Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Karty Postaci


Go down

Pisanie 10.07.19 18:53  •  the world of one Empty the world of one














WHERE HAS YOUR GOD GONE?



Ludzie umierają za sprawę. Karmiąc ambicje swoich liderów toczą krew własną i cudzą, użyźniając nią grunt pod zasiew nowych konfliktów. Głośno krzyczą, wołając domniemanej sprawiedliwości, która przykładem wyrodnej matki odwróciła się od ich brudnych pysków, dosadnie dając do zrozumienia jak nisko ceni ich prawa i żądania. Na murze, pod nim i poza nim, kładą się brzydkim dywanem na piasku ziemi utraconej. Będą żyć, nawet kiedy ich niewidzące oczy wpatrywać się będą w bezkres nieba, zasnute martwą mgiełką spokoju.
Ludzie umierają, by inni mogli żyć w ich miejsce. Odcinają sobie wygodny dostęp do przyszłości, by ktoś w ich imieniu mógł popełniać te same błędy i wybierać te same, wyrobione już ścieżki. Bohaterstwo na niewielką skalę – zaszczyt jedynie dla wybranych jednostek. Mimo to z uniesioną wysoko głową wiedzą, że to ma jakiś cholerny sens, jakieś znaczenie na wyższym poziomie zrozumienia; ofiarę dla cudu poczęcia, cudu narodzin, bezsensu istnienia i słodyczy kolejnej śmierci. Humanitarny akt pokory wobec bożego planu.
Ludzie umierają przypadkiem. Nadziewając się nagą stopą na bezpańską minę, tryskają energią setek kawałków, zaściełając okolicę krwistym kobiercem krzyku i porzuconych nadziei. Uparcie wtłaczają w swe grube i tłuste powłoki noże przypadkowych morderców; wygodnie układając się na językach całego narodu oświetlają czerwoną łuną karierę studiujących ich smutnie monotonne przypadki. Nawet jeżeli w istocie ich śmierć jest wyjątkowo głupia i nieładna, wciąż w tym beztroskim chaosie pozostaje ziarnko piasku nazywane sensem. On zaś... on zaś umarł nie uświadczywszy nawet tego.
Mamy dla pana złe nowiny – oczy siedzącego przed nim brodatego lekarza wypowiedziały to jeszcze zanim zdążyły szare, mięsiste usta. Wyglądał niczym sum świeżo wyciągnięty z bajora. Z podobną manierą otworzył je i zamknął, dławiąc w milczeniu próbę prowadzenia dalszej konwersacji. Zaraz potem nastała krępująca cisza, z rodzaju tych pomiędzy młodym chłopcem i jego pierwszą dziewczyną, kiedy ten nie wiedział, czy najpierw sprawić swojej zdobyczy tysięczny już komplement, czy od razu złapać za roznegliżowaną pierś. Takie też wszyscy mieli miny. Patrzyli sobie prosto w oczy ważąc słowa zdecydowanie zbyt długo. Oprócz starej leżanki, biurka z klepek i trzech siedzeń teraz zajętych przez Kolyę, rybiego doktora i wciąż nieznanego mu mężczyznę, mały pokój był raczej przykładem biednego minimalizmu. Nie było tu nawet reklam środka na kaszel. Nieznajomy w końcu odchrząknął znacząco, dając lekarzowi niewerbalny znak by ten przeszedł do sedna, zaś lufa owych 'złych nowin' wystrzeliła z impetem uroczystej salwy, bez ogródek uderzając prosto tam gdzie miała. Wyrok był jednoznaczny i pierwszy raz w całym jego życiu zmył z ust Kolyi niedowierzający, cyniczny uśmieszek. To, co toczyło jego smutne istnienie przez ostatnie cztery miesiące nie było uparcie nawracającą pneumonią, grypą, czy chociażby gorzej znoszonym przeziębieniem. To, proszę państwa, był najzwyczajniejszy w świecie rak. Taki drugiego stopnia. Złośliwy jak najmniej lubiana ciotka na rodzinnym zjeździe.
Rokowania były niezłe, chociaż nie idealne. Wciąż nie do końca rozumiał przedstawiane mu plany i rozwiązania, bardzo powoli dopuszczając do siebie informację iż jest 'chory'. Onkologiczny – jak to fachowo ujął, okazało się weteran po drugiej stronie bariery. Okulary zsunęły mu się nieco z nosa, gdy pochylił się nad biurkiem, brzmiąc fachowo i zimno. Znowu jak ryba. Kolya nagle zapragnął, by ten wyszedł z gabinetu, zabierając ze sobą i swoją problematyczną specjalizację. Dalej miało być już tylko zabawniej.
Zadziorna chrypka, do tej pory całkiem przyjemny dodatek misiowatej aparycji Salemnyja, w ostateczności okazała się wołaniem o pomoc atakowanego organizmu. Gdyby nie fakt, iż zbierał naprawdę dobre recenzje własnego głosu, być może zainteresowałby się nią wcześniej. Zabijała go nie tylko mutacja, ale i własna, bezsensowna próżność. Czego się nie robi, by być na językach – w przenośni i dosłownie. Kuracja cytostatykami, bagatela półtoraroczna, zdawała się przynosić pożądane efekty. Prawie przywykł też do naświetleń. Nacisk na przełyk zmniejszył się, głos znormalniał, włosy poczęły na ponów się zagęszczać i dopiero wtedy, kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą rozpoczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki. Było to jakieś dwa lata i może trzy miesiące od rozpoznania, kiedy Kolya znalazł się w tym samym pokoju, z prawie tymi samymi dżentelmenami. Tylko sumiastego doktora tym razem zabrakło, bowiem onkologia nie była jego placem zabaw. Zamiast tego, na podstawionych po drugiej stronie biurka krzesłach przysiadło dwóch, wyraźnie poddenerwowanych radiologów. Zaatakowany skurwiel postanowił złośliwie naciekać. Lekarz podjął temat na nowo – Panie Salemnyj, obawiam się, iż dalsza, tak łagodna terapia jest stratą czasu przede wszystkim pana, a wiadomo, iż ten trzeba, hehe, cenić. Gdyby nie fakt, iż większość uszczypliwości była mu od jakiegoś czasu obojętna, zapewne uniósłby się w tym momencie gniewem i mu najzwyczajniej w świecie przypierdolił. Na jego niekorzyść działał również fakt, że jak mocno by go nie trawił, mężczyzna miał niewątpliwie rację. Radiolodzy zresztą, patrząc z niemą zgrozą na kolegę po fachu, pokiwali w jego kierunku głowami, potwierdzając, iż naświetlań nie wstrzymają, lecz nie będzie to wystarczające. W gruncie rzeczy chodziło o to, by podpisał zgodę na kolejną dawkę koktajlu Mołotowa, tym razem wpuszczanego w jego żyły agresywnym ciągiem. Po dwóch tygodniach smutnych rozmyślań złożył kolejny wniosek o przedłużony urlop zdrowotny i tak właśnie uczynił.
Mówi się, że pierwsza seria wlewek jest najgorsza, ale to gówno prawda. Każda kolejna jest głębszym piekłem, bólem wszystkiego, chęcią wyrzygania własnych wnętrzności i płaczem w poduszkę na niesprawiedliwość losu. No chyba że jest się jakimś niesamowitym guru spokoju – on nie był.
Rzygał jak kot, zapełniając foliówki na blaszanych miskach jedną po drugiej. Schudł piekielnie, gubiąc po drodze nie tylko tłuszcz i mięśnie, ale i pełnię owłosienia, a na szarym końcu także i godność. Oddelegowali z domu wszystko co nie było im potrzebne – w pierwszej kolejności zwierzęta. Niedługo potem stary kocur padł, być może przez gorycz rozłąki z rodziną, z którą żył przeszło siedem długich lat, zaś dwie złote rybki wylądowały w niewielkim akwarium jednej z miejskich kawiarni. Wypowiedzenie z pracy przyjął bez wzruszenia, podobnie jak dalsze informacje o klasyfikacji przyjaciela jako trzeci stopień. Stawał się coraz bardziej apatyczny i aspołeczny. Liczył dni tygodnia na własnych żebrach, mając dużo czasu na wspominanie dawnych planów. Kiedyś chciał założyć rodzinę. Dobrze pracowało mu się w nowym zakładzie – nauczyli go wielu przydatnych rzeczy. Może sam rozkręciłby firmę remontowo-budowlaną? Przydałby się przy murze. Mógłby naprawiać wszelkie uszczerbki. Ach, psia kość. Przerażona matka nie odstępowała go nawet w toalecie, nie dając namówić ani siebie, ani jego na cewnik. Całe życie uważała iż mężczyźni sikają na stojąco, co nie miało się zmieniać także dla pierworodnego, jak zeszmacony by nie był. Kolya znikał z każdym dniem coraz bardziej. Niegdyś wysoki, przysadzisty, otoczony aureolą gęstych, kasztanowych loków facet teraz zapadał się w pościeli, i gubił we własnych ubraniach. Nikt nie powiedziałby, że nosił ładną, przystrzyżoną bródkę. Wyglądał jak śmierć na chorągwi. Łysy, blady, praktycznie szary, z rozbryzgiem podskórnych wylewów i skórą obwisłą wszędzie tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu opinała się na mięśniach. Przeguby nadgarstków, zgięcia łokci i okolice pach miał poznaczone zrostami po gwałtownych iniekcjach, powieki ciężkie, dziąsła dziwnie wrażliwe. Nabawił się hemofilii, jakby jeszcze nie miał wystarczająco pod górkę. Pod skórą, tkankami, żyłami pełnymi krwi matkował całej rzeczy mniejszych i większych guzów, wżerających się łapczywie w szpik i tkankę zbitą. Na półeczce przy wezgłowiu łóżka miał zapas morfiny na całe swoje życie. Śmieszne, bo ostały się jedynie trzy fiolki. Bardziej śmieszne, że faktycznie wystarczyły. Praktycznie nie jadł, polegając na wsuniętych w niego chyba na stałe kaniulach i kroplówkach. Stracił całą pogodę ducha, zaprzyjaźniając się ze zgryźliwością, humorkami i nienawiścią do całego świata. Ten ograniczał się powoli tylko do na nowo przemeblowanego pokoju w rodzinnym mieszkaniu, wnętrza karetki i szpitalnej, biało-miętowej sali. To właśnie w niej poznał ostateczną, praktycznie nieodwołalną już diagnozę. Robiliśmy wszystko jak należy, proszę pana, ale czasami los chce inaczej i skoro guz jednak dał przerzuty do kości, teraz możemy już tylko poprawić komfort życia. Sugeruję uporządkowanie własnych spraw. Bardzo mi... nam przykro, panie Salemnyj. Znienawidzony od pierwszego spotkania onkolog tarł się po wierzchu dłoni i patrzył mu z powagą w oczy, jakby niewzruszony, gdy Kolya trawił cudowną nowinę w milczeniu. Tego dnia już mu nie odpowiedział.
Nie zrobił tego aż do stwierdzenia zgonu, a było to piątego stycznia roku pańskiego 3005 o godzinie 4:21 bladym, niedzielnym świtem. Leżał pod prześcieradłem jak brzydka, porozciągana lalka o pokracznie zbyt długich kończynach. Tego dnia zrozpaczona matka zabrana została od niego dopiero po wtórnym stwierdzeniu rozległego zawału przedniej komory serca. Jej własnego, jego już nie biło.


◊ ◊ ◊


Kiedy otworzył w oczy, okazało się że niebo nie istnieje. Może nie było mu przeznaczone? A może piasek pomiędzy zębami i grzejące skórę promienie były tylko na przedsionku do lepszego miejsca. Pamiętał wszystko, co działo się zanim ostatecznie zamknął oczy. Przede wszystkim przez fakt, iż ból wcale nie ustąpił. Promieniał na całe jego ciało, przenikając jak poprzednio tkanki, kości i organy. Paraliżował ruchy, nie pozwalając się wygrzebać z dołu w jakim zalegał przez kolejne kilka godzin aż do wczesnego zmierzchu. Dopiero wtedy skonstatował, iż w istocie znajdował się w, najprawdopodobniej, szpitalnej strefie grzebalnej. Gdzieś na pustkowiu. Sam, pośród skromnych, nisko usypanych mogił innych, równie fartownych pacjentów. Na każdym wzgórku usytuowany był kamień - jego wciąż leżał obok, zaś rozgrzebana ziemia i rozciągnięte płótno świadczyły, iż ktoś uciekał stąd w pośpiechu. Widać miał lepsze rzeczy do roboty niż pochówek jednego trupa. Kolya ciężko dźwignął się na łokciach i zgarbił siadając. Pierwszy, bolesny oddech pełen był kurzu i brudu. Jego rozcapierzone palce - wciąż szarawe i chude - na miarę jego możliwości zaryły w luźnej ziemi. W okolicy nie było budynków poza kilkoma ruinami. Gdziekolwiek zniknęli jego towarzysze, musieli być już daleko - do uszu, choć zalepionych, nie docierał żaden dźwięk poza własnym, urywanym oddechem. Salemnyj żył.
On żył.
Jego domniemana, bezsensowna śmierć była długa, poniekąd brutalna, przede wszystkim jednak niezasłużona. Teraz, kiedy cokolwiek żyjące gdzieś w niebie wysłuchało płaczliwych modlitw jego matki (a ta na ostatku zaczęła modlić się do wszystkiego, co istniało) dając mu drugą szansę, postanowił z niej skorzystać. Na przestrzeni dni i miesięcy jego ciało ulegało przemianom, których nie rozumiał, lecz milcząco (na ile był w stanie) akceptował. Po tym co przeszedł przestał się wszystkiemu dziwić. Zalepione brudem, bądź woskowiną uszy sczerniały i odpadły, w tym samym jednak czasie wyżej formowały się już drugie. Jego nieforemne ciało uległo kolejnemu wydłużeniu - wyglądał jakby miał się złamać na wietrze. Jadł niewiele - tylko to co był w stanie wyszukać na ziemi i pod nią. Wcześniej nieużywane mięśnie poczęły odżywać i na nowo wypełniać przestrzeń między szkieletem a skórą. Pysk - bo już nie można było nazwać tego twarzą - wydłużył się, zęby powypadały, robiąc miejsce nowym. Nowy Kolya rodził się w bólach, do których praktycznie już przywykł. Nie pamiętał czasów, kiedy nie czuł jakby szarpał go wściekły szczur. Najdziwniejszą mutacją - a miał ich jeszcze kilka - było chyba wyodrębnienie się długiego, chudego jak sznur ogona, zaś najdrastyczniejszą zniszczenie i złamanie stawów nóg w drugą stronę. Zmiany zaszły też w jego mózgu. Nie był już człowiekiem - był brzydkim, lecz żyjącym zwierzęciem. Samotnym i rozgoryczonym.


MOCE/ARTEFAKTY/TECHNOLOGIE

~
BIOKINEZA CZĘŚCIOWA: zmiany na poziomie kośćca w obrębie partii miednicznej.  Pozwala mu to zmieniać układ kości na dostosowany do poruszania się w pionie, bądź poziomie
(1/2 posty modyfikowania, bez ograniczeń czasowych w kwestii działania)


UMIEJĘTNOŚCI/SŁABOŚCI

~
DŁUGODYSTANSOWIEC: poruszając się na czterech łapach potrafi pokonać długie dystanse bez robienia przerw. Nie osiąga zawrotnych prędkości, jednak poruszając się w ten sposób robi to przynajmniej trzy razy szybciej niż przy pomocy jedynie kończyn dolnych.

RASOWE: nieco zwiększona tężyzna, wyostrzone zmysły (w tym szósty), spotęgowana czujność

SURVIVAL: za szkraba biwakował z ojcem; łowił ryby, uczył się zastawiać pułapki, chłonął wszelkie ciekawostki o prostych technikach filtrowania wody pitnej. Nie jest to wiele, lecz pozwala mu przy dogodnych warunkach osłonić miejsce, w którym biduje, czy rozpalić ogień bez pomocy źródła zapłonu.

◊ ◊ ◊

HEMOFILIA NABYTA: pamiątka po przebytym nowotworze i agresywnym leczeniu. Często bez przyczyny krwawi podskórnie, zaś zraniony ma problemy z zatamowaniem krwotoku.

AICHMOFOBIA/JATROFOBIA: niekoniecznie problematyczny lęk przed doktorami i igłami, także pamiątka po długiej, bolesnej hospitalizacji. Na ich widok nie panuje nad własnymi odruchami bardziej niż zwykle.

WRAŻLIWOŚĆ NA ZMIANY TEMPERATUR: praktycznie nie posiada gruczołów potowych, dlatego kiepsko radzi sobie z dziennymi, wysokimi temperaturami. Z drugiej jednak strony nie posiada owłosienia, dlatego z ich spadkiem także nie radzi sobie najlepiej. Najkorzystniejszymi porami dnia są dla niego wczesne poranki i późne wieczory - poza nimi męczy się nawet kuląc pod kamieniem.

EPIZODYCZNE SZTYWNIENIE MIĘŚNI I STAWÓW: kolejna pamiątka po pompowaniu w siebie cytostatyków. Przy ograniczonej liczbie ruchów (np podczas snu) kończyny w wyjątkowo nieprzyjemny sposób przestają należeć do niego.


DODATKOWE

◊ Niespecjalnie się z tym kryje, niespecjalnie tym afiszuje, ale cierpi na napady kanibalizmu. Nieco się opanował, ale z początku miał problemy także z autokanibalizmem.
◊ Gdy czuje się bezpiecznie, jest najedzony i spokojny, zdarza mu się mruczeć.
◊ Czasem brak mu piątej klepki i wbrew instynktowi robi różne, niekoniecznie mądre rzeczy. Ten żart o różnicach pomiędzy koniem i kobietą... On jest zdecydowanie koniem.
◊ Jego oczy, jak zwierzęce, odbijają światło. Są koloru żółtego i chroni je trzecia powieka.
◊ Często, niepomny zewnętrznego zagrożenia, ucina sobie długie, kocie drzemki w cieniu. Ponadto bardziej aktywny bywa nocami.




PERSONAL INFORMATION
KOLYA SALEMNYJ
SAMIEC
+/- 28 LAT
WYMORDOWANY/OSWOJONY
BEZDROŻA DESPERACJI
SURVIVALISTA AMATOR



                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.07.19 23:05  •  the world of one Empty Re: the world of one
Już?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 14.07.19 23:49  •  the world of one Empty Re: the world of one
Akcept.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach