki, zacisnęły się, kiedy do środka wpadły nowe zapachy, teraz mocno nasilone, ale nierozpoznawalne przez umysł. Każda informacja zlewała się w plamy. Gdzieś podskórnie wiedział, że byłby wściekły, gdyby świadomość postanowiła rozjaśnić mu umysł. Wściekły na anioły i zimno celi, wściekły na dobroć Belletha i jego dłonie próbujące poskładać rozpadające się cielsko do kupy. Wpadłby w szał na wspomnienie cienkich kresek stawianych własną krwią, gdy zamknięty w klatce wypisywał kodem cyfry.
I, przede wszystkim, nie mógłby znieść tego spojrzenia, które analizowało rany. Ourell układał w głowie plan. Jak posklejać to, co rozerwane i zszyć to, co otwarte siłą.

- - - - -

A jemu śniły się kruki. Całe morze kruczych skrzydeł przecinających niebo jak sztylet rozrywający materiał. Wlewały się na ciemny granat i wkrótce całe sklepienie było ebonitem. Żywą masą z tryliardem oczu zamiast gwiazd.
Śniły mu się też puste ziemie i, choć był do nich przyzwyczajony od tysiąca lat, tym razem czuł się opuszczony i niepewny. Co chwila musiał zresztą zerkać w górę, spodziewając się nagłego ataku ze strony wrzeszczących i trzepoczących skrzydłami ptaszysk. Skąd ich się, do kurwy nędzy, wzięło aż tyle?
W kulturach europejskich, Grow nie miał pojęcia, dlaczego to pamiętał, symbolika kruka od zawsze kojarzy się z wojną i tym, co po niej pozostawało ─ śmiercią. To nosiciele zarazy, która czeka każdego bez wyjątku, choć niektórzy dostali marnej jakości drugą szansę na przeciwstawienie się losowi. Kruki, razem z wronami, może innymi, czarnymi jak otchłań krewnymi, ciągnęły się za żołnierzami jak sępy i żywiły ciałami poległych jednostek. To również widział.
Warknął. Zatrzymał się, kiedy padł przed nim na kolana mężczyzna, a potem runął twarzą w piach. Na jego plecach siedziało stado ptaszysk wielkości sporego dachowca. Wszystkie dzioby połyskiwały od świeżej krwi. Z obrzydzeniem odsunął się na kilka kroków. Jego but ─ miał na bosych stopach ciężkie, wojskowe obuwie ─ zdeptał coś z chrupnięciem. Wzrok powędrował w kierunku dźwięku i od razu potwierdził swoją tezę. Tego ię nie zapomina.
Jak miałby nie pamiętać o chrzęście przytrzaskiwanych kości?
Marudna mina oblała mu twarz, kiedy podnosił podeszwę ze zmiażdżonej dłoni. Postawił ją tuż obok, ale zaraz na bucie przysiadł jeden z kruków. Jego hakowate pazury wbijały się w materiał i ─ choć to niemożliwe ─ Grow miał wrażenie, że lada moment, a szpony przebiją się przez jego warstwę i wbiją mu w skórę.
Strząsnął więc ptaszysko, cofając o kilka kroków. Rozejrzał się dookoła i zorientował, że pustkowie było teraz czymś innym. Cmentarzem. Ziemia spijała setki, nie!, tysiące litrów krwi z organizmów porozrzucanych aż po horyzont. Niektórzy jeszcze szli naprzód, jak w amoku, byle przed siebie i byle jak najdalej, ale prędzej czy później padali pod natłokiem skrzydeł.
Wszystkie wrzeszczały.
Zamknąć się.
Odgłosy się nasiliły.
Ręce Growa opadły na uszy. Przycisnął dłonie do głowy, chcąc odciąć się od narastającego wciąż i od nowa, i stale tak samo, krakania.
Zamknąć się...
Nogi, które jeszcze nie tak dawno pozwoliły wycofać się na bezpieczną odległość, teraz były przygniecione do podłoża. Odmówiły posłuszeństwa? Niedorzeczność. Był silny, młody i witalny ─ to niemożliwe, aby teraz zabrakło mu sił.
Wtedy z przerażeniem zdał sobie sprawę, że leży.
Powieki drgnęły w zaskoczeniu, gdy na nagim brzuchu przysiadł pierwszy kruk...

- - - - -

Syk przecisnął się przez gardło, zakleszczone zęby i rozchylone usta. Brzmiał jak nagły świst wiatru w najbardziej upiorną noc. Tuż przed północą. Pewnie tyle tylko dzieliło go od „drugiej strony” ─ jedna sekunda. Jedna sekunda, by zrobić krok i przeciąć cienko zarysowaną linię między światem, w którym Ourell dotykał jego twarzy starając się zatamować najpoważniejsze rany a drugim uniwersum, które byłoby wątpliwym Niebem.
Być może minęło tylko kilka sekund, ale prawdę mówiąc ─ i to było niezbyt opcjonalne. Już bardziej możliwym wariantem będzie przerwa trwająca kwadrans, pół godziny albo kilka godzin, choć Grow miał wrażenie, że tylko zamknął oczy i za moment otworzy je na nowo.
... amiętasz?
Cichy szept przebijał się do sfery bezpieczeństwa, w której siedział, czekając nie wiadomo na co. W obecnej sytuacji ciężko mówić o pewności co do czegokolwiek, ale jedno wiedział ─ to głos, który powinien ucichnąć. Powinien...
Zamknąć się, dokończył samoistnie, chcąc wypędzić ją z powrotem na miejsce. Poza granice słuchu. Poza...
W tym czasie, nieświadomie, podniósł rękę. Otarła się o przedramię Ourella, gdy kierował ją na własną twarz, próbując pozbyć się szczypiącego kłucia. Usta w zasadzie się nie poruszyły, ale gardło wydało z siebie niski pomruk ostrzeżenia.
Jace, pamiętasz? W twoich żyłach płynie krew pełna ognia.
Palce dotknęły igły, próbując ją z siebie strzepnąć.
To ogień, który może objąć knot świecy lub hektolitry lasu. Dlaczego tego nie wykorzystasz?
Nie mam ochoty.
Cichy śmiech.
Jak dziecko. Przecież nie jesteś dzieckiem. Chcesz posłuchać o czymś ciekawym?
Znów pomruk. Teraz nie był pewien, czy jego własny, czy tego czegoś.
O czym?
O tym, jak raz prawie ci się udało. Było blisko, ale się powstrzymałeś.
Blisko czego?

Cmoknięcie. Piekielna dezaprobata, która nawet jego rozdrażniła.
Ourell mógł dostrzec, jak na znaczonej wypiekami twarzy pojawiają się ostrzejsze rysy, kiedy szczęki zacisnęły się mocniej tamując warknięcia. Pewnie nawet nie był świadom, jak wiele walk rozgrywa się w umyśle kogoś, kto nie chciał lub nie mógł powrócić do przytomności.
Blisko wygranej. Jesteś wilczurem, Jace. Eliminujesz swoich wrogów. Tak czy nie?
Jasne.
Za pomocą ognia.
Być może.
I siły.
Też.
Wtedy byłeś zbyt słaby, uwierzyłbyś?
Kiedy nie odpowiedział, głos subtelnie pociągnął dalej. Ale teraz masz wystarczająco dużo potęgi. Spraw, by płonął.
Nos przyprószony piegami zmarszczył się, a głowa, dotychczas nieruchoma, przechyliła się na bok, przyciskając polik do ułożonego pod nim koca z szorstkiego materiału. Zaczerpnął raptownie powietrza, jakby miał zamiar zapytać na głos.
Kto?
Nie „kto”, Jace. „Co”. Chodzi o świat. Widziałeś te nagie połacie ziem. To twoja zasługa. Tworzyłeś nowy świat od podstaw. To była twoja czysta kartka, mój przywódco. Tabula rasa.
Kurewstw było miliony.
Kruków? Tak. Obrazowały to, o czym mówiłam. Gdybyś miał siłę, wystarczająco dużo siły, spaliłbyś i je. Wtedy cię pokonały. Ale teraz? Teraz jesteś niemożliwy.

Dogasająca w rogu pomieszczenia świeczka zamigotała, rozjaśniając pokój intensywniejszym, złotym blaskiem. Wilczur poruszył się, zaciskając powieki i wykrzywiając usta w grymasie.
Jestem zmęczony. Ta myśl pojawiła się nagle. Nagle przepadła też w chichocie.
To zrozumiałe. Ale...
Otworzył nieco oczy, wzrok pobłądził po pochylonej nad nim twarzy.
... tuż nad tobą znów pojawił się ktoś, kto chce ci zrobić krzywdę.
Nie rozpoznawał zapachu, plamy nie pokazywały żadnego konkretnego obrazka ─ przed nosem majaczyła mu mieszanina brudnych kolorów. Nic więcej.
Czujesz?
Ukłucie.
Brwi ściągnęły się ku sobie.
Kolejne ukłucie. Pociągnięcie. Cała skóra zaczęła się kurczyć. Przyjemne? Nie. Zdecydowanie nie.
Więc się zmuś.
Zmusił się. Ręka, którą nie tak dawno próbował odgonić przyrząd, teraz znów się uniosła. Ważyła tonę, nadgarstek nie działał, a palce ledwo wzniosły się ponad linię dłoni. Ale wzniosły, by wreszcie, po walce dłuższej i bardziej męczącej niż cokolwiek, co pamiętał, trafiły na coś miękkiego. Pod kciukiem czuł zmarszczenia, których nie był w stanie do niczego dopasować.
Wbił paznokcie w skórę twarzy Ourella mogącego poczuć, jak opuszki palców Wilczura robią się coraz cieplejsze.
Raz już to przechodziłeś. Głos przeszedł do szeptu. Wtedy ci się nie udało. Ale drugi raz nie zmarnujesz swojej szansy. Mam rację?
Uśmiechnęła się ─ tak poczuł ─ gdy odpowiedział stanowcze:
Masz.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie odezwał się.
Podsumował jeden z wielu głosów, które codziennie zapełniały głowę blondyna, dopowiadając mu cenne wskazówki lub realnie dokonując osądów. Upór ani na chwilę go nie odstępował, za to spotęgował zawzięcie zaniepokojonym grymasem wykwitłym na oszpeconej twarzy. Bez zbędnych ceregieli odwołał rozkaz wydany wodzie i jednym pociągnięciem ręki, brutalnie przetransportował ją w kąt pokoju, starając się dokonać jak najszybszej dematerializacji. Sprzątnie pozostawione zanieczyszczenia, gdy przestaną nad nim ciążyć obowiązki objęte wyższym stopniem zaangażowania i ważności. Żywioł był mu na tyle posłuszny, by nie pozostawić na pacjencie znacznej ilości płynu, choć z pewnością mógłby przynajmniej na chwilę subtelnie schłodzić organizm. Niestety subtelnie na ten moment oznaczało, że właściwie nie miało większego znaczenia dla sprawy.
Pochyliwszy się nad paskudnym rozcięciem głowy, zabrał się do ostrożnego, wyjątkowo delikatnego odkażania, choć jak zwykle w jego przypadku, nie marnotrawił czasu na bezsensowne odruchy, które i tak często gubiły się gdzieś po drodze transu związanego ze składaniem pacjentów w jedną całość. Zdarzało się, że dopiero po półgodzinie odkrywał, że przez cały boży czas mysz dobierała mu się do buta, a nos niemiłosiernie swędział od nieumyślnego podrażnienia jednym z przyrządów, z którymi miał przyjemność pracować. Obchodził się z głową Wilczura niemal jak ze świętą relikwią, by, na niebiosa, nie pogorszyć jego stanu. Nie szczędził sobie wykorzystania ostatków z największych luksusów jakie udało mu się wcisnąć do torby, tuż przed wyjściem. Asortyment DOGS płakał całymi dniami nad swoim żałosnym wyposażeniem, ale i tak dał radę zaoferować Growlithe’owi wcale nieubogie odkażanie. Przy samej głowie medyk wykorzystał kaukaski granat, choć wykonywał to raczej z czystej przezorności i bez zużycia większego czasu, uznając, że priorytetem będzie zszycie.
Kończył taniec z igłą i nicią, gdy kątem oka zobaczył, jak Wilczur unosi i kieruje rękę w jego stronę. Zdążył natychmiast skierować ostry kraniec przyrządu w przeciwną do ciała pacjenta stronę, gdy poczuł dotyk na ramieniu.
- Leż proszę spokojnie. – odparł łagodnie z nadzwyczajnym zaangażowaniem, jak na kogoś, kto wydawałby się rozmawiać z niekontaktującym półtrupem. – Za chwilę skończę. Wiem, że to nie należy do najprzyjemniejszych wrażeń, ale jest konieczne… nie dotykaj. – zdążył delikatnie dotknąć jego palców, by odsunąć je od trzymanego przyrządu. Słysząc warkot, poczuł się poganiany, więc jak najprędzej przyspieszył roboty, na chwilę rezygnując z prowadzenia jednostronnych rozmów. Krótką chwilę.
Zdążył zawiązać supełek.
Zauważył roztańczony ruch płomienia świeczki, korzystając z okazji odłożenia igły do torby, by spojrzeć wpierw na sam ogień, a później na drzwi, jakby w pierwszej chwili przypuszczał, że to nagły podmuch wiatru spowodował tę zmianę. Jego oczom nie ukazał się jednak nikt, kto wzbudziłby powietrze w pomieszczeniu. Ogarnął go niepokój. Gdy następnym razem wrócił spojrzeniem do pacjenta, ten miał oczy otwarte.
- Growlithe, słyszysz mnie? – podjął się kolejnej próby, sięgając ręką po następne cuda, w które wyposażył się przed wyjściem z lecznicy. – Tutaj Ourell. Twój Bernardyn. Jesteś już bezpieczny. – zapewnił go w możliwie jak najnaturalniejszy i najdelikatniejszy sposób, łudząc się, że Wilczur zrozumie przynajmniej część jego słów.
Poczuł kolejne, intensywniejsze ciepło, a fala nieprzyjemnych wspomnień zalała go jak zimna woda.
To prawda, że nie był świadomy myśli Wilczura.
Za to był doskonale poinformowany o jego nieprzewidywalności.
Nie zamierzał powtórnie ryzykować zabawy z ogniem. Gówno go obchodziło czy się sparzy czy spłonie… pożar mógłby zagrozić reszcie Psów, a na to nie mógł pozwolić.
Błyskawicznie dotknął czoła wymordowanego opuszkiem palca, natychmiastowo sprawiając, że po jego ciele rozpłynęło się przyjemne ciepło i rozkoszna błogość. Choć przelana w niego energia mogła zadziałać w różnoraki sposób, Ourell skupił całą swoją energię, by przywrócić mu kontaktowość. Odgonić mętność obrazu, przywrócić trzeźwość myślenia przynajmniej na kilkanaście sekund, by dać Growlithe’owi czas na połapanie się w sytuacji i uświadomienie, że był w domu. Bezpieczny, niezmuszany do agresji, chwilowo odciążony z bólu wszystkich kończyn, a może nawet na stałe z niektórych z nich?
Postawił sobie wyraźne ograniczenia co do użycia mocy, a i tak musiał zapłacić za to swoją cenę, być może nawet niepotrzebnie ryzykując.
Gdy tylko zerwał nić kontaktu fizycznego z Wilczurem, strzelił w niego przeraźliwy ból, jakby odebrany z ciała przywódcy rąbnął w niego jak batem nie po całych członach, a boleśnie skumulowany w jednym miejscu. Ourell wydał z siebie zduszony krzyk i porażony nagłością konsekwencji, runął na kolana upuszczając zwitek bandaży na ziemię, by złapać się za okolice prawego boku, który przyjął na siebie najwięcej.
Zamrugał kilkukrotnie, chcąc przegonić z oczu mimowolnie wyciśnięte łzy i zabiegane w amoku mroczki, by za chwilę z wyraźnym trudem obrócić łeb w stronę Growlithe’a i przez zaciśnięte zęby, szepnąć:
- Jest przy tobie tylko medyk, Grow. Tylko ja.
Dlatego, naprawdę, nie atakuj.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Prawie jak ściągnięcie chusty z oczu, zdjęcie słuchawek z uszu. Rzeczywistość uderzyła w niego jak ciężki potok kamieni zwala się na ziemię i przez jedną, ciągnącą się sekundę, Grow nie wiedział, co się z nim dzieje. Wrzask przeciskał się już przez gardło, tamowany wyuczonym odruchem. Nie wolno mu było krzyczeć.
To budziło bestie.
„Tylko ja”.
Znał ten głos.
Tylko ty ─ wychrypiał, ściągając brwi do siebie. Gardło poruszyło się w przełknięciu. ─ Klękniesz przede mną później.
Zabawne.
Kącik ust drgnął, na pewno jednak nie w uśmiechu. Wargi wykrzywiły się w bólu, bo choć dobrze się stało, że odzyskał świadomość, to wraz z nią zaczęły docierać świadome impulsy. Wpierw promieniowanie odbiegające z boku, ramienia i głowy i rozprzestrzeniające się po całym ciele, które pulsowało w rytm oszalałego serca. Nie był w stanie wybrać, co dokuczało bardziej ─ dziura w ręce, przebity bark, ból kości? „Nie ruszaj się” ─ to jedyna, przelotna myśl, która przefrunęła mu przed oczami, zatrzymując organizm w bezruchu. Nie potrafił za to rozluźnić mięśni, a zaciśnięte w pięść palce otwarły nie tak dawno zasklepioną ranę. Koc wchłaniał czerwień spływającą po wierzchu ręki bardzo dobrze.
„Powoli...”
Dysząc zmuszał powieki do pozostawania otwartymi. Przyglądał się ścianom, meblom, ale głównie sufitowi, choć ten tonął w otaczającym pomieszczenie półmroku. Jakim cudem Ourell był w stanie się nim zająć ─ tego nigdy nie rozgryzł. Lata doświadczenia, zwykły fart, skrywane umiejętności? Może wszystko naraz. Może był o wiele lepszy, niż podejrzewano. Niż chciano podejrzewać. W DOGS zdawano sobie sprawę z potęgi Bernardynów, którzy zszywali ręce po misjach i odkażali ślady pazurów na piersi, ale nigdy nie postawiono ich wyżej. Nie królowali nad Dobermanami albo Chartami. Nie mieli tego, co było najcenniejsze ─ chęci do wielkich bitw, umysłu pełnego planów walk, nie mieli kłów, szponów, sylwetek jak trzy szafy.
A teraz ta niedorajda ratuje ci dupę.
Shat ─ zwrócił się do niej z niesmakiem.
Tym razem nie odpowiedziała. Może nie chciała, by przypomniał sobie słowa sprzed kilku sekund. Jej własne, ciche propozycje, których się podjął, a których ciągłość została przerwana jak po otarciu się palca o palec. Pstryk. I wszystko wróciło. Cofnął wtedy rękę, odwrócił wzrok, zacisnął usta. Nie pamiętał, nie rozumiał, nie czuł się winny, ale zrezygnował z tego, co jeszcze przed momentem przyćmiewało rozsądek, nawet jeśli nie był pewien, dlaczego dotykał Ourella, po co języki płomieni przeciskały się już przez ramię.
Ogień zmalał. Wosk przestał tak szybko spływać po malejącej świecy, pozostawiając jedną trzecią jej faktycznej długości.
Brudne włosy zsunęły się z zadrapanego polika, gdy Grow przechylił głowę na bok, wbijając świdrujące, rozgorączkowane spojrzenie w twarz Ourella. Jeszcze nie wszystkie puzzle były na swoim miejscu i nie każdy fragment obrazka wydawał się logiczny, ale widok Bernardyna nie przywoływał żadnych pozytywnych emocji.
Wilczur zwilżył naprędce dolną wargę. Czuł pod językiem pęknięcia.
Co ci się stało w pysk? ─ Dukał. Słowo po słowie, pozwalając, by wibracje z charczących literek dotarły do uszu medyka. Nie mówił głośno, bo gardło miał zdarte do krwi, ale sama jego mina była wymowna i powtarzała to, co wywarczał przez zaciśnięte zęby. Ourell wyglądał paskudnie na co dzień, ale dzisiaj przeszedł własne pojęcie. ─ Jesteś zmęczony. ─ Nie. Wyczerpany. Poprawiłby się, gdyby nie musiał nabrać tchu, przy którym umysł kompletnie opustoszał. ─ Wynocha. ─ Zakuło.  ─ Nove. ─ Znowu. ─ Albo Sana... Weź kogokolwiek innego.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Klękniesz przede mną później”
Mógłby przysiąc, że gdyby nie szczękościsk, byłby się uśmiechnął, a może nawet serdecznie zaśmiał. Może nie z uciechy względem przekazu wypowiedzianych przez Wilczura słów, ale samego faktu, że usłyszał cokolwiek, co nie przypominało warkliwego złorzeczenia kogoś ogarniętego chęcią mówienia, ale obarczonego brakiem tejże umiejętności. Niestety nie był w stanie w żaden sposób ustosunkować się do uwagi przywódcy, wciąż zbierając siły, by podnieść się na nogach lub przynajmniej sztywno utrzymać łeb skierowany frontem do pacjenta. Nagłe przechodzenie pomiędzy tak skrajnymi stanami zawsze odbijało się na nim równie wyraźnie, co czarny tusz na białym papierze. Bywało to koszmarnie uciążliwe, gdy musiał poświęcić czas na zebranie się w sobie i podniesienie na nogi. Nie chodziło o sam ból i dyskomfort, a niemożność rzucenia się w standardowy wir pracy. O ile zawsze starał się godnie zasłużyć na miano boskiego dzieła, o tyle czasem targało nim uczucie zazdrości dla tych braci z piórami, którzy mogli pozwolić sobie na szastanie swoją leczniczą mocą bez większych konsekwencji. Dla Zachariela zwykłe zniwelowania otarć było kosztowne. Być może sam ponosił za to winę, ponieważ najzwyczajniej w świecie o siebie nie dbał. Nie jadał wiele, nie ćwiczył, rzadko wyściubiał nos z czterech ścian swojego gabinetu. Możliwe, że porządnie przespana noc uchroniłaby go od bolesnego kwiku podczas odejmowania komuś złamania jednym dotknięciem palca, choć nie można wykluczać opcji, że sam Kreator postawił mu podobne ograniczenie. Gdyby mógł, najprawdopodobniej dotykałby wszystkie mijane osoby, byleby tylko przybliżyć ich do homeostazy. Nie pasował do wizerunku zboczeńca, ale dostałby w pysk więcej razy, niż próbował do tej pory na siłę wciskać komuś dodatkową porcję jedzenia.
Powoli podnosił się na nogi, ciężko wsparty o skrzynię. Przetarł oczy i niebywale bezużytecznym gestem przetarł sobie krótką szczecinę włosów na łbie, by zaraz omieść bladą twarz równie bladymi palcami. Weź się w garść. Do roboty. Wciąż czuł uporczywe pulsowanie w prawym boku, co było samo w sobie cenną poszlaką. Gdy był w stanie wychwycić obraz spod powolnie znikającymi mroczkami, zwrócił łagodne spojrzenie na Growlithe’a.
- Taką mam twarz. Myślałem, że po tylu latach już przywykłeś. – odparł cichym, przyjemnym tonem, wyjątkowo nieprzejęty uwagą Wilczura. Troskliwie zgarnął mu włosy z twarzy, nie chcąc by kosmyki podrażniły piekące oczy lub zabrudziły niedawno zszytą ranę. Sięgnął po wcześniej upuszczone bandaże z zamiarem powrócenia do opatrywania głowy, która była jego priorytetem i zamierzał zająć się nią porządnie. Zmęczony? Śmiechu warte. Prędzej dałby się wcisnąć do KNW, niż przyznać w takiej sytuacji, że ma czelność być zmęczonym! Przecież on zawsze jest rześki i gotowy do pracy. – Jeżeli rana przestanie krwawić przy następnej zmianie opatrunku zetnę ci włosy. Zarosłeś i mogłoby to okazać się problematyczne przy gojeniu. Chyba, że mam je zostawić i umyć… jednak nie chciałbym, żebyś czuł szczypanie podczas kąpieli. – zaczął swoją gadaninę, która była doskonale znana każdemu Psu, który kiedykolwiek wylądował u niego na materacu bądź pryczy. Zawsze uważał, że mówienie w jakiś sposób uspokaja pacjenta. Zawsze to lepsze, niż ciągnąca się w nieskończoność cisza… szczególnie, że Ourell w jakiś mały, subtelny sposób zderzał z rzeczywistością i delikatnie nakreślał sytuację, w której taplał się przywódca.
- Poprosiłem Sanę o przyjście. Możliwe, że niedługo się zjawi. Póki co, prosiłbym cię o nicniemówienie. – odparł, wciąż pokracznie zgięty. Uczucie bólu powoli przechodziło, pozostawiając po sobie poczucie wyprucia cząstki energii. Było to na tyle dużo, by wyglądał jak duch, ale na tyle mało, by wciąż ruszał się dostatecznie sprawnie. Idąc za tropem, bezceremonialnie rozdarł górną część ubrania Growlithe’a na strzępy, powoli i bardzo ostrożnie odlepiając je od ciała. Rany były zdecydowanie przyjemniejsze dla oka po kontakcie z wodnym płaszczem, aczkolwiek najgłębsze z nich ponownie zdążyły zalać się krwią. Przystąpił do tamowania krwotoku przebitego na wylot boku, wykorzystując do tego jedną czwartą zapasów gaz i bandaży, które udało mu się wcisnąć na szybkiego do torby. – Growlithe, to nie wygląda najlepiej. – zaczął, odrywając spojrzenie od uciskanej przez niego rany. Spojrzał mu w oczy, wyglądając poważnie. – Prosiłbym cię o usłuchanie moich poleceń. Nie mów, nie ruszaj się… po prostu leż i odpoczywaj. W tej sytuacji naprawdę błagam cię o uszanowanie mojego doświadczenia, ponieważ ocieramy się o najgorsze. Spróbuj znieść ból jeszcze przez chwilę. Niedługo podam Ci coś, co powinno choć trochę go uśmierzyć. – rzucił z delikatnym, uprzejmym uśmiechem, zastosowanym by nieco złagodzić ostrość wypowiedzianych słów.
Był pewien, że obwiązanie Growlithe’a bandażem będzie niewyobrażalnie trudne w pojedynkę, dlatego pozwolił sobie na ułamek sekundy spojrzeć na drzwi.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

─ Taką mam twarz.
Nie. ─ Pokręcił głową. ─ Teraz jest... ─ Przełknął ślinę. Prawie jak połykanie gwoździ. ─ Jeszcze paskudniejsza. Myślałem... ─ W pomieszczeniu nastała cisza i to jedno słowo zawisło między nimi jak ostra brzytwa nad cienką linią nitki. Samo „myślałem” brzmiało absurdalnie. Nie, Jace. Ty nie myślisz. Skrzywił się bardziej. ─ Myślałem, że to coś innego, ale nie, jednak nie. ─ Przymknął na moment powieki, powoli, bardzo powoli, zaczerpując powietrza do obolałych płuc. Chłód rozlał się po jego organizmie, wywołując dziesiątki przebiegających wzdłuż nagiego kręgosłupa dreszczy. ─ Jednak powinieneś odpocząć. Robisz się tylko bardziej bezużyteczny. Stale pracujesz. Nie myślisz. Nadwyrężasz się. ─ Przemilczał jego stan, gdy padł na kolana, ściągnął brwi w bólu. Nawet jemu to nie umknęło, ale pozostawił wszystkie komentarze na inną okazję. ─ Jeżeli nie przestaniesz, zmuszę cię. Wystarczającą katorgą dla pacjentów jest oglądanie tej twojej przemęczonej gęby.
Świst. Wypuścił powietrze przez zęby. Lawirowanie między tematami nie było mu teraz na rękę.
Możesz je ściąć.
„Growlithe, to nie wygląda najlepiej.”
Zmusił usta do krzywego uśmiechu.
Mówisz?
Chrypa zachrzęściła w gardle, gdy wypowiedział to jedno, mało trudne słowo. Chciał po tym dodać coś jeszcze, ale zacisnął wargi, zacisnął zęby i palce w pięści, czując już, jak przez płuca rwie się urywany kaszel, którego nie chciał demonstrować, a już na pewno nie Ourellowi. Nie teraz, gdy wszystkie rany wydawały się otwarte na kilka centymetrów więcej niż przed chwilą, a każdy gwałtowniejszy ruch klatki piersiowej i brzucha, na powrót wyciskał z organizmu krew.
„To nie wygląda najlepiej” ─ tak jakby sam tego nie wiedział. Jakby nie odczuwał rwania w boku, do którego Ourell dociskał gazy i bandaże. Miał dość słuchania mamuśki DOGS ilekroć tylko zbił sobie kolana albo zadrapał twarz. Arachanel robił tragedię z każdej pierdoły i nawet teraz, mimo faktycznie złego stanu, Growowi nie chciało się wierzyć, że było tak źle.
W dodatku miał się nie ruszać ─ jedna z najtrudniejszych próśb do zrealizowania w jego życiu i widać to było w błysku w ślepiach, które przekierował z powrotem na twarz medyka. „Czekanie”? Leżenie i przypatrywanie się, jak ktoś ugina kark, by zszyć rozerwane płaty skóry, jak oczyszcza kolejną ranę piekącą wodą, jak zakrywa zadrapania o głębokości kilku centymetrów w głąb? Niedorzeczne.
O najgorsze... czyli o co?Miałeś nie mówić.O śmierć? ─ Jak na złość drążył dalej, choć gardło krwawiło, a język kleił się do podniebienia z każdą wypowiadaną sylabą. ─ Nie żartuj. Histeryzujesz.
Miał umrzeć? Od kilku zadrapań i paru naderwanych mięśni?
Nie umarł w szturmie na M3, ani wtedy, gdy kryjówkę zaatakowały lwy nemejskie. Do piachu nie zaciągnął go żaden anioł i żaden wojskowy. Sprostał dyktatorom, Metatronowi i samemu Bogu, gdy przetrącono kark, a i tak wstał na nogi i do teraz przemierzał na nich Desperację. To wszystko miałoby się zakończyć tak niedbale stawioną kropką?
Nie było mnie tu od miesięcy ─ wycharczał, obejmując spojrzeniem większą część pomieszczenia. Ta stara nora, zatęchła od zastałego powietrza, z rozdrapanymi ścianami i nierównym sklepieniem, wydawała mu się jeszcze bardziej obca i mroczna, niż wcześniej. ─ Zdałbyś raport... a nie pierdolisz o moim stanie.
Tak jakbym sam nie wiedział, że jest zły.

Obrażenia:
- rany po cierniach na nadgarstkach i przedramionach
- rany po cierniach u prawej ręki ─ na wylot
- otarcia i siniaki, szczególnie na plecach, szyi i po lewej stronie żuchwy
- ślady cięć po nożach, mieczach, paznokciach
- przebite prawe ramię ─ ma trudności z poruszaniem nim
- ranny prawy bok i dziura o średnicy jednego centymetra po szpikulcu, który przeszedł na wylot [opatrzony]
- na czas 10 postów Grow jest bardziej podatny na skażone powietrze Desperacji ─ między innymi przez nie odczuwa ból rosnących kości (skutek uboczny postępującego wirusa X)
- silny ból głowy
- rozcięta głowa z tyłu głowy (grzmotnął czaszką o schody...) [opatrzona]
- szczypiące otarcia na plecach
- rana na lewym barku, powiększona przez szarpnięcia (po pazurach bestii)
- płytkie rozcięcie na policzku (wśród tych wszystkich obrażeń to jest najważniejsze!) [opatrzone]
- ślady po pnączach (nadgarstki, brzuch bodajże?)
- ból łydki
- niegroźne, ale piekące otarcie na klatce piersiowej
- przestrzelone lewe ramię

Dodatkowo ma zapalenie płuc. Czuje się słabo, ciało przeszywają dreszcze, a gorączka zaczęła przejmować umysł. Zaczęły występować też bóle w klatce piersiowej oraz duszności. Choroba będzie trwała przez 4 sesje. Jeżeli do tej pory nie znajdzie antybiotyku ─ możliwość zgonu. Po zażyciu antybiotyku postać będzie osłabiona przez jedną sesję (potem nastąpi wyzdrowienie).
To już druga z czterech serii.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Bezużyteczny.
Drgnął mu kącik ust.
Nadwyrężasz się.
Owładnęła go chęć pokręcenia z niedowierzaniem głową, choć miał w sobie na tyle samokontroli, by się jej nie poddać.
… twojej przemęczonej gęby.
Chryste Panie, i co z tego?
Growlithe nawet nie wiedział, że jego słowa robią na Ourell’u równie wielkie wrażenie, co polecenia Bernardyna na Wilczurze. Bezużyteczny? Mógłby się uśmiechnąć z politowaniem, gdyby nie takt. Przecież on już był w swoich oczach bezużyteczny, a przynajmniej nie na tyle skuteczny, na ile mógłby być. W hierarchii ważności stawiał swoją wygodę i zdrowie na ostatnim miejscu, wynosząc ponad wyżyny podopiecznych, a nawet obcych ludzi. Kilka miesięcy temu prawie zginął, bo chciał pomóc dzieciakowi, którego nawet nie znał, a który w podzięce pogryzł mu ręce i naraził na gniew KNW. Czy miał komukolwiek za złe? Nie! Gdzieżby nawet śmiał? Trudno nakazywać odpoczynek osobie, która uważała się za zwykłe narzędzie. Narzędzia nie odpoczywają. Narzędzia się jedynie psują, a choć ubliżał sobie przez takie uprzedmiotowienie, to uważał, że póki był w stanie pomagać, będzie to robił bez względu na swój stan. Póki co oddycha i trzyma się na mniej lub bardziej równych nogach. To wystarczy.
- Odpocznę prędzej, niż ci się wydaje. – zaczął zagadkowo, choć trudno było wyłuskać tajemniczy nastrój, gdy całe to zdanie brzmiało jak zwykła próba zamknięcia Wilczurowi paszczy.
Kończąc opatrywanie przebitego boku, poszedł nieco w górę, zajmując się prawym ramieniem. Było od niego bardziej oddalone, więc musiał odrobinę pochylić się nad ciałem Growlithe’a, uprzednio zrzucając z ramion płaszcz, szal, cokolwiek wierzchniego miał na sobie, pozostając wyłącznie w koszuli, spodniach i butach. Nie chciał niczym go zawadzić. Postępował podobnie, jak w przypadku poprzedniej rany, jednak szło mu zdecydowanie szybciej. Trudno jest nazwać to zawrotnym tempem, ale uwijał się jak mógł. W międzyczasie usłyszał, że histeryzował.
Spojrzał w dół, rzucając mu posępne spojrzenie. Łańcuszek z wykrzywionym, srebrnym krzyżykiem dyndał tuż nad nosem wymordowanego, co Zachariel zauważył z małym opóźnieniem. Szybko schował go pod jasną, wyświechtaną koszulę, tak cienką, że było przez nią widać zarysy poparzeń na piersi anioła.
- Nigdy nie widziałeś mnie w stanie histerii. Trzeźwo oceniłem twoje położenie i myślę, że masz jeszcze na tyle rozumu, by samemu spostrzec, jak bardzo jest źle. – odchylił się od niego, chcąc sięgnąć po igłę i nić, jednak pod wpływem wychwycenia jednej interesującej rzeczy, natychmiast zmienił zdanie. Dokładnie oczyścił ręce. – Nie ugryź mnie. – rzucił i bezceremonialnie uczynił Wilczura jedyną osobą, której wepchnął palce do ust. Zrobił to jednak mniej brutalnie, jak wskazywałoby na to poprzednie zdanie. Wyciągnął dwa palce i wsunął je do jamy ustnej mężczyzny, mając na tyle rozsądku (czego?), żeby przejechać nimi po zewnętrznej stronie zębów i policzka. Niegłęboko. Liczył, że ten ruch uchroni go od straty palców, w końcu nie wkłada ich bezpośrednio pod zęby. Wyjął rękę równie szybko, jak szybko zdecydował się na takie działanie. Jeżeli w międzyczasie Wilczur nie stwierdziłby, że zabawnie jest pozbawiać kończyn jedynego lekarza na horyzoncie, przystawiłby dłoń do lampy naftowej, świeczki, jakiegokolwiek źródła światła i uważnie się jej przypatrzył.
- Krew. Fantastycznie, mam kolejny powód, żeby sobie pohisteryzować. – rzucił z ironią, wyraźnie podburzony lekceważącym stosunkiem Psa. Może tylko jeszcze bardziej zachęci go do dyskusji, ale niestety. Choć w większości przypadków Ourell uchodził za oazę spokoju, Growlithe dość często wyprowadzał go z równowagi. Taki miał chłopak dar. Anioł nie był na tyle idealny, żeby się po ludzku nie zdenerwować. Dodatkowo frustrowało go to otoczenie. Co za beznadziejny pomysł, Haruse… rannych zanosi się natychmiast do lecznicy, nie do własnych pokoi. Wypuścił ciężko powietrze i przymknął oczy na dłużącą się sekundę czy dwie. Uspokój się i pracuj. Przepłucz sobie usta. – machnął ręką i tuż przed Growlithe’a zmaterializowała się wodnista sfera. Niemal dotykała jego spierzchniętych warg - Spluwaj na podłogę, posprzątam później. Za chwilę stworzę kolejną, żebyś mógł się czegoś napić. – czuł jak zadrżała mu ręka, która przed momentem przyzwała zawieszoną w powietrzu kulę.  Podejrzewał, że będzie musiał przyhamować, gdy już napoi pacjenta. Przez chwilę kombinował z wepchnięciem pod plecy i głowę Wilczura jak największej ilości szmat walających się po pokoju, by jak najbardziej przybliżyć go do pozycji półsiedzącej.
Jeżeli nic nie wytrąciłoby go z rytmu, skończyłby zszywanie prawej ręki, zabierając się za lewą, niemal w tym samym rytmie. Za każdym sięgnięciem do torby krzywił się coraz bardziej – bandaży ubywało.
- Zdawanie raportów nie leży w zakresie moich obowiązków. – rzucił – Niewiele mógłbym Ci zresztą powiedzieć. Za to zauważyłem paczkę ze stosem papierów, którą najprawdopodobniej zostawił Ci Pudel. Odpakuję ją, gdy tylko skończę Cię opatrywać i odczytam Ci zawartą w niej treść. Bylebyś nic nie mówił do tego czasu, dobrze?
Jasne, że nie będzie dobrze, ale musiał spróbować ten setny raz.
- OURELL!
Zza drzwi dało się słyszeć kobiecy głos. Nieprzyjemny, okropnie piskliwy, ale zamiast się krzywić, na pobrużdżonej twarzy anioła wykwitła ulga. Do pokoju jak burza wpadła Sana, która miała na tyle rozumu, by na start wyposażyć się podobnie, jak jej kolega po fachu. Wybrzuszona, stara torba dawała nadzieje.
- O jasna cholera! Paskudne! – zaklęła, gdy tylko dojrzała sylwetkę Wilczura w słabym świetle świecy. Żwawo podeszła bliżej, mając w sobie o połowę mniej delikatności, niż anioł. Udawała, że nie widzi obrzydliwych skrzepów walających się po mokrej podłodze, choć jej zmarszczony nos mówił co innego – Właśnie wracałam do siedziby i usłyszałam od jakiegoś obdartego Psa co się stało. Od razu zaczęłam biec. Mam morfeusze i zgarnęłam kilka grzybków purri z magazynu. – zaczęła, bez żadnych poleceń Zachariela zabierając się do przykładania ususzonych grzybów do ran, nie potrzebowała, by ktoś mówił jej co robić. Zresztą, Ourell poza uprzejmym – choć nieco napiętym zważywszy na sytuację – powitaniem, nie zamierzał odezwać się już do niej słowem. Grzybki miały działanie antybakteryjne. Sana obrała sobie za cel płytsze jednak z pewnością upierdliwe otarcia na piersi, nadgarstkach, brzuchu… Zachariel kończył zszywać lewą rękę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Nigdy nie widziałeś mnie w stanie histerii”.
A ty nigdy nie widziałeś mnie w dobrym stanie. Skąd wiesz, że aktualny jest tak tragiczny? Może tylko zły? Może poprzednie, które uznawałeś za bliskie śmierci, były stabilne? ─ Jasna brew, teraz zabarwiona podmytą czerwienią, uniosła się za linię pozlepianych włosów. ─ Nie masz porównania. Bazujesz na tym, co widziałeś u innych. Ja też. Wymyślasz, Ourell. Stawiasz na najgorsze. A kto wie lepiej, ile jestem w stanie wytrzymać ─ ty czy ja?
Zwyczajnie nie chcesz się przyznać.
Kpiarski błysk w oczach Wilczura przemknął półkolem po tęczówkach.
Do śmiertelności ─ dokończyła Shat, przyglądając się pazurom jednej z przednich łap. Czasami, ale tylko czasami, dostrzegał w niej prawdziwą kobietę, z wszystkimi kobiecymi odruchami i sztuczkami. A potem? Potem zawsze spierdolisz, warknęła wilczyca, strosząc futro jak jeż kolce. Kącik ust wymordowanego uniósł się odrobinę wyżej na dźwięk jej słów. Nie znosił jej równie mocno, co ona jego, ale obecność kogoś znajomego dodawała mu otuchy. Albo czegoś, co mógłby nazwać otuchą, gdyby był bardziej przyzwyczajony do podobnych stanów.
─ Nie ugryź mnie.
Co-
Charknął.
Zęby zacisnęły się na palcach Ourella o kilka stopni za mocno, jak łapka na niedźwiedzie, w którą wpadła i ręka, i spory kamień tamujący mechanizm ─ żelazo nie zacisnęło się na amen, ale potęga szczęk była odczuwalna. Bolało.
„Nie ugryź mnie.”
Żuchwa Wilczura drgnęła wraz z gardłowym warkotem. Czuł na języku opuszki palców medyka, smak swojej krwi i, oczywiście, smak Ourella. Ale usta rozchyliły się nieco szerzej, gdy mięśnie puściły, umożliwiając Arachangelowi robić to, co do niego należy.
Głupota.
Grow sam nie wiedział czy to jego myśli, czy którejś z mar, ale jak stosunkowo rzadko się z nimi zgadzał, tak teraz bezceremonialnie byłby skory je poprzeć. Jeszcze nikomu wcześniej nie udało się wepchnąć mu łapska do gardła nie tracąc przy tym kończyny i paru organów wewnętrznych. Ourell był nie tylko pierwszą osobą; był prawdopodobnie jedyną. Między Bogiem a prawdą, że ostatkiem woli powstrzymał się przed cierpkimi słowami, jakie cisnęły mu się na usta; przemilczał je głównie dlatego, że skupił się na poczynaniach lekarzyny, z zaciekawieniem przyglądając się, jak ten podstawia rękę pod światło dogorywającej świecy.
Półmrok wewnątrz był upiorny.
─ Krew.
Doprawdy? ─ Chrypa zaorała gardło, gdy wypowiadał to pytanie wysoko unosząc brwi. ─ Miło, że zauważyłeś. ─ I bez zbędnych ceregieli podniósł dłoń, niezbyt zamaszystym ruchem wskazując na swoje ciało. ─ Śmiało, epicki obserwatorze. Tu jest jej więcej. Pokładam wielkie nadzieje w twym bystrym wzroku sokoła i wierzę, że uda ci się ją dostrzec. Za pierwsze trzy fragmenty ciała z krwią, jakie zobaczysz w ciągu minuty, czeka cię nagroda. To-
─ Przepłucz sobie usta.
Brwi tym razem ściągnęły się ku sobie. Twarz spoważniała, a usta, dotychczas nonszalancko wygięte w uśmieszku, teraz wyrysowały się w niezadowoleniu. Nie lubił, gdy mu rozkazywano. Nie znosił tonu, który do rozkazu był choć odrobinę podobny, a tutaj niewątpliwie przejawiał się cały czas. Chodziło o zdrowie. Funkcjonalność. O bycie przydatnym w późniejszych etapach. Tylko ta pewność zmuszała Growa do zaciśnięcia palców i przemilczenia zachowań Ourella, ale nie uchodziło uwadze, że podobny stan rzeczy miał się utrzymać tylko przez jakiś czas. Obecnie sznurował sobie usta, bo to oznaczało korzyść. Ale niedługo? Niedługo gęby nie zamknie mu żadna pięść.
Jeszcze trochę.
Zwilżył gardło wodą, od razu ją przełykając. Wyprostował wtedy palce, by medykowi łatwiej było zszywać pozrywaną z płatów dłoń.
Cała jego skóra wyglądała jak odchodząca farba.
Grdyka poruszyła się w ostatnim przełknięciu, nim nie przekręcił głowy na bok, odcinając się tym samym od dopływu wody. Sam polegał na mocy, być może częściej i mniej przemyślanie od reszty wymordowanych, ale to nadal pozostawało czymś, czego nie pochlebiał.
Wolał używać rąk i zębów, niż ognia i mieczy.
─ Zdawanie raportów...
Zdawanie raportów ─ wciął się machinalnie ─ należy do twoich zadań, póki mówię, że tak jest. Jesteś medykiem DOGS. Masz obowiązek znać stany pacjentów. Tak czy nie? Dwukolorowe spojrzenie śmignęło przez pokój, wreszcie zahaczając o twarz Ourella. ─ Nie obchodzą mnie dokładne liczby. Nie jesteś Chrisem. ─ Czuł, jak igła przekuwa się przez warstwę skóry, a potem ciągnięta nić łączy naderwane brzegi. ─ Ogólny raport wystarczy i--
„OURELL”.
Nie.
Zdecydowanie nie.
Gdyby nogi nie odmówiły mu teraz posłuszeństwa, na pewno by z nich skorzystał i wyniósł się jak najdalej. Doceniał pracę Bernardynów, to nie ulegało wątpliwościom, ale samo towarzystwo Sany pogarszało jego stan bez względu na to, jaki był pierwotnie.
─ Paskudne! ─ rzuciła na cały głos, a on przewrócił oczami.
I ja ciebie witam, dziewczyno z misją. Gdzie twoje ─ Reszta utknęła w syknięciu, gdy do jakiejś z ran na brzuchu docisnęła lekarstwo. Wilczur mimowolnie wciągnął powietrze do płuc, mrużąc przy tym jedną z powiek. Korciło, by przyglądać się ich pracy, ale głowa była nadal zbyt ciężka, aby móc ją podnieść i przytrzymać, dlatego koniec końców nakierował wzrok z powrotem na sufit i zacisnął lekko usta, wreszcie postanawiając milczeć.

Obrażenia:
- rany po cierniach na nadgarstkach i przedramionach [zszyte]
- rany po cierniach u prawej ręki ─ na wylot [zszyta]
- otarcia i siniaki, szczególnie na plecach, szyi i po lewej stronie żuchwy
- ślady cięć po nożach, mieczach, paznokciach
- przebite prawe ramię ─ ma trudności z poruszaniem nim
- ranny prawy bok i dziura o średnicy jednego centymetra po szpikulcu, który przeszedł na wylot [opatrzony]
- na czas 10 postów Grow jest bardziej podatny na skażone powietrze Desperacji ─ między innymi przez nie odczuwa ból rosnących kości (skutek uboczny postępującego wirusa X)
- silny ból głowy 
- rozcięta głowa z tyłu głowy (grzmotnął czaszką o schody...) [opatrzona]
- szczypiące otarcia na plecach
- rana na lewym barku, powiększona przez szarpnięcia (po pazurach bestii)
- płytkie rozcięcie na policzku (wśród tych wszystkich obrażeń to jest najważniejsze!) [opatrzone]
- ślady po pnączach (nadgarstki, brzuch bodajże?)
- ból łydki
- niegroźne, ale piekące otarcie na klatce piersiowej
- przestrzelone lewe ramię

Dodatkowo ma zapalenie płuc. Czuje się słabo, ciało przeszywają dreszcze, a gorączka zaczęła przejmować umysł. Zaczęły występować też bóle w klatce piersiowej oraz duszności. Choroba będzie trwała przez 4 sesje. Jeżeli do tej pory nie znajdzie antybiotyku ─ możliwość zgonu. Po zażyciu antybiotyku postać będzie osłabiona przez jedną sesję (potem nastąpi wyzdrowienie).
To już druga z czterech serii.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Och… Grow, przestań już gadać te głupotyi choć raz w życiu zrób to, o co cię proszę.
Był chory na takie słowa. To zupełnie jakby widzieć rozjechaną na drodze wiewiórkę i upierać się, że przecież jest w pełni sił, bo jakim prawem Ourell miałby ją oceniać, skoro nigdy nie widział jej w innym stanie? W gorszym lub lepszym? Jak on w ogóle śmie mówić, że ów zwierzę umiera, wnioskując to jedynie za sprawą obserwacji innych wiewiórek? Być może nawet źle to wszystko interpretował i być może w słowach Wilczura było jakieś ziarnko prawdy, ale Growlithe po prostu wyglądał żałośnie nieprzekonująco, gdy wypowiadał się na takie tematy, leżąc pokiereszowany na kozetce. Chwilę temu nie był nawet blisko trzeźwości umysłu.
Skrzywił się boleśnie.
Kto by się tego spodziewał, Zacharielu? Wkładasz rękę do paszczy bestii i nie oczekujesz, że zakleszczy kły? Marny byłby z niego zaklinacz aligatorów.
Nie wydał z siebie żadnego odgłosu, choć musiał przyznać, że zabolało go to okrutnie. Gdy analizował swoją rękę przy słabym świetle świecy, poza krwią na palcach, które swoje źródło miała z wnętrza jamy ustnej Psa, mógł dokładnie przypatrzeć się wyraźnym śladom zębów i krwawiącym wgłębieniom, podsuwającym na myśl kły. Przynajmniej bonusowo sprawdził u niego uzębienie – doskonałe.
Nie odczytywał w mimice i gestach Growlithe’a niczego, co miałoby go jasno doprowadzić do źródła jego niezadowolenia. Rozkazy? Zachariel, choć imię miał archanielskie, nigdy do władzy się nawet nie rwał. Nigdy nie zasiadał na stołku przywódczym, chyba, że dzielił je z innymi archaniołami, ale przecież prowadzonych ze wszystkimi dyskusji trudno nazywać wydawaniem poleceń. Nie machał przed nikim mieczem, nie wymuszał na nikim posłuszeństwa dla własnej korzyści. Nigdy z jego ust nie padł żaden rozkaz, a jedynie prośba; nacechowana emocjonalnie odpowiednim do jego stanu tonem. Irytowało go zachowanie Wilczura, więc niedziwne, że podsycał słowa gniewem – uczłowieczył się na tyle, by przestać być skrzydlatą skorupą bez uczuć. Niemniej… był istotą, która została stworzona, by służyć. Sługa od początku istnienia świata… chyba zdążył już przyzwyczaić się do swojej roli, szczególnie, że obrane cele zawsze brał nad wyraz poważnie.
Nim zdążył odnieść się do słów Wilczura, przerwało mu nadejście Sany.
Dziewczynie łatwiej przychodziło ignorowanie humorków przywódcy. Cóż, nie ukrywając, lubiła go zdecydowanie mniej. Nawet nie zmarszczyła w złości nosa. Trudno byłoby go marszczyć jeszcze bardziej, gdy i tak układał się w nieciekawy obraz obrzydzenia. Sana, choć nigdy nie pałała do przywódcy rzewniejszym uczuciem, w duchu wyraźnie ucieszyła się na widok jego upstrzonej zadrapaniami twarzy. Bądź co bądź był liderem, a jego obecność znacznie podnosiła morale.
Sana wciąż zajmowała się płytszymi ranami, gdy Ourell skończył zaszywać lewę ramię.
- Po Sądzie wiele osób wróciło do siedziby pokiereszowanych. – zaczął, najwyraźniej zgadzając się na wyjawienie Wilczurowi przynajmniej części informacji związanych z gangiem. Niewielkiej części, bo sam właściwie niewiele wiedział. – Gdy wróciłem do siedziby po wcześniej przydzielonym przez ciebie zadaniu, natknąłem się na grupę Rainbow i Skoczka, których podobno Fenrir przetransportował do siedziby. Resztą ludzi zajęli się inni Bernardyni i chętne Kundle. Szczerze mówiąc nie jestem dostatecznie dobrze poinformowany, ponieważ nieczęsto od tamtego czasu zdarzało mi się rozmawiać o tym z innymi Psami. był zajęty sraniem w gacie o swoich skrzydlatych braci i obwinieniem się o wszystko co złe. – Nikt nie wiedział gdzie się podziałeś, przez co wydaje mi się, atmosfera w gangu nie była najlepsza. Dlatego priorytetem jest postawienie cię na nogi w jak najkrótszym czasie.
Odstawił wszystkie przyrządy na bok, raz jeszcze rzucając analityczne, chłodne spojrzenie na całokształt Wilczura. Nawet pomimo słabego oświetlenia, nietrudno było zauważyć, że prezentował się zdecydowanie lepiej, niż kiedy do pokoju przywlókł go Haruse. Sana zaniepokojona nicnierobieniem Zachariela, zwróciła ku niemu pytające spojrzenie, kładąc ostatni zlepek grzybów na zranienia przywódcy.
- Podaj mu później coś nasennego. Powinien mimo wszystko odpocząć.
- Co ty…
Dotknął opuszkiem palca gardła wymordowanego… i upadł na podłogę.
- 'RELL, DO CHOLERY – wrzasnęła po raz kolejny, tym razem podburzona. – Głupku! – warknęła przez zaciśnięte zęby, nie mogąc się przez jakiś czas zdecydować czy się nad nim pochylić czy kontynuować zajęcie się pacjentem. Wybrała to drugie, kierując pytające spojrzenie w kierunku Wilczura, na chwilę pozostawiając anioła z twarzą rozpłaszczoną na ziemi.
- Jak się czujesz? – wyglądała na najmniej zachwyconą osobę na świecie.
Zachariel postanowił jawnie pójść na skróty, byleby szybciej polepszyć stan ważniejszej od niego osoby. Co prawda nie był w stanie przy tylu poważniejszych obrażeniach, poprawnie zdiagnozować innych przypadłości Growlithe’a, jednak wykorzystana przez niego energia rozlała się nie tylko po poharatanym od wewnątrz gardle Psa, ale spłynęła kaskadą do płuc, niszcząc wszystkie bakterie, zapalenia i inne czynniki, które były przyczyną choroby. Wilczur powinien odczuć dużą ulgę. Sana natomiast nie wyglądała ani trochę bardziej uspokojona mniejszym nakładem pracy, z której odciążył ją kolega po fachu. Ourell stracił przytomność, ponieważ zadziałał wyłącznie od wewnątrz. Z zewnątrz Growlithe wyglądał niemal identycznie.


Do końca rozgrywki Ourell pozostanie nieprzytomny z powodu użytej mocy i wcześniejszego osłabienia organizmu. Sana pozostaje przy Wilczurze, jednak jest to dobry moment, aby przekazać Cię komuś innemu w rozgrywce. Jeżeli ktoś ma jakiś interes do przywódcy, to odpowiedni moment, aby go tutaj zaprosić.
W razie jakby takie rozwiązanie Ci się wybitnie nie podobało - pisz na Pw Ailena.

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wbrew pozorom, I jego własnym przekonaniom, te parę dni były jednymi najcięższymi dla niego od dawna. Informacja o powrocie Wilczura po tak długiej jego nieobecności rozeszła się po wszystkich Psach błyskawicznie. Dla Shiona, co poniekąd zaskoczyło samego i jego, był to bodziec do natychmiastowego powrotu do Nory. Ale tam czekało na niego gorzkie rozczarowanie. Nie rozumiał dlaczego nie wpuszczają go do środka. Dlaczego nie pozwalają spotkać się w Alfą. Przecież był jego sługą, mieszkał tam i miał prawo wchodzić do środka kiedy chciał, prawda? A jednak. Próbował wszystkiego. Od irytującego warczenia, poprzez prośby i błagania, na groźbach kończąc. Ale byli nieugięci. W ostateczności dostał jakiś stary koc i skrawek podłogi w salonie, gdzie mógł się zaszyć na ten czas. Nie był jednak w stanie spokojnie spać i egzystować w ciągu dniach. Przeklinał samego siebie w myślach, bomartwił się o tego kretyna, chociaż nie powinien. Przecież go nienawidził.
Dopiero parę dni później nadarzyła się okazja, że mógłby pomóc. Sana, na którą wpadł, poinstruowała go, co może przyspieszyć leczenie Wilczura. Nie zastanawiając się zbyt długo, zgarnął swój marnej jakości tobołek, i wyruszył na poszukiwania chwastu. Zajęło mu to długie dwa dni, kiedy wreszcie odnalazł to, co chciał. Oczywiście po drodze musiał uciec przed zgrają wściekłych Wymordowanych, zmutowaną świnią i pumą królewską. Ale ostatecznie powrócił do siedziby w jednym kawałku. Powiedzmy. I mógł wejść do pokoju Growa.
Panowała tutaj zaskakująca cisza i spokój. Drobne usta poruszyły się, ale nie padło żadne konkretne słowo. Jeszcze nie.
Wróciłeś… boże nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wróciłeś, Grow.
- Wróciłeś…. Tsk. A już miałem nadzieję, że coś cię zeżarło. A był taki spokoj, Grow. – prychnął pod nosem i podszedł do skrzyni. Wpatrywał się w niego przez chwilę i uniósł jedną dłoń, by potrzeć lewy policzek jej wnętrzem. Czuł, jak jego skóra płonęła. Policzki, szyja, gdzieniegdzie na plecach i całe dłonie były pokryte bolesnymi i swędzącymi bąblami. Niby udało mu się do tego przyzwyczaić, no i sama Sana powiedziała, że to na dniach zejdzie, a nie zaszkodzi, ale upierdliwe nadal było.
- Dla ciebie. – mruknął wyciągając przed siebie drugą dłoń, w której trzymał „bukiet” pokrzyw. No proszę, niby chwast a ponoć jaki pomocny. - Sana powiedziała, że ci pomogą i przyspieszą leczenie. Działają leczniczo czy coś. A po skażeniu wirusem X ich działanie jest dłuższe i silniejsze. – odwrócił głowę w bok, czując speszenie, które powoli swoimi długimi palcami przesuwało po jego ciele. Zacisnął mocniej wargi, odetchnął przez nos i dodał po chwili ledwo słyszalnym głosem. - Dobrze, że już jesteś.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Mijały dni. Ourella zabrał Haruse – miał dziwny dyg do przenoszenia nieprzytomnych Psów, zarzucając ich nieruchliwe ciała na ramię jak ciężki wór wypakowany kartoflami. Grow nie pamiętał ani tego, ani kilkudziesięciu kolejnych godzin, w których na przemian budził się i zasypiał, czasami w gorączce, rzadziej po prostu, z senności.
Jeżeli przez ten czas działo się coś istotnego, umysł pozostał obojętny na bodźce zewnętrzne. Rejestrował jedynie krótkie, mało ważne urywki. Błysk na metalowej części łyżki, gorąco koca, zimno na czole, ukłucie na piersi, wilgoć w gardle. Podstawiony pod mur z nożem przy krtani nie byłby w stanie odpowiedzieć w którym dokładnie momencie zaczął się budzić trzeźwy.
Tak było.
W jednej chwili luka w chronologii ziała czernią pustki – w drugiej siedział na skrzyni, z nogami pod narzutami, z rozpiętą bluzą na ramionach i głową wypełnioną szumem, ale mniejszym i mniej uporczywym niż wcześniej. Plecami przylegał do lodowatej ściany, która chłodziła wiecznie rozgrzany organizm, ale kiedy Sana ponownie przyszła zmierzyć temperaturę, tym razem obyło się bez marudzenia. Powarczała coś za to na temat jedzenia, którego niewiele ubyło z misek. Musiała mieć ostatnie zdanie, doskonale o tym wiedział – obwieściła to z trzaskiem uderzając drzwiami o wątpliwej jakości framugi.
Huk rozległ się w czaszce Wilczura czterokrotnie mocniej. Z twarzy ściągnął rękę dopiero, gdy przestało mu tak dzwonić w uszach. Dłoń opadła wtedy z powrotem na trzymaną na kolanach książkę, a wzrok, zamglony przez brudne okulary, ponownie powiódł do literek.
Prawie nie potrafił rozczytać wyrazów.
Kiedy ostatnim razem miał czas, by poczytać? Nieważne, że książki w norze przestudiował na każdą możliwą opcję, że znał je prawie na pamięć. Teraz patrzył na strony jak na coś obcego i niezrozumiałego. Musiał zasięgać pamięcią tak głęboko, że gdy wyciągnął na wierzch znaczenie kolejnego słowa, obok niego – znów – coś warknęło.
W sekundę napiął mięśnie.
- Dla ciebie.
A potem je rozluźnił.
Spokojnie, Jace. Jesteś zbyt nerwowy. Jeszcze raz.
"Dla ciebie".
Słyszysz? Są dla ciebie.
- Urzekające. Wstaw do wazonu.
- Sana powiedziała, że ci pomogą.
Powietrze krążące po gardle wreszcie znalazło ujście przez usta; zniecierpliwione westchnięcie opuściło mu ramiona, by zaraz pokrwawione palce zacisnęły się na przegubie nosa. Uspokajał się.
- Ta? – To do niej bardzo podobne. - A powiedziała, co z nimi zrobić? Zetrzeć na pył, połknąć, na chama władować w ranę? Szczeniaku, to bezużyteczne chwasty, póki nie wiesz, jak się z nimi obchodzić.
To pierwszy gość od kilkunastu dni, Jace. Mógłbyś być milszy.
Mógłbym też go wypieprzyć za drzwi za głupie odzywki.

Nos Shivy zmarszczył się pod naporem rozdrażnienia.
Wariujesz.
Tak. Temu nie mógł zaprzeczyć.
Samotność go rujnowała. Potrafił tygodniami kluczyć w pojedynkę przez Desperację, ale fiksował, gdy za ścianą znajdowali się ludzie. Słyszeć ich głosy o krok i nic nie móc zrobić – bezczynność zaciskała mu szczęki, mamrotała coś tuż nad uchem, gdy próbował zasnąć pod naporem gadaniny z drugiego pokoju. Jeżeli nie chciał skończyć w norze, w której mrok rozganiała tylko dogasająca świeca, musiał przełknąć kilka gorzkich słów.
- Zresztą, nieważne. – Machnął ręką. - Rzuć to gdziekolwiek. Nic mi nie jest.
A jednak sam ruch nadgarstka wywołał impuls. Dłonie, aktualnie oplecione szmatami, były już po kilku zmienionych opatrunkach i przemyciach – a jednak dziury wciąż się nie zasklepiły. O ile prawa kończyna pozostała niewzruszona na ból, to jednak lewa wciąż drętwiała, a potem mrowiła, aż nie dało się tego wytrzymać. Kiedy zbyt mocno nią poruszał, szwy na nowo się rozrywały, rana otwierała.
Sana nie dałaby mu żyć, gdyby znów musiała szukać nici.
Dlatego, gdy zdejmował okulary, działał dziwnie powoli i ostrożnie.
- Oczy mnie już bolą – wymamrotał bardziej do siebie niż do Shiona. Wierzchem wolnej ręki przetarł powieki, czując pod nimi charakterystyczne kłucie przypominające o zbyt długich godzinach przypatrywania się mrówczym znaczkom w niemal całkowitych ciemnościach. - Na stoliku nocnym jest list. Przeczytaj mi go.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Palce nieznacznie drgnęły, zaciskając sie jeszcze mocniej na pęku przyniesionego chwastu. No i masz. Cały czar zmartwienia jebnął solidnie w momencie, kiedy Wilczur otworzył usta. Górna warga uniosła się lekko, nieświadomie prezentując parę małych, nietoperzach kiełków, ale bardzo szybko opadła, tak samo jak ciśnięta na podłogę pokrzywa.
- Jak dla mnie to możesz się w tym nawet wytarzać. – mruknął pod nosem, ale na tyle cicho, by Wilczur go nie dosłyszał. Co najwyżej usłyszał niezrozumiały bełkot-mamrot. Obrzucił drugiego wymordowanego krótkim spojrzeniem, zahaczając o każdy odsłonięty skrawek jego poobijanego ciała. Rzeczywiście. Nic mu nie było.
Właściwie widząc go w takim stanie, dla Shiona było czymś totalnie absurdalnym, niebezpiecznie zahaczającym o abstrakcyjność. W jego umyśle Growlithe był silny i nie do zdarcia. Świrnięty, to fakt, ale rudowłosy nie potrafił sobie wyobrazić kogoś takiego jak Wilczur bliskiego śmierci, poobijanego, z ledwością trzymającego się. Widok ten uświadomił go, jak bardzo idealizował go w wielu kwestiach. I że w każdej chwili może skończyć jak…
Oderwał wzrok od jego zabandażowanej dłoni, skupiając na pokiereszowanej twarzy przyprószonej drobnymi piegami. Ciekawe czy jak mu podpadnę, to w tym stanie zdoła mnie dorwać. Chciał uśmiechnąć się krzywo na te myśli, ale jakoś niekoniecznie było mu do śmiechu w tym momencie. Było mu źle. Bo Growlithe był ranny? Niedorzeczności.
- Bardzo boli…? – zapytał cicho, dopiero po chwili orientując się, jak bardzo było debilne jego pytanie. Oczywiście, że bolało. I oczywiście, że się nie przyzna. Nie przed nim.
Wsunął dłonie do kieszeni spodni, które praktycznie wisiały na nim, zastanawiając się, czy przyjście tutaj było rzeczywiście dobrym pomysłem. Pod opuszkami poczuł skrawek papieru od Skoczka, którego nie przeczytał. Musiał kogoś znaleźć, kto to zrobi za niego, ale póki co--
…”przeczytaj mi go”
- Co? – wyrwało mu się i spojrzał na niego zaskoczony, z wkradającą się do jego oczu paniką. Przez moment zastanawiał się, czy Grow przypadkiem nie czyta w myślach. Kto wie co na tej górze w Edenie się stało. Może uderzył się w potylicę i odkrył w sobie telekinetyczne zdolności? Autentycznie poczuł, jak wzdłuż jego kręgosłupa przebiega zimny dreszcz. Dopiero po chwili zorientował się, że Wilczur mówi zupełnie o czymś innym. Mimowolnie odetchnął przez nos, choć jego spokój był prowizoryczny. Dotarło do niego o co prosił go Grow. Durniu. On nie prosi. On ci rozkazuje.
Przełknął cicho ślinę i podszedł do szafki, skąd zabrał list, powoli, wręcz w ociągający się sposób, zaczął podchodzić do skrzyni. Myśl Shion. Szybko. Intensywnie. Wymyśl coś!
Może ściemnić, że ma zapalenie spojówek i nie jest w stanie nic rozczytać? Nie, to było debilne. A może rzucić listem w niego i niczym obrażony szczeniak wyjść z pokoju? Nie, jeszcze gorzej. Dorwałby go później i przetrzepałby skórę. To było pewne, dlatego też wolał jednak nie ryzykować. Niepewnie wsunął się na skrzynię, siadając na jej końcu i spojrzał na Growa.
- Może nie jestem godny, by poznać jego zawartość? – zapytał cicho, ale czuł, że to nie przejdzie. Spojrzał na skrawek papieru, gdzie literki wydawały się mu totalnie czarną magią. Nic z tego nie rozumiał. Rozpoznawał jedynie parę pojedynczych literek jak „o” czy „a”. Ale nie był w stanie połączyć tego w jedną całość.
Czemu mu nie powiesz, że nie potrafisz?
W życiu. Nie mógł. Już oczami wyobraźni widział drwinę, z jaką na niego spoglądał. Kpiące uśmieszki, słowa pełne pogardy…. Po prostu… nie.
- N-nie widzę w tym słabym świetle. – rzucił zaciskając mocno powieki I przechylił się na tyle, by wcisnąć skrawek papieru w klatkę piersiową jasnowłosego. Nie przeczyta tego. Choćby nie wiadomo co.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 12 z 19 Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13 ... 15 ... 19  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach