Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Skrzywił się na słowa przywódcy. Wyssane z palca bzdury - chciałby powiedzieć, ale po przełknięciu silny w jego przełyku ukształtowała się nieprzyjemna gula.
  O b a w a   p r z e d   s e n t y m e n t e m.
  Słowa raniły mocniej niż czyny. Wilczur spoliczkował go bez użycia brutalnej siły, nawet nie stykając dłoni z jego skórą. Jekyll wciąż słyszał te konkretne w swojej głowie - odbijały się od czaszki niczym echo od ścian pustego, pozbawionego umeblowania pomieszczenia. On był właśnie jak ten pokój. Albo jak organizm, który pozbawiony ważnych organów, nie był zdolny do poprawnego funkcjonowania. Niekompletny. Zdezelowany.
  Oni wszyscy tacy byli. Brakowało im uczuć, sumienia. Brakowało im życia.
  Martwi w środku.
  Spojrzał wpierw na swoje obuwie, potem na drżącą dłoń zaciśniętą w pięść. Później, po krótkiej kontemplacji, przeniósł wzrok na piasek uginający się pod ciężarem ich ciał.   Ujrzał w nim ślady po podeszwach obuwia idących przodem kompanów.  
  Nie pamiętał twarzy wszystkich ofiar swoich medycznych eskperymentów. Było ich dużo. Za dużo, ale przecież medycyna była postępową dziedziną nauki. Potrzebował żniw, by wznieść się ku niebu. A on? On chciał być poniekąd bogiem, chciał mieć kontrolę nad życiem innych. Wśród tych wszystkich, nieczęsto bezimiennych twarzy, były trzy, które nie utrwalały się w jego myślach jako bezkształtne, pozbawione rysów maski. Miały imiona, cele. Obowiązki.
  Wbił mocniej paznokcie do wewnętrznej części dłoni. Poczuł pod nimi ciepłą, lepką substancje – krew.
  — Całkowicie niepotrzebnie dorabiasz do tego filozofię — odezwał się w końcu, zniżając niespodziewanie głos do szeptu, głównie po to, by zatuszować drżenie, które pobrzmiewało między wyrazami. W tiku nerwowym sięgnął dłonią do lewego nadgarstka. Rozmasował go, kontrolując przy okazji puls. Czując słodko-gorzki posmak na języku po tym przytyku. — Imiona to tylko zlepek przypadkowych liter nadanych dziecku podczas narodzin, które w obecnych czasach tak naprawdę nie mają znaczenia. Ja nie mam na imię Jekyll, a ty... — zerknął ku niemu, odrobinę niepewnie, ale jednak w niemalże toksycznie zielonych tlił się zalążek pogardy stłamszony przez zmęczenie widocznej w błyszczącej od potu twarzy —  ... też nie masz na imię Grell, czy jak cię tam nazywają — wycedził przez zęby, odrywając spojrzenie od oblicza Wilczura i znowu przenosząc je na plecy towarzyszy podróży.
  Dwadzieścia godzin przeciągło się w nieskończoność. Czuł zmęczenie całym sobą. W obolałych stopach, kiedy wykonywał krok po kroku. W każdym oddechu, kiedy duchota wkradała się do dróg oddechowych, paląc przełyk. W każdym drżeniu mięśni, kiedy zmuszał się do wysiłku fizycznego.
  Chód, który pojawił się wraz z zakończeniem dnia, przyniósł ukojenie tylko na chwile, na godzinę lub dwie, a potem pod ubranie zajrzało zimno, pojawiły się nieprzyjemne dreszcze, sine wargi i cały wachlarz nieprzyjemności.
  Po włożeniu do kieszeni skostniałych rąk, do jego uszu doleciał kobiecy krzyk.
  Postój.
  Prawie się uśmiechnął. Prawie, bo ten grymas nie zastygł na jego popękanych wargach. Został ugaszony przez chrapliwy głos przywódcy.
  — Pierwsza warta — powtórzył, ale nie wydal się tym faktem zaskoczony. Wiedział, że to czysta złośliwość ze strony Wilczura, więc tym bardziej nie miał zamiaru z tym polemizować. Wychodząc na słońce, nie liczył na taryfę ulgową, a drogę przed mękę.
  Zdjął plecak i rzucił go na podłoże, pobudzając do życia tumany kurzu; mokra plama potu zdobiła ciemny materiał bluzy, plecy doktora. Pochylił się nad swoim bagażem, wyjmując bukłak – jeden z trzech.
  Bez słowa oddalił się nieco od towarzyszy, którzy jeden po drugim znikali w czeluści jaskini. Upewniwszy się, że odnaleziona przez nich kryjówka nie była zamieszkała przez niedźwiedzia babilońskiego albo innego stwora podobnych rozmiarów, usiadł na skruszonej przez słońce skale, jeszcze ciepłej, tuż obok groty. I wbił spojrzenie w zapadający zmrok.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Poczuł ciężar ekwipunku, gdy podniósł ramiona – musiał to jednak zrobić, żeby wzruszyć barkami w ten najbardziej nastoletni, filmowy sposób wyrażający rezygnację. Wystarczyłoby dodać do tego przewrócenie oczami, a całość prezentowałaby się jak żywcem wyjęta z komediowej wstawki. Grow nie pokusił się jednak o dokończenie teatralnej odpowiedzi; najwidoczniej zbyt poważnie traktował ich temat.
Lubię wiedzieć w czym rzecz – przyznał po chwili, samym tonem udowadniając, że jest skory uznać ewentualne poprawki w swojej filozofii. Tym bardziej, że cały ten czas uważnie studiował odruchy Jekylla i chociaż nie był psychologiem to zaciśnięta pięść medyka była zbyt wymowna.
Sam także tak robił, gdy ktoś trafiał w sedno.
Aż do teraz właściwie nie zakładał, że Jekylla ukształtowało życie. Że – być może – wcześniej był zupełnie inny. Niepewny. Bardziej otwarty na relacje. Niespokojny. Jako nowy kąsek w DOGS Jekyll był wciąż wielką niewiadomą. Sprawdził się na inauguracji, także musiał posiadać w sobie siłę. Ale tak naprawdę kto wiedział, jaki był dawniej, gdy świat nie doprowadził go do ostateczności? Może wszystko, co sobą reprezentował, było murem?
Im grubszy strup, tym cięższa rana pod nim.
Grow – naprostował machinalnie, poruszając nadgarstkiem, jakby próbował odgonić natrętnego owada. – Trochę szacunku. To między innymi dzięki mnie masz co żreć, a wyżywienie ciebie i twoich chorych, lekarskich ambicji nie jest łatwe. Nie musisz mnie ubóstwiać, ale przynajmniej znaj moje imię. Przyda ci się, gdy będziesz w tarapatach.
Był zmęczony nie mniej niż Bernardyn, starał się jednak tego po sobie nie pokazywać, nadrabiając ironią i bogatym gradientem emocjonalnym.
Zsunął ciężki plecak z barków i upuścił go obok pozostałych toreb, wznosząc w górę rzadki tuman kurzu. Nie znosił warować; rzadko to zresztą robił.
Jakaś jego część podzielała niezadowolenie Jekylla. Inna za to doskonale wiedziała, że jeśli teraz nie złapie nici, to kontakt między nimi urwie się na zawsze.
SKĄD TA SZALEŃCZA CHĘĆ NA KOLEŻANKOWANIE?
Głos mary pojawił się jakby znikąd; brzmiał jednocześnie blisko i daleko, jak jeden i setki tonów, wysokich, niskich, denerwujących i uspokajających. Grow skrzywił się lekko, przetaczając spojrzeniem po plenerze. Noc powoli odpuszczała i lada moment niebo z ciemnego granatu przemieni się w rażącą biel. Ukrop wyciśnie z nich siódme poty, nawet gdy będą odpoczywać w jaskini – bądź co bądź nie była zbyt głęboka, a cień, jaki rzucało sklepienie, nie ratował przed ogólną temperaturą.
Ignorując dźwięk oddechu tuż przy swoim uchu, niczym wierny cień, znalazł się przy Jekyllu. Usiadł obok, najwidoczniej równie dobrze nie zwracając uwagi na fakt, że był po prostu niechcianym towarzystwem, a potem milczał tak długo, aż wreszcie mu się to nie znudziło. Kiedy się odezwał, ton nie miał już w sobie rozdrażnienia.
Byłeś lekarzem za życia? – Jak raz na niego nie patrzył; wzrok miał wcelowany gdzieś w eter, w horyzont jaśniejący od słońca. – Bo byłeś człowiekiem – rzucił i choć formalnie miał zamiar zapytać, szybko zdał sobie sprawę, że właściwie to stwierdził. Nie potrzebował odpowiedzi. Znał ją. – Tutaj nikt nie ma takich zdolności, to po prostu niemożliwe. Więc jak to było? SPEC zostawiło cię na pastwę losu, gdy coś na ciebie napluło albo potknąłeś się o nogę wymordowanego? A może działałeś tylko od wewnątrz i jedna z próbówek z wirusem huknęła o ziemię, roztrzaskując przy okazji całe twoje jestestwo?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przyda ci się, gdy będziesz w tarapatach.
  Parsknął mimowolnie, nie panując nad tym odruchem. Nie miał zamiaru prosić go pomoc. Ani dziś. Ani jutro. Ani za miesiąc, za rok. Nigdy. Przez ponad tysiąc lat radził sobie sam z krótkimi przerwami. Nie związał się z gangiem, aby bawić się w rodzinę. Zaciskanie z kimkolwiek więzi nie znajdowało się w kręgu jego obecnych zainteresowań. Więzi międzyludzkie były tak nietrwałe jak zamek z piasku. Ludzie pojawiali i odchodzili. Najpierw. rodzili się, a potem umierali. Przemijali jak cztery pory roku. I tak w kółko. Jeżeli nie poczucie emocjonalnego powiązania, nikogo nie straci. Miał tylko siebie, medycynę i ambicje. Nic ponadto. Cała reszta to tylko środek do celu. Wykorzystał fach. Leczył, a w zmian za to przysługiwała mu kwatera i porcja żywności. Coś za coś. Nie ma nic za dramo. Żył z nimi w symbiozie.
 — Na szacunek trzeba sobie zasłużyć — rzekł po chwili. — Karmiąc mnie i moje chore, lekarskie ambicje, zyskujesz całodobową pomocą medyczną dla swojej rodziny. DOGS to przemoc, a gdzie przemoc - tam krew i rany, a czasem nawet śmierć. One zawsze idą ze sobą w parze. Dobrze o tym wiesz.
  Nie miał ochoty przekomarzać się z mężczyzny. Był mu wdzięczny za żywność i dach na głową, ale okazywał to czynami, nie słowami. Słowa nie miały żadnego znaczenia. To tylko zlepek znaków. Częściej kłamstwa, niż prawda.
  Miał mu kłamać? Owszem, mógł. Był urodzonym łgarzem. Umiał ubrać myśli w piękne zdania. Umiał patrzeć komuś w oczy i snuć wyssane z palca bzdury, ale po co? Wilczur potrzebował pieśń na swoją cześć?
  Bernardyn rzucił ukradkowe spojrzenie Wilczurowi, kiedy przy nim usiadł. Każda blizna widniejąca na pokiereszowanej twarzy mężczyzny skrywała w sobie historię.
  Przytaknął.
  Był człowiekiem. Był lekarzem. Był ludzki. A teraz pozostało tylko echo przyszłości w formie nabytych za życia umiejętności; wszystko inne zostało zdeptane czas, przepite tysiącami butelek alkoholu, zbrukane rozlewem krwi, zakopane pod gruzem ukochanego miasta.
  Głębokie westchnienie, które wydobyło się z zaciśniętego gardła doktora,  z pewnością naleciało do uszu mężczyzny. Zerknął w dłonie. Palce w prawej drżały lekko. Nie, nie domagały się ucieczki od rzeczywistości, nałogu. Wścieklizna znowu dawała o sobie poznać. Podobnie jak WIlczur utknął wzrok w przestrzeń przed sobą.
  — Nie, nic z tych rzeczy — odezwał się po długiej, wymownej ciszy. Mógł przeliczyć jego pytanie. Zbyć je wzruszeniem ramiona. Wykrzywić usta w uśmiechu. Ale miał wrażenie, że dzielący ich dystans przekształciłby się wówczas w pozbawioną dna przepaść. Miał dość ciszy. Wrogich spojrzeń. Podszeptów.
  Przymknął na chwilę powoli. Powrót do przeszłości - tak bardzo odległej, tak bardzo bolesnej nie był najprzyjemniejszym z możliwych doznań. Dawno nie sięgał pamięcią wstecz, ale pewne rzeczy nie wywietrzały z pamięci. Nigdy. Wyryły się w niej jak epitafium na popękanej przez czas płycie. On był jedną z nich.
  — Londyn, 2012. Jeszcze nie wiedzieliśmy, czym jest wirus, ale pierwsze odnotowane przypadki pojawiły się wcześniej. Jednym z nich był Leith. Kiedy pojawił się na izbie przyjęć, miał typowe objawy charakterystyczne dla grypy, ale żadne leki nie działały. Jego stan zdrowia z dnia na dzień coraz bardziej się pogarszał, więc w końcu został odizolowany. Nie wiedzieliśmy co mu jest, ani jak mu pomóc. Umierał. Powoli, ale systematycznie. Nikt się nie łudził, że nagle stanie na nogi. Ja, wraz z kilkoma innymi lekarzami, zostałem przydzielony do monitorowania postępu choroby. Chyba nie muszę ci mówić, jak wygląda jego rozwój, prawda? Ty też byłeś kiedy człowiekiem. Dawno, dawno temu, ale jednak. W każdym razie miałem dyżur. Jeden z wielu, jednak ten dzień różnił się od reszty. Byłem wzbudzony. Nie panowałem nad nerwami. Jak w każdy czwartek pobierałem mu krew, ale - zamilkł na chwilę, śledząc kształtującą się na linii horyzontu różnobarwną łunę. — Gdyby nie okoliczności, ten widok zapierałby dech w piersi —  mruknął pod nosem, nie od razu nawiązując do wcześniejszej wypowiedzi. Kontynuował dopiero po wzięciu głębokiego oddechu. — Ręce mi drżały. Zaciąłem się. Kilka kropel jego krwi znalazło się w moim krwiobiegu. Co było później? Chyba potrafisz sobie to wyobrazić. Pamiętałem tyle kilka pierwszych dni. Nie jestem pewny, ile czasu upłynęło. Może dwa dni, a może tydzień, w każdym razie z amoku rozbudził mnie wybuch. Londyn był cały w ogniu. Płonął bardziej spektakularnie niż we wrześniu 1666 roku.
  Głos miał cichy, szeptał. Ciało drżało i udawał, że to przez chłód, który coraz bardziej nachalnie wślizgiwał się pod poły ubrań i przenikał do kości. Oddech powoli zamieniał się w parę, a ich sylwetki zostały ukryte przez płachtą ciemności. Nastała noc. Zimna. Cisza. Głucha. Jedna z wielu nocy na Desperacji.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

| Robi się dzień, a nie noc. Pamiętaj.

  „Na szacunek trzeba sobie zasłużyć”.
  – O, czyżby? – Pogardliwy uśmiech wykrzywiły mu pysk, kiedy usłyszał ten strzępek samouwielbienia. Dotychczas sądził, że Jekyll jest skrytym, niegroźnym lekarzyną, obsesyjnie starającym się pogłębić swoją wiedzę – nic więcej, nic mniej. Krzątał się po pokoju medyków, tworzył lekarstwa, zarywał noce, aby zszyć i uklepać co trzeba. Nie wyglądał przy tym na kogoś, kto ma się za pana włości i choć Grow był skory do sprzeczek – także słownych – tym razem odpuścił, przekreślając jednak wyrobioną już opinię o doktorze, a naklejając na niego następną łatkę. Snob. Temat zdawał się urwać w tym miejscu. W kwestii swojej rangi nigdy nie udowadniał racji; egoistycznie sądził, że nie ma takiej potrzeby.
  Z tego samego egoizmu czuł potrzebę dowiadywania się wszystkiego o swoich podopiecznych. Nie bez powodu traktował ich jak rodzinę i choć nierzadko słyszał setki wykrzykiwanych obelg, jakoby DOGS składało się wyłącznie z broni, z pionków wysyłanych na rzeź, wciąż trwał w przekonaniu, że kiedyś Psy zrozumieją. Ci nieliczni, którzy starali się podkreślać ideologię, angażować się także w sposób czysto emocjonalny, a nie wyłącznie, jak większość Dobermanów, bojowo i szorstko, byli dla niego ostatnią nadzieją, że trzymanie gangu w aktywności wciąż miało sens.
  Siedząc obok Jekylla, przy wschodzącym słońcu, spodziewał się raczej ciosu z jego strony. Nie prawdziwego, za pomocą pięści, ale mentalnego; doktor póki co na każdym kroku starał się pokazać, że nie chce mieć z nim nic do czynienia. Właściwie nie tylko nie zamierza zacieśniać więzów, ale wręcz gardzi nimi i – co za ironia – traktuje jak substytut. Mieli jedzenie i gwarantowali dach nad głową, a więc stawali się  przydatni. Gdyby utracili swoją pozycję na Desperacji... czy Jekyll natychmiast zniknąłby z kryjówki DOGS?
  – Nie, nic z tych rzeczy. – Głos lekarza zmącił zastygłą ciszę; Grow wiedział, że medyk odpowiada na jego wcześniejsze słowa, ale to zaprzeczenie, w połączeniu z dopiero narodzoną obawą, wywołało w nim niechciane rozbawienie. Czy zniknąłbyś z kryjówki, Jackie? Zostawił nas na pastwę losu? Nie, nic z tych rzeczy. Chciał, żeby tak było, ale Desperacja nauczyła go także cierpliwości do ludzi. Dlatego, choć oczy miał zwrócone w horyzont, zza którego wychylało pnące ku niebu słońce, słuchał uważnie historii Jekylla.
  Londyn, 2012 rok.
  Świat mógł być tak mały?
  Nie przerwał mu, choć słowa paliły jak rozżarzony węgiel. Jeżeli Jekyll rzeczywiście znajdował się w Anglii... jak wielkie było prawdopodobieństwo, że minęli się na ulicy? Że Grow, wtedy jeszcze Jonathan, zajechał mu drogę przy kolejnej nieudanej próbie okiełznania swojego grata? Że minęli się w przychodni, a może nawet zamienili ze sobą kilka słów? Czy gdyby nie...
  – ... okoliczności...
  … mieliby ze sobą lepszy kontakt?
  Bardziej ludzki?
  Grow nie odrywał wzroku od łuny światła obejmującej półkole ziemi; niekończący się pasek łączący jaśniejące niebo z suchą, surową glebą. Zastanawiał się czy ta opowieść mogła być wstępem do czegoś innego niż gówniarskie przepychanki. Może to dokładnie ten moment, w którym Jekyll, niekoniecznie świadomie, uchylił drzwi do swojego p r a w d z i w e g o oblicza? Teraz należało delikatnie wsunąć palce w tę niewielką wyrwę, aby naprzeć na wrota i otworzyć je bardziej, jednocześnie uważając, by w furii albo przestrachu Jekyll nie zamknął przejścia, przy okazji raniąc go w rękę. Może teraz go testował?
  – Tak, to była faza przejściowa. Trzęsienia zawalały budynki, niezabezpieczone kondygnacje odsłaniały przewody, z zerwanych kabli leciały iskry... Miasto płonęło godzinami, ale to nie pożar dał koniec Anglii. To woda, powódź. Fale uderzały w płomienie, w górę buchała para. Zrobiło się wilgotno, gorąco, to zebrało burzowe chmury, a one z kolei jeszcze bardziej wzburzyły morza. Anglia nie miała szans, choć mieściła silny naród. Gdyby okazało się inaczej, nas by tu nie było. Ciebie by nie było. – Wreszcie na niego spojrzał; zwykle rozdrażnione albo prześmiewcze spojrzenie nabrało powagi. Cierpki wyraz twarzy tylko się pogłębił, kiedy dwukolorowe ślepia padły na oblicze doktora. Jekyll był wyczerpany; prawie tak, jakby nie przetrwał jedynie ciężkiej, całonocnej tułaczki, ale tak, jakby jednocześnie dał radę przeżyć drugi raz sytuację z dwa tysiące dwunastego. Coś, wraz z historią, na nowo w nim płonęło, a potem, gwałtownie i brutalnie, zalewane było wodą. Czy to przez zmęczenie tak drżały mu ręce?
  Powinien drążyć temat?
  Nie miał pewności, ale mimo tego ułożył dłoń na ziemi, dokładnie między nimi, i przechylił się nieco ku Jekyllowi. Chciał widzieć wszystko dokładnie; tak dokładnie, że gdyby Jekyll zdecydował się spojrzeć mu w oczy, Grow dostrzegłby w jego źrenicach nie własne odbicie, a ogień trawiący Anglię. Być może nawet ogień trawiący coś ważniejszego. Co takiego?
  Zaczerpując tchu, dał sobie dodatkową sekundę na wycofanie się. Zostawienie tej historii w spokoju, pozostawienie jej w formie, którą nadał jej lekarz, byłoby najlepszym, najbezpieczniejszym wyjściem. Skąd ta nagła, irracjonalna chęć, aby położyć łapska na jego przeszłości? Naprawdę chciał napierać na drzwi?
  Tak. Dlatego razem z wydechem padło:
  – Wraz z pierwszym wybuchem na wyspach zniszczono w tobie człowieczeństwo, czy to się stało później, gdy zdałeś sobie sprawę z tego, czym jesteś?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

| Tajest, penie władzo.


Z przymkniętymi powiekami wsłuchiwał się w słowa herszta -  każdy wyraz ulatujący z jego gardła wprawiał w drżenie organ w piersi doktora, aż w końcu nie był już w stanie tkwić w całkowitym bezruchu. Marazm zsunął się z jego oblicza, tak jak jego dłonie mimowolnie powędrowała ku ramieniu mężczyzny. Palce zacisnęły się na materiale kurtki, który zaszeleścił pod naporem palców. Oślepiony przez rozbłyski wschodzącego słońca dostrzegł zaledwie niewyraźne fragmenty jego twarzy, w głównej mierze koncentrując się na dwukolorowych ślepia przywódcy. Usta doktora wykrzywiły się w pierwszej emocji, a toksycznie zielone oczy rozbłysły jak niegdyś burza nad Londynem.
  — Skąd to wiesz? — wyszeptał cicho, nachylając się tuż nad sylwetką mężczyzny. Wargi bernardyna zatrzymały się kilka centymetrów nad uchem Growlithe'a. W innych okoliczność unikałby z nim bezpośredniego kontaktu fizycznego, ale teraz - odżyło w nim, to co myślał, że dawno zostało zakopane pod gruzami dawnej ojczyzny. — Byłeś tam? Widziałeś, co się stało? — zasypał go gradem pytań, które wydobywało się zaciśniętego przez wzruszenie gardła, choć własny głos wydał mu się odległy, jakby nie należący do niego. Zbyt napastliwy, zbyt drżący. Jakby ktoś używał jego ust, by skomunikować się z hersztem, a może dawnym nim. Istniały w nim ochłapy człowieczeństwa, czyż nie? Musiały, bo w innym wypadku nie zdałby sobie tylko trudu, by wdać się w tą krótką, pozornie niezobowiązującą rozmowę, która jednak sprawiła, że ciało lekarza drżało, mimo braku obecności wiatru. Była jak sztylet wbity w serce – raniła, sprawiła mu ból. Chciał krzyczeć, ale nie miał aż tyle sił w płucach.
  I potem spomiędzy ust herszta padły kolejne słowa. Doktor rozluźnił uścisk z jego ramiona i odsunął się od niego na bezpieczną odległość, zerkając ku swoim drżącym dłońmi. Były całe we krwi – w jej krwi, mimo iż po wydobycia jej ciało z gruzów rodzinnego domu, te było już zimne, pozbawione ciepła. Z sinych warg nie wydobywało się powietrze, sztywna klatka piersiowa nie unosiła się, ani nie upadała. Patrzyła na niego rybim, martwym spojrzeniem, choć jednego oka nie było wcale. Zostało przebite na wylot przez odłamek szkła.
  — Myślisz, że tak łatwo zniszczyć człowieczeństwo?
  Prychnął po chwili, jakby nagle obudził z poprzedniego transu. Wstał, otrzepał się z pyłków kurzu. Człowieczeństwo to nie gardło, które można zgnieść pod palcami. W Jekyllu nadal one tkwiło - głęboko, w uśpieniu, ale jednak. Zwykle pojawiło się pod postacią bolesnych wspomnień, w bólu i strachu, w chwilach słabości, od których nie mógł się odciąć, choć wmawiał sobie, że jest inaczej za każdym razem, kiedy sięgał po butelkę i wypijał z niej łyk za łykiem, czując jak trunek wypala mu dziurę w przełyku.
  — Pytasz, jakbyś tego nigdy nie doświadczył. A może się łudzisz, że człowieczeństwo nas nie dotyczy? — zerknął ku herszta, ale konsekwentnie unikał konfrontacji z jego oczyma. Skupił się na krzywiźnie szczeki, piegach rozsypanych po skórze, a potem na bliźnie. —  Długo, długo po tym, ale dawno temu, a twoje, kiedy uciekło? Po tym, jak ktoś próbował poderżnąć ci gardło czy znacznie wcześniej?
  Wbił wzrok z szpetną bliznę, która wyraźnie odcinała się od naturalnego koloru jego skóry  - leżała pod jabłkiem Adama, a potem - pod wpływem impulsu - przeniósł swój wzrok w dal, na horyzont, który pobielał od poranka. W milczeniu oczekując odpowiedzi.
  Potrzebował się urwać pod odstrzału obcego spojrzenia, spod emocji, które układały się na jego obliczu jak chmury na niebie. Ale przede wszystkim musiał wymazać z głowy ten obraz – ludzki pierwiastek, które niespodziewanie zakradł się do spojrzenia Growa i przeszył go na wskroś, wstrząsając nim jak pierwszy odgłos wybuchu. Bo przecież nie było w nim nic z człowieka. Nie, obaj byli tacy sami – zepsuci do szpiku kości, zdezelowani. Jekyll potrzebował gangu, by zaspokajać swoje ambicje, Grow - po co była mu właściwie potrzebna tak liczna rodzina, tyle gęb do wykarmiania? Chciał zaspokoić potrzebę jej posiada, a może kierowały nim inne odruchy? Może wcale nie różnili się od siebie tak bardzo, mimo iż chcieli uchodzić za lepszych? Może byli tacy sami – jak skorupki rozbitych naczyń, niekompletni?
  Z kolejnym wdychanym z płuc powietrzem poczuł, jak odłamki mroźnego powietrza wbijają się w ścianki  gardła. Zachłysnął się nim, kaszląc, a jego plan się nie powiódł - nie zagłuszył huczących w głowie słowa.
   Gdyby okazało się inaczej, nas by tu nie było. Ciebie, by tu nie było.
  Odwrócił wzrok ku herszta.
  Gdyby ich tutaj nie było – nie musieliby się nad tym zastanawiać.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

  Skąd to wiedział? Te obrazy okazały się intensywne w barwach, w dźwiękach i słowach. Właściwie ciężko je porównać do kadrów; były bardziej jak wypukłe blizny, które dawniej wypalono bezlitośnie w miękkiej, wrażliwej tkance umysłu. Nie dało się o nich zapomnieć, bo choć bladły z roku na rok to zbyt mocno odstawały od całej reszty. Gdyby psychika posiadała fizyczną formę, gdyby można ją było wyciągnąć przed kimś i rozwinąć jak dywan, na którym wyszyto całą historię, lęki, marzenia – Jekyll z całą pewnością rozpoznałby ten niewielki skrawek, upchnięty gdzieś w rogu, stworzony z barw głębokiej czerwieni, pomarańczy i szarości. Pamięci nie dało się jednak pokazać, trzeba było opowiedzieć o każdym wspomnieniu po kolei. Grow był już o krok od tego. Rozchylał nawet wargi, wykrzywione w lekkim, zmieszanym uśmiechu – ale wtedy zamarł, bo ręka Jekylla zbyt mocno trzymała go za kurtkę, jego serce waliło głośno jak igła maszyny do szycia... no i oddech. Parzył Growa w ucho, niemal roztapiał mu skórę, ścięgna i kości.
  Wtedy właśnie usta Wilczura się zacisnęły; nieznacznie. W tym ledwo dostrzegalnym gołym okiem geście było zawarte całe jego niezdecydowanie. Nie rzecz w tym, że nie byłby w stanie odpowiedzieć Jekyllowi; a już na pewno nie chodziło o bliskość, której zwykle Jekyll mu szczędził. Nie odczuwał zawstydzenia; raczej strapienie. Medyk od samego początku wyraźnie unikał kontaktu – nie tylko cielesnego, ale jakiegokolwiek, dając jasny przekaz, że najchętniej zostałby sam, a już wybitnie dobrze by było, gdyby dzieliły ich co najmniej dwa kontynenty.
  Widok Jekylla w takim stanie wywoływał, przede wszystkim, niezrozumienie. Co sprawiło, że zaczęły drżeć mu dłonie? Że głos łamał się wpół, jak patyczek po lodach w rękach zniecierpliwionego dziecka? Co takiego wydarzyło się w Londynie, w tym pochłanianym żywcem mieście, w którym oboje się wychowali? W którym oboje zginęli? Oczy herszta uważnie przypatrywały się mężczyźnie; co powinieneś mi opowiedzieć, Jackie? Liczył, że ten mu odpowie; wyczyta cokolwiek z nachalnego spojrzenia i mimowolnie podda się chwili. Jekyll omijał jednak jego wzrok; skrupulatnie, choć nie na tyle nerwowo, by uznać to za tchórzostwo.
  – Myślę, że łatwiej być zwierzęciem niż człowiekiem. – Nie ruszył się, gdy Jekyll podniósł się z podłoża. Nie przeszkadzała mu obecna pozycja; przede wszystkim dawał odpocząć nogom. Sądził zresztą, że gdyby zerwał się do pionu zaraz za lekarzem, spłoszyłby i tak wycofującego się rozmówcę.
  – Znacznie wcześniej – odpowiedział niemal od razu, najwidoczniej niezrażony wytykaniem blizny.
  Podciągnął nogi i objął kolana ramionami, łącząc ze sobą brudne od piachu dłonie. Spojrzenie także przeniósł na horyzont, na wyłaniające się zza linii słońce. Ognista kula rzucała długie płomienie, odganiając nocne mroki.
  – Nazywała się Noa Kobayashi, uratowała mnie, gdy kolejny dzień uciekałem przed pościgiem; ledwo umknąłem z laboratorium i już wtedy byłem wyczerpany, szans nie miałem żadnych. Wojsko by mnie dorwało, gdyby nie zlitowała się nade mną w ten chłodny, wiosenny wieczór. – Grow sięgnął po coś na ziemi. Kiedy podniósł nadgarstek, w palcach trzymał suchy patyk. Obracał go powoli, przenosząc spojrzenie na cienkie jak nitki gałązki. – Zrobiłem jej krzywdę. Bałem się, że zaraz mnie wyda, że wszcznie alarm. Uderzyłem ją, a ponieważ była krucha, między nami rozległ się trzask. Chyba złamałem jej kość, ale nie to ją obchodziło. Niemal siłą zatargała mnie do swojego domu. Ciepłego mieszkania z ciepłym, czystym łóżkiem, z ciepłą pościelą. – Pstryknął dopiero co pochwycony przedmiot, wykrzywiając lekko usta. – Potrafiłem ją błagać jak pies, byle nie wydała mnie SPECom. Wpierw zniszczyłem jej zdrowie, a potem skomlałem, aby mi pomogła, schroniła, wykarmiła, wygrzała. Gdyby mnie wtedy nie zmusiła do dalszej ucieczki, zdechłbym pod murami Miasta-3. Byłem odwodniony, głodny i ranny. – Powieki wymordowanego przymrużyły się, jakby tylko dzięki temu mógł wyostrzyć sobie obraz tego wspomnienia. Pamiętał jednak każdy szczegół, wszystkie postępujące po sobie zdarzenia. – Od samego początku chciała mi pomóc. Ja wpierw chciałem rozszarpać jej gardło. Zrobiłbym to, gdybym nie był tak zmęczony. Dużo, dużo później zdałem sobie sprawę z różnic między mną a Noą. Ona, w całej tej swojej naiwności, była człowiekiem. My, Jekyll, dawniej też nimi byliśmy. Póki czegoś w nas nie zabito. – Spojrzał na niego ponownie, ledwie kątem oka. – Póki nie zmuszono nas do ostateczności. Co więc ciebie przyparło do ściany?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Od brzasku pobielało niebo. Ciemność zostało rozproszona. Jekyll nawet nie drgnął. Zamarł w jednej pozycji i wsłuchiwał się w słowa, które zapewne z trudem przeciskały się przez gardło towarzyszącego mu mężczyzny. Wsłuchiwał się we własny rytmiczny oddech, który od czasu do czasu przebijał się przez monolog mężczyzny. Nie obrócił się, by zerknąć mu prosto w oczu. Schował dłonie do kieszeni. Palce prawej zacisnął na szmacie, w którą był owinięty skalpel. Zdezelowany, nienadający się do chirurgicznego użytku przedmiot, służący mu jedynie do samoobrony, ale przed czym miał się obecnie bronić? Prawdą zerkającą mu prosto w oczy? Wspomnieniami, które na nowo w nim odżyły i raniły skuteczniej niż nóż wbity w skórę?
  Zanim zdążył się namyśleć, herszt zamilkł nagle i nastała cisza. Krótka, dwuminutowa, choć Jekyll miał wrażenie, że trwała wieczność. W końcu wraz z kolejnym wydechem, z jego ust padły pierwsze słowa.
  — Tlen, węgiel, wodór, azot, wapń, fosfor, siarka potas, sód, chlor, magnez, żelazo, cynk, rubid, stront — wyliczył, nie zająknąwszy się nawet. — Cały skład chemiczny organizmu ssaka. Człowiek jest zwierzęciem. My jesteśmy hybrydami - w połowie ludzie, w połowie zwierzęta, ale nie różnimy się właściwie niczym szczególnym od ludzi. Ludzie bywają okrutniejsi od zwierząt. Nauka. Eksperymenty.
  Wargi Jekylla wykrzywiły się w uśmiechu. Zęby błysnęły szaleństwo w promieniach wschodzącego słońca. Dali mu w kość w tym laboratorium. Bez wątpienia. Jekyll aż za dobrze wiedział, do czego byli zdolni. I nie winił ich wcale a wcale. Ba, dawno temu, kiedy S.SPEC było w powijakach, miał spory udział w tych bestialskich eksperymentach. I sam czynił to bezustannie.
  — Ta twoja Nellie, czy jak jej tam — wzruszył ramionami, bo nie pamiętał, naprawdę nie pamiętał; umysł miał zaćmiony zmęczeniem — była niewyedukowana, skoro podeszła od tak do rannego zwierzęcia, któremu śmierć dyszała w kark. I nic, nawet dobroć serca, ją nie usprawiedliwia. Mechanizm obronny, bodziec zwany instynktem samozachowawczym. Byłeś przygotowany na atak, więc zaatakowałeś. Walczyłeś o przetrwanie. To właśnie robimy. Walczymy o przetrwanie. Pytasz jak było w moim przypadku. Co wypleniło ze mnie całe człowieczeństwo, a ja prawdę powiedziawszy nie potrafię udzielić ci satysfakcjonującej odpowiedzi. Mogę jedynie powiedzieć, jak to się zaczęło — rzekł spokojnie, bez żadnej emocjonalnej skazy. Jego twarz zdawała się być wyciosana z marmuru. Jak pozbawiona zmarszczek tafla jeziora w spokojny, bezwietrzny wieczór. Ze wzrokiem wybitym w horyzont, odwrócił się przodem do herszta. — Wykapałem jej ciało spod gruzów. Była zimna, sztywna, twarda, cała sina, po prostu martwa. Martwa. — Promienie słońce przyświeciły doktorowi prosto w twarz. Zaklął pod nosem i przymknął powieki. — W organizmie ustały jakikolwiek czynności życiowe, a ja szepcząc jej imię, objąłem ją, gładziłem po włosach, policzku. Jak skończony idiota łudziłem się, że zaraz się ocknie, uśmiechnie. Ja, lekarz oswojony z naturą śmiercią. Ja, któremu pacjent umarł na stole operacyjnym kilka dni wcześniej.
  Prychnął, a potem splunął na piasek obok własnego obuwia. Co on wyprawiał? Czemu zwierzał się całkowicie obcej osobie, która bez krzty wyrzutów sumienia byłaby skłonna wykorzystać ową wiedzą przeciwko niemu?
  Omiótł spojrzeniem sylwetkę Wilczura.
  — Nie jesteś całkiem pozbawiony ludzkich odruchów — przemówił po chwili. Byli tacy sami. Łudzili się. Łudzili, że wyrzuty sumienia ich nie dotyczyły, że zakrzywiony kręgosłup moralny uległ całkowitej korozji. A tkwili tu, mimo zmęczenia, ochraniając tych skrytych w wnętrzu jaskini. Głupcy. — To pragnienie rodzinny przywiodło cię w to miejsce. Czujesz emocjonalne przywiązanie do nich wszystkich. Troszczy się o nich, dlatego ci ufają. Wskoczyłbyś za nich w ogień?
   Obszedł głaz dookoła i stanął z plecami rozłożonego na nim herszta. Jekyll nigdy nie oczekiwałby od niego takiego poświecenia, sam nie będąc skory do takowych. Usiadł tuż przy nim, oparł plecy o jego plecy, wpatrując się w ciemną otchłań – grotę, w której jakiś czas temu zniknęła reszta posiadaczy żółtych chust.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Nauka. Eksperymenty.
  Grow doskonale to znał. Nie był typem inteligenta; już nie. Zatracił wiedzę zdobytą na wykładach w szkole medycznej. Niemal całkowicie zapomniał paragrafy, choć dawniej recytował prawo wybudzony w samym środku nocy, wyrwany z najgłębszego jeziora snów. Poznał się jednak na tym od drugiej strony i choć nie znosił określania się „ofiarą” to dokładnie tym był wtedy. Znał temperaturę stołu, jego lodowaty, niewygodny blat, na którym trzeba leżeć, nieruchomo, godzinami, zaciskając zęby, wrzeszcząc, klnąc. Znał ból w nadgarstkach i kostkach, których skóra ścierała się do surowego mięsa, bo podczas operacji próbował wyrwać się z pasów trzymających go w jednej pozycji. Wszędzie rozpoznałby szaleńczy, zimny błysk w oczach doktorów chętnych rozkroić cię od obojczyka po podbrzusze, byle tylko dostrzec to, co znajduje się wewnątrz.
  Tak jakby cokolwiek różniło ich ciała. Cokolwiek różniło ich między sobą. Jakby to było coś więcej niż wirus. Wirus, który nie był ich wyborem, który powinno się zakwalifikować do chorób. Zamiast tego był jak krzyżyk postawiony w aktach. Wielki, gruby krzyż przekreślający cały życiorys, wszystkie informacje. Rola w społeczeństwie? Nieważna. Wiek, płeć, ambicje? Nieistotne. Godność? Nie było jej. Wirus w organizmie oznaczał śmierć w oczach ludzi. Oznaczał przewartościowanie cię z pozycji człowieka na pozycję zwierzęcia. Czasami gorzej – przedmiotu. A rzeczy można było rozkładać na części, oglądać, montować na nowo. I tak w kółko, do upadłego, do (CHOLERA) samego końca.
  Grow doskonale to więc znał.
  Tamtego dnia uciekł z laboratorium kompletnym przypadkiem. Miał bose stopy i bransoletkę na przegubie z numerem identyfikacyjnym. Nie ściągnął jej nawet po tym jak wreszcie ocknął się w łóżku Noi. Już czysty, opatrzony i przytomny na umyśle. Mogła być niewyedukowana, tak jak twierdził Jekyll, ale nawet jeśli – uratowała mu życie. Zrobiłby dla niej to samo.
  Właściwie wtedy zrobiłby dla niej wszystko.
  – Ta twoje Nellie...
  – Noa – poprawił go machinalnie, choć bez wcześniejszej, rozdrażnionej nuty, prawie tak, jakby już przywykł, że lekarz co rusz mylił imiona. Zaczynał zresztą sądzić, że gdzieś w całej tej beznamiętnej przemowie Jekyll starał się go podnieść na duchu. Nie w sposób, w jaki robią to kumple, nie w sposób w jaki robi to rodzina. Nie kierowały nim wyrzuty sumienia czy żal. Coś innego. Może zrozumienie. Połączył ich krótki, bardzo słaby impuls; nić, którą byle źle dobrane słowo mogło przerwać. Na razie jeszcze jednak była; trzymała ich ze sobą, a wraz z następnymi słowami Jekylla, scalała ich silniej.
  To usłużne słuchanie w milczeniu Grow najchętniej zrzuciłby na karb zmęczenia. Bo był zmęczony. Wyczerpany po wędrówce, która trwała niemal dobę; częściowo w ukropie, częściowo w chłodzie nocy. Był padnięty i senny, chętny na ulokowanie się w zagłębieniu jaskini, aby odpocząć choć na chwilę. W rzeczywistości jednak – po ludzku – chciał dowiedzieć się czegoś o Jekyllu.
  Zbyt często rezygnowali z rozmów.
  Zbyt mocno się przed sobą bronili.
  Przyglądał się lekarzowi, jego reakcjom, jego rysom twarzy, które zmieniały się, gdy opowiadał o kobiecie – o matce? Siostrze? Żonie?
  Trzymał w sobie tę tragedię przez setki lat. Tłumił. Ignorował. A teraz, gdy wreszcie się zwierzył się z tej historii, wydawał się słaby. Kruchy. Może nawet bliski granicy. A przecież to jedynie okrojona część. Przecież nie zagłębił się w to wystarczająco; nie przywołał wspomnień, gdy żyła. Nie przytoczył sytuacji, w której działała mu na złość. Nie dał argumentu na to, dlaczego była dla niego istotna.
  Grow mimo wszystko to rozumiał.
  Nie potrafił rozmawiać o Noi; nie potrafił też mówić o Rose, ani ludziach zostawionych w roku 2012. Potrafił o nich jednak myśleć i myślał o nich cały czas, bez przerwy, nawet wtedy, gdy wydawało mu się, że jest wolny od wyrzutów sumienia i nostalgii.
  Grow rozchylał już wargi, aby odpowiedzieć, ale krok postawiony przez medyka skutecznie zamknął mu usta. Zmysły wyostrzyły się, jakby wychwyciły zagrożenie. Zachodzenie od tyłu zazwyczaj tyczyło się ataku. Nie powinien na to pozwalać.
  A jednak nie zareagował obronnie. Właściwie w ogóle się nie poruszył; jedynie kątem oka śledził ruchy Jekylla aż ten nie zniknął na samym krańcu rejestru. Mięśnie napięły się, gdy tylko poczuł dotyk. Nie miał nic wspólnego z napaścią, a jednak w pierwszej sekundzie Grow chciał się odsunąć. Jeżeli było coś, czego nie spodziewał się po Jekyllu, to właśnie tego.
  – Wskoczyłbym za was w ogień – uściślił wreszcie, odzyskując głos, choć chrypa w charakterystyczny sposób zniszczyła barwę tonu. – Za ciebie także. Jesteś częścią grupy, po co więc na siłę próbujesz się z tego wybronić?
  Jekyll mógł poczuć, jak plecy Growa mocniej przylegają do jego pleców. Wilczur znalazł dla siebie wygodniejszą pozycję, jakby nie czuł skrupułów w przekraczaniu fizycznych barier.
  Oczy skupiały się na rażących promieniach słońca. Nowy dzień oślepiał; był niemal nie do zniesienia. Może dlatego, że zdawał się taki spokojny, taki ciepły... a to wszystko po tylu chaotycznych, tylu zimnych tragediach w Londynie.
  – Nie gwarantuję, że pacjenci nie będą umierać na stołach operacyjnych. Że nie dopiszesz kolejnej kreski do liczby porażek. Ale masz moje słowo, że to będzie walka do samego końca. Ostateczność. – Obrócił głowę; tylko trochę, po to jedynie, aby móc zejść do szeptu, który dotrze wyłącznie do uszu Jekylla. – Moglibyśmy jej poszukać, Jack.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Duszno, choć słońce jeszcze nie wzeszło zupełnie.
  Duszno, choć temperatura jeszcze nie przekroczyła pewnego dopuszczonego progu.
  Duszno. Było po prostu duszno. Duchota wdzierała się do dróg oddechowych Jekylla, więc ograniczył jedną z najważniejszych funkcji organizmu do minimum. Oddychał oszczędnie, prawie wcale, lekko śniąc na twarzy. Tłumaczył ten stan, a jakżeby inaczej, dwugodzinnym marszem i braku przywileju, jaki czerpał z tytułu braku całodobowego snu. Zaraz padnie i już się nie podniesie, poza tym coś wisiało w powietrzu i tu nie chodziło nawet o zbierające się na niebie chmury. Było gęste. Od zapachu potu. Oddechów. Dziwnej, przeczącej jakiekolwiek logice wiązce porozumienia, jaka nawiązała się pomiędzy nimi, jednakże, mimo iż dobierał temu złożone znaczenie, prawda, jak to zwykle bywało, była trywialniejsza. Ot, po prostu nie radził sobie uczuciami, które w nim zalęgły niczym pchły na psim zadzie. Ładunek emocjonalny dźwigany przezeń na barkach, przytłaczał go swoim gabarytem, a rozmowa z Wilczurem rozgrzebała stare wspomnienia, sprawy, do których nie chciał wracać już nigdy, uważając, że wrota przeszłość zamknął na cztery spusty i owinął grubym łańcuchem kłamstw, czule łechtającym jego ego. Guzik prawda! Im dalej brnął w tę dyskusję, tym mocnej rozdrapywał stare rany spoczywające na dnie duszy, które wcale się nie zabliźniły, a jedynie pokryła kilkuwarstwowymi strupami.
   Spójrz prawdzie w oczy, twoja deklaracja jest gówno warta, mruknął w obrębie własnej głowy, ale owe słowa, choć miał je na końcu języka, ostatecznie ugrzęzły mu w gardle, a spomiędzy ust padł zaledwie cichy, nieznaczny charkot, skutecznie zresztą zagłuszony przez piskliwy skrzek, kiedy nad ich głowami przeleciał cień, ale znikł tak szybko jak się pojawił. Obesraniec, do którego owy skrzek należał, zostawiał piękną, malowniczą pamiątkę rozbryzganą na jekyllowym bucie.  
  — Bo to wszystko brednie. Nikt nie będzie ryzykować własnej skóry dla jakiegoś tam przybłędy. Mnie nie stać na taki akt lojalności i odwagi — przyznał po chwili, w nagłej potrzebie zajęcie czymś dłoni bawiąc się zamkiem  błyskawicznym od plecaka. Ryzykował gardłem, ale taka była prawda. Rodzina. Ilekroć wypowiadał te słowo, tylekroć miał wrażenie, że to nie on, a ktoś inny poruszał jego ustami. Owe miało posmak goryczy. Za wiele go to wszystko kosztowało.
  Ha, brednie. Właśnie tego chciałeś, Jekyll, właśnie tego. Tkwisz w tym syfie po uszu, bo nie przywiodła cię do tej psiej sfory kit, którym wszystkim usiłujesz wciskać. Wiesz, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a poczucie bezpieczeństwa to bzdura wyssana z palca, bo umiesz o siebie zadbać, zawsze jakoś sobie radziłeś. Potrzebowałeś tego, jak tlenu. Nie, jak alkoholu. Potrzebowałeś przynależności. Świadomość, że ktoś możesz na ciebie polegać, że jesteś potrzebny, że nie jesteś sam na tym zakichanym świecie. Ot, dlatego twój tyłek właśnie teraz drętwieje na skale przed grotą, gdzie reszta bandy smacznie śpij, regenerując siły.
  Krótka pauzę w rozmowie, która rychło zapadła, poświecił na kompletacji własnych, nieco drących dłoni - prawda była bardziej ruchliwa od lewej. Czy ta cholerna wścieklizna musiała się naprzykrzać w najbardziej strategicznych momentach, psiakrew? Ale wiedział, że to nie z nią był problem, bowiem nie czuł charakterystycznego mrowienia w samych opuszkach, a jedynie ssania w żołądku. Tkwiąca w nim bestia warczała wściekle, zawzięcia ciągnęła za łańcuch, chciała strącić kaganiec z pyska. Na próżno jej wysiłek. Jekyll nie miał zamiaru ulec jej woli. Wyprostowany, jak struna, poświęcił więcej uwagi swoim palcom niż być może powinien, ale potrzebował skierować myśli na całkiem inny, bardziej przystępny i przede wszystkim niewymagający pełnego skupienia tor. A więc patrzył na swoje długie palce, poruszając nim delikatnie, jakby od niechcenia, lecz tak naprawdę walczył z nieznośnym, towarzyszącym przy każdym nawet najmniejszym ruchu odrętwieniem. Miał brud pod paznokciami i spierzchniętą, szorstką niemalże jak papier ścierny skórę. Było jego nazrzędzeniem pracy, krucyfiks, a on – jak na ironie losu w pełnej krasie przystało - nawet nie miał, kiedy o nie zadbać. Nie miał, kiedy  za dużo się działa, a rąk do pomocy ubywało z dnia na dzień.  Wszystkich, którzy dysponowali jako takimi umiejętności medycznymi, zmogło przeklęte choróbsko i ostał się tylko on jeden. On jedna przeciwko całemu światu. A oczekiwania rosły z każdym kolejnym wydechem. Co jeśli się pomylił? Wszakże nie był nieomylny, chociaż nieskromnie musiał przyznać, że mylił się rzadko, p r a w i e nigdy, przynajmniej w aspektach medycznych, inne wolał odłożyć na bok. Na przykład dobór towarzystwa.
  — Szukać ostateczności, co ty wygadujesz? To, jakby szukać igły w stogu siana. — zapytał, widać nieco wytrącony z równowagi sugestią herszta, aczkolwiek nawet nie wiedział czemu ponosiły go emocje. Powinien zareagować powściągliwiej, z koniecznym dystansem, ale takowy się ulotnił wraz z pozoru niezobowiązującą konwersacją. Wszystko w nim buzowało. Rozbity na atomy szukał ujścia odsłoniętej słabości. — Resztki rozumu ci odjęło, czy jak?
  Chciał kontynuować, powiedzieć mu coś jeszcze do słuchu, ale przerwał nagle, z poły rozdziawianą jadaczką. Złapał w usta powietrze i przymknął je natychmiast, zmieniając pierwotne zmierzenie. Miał przewagę – z owej perspektywy, gdy był do Wilczura obrócony plecami, ten nie mógł ujrzeć towarzyszącej doktorowi ekspresji, nawet najdrobniejszego ruchu mięśni twarzy, jednakże z pewnością wyczuł napięcie, które w formie impulsu przeszyło na wskroś umęczone wędrówką mięśnie Bernardyna.
 —  Pleciesz głupoty, tyle ci powiem — podsumował krótko, dumnie, tłamsząc emocje w zarodku, pod postacią udawanej hardości słyszalnej w głosie.— Żyjemy na tym padole wystarczająco długo, by wiedzieć, że wcale nie musimy o nią zabiegać. Ona prędzej czy później sama nas dopadnie. Nikt się przed nią nie ukryje. Nawet ci kretyni, co zbudowali wokół własnej osady wysoki mur próżności.
  Wzruszaniem ramion chciał dać Wilczurowi do rozumienia, że jego stosunek do owej sprawy jest iście obojętny, ale prawda była zgoła inna. Cholernie bał się ostateczności, a raczej formy jaką przybierze. Miał bowiem próbę takowej, ale wiedział jednocześnie, że nocne koszmary to zaledwie wierzchołek góry lodowej tlących się w nich lęków, a na strach nie był odporny walce.
  — Budź te śpiące królewny. Czasu mam coraz mniej, a też powinniśmy na chwile odpocząć. Nie sądzisz, że zasłużyliśmy, skoro obaj jeszcze żyjemy? — zadrwił w typowy dla siebie sposób Mieli sposobność obaj. Herszt mógł go zadusić choćby gołymi rękoma, bo nie nie stało mu na przeszkodzie, a Jekyll tradycyjnie poderżnąć mu skrytym w kieszeni ostrzem tętnice szyjną. —Same zmarnowane szanse  — mruknąwszy to cicho pod nosem, dźwignął niepośpiesznie tyłek, ziewając przy tym na całą rozpiętość ust, jakby z zamiarem połknięcia najbliższego skrawka ziemi. Nie był pieprzonym robotem. Padał z nóg. Musiał się zdrzemnąć chocćby przez chwilę, by w miarę poprawnie funkcjonować.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

To nie są brednie. Żadne wyssane z palca historie, Jackie. To normalna sprawa. Ale ty nie jesteś przyzwyczajony do normalnych spraw, racja? Wszystko co ludzkie, wszystko co ciepłe, wszystko co kojarzy się z lenistwem, nostalgią, z błogością – wydaje ci się obce. To w twoich myślach egzotyczny owoc, z którym nie potrafisz się obejść. Ohydny i cierpki w smaku, bo nie znasz sposobu na przygotowanie go. Łamiesz sobie paznokcie na twardej skorupie, drażni cię jego intensywny kolor, który nie pasuje do stonowanego, szarego świata wokół.
  Grow patrzył na wschodzące słońce, na sypką ziemię przechodzącą z ponurych barw zszarzałego bordo do ostrych czerwieni i złota. Nie był dobrym mówcą, więc myśli zachowywał dla siebie. Przypominały małą drzazgę werżniętą pod paznokieć. To nie do końca ból, ale uczucie, którego nie da się zapomnieć; choć jest niewielkie, choć już wrosło w ciało i stało się jego nieodłączną częścią – to dalej o sobie przypominało, gdy ktoś przypadkiem je naruszył. I nawet gdyby chciał pokazać Jekyllowi ten ostry odłamek, lekarz ujrzałby jedynie niewielką kropkę – bliznę tam, gdzie zasklepiła się rana. Nie zrozumiałby tego podskórnego rozdrażnienia, tak samo, jak Grow nie do końca potrafił pojąć jego stan. Też widział tylko powierzchnię; nie to, co rozrywa go od wewnątrz.
  Jekyll wydawał się szorstki, obwarowany potężnym murem – ale im grubszy strup, tym głębsza rana. Im mocniejsza bariera, tym delikatniejszy środek. Obaj chronili coś konkretnego; coś, co nie mogło trafić w niepowołane ręce. Nie mieli opcji pokazania tego nikomu; nie, póki nie nabiorą pewności, że skarb w cudzych dłoniach będzie bezpieczny. Że ktoś obejdzie się z nim tak samo ostrożnie, jak sami się z tym obchodzą.
  – Resztki rozumu ci odjęło czy jak?
  Kącik ust herszta drgnął, ciało poruszyło się pod naporem stłumionego śmiechu. Był na granicy desperacji. Z jednej strony rozumiał Jekylla, jego obsesyjne pragnienie bycia autonomiczną jednostką. Rozumiał doskonale strach przed drugą osobą, przed jej intencjami, zwykle pięknie krytymi za przymilnymi gestami. Większość to wydmuszki. Ładni z wierzchu. Puści w środku. Z drugiej jednak strony miał chęć złapania go za ubranie, rzucenia na glebę, przydeptania. Nawarczenia na niego, naplucia, rozerwania do mięśni i kości; byle dożreć się do wnętrza. Wywlec wszystko na ziemię; niech zalegnie między nimi. Niech nic się z tym nie stanie, żeby tchórzliwy imbecyl pojął, że jego sekrety
  (cały jego rozmiękły środek)
  są bezpieczne.
  Powieki Wilczura przymrużyły się, gdy promień słońca trafił prosto w oczy. Uniósł ramię i osłonił twarzy ręką.
  (zrób to)
  Głos w jego głowie był rozleniwiony; jak kociak budzący się z drzemki na wygrzanym parapecie.
  (zrób, tak trzeba)
  Nie, jeszcze nie. Jekyll ma czas.
  (ma go coraz mniej, wilczurze, to nie kwestia czasu zresztą – jego czasem jest wiara, jego czasem jest choroba, jest obsesja; on nie zaufa, a im dłużej trwa jego samotność, jego c h o r e przekonanie o własnej odmienności, tym bardziej, tym mocniej w to wierzy, grow, cholera, cholera, pamiętaj, że on jest l e k a r z e m – doskonale wie, kiedy coś zdycha i nie trzeba już tego ratować, jemu potrzebne jest lekarstwo, jemu potrzebna jest O P E R A C J A... tym się to różni, pamiętasz? podawali ci morfinę, narkotyzowali cię nią całymi k i l o g r a m a m i... i było dobrze, na chwilę było dobrze; ale potem znów pojawiał się ból, znów wszystko ciemniało przed oczami; i gdzieś w tym wszystkim potrzebny był zabieg; zabieg, który wywołałby cierpienie, zabieg, który spędzał z oczu sen, zabieg, który musiał coś wyłamać, aby zrosło się lepiej, silniej... życie podaje Jekyllowi morfinę. jego lekarzem będziesz t y; i to będzie)
  Grow wstał z miejsca. Otrzepał szorstką dłonią spodnie.
  (bolało)
  Ziarnka opadły, wzrok przetoczył się, aby zerknąć na medyka.
  (tak kurewsko, tak nieludzko bolało)
  Wargi zacisnęły się lekko. W gardle go drapało, jakby piach nie wylądował na butach i glebie, tylko wewnątrz krtani.
  – Pamiętaj, że martwy się nie przydasz – rzucił w kierunku pleców Jekylla, choć nie był pewien czy go usłyszał.

[kilka godzin później]

Czuć już wodę – zakomunikował, kiedy przedzierali się przez zapuszczoną część lasu.
  Już jakiś czas temu wkroczyli na edeńskie tereny. Piach zamieniły się w glebę, która z kroku na krok nabierała zieleni. Wkrótce pustkowia wypełniły się pojedynczymi drzewami, krzewami i głazami, a niedługo potem – całym ich zbiorem. Teraz, gdy minęła następna godzina, gorąco Desperacji wydawało się wspomnieniem. Wokół panowała cisza; szumiały korony, cykały owady. I było przyjemnie chłodno.
  Hatsu węszył dookoła; nigdy wcześniej nie był na tak bogatych lokacjach. Jego zwykle spokojna postawa zamieniła się na pełen wulkan energii; ciekawość rozsierdzała go od wewnątrz. Miliardy nieznanych woni, odgłosów i kolorów wprawiły psa w czyste zaintrygowanie. Wydawał się skory do biegu i skoków; zupełnie inaczej niż Grow. Pod oczami pojawiły się głębokie, szaro-fioletowe cienie. Wyglądał na zmęczonego, choć razem z Jekyllem udał się na odpoczynek. Wstał zaś chwilę po nim.
  Tłumiąc ziewnięcie, wyjął z tylnej kieszeni spodni pogniecioną, zbrązowiałą od ziemi kartkę i rozłożył ją, aby raz jeszcze przyjrzeć się roślinie. Według Jekylla rosła w miejscach podmokłych, zacienionych.
  – Wspominałeś, że to szujstwo parzy... ale tylko liście, tak? Za łodygi można chwytać?
  Nsuu odłączyła się od Miry i w dwóch krokach znalazła po drugiej stronie Jekylla. Spoglądała na niego z dołu szeroko otwartymi oczami; w źrenicach błąkały się jasne rozbłyski.
  – Dużo tego potrzebujemy, doktorze?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

(...)

  Zażyta przez lekarza porcja snu, choć nikła, była wystarczająca, gdyż przez ostatnie kilka dni spał rzadko, albo wcale, wiec organizm, przyzwyczajony do zmęczenia, nie protestował, kiedy rychło się przebudził, jeszcze przed pochrapującym w kącie Wilczurem i ruszyli w dalszą drogę, a nawet – ku jego zdumieniu - nie odmawiał mu posłuszeństwa. Czuł się rześko, jak po kubku kawy i zimnym, orzeźwiającym prysznicu,
  Po kilkugodzinnej tułaczce, w której to werwa zaczęła stopniowo zanikać i na jej miejscu znowu wstąpiło zmęczenie mdły, pustynny pejzaż, od czasu do czasu urozmaicony przez dodatkowe atrakcje w formie często niebezpiecznych wyrw czy ruin, zmienił swój charakter. W oddali zamajaczyła zieleń edeńskich przesmyków, aż w końcu ich obolałe stopy skonfrontowały się z miękkim runem leśnym, kiedy podeszwy buty zapadały się w mchu, a kładących się na nich cień padający z rozłożystych liści przyniósł wytchnienie.
  Szum strumienia doleciał do uszu Jekylla jeszcze zanim z gardła herszta wydobyły się słowa. Z ust bernardyna o dziwo nie uleciał żaden komentarz; jedynie przytaknął skwapliwie głową na znak, że również wyczuł wilgoć. Zbyt skoncentrowany na pokonywaniu dystansu dzielącego go od życiodajnego płynu nie wykrzesał z siebie dostatecznie dużo entuzjazmu, przeciwieństwie do towarzyszącego im czworonoga, który miał – jak się okazało – niewyczerpalne zasoby energii.
  Lekarz wykrzywił zęby w oszczędnym uśmiechu, kiedy ich wędrówka końcu zaowocowała w coś więcej niż zmęczenia, odciski, otarcia i pot.  Bowiem  oto ich oczom faktycznie ukazał się wartko płynący strumień, najprawdopodobniej w dali wpadający do koryta rzeki.
  — Odsuńcie się. Sam się tym zajmę — zdecydował po chwili, czując na karku spojrzenia wszystkich członków ekspedycji.  Przede wszystkim nie miał pewności, czy lepki wyciąg z łodygi nie podrażniał skórę i nie chciał wprowadzić ich w błąd. Sam był przygotowany na taką ewentualność już zawczasu, o czym żaden z nich wiedział nie mógł, bo niby skąd?
  Wysłał porozumiewawcze spojrzenie Wilczurowi. Ich ostatnia rozmowa nadal odbijała się echem od jekyllowej czaszki i doktor wiedział, że powiedział o tysiąc słów za dużo, czego teraz skrycie żałował, ale chciał mieć pewność, że mężczyzna zrozumie przekaz i nie będzie się wtrącał. Po prostu mu zaufa, jak dotychczas.
  — Tymczasem uzupełnicie zapasy wody. — Spuściwszy wzrok, wypuścił gwałtownie powietrze i zaczerpnął go znowu, tym razem mniej łapczywie. — Woda powinna być zdatna do picia.
 Jekyll zdjął plecak i przykucnął przy ich znalezisku, ale nie wyciągnął dłoni ku łodygom. Odczekał kilka chwili, jakby grając na zwłokę, chociaż w rzeczywistości musiał się upewnić, że nie spotka go przykra niespodzianka w charakterze modraszek trujących, które upodobały sobie ową rośliną przez wzgląd na jej toksyczne właściwości i ukrywały się w ich cieniu, ilekroć wracały z nocnego żerowania nad padliną. Nie chciał się stać ofiarą ich zwodniczej natury.
  Czekając jak ewentualnie wykryją potencjalne zagrożenia i zademonstrują swa obecność, bernardyn bez ociągania wyjął z plecaka pojemnik sporych rozmiarów. Otworzył plastikowe wieku. Na jego dnia spoczywały para jednorazowych rękawiczek i nożyczki, które przygotował na tą okazje, jeszcze w kryjówce. Założył  nitrylowe nakrycie dłoni i uchwycił w palce nożyczki. Zapełnienie naczynia nie zajęło mu więcej niż minutę, ale i tak narosło w nim irracjonalne poczucie, że zmarnował na dużo czasu, ale chcąc czy niechcąc musiał wyselekcjonować dojrzałe egzemplarze zmutowanej urticy od tych nienadających się jeszcze do użytku, by nie utrzymać odwrotny efekt od zamierzonego, a to jednak trochę trwało, zwłaszcza że nie był wprawnym zielarzem. Gdy cichy "gotowe" oznajmił koniec swoich trudów, jedną dłonią schował pojemnik z powrotem do plecaka, drugą przetarł pot z czoła.
  Dotychczas nie zwracał uwagi na otoczenia, zbyt skupionym na tym, aby jak najszybciej zebrać potrzebny medykament, więc dopiero teraz miał ku temu odpowiednią sposobność. Rozejrzał się po okolicy, najpierw w poszukiwaniu sylwetek towarzyszy, którzy w głównej mierze zajęli miejsce przy strumieniu, mocząc umęczone nogi wodzie. Natsuu opłukiwała właśnie twarz i kark z potu. Pies Wilczura przechadzał się rozochocony po okolicy, stale merdając ogonem, aż w końcu zainteresował się samotną żabą, rechoczącą i skaczącą po śliskich, mokrych od wody kamieniach. Podążył jej tropem, szczekając radośnie.
  Soczyście zielony krajobraz edeńskiej prowincji koił zmysły. Bernardyn też niechybnie uległ jego urokowi. Przycupnął przy brzegu strumienia. Opłukał twarz, kark, dłonie. Wyjął bukłak, napełnił go wodą, sam wcześniej łykając ją łapczywie, bez obaw, że może być skażona.  
  — Nie możemy tutaj zostać ani chwili dłużej — odezwał się w końcu, po krótkiej celebracji ich wysiłków. Jak przystało na kogoś, kto zawsze musiał wtrącać swoje trzy grosze w najmniej sprzyjającym ku temu momencie, tym razem zrujnował beztroskie, którymi były przyozdobione większość oblicz.
  Jego stanowisko nie było uwarunkowane jedyne troską o życie pozostawionych na pastwę losu kompanów, ale to wiedzieć nie mogli. Przemawiała przezeń przede wszystkim troska o własną skórę, bo nie mógł zapomnieć ani na ułamek sekundy, że przebywali na obcym, anielskim terenie, gdzie - jak zgadywał – nawet przy łagodnym usposobieniu przedstawicieli skrzydlatego gatunku, żaden z nich nie był mile widziany w tejże okolicy. DOGS nie raz zalazło owej społecznej za skórę i choć Jekyll nie maczał w tym palców, miał inne przekręty na sumieniu, co zapewne nie zostało mu zapomniana, ani tym bardziej wybaczone. Poza tym dnia ubywało, czas naglił. Pośpiech był wskazany. Dotarcie tutaj i zdobycie lekarstwa było tylko połową sukcesu. Czekał ich równie wyboista droga powrotna.

*

  U schyłku dnia, wykończeni, zatrzymali się tam, gdzie przedtem – przy skałach, w których natura wyżłobiła jaskinie. Mrok stopniowo zalewał rubieże Desperacji. Rozgrzane ciała, owiewane chłodem nocy, stopniowo stygły. A oni nie byli już sami. Przy skale odpoczywało dwóch mężczyzn. Ich niepozorny wygląd nie zdradzał wiele. Oboje w podniszczonych strzępach ubrań wyglądali, jak wędrowcy, których trud marszu zmusił do odpoczynku.
   Odór obcych ciał sprawił, że bernardyna zemdliło, ale skutecznie to ukrył. Tłumiąc w sobie torsje, walcząc z treściami pokarmowymi,k które chciały opuścić jego organizm, trzymał się z tyłu, za plecami kompanów. Blady, prawie zielony na twarz, zaciskał sine wargi w wąską kreskę. Niewerbalnie trud konwersacji z intruzami został zrzucony na barki przywódcy.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach