Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Karty Postaci


Go down

Pisanie 02.11.13 22:19  •  Refleksyjny dzień... Empty Refleksyjny dzień...
Na początku był chaos. Potem Bóg przemienił chaos w dzisiaj nam znany świat w ciągu siedmiu dni. Najpierw powstali aniołowie, jako służba dla Boga. Byli oni istotami niemal idealnymi i pomagali Bogu w jego planie stworzenia. Po aniołach powstali oczywiście ludzie, mający za zadanie opiekować się tym, co Pan stworzył. Oczywiście jednak aniołowie, jako, że byli tylko NIEMAL idealni, mogli się ponosić emocjami. Tak też stało się z Archaniołem Lucyferem, który zmówił przeciw Bogu trzecią część aniołów i wyruszył przeciw niemu. Jednakże, w obronie Boga stanął najmniejszy z aniołów, Michałek, który dzięki mocy, jaką otrzymał od Boga, stał się Archaniołem Michaelem i strącił upadłych aniołów do Otchłani. Ale tą część historii już znacie...

Początki...

Temu wszystkiemu przyglądał się wtedy jeden z pomniejszych aniołów, Mariel, który z podziwem przyglądając się Michaelowi, pytał się sam siebie w duchu, czemu on sam nie stanął w obronie Boga, tylko trzymał się z boku. Pan to zauważył i podszedł do niego pewnego dnia...
- Marielu! - wezwał.
- Oto jestem, Panie - przybył na wezwanie Mariel.
- Czy prawdą jest, że serce twe skrywa zazdrość do jednego z twych braci, Michaela, za to, że stanął w mej obronie?
- Nie, Panie. Nie zazdrość, lecz żal spowija moje serce. Żal za mą odwagą, która odeszła wraz z widokiem Lucyfera idącego ku Tobie...
- Marielu, przyjdzie taki dzień, że i twojej pomocy będą potrzebowali, a każdy z [aniołów] będzie  potrzebny, aby wszyscy mogli żyć według przykazań, które ja [ludziom] dałem...
Mariel nie rozumiał i do tej pory nie zrozumiał do końca, o co Jemu chodziło, jednakże od tamtej pory pragnął przede wszystkim być strażnikiem, na którym każdy może polegać. Dlatego też kiedy ludzie zostali wygnani z ogrodu Eden, on był pierwszym, który stawił się do obrony Drzewa Życia przed śmiertelnikami. Tak też mijały lata, potem wieki, potem tysiąclecia. Mariel nieustannie stał na straży Drzewa życia. Dzień i noc. Noc i dzień. Bez przerwy. Jego jedynym celem była służba Panu i bronienie go. Nie mógł dopuścić, by dziedzice grzechu Adama dostali w swe ręce wieczne życie. Pragnął stać się kimś tak wielkim jak jego ideał anioła, Michael.
Przez cały ten czas, kiedy stał na warcie, mógł jednak obserwować życie ludzi na ziemi. Najbardziej zafascynował się Japonią i ludźmi tam żyjącymi. Podziwiał tamtejszych wojowników i ich walkę w służbie swego pana. Ujrzał w nich odbicie siebie. Zrodziło się też w jego myślach zainteresowanie dziwne dla anioła. Zainteresował się bowiem wierzeniami Japończyków: shintoizmem. Wiedział, że ich religia była dobra, a pobożni ludzie po śmierci zostaną zabrani do Raju, by móc oglądać Pana osobiście, ale doszedł też do wniosku, że ich wierzenia, pomimo, że mniej jasne, bardziej przemawiają za tym, aby nie krzywdzić natury, która to stała się dla Mariela bardzo ważna przez te wszystkie lata obserwowania cudów ogrodu Eden.

Dzień próby...

W dniu, kiedy doszło do apokalipsy, Mariel stał jak co dzień na warcie. Wszystko zapowiadało się, że dzień będzie wyglądał dla Mariela jak każdy inny. Z niezrozumiałych jednak przyczyn nagle w środku dnia wzmógł go sen. Nim się obejrzał, już spał jak zabity...
- Marielu! - z drzemki zbudził go znajomy głos.
- ...Janet...? - wydobył z siebie półprzytomnie Mariel na widok rudowłosej anielicy stojącej nad nim. Była ona jedną z młodszych aniołów, którą to Mariel się opiekował.
- Marielu, czemu spałeś...!? Spójrz, co się dzieje! Cały świat jest trawiony przez kataklizmy! - krzyczała prawie że przez łzy.
- Nie widzę więc powodów do obaw. Przecież napisane było, że nadejdzie ostateczna godzina, w której sądzeni będą żywi i umarli... - mówił, wstając. Widząc jednak, iż niebo, nawet nad Edenem, gdzie zawsze świeciło słońce, spowiły ciemne chmury, zaś wszystkie anioły krzątały się w panice z miejsca na miejsce zdał sobie sprawę, że jednak są powody do obaw. - Czy coś jest niezgodnie z planem...? - dodał ostatecznie, widząc panikę w oczach podopiecznej.
- Pan odszedł! Nikt nikogo nie osądza! On po prostu odszedł! Metatron zwołał specjalne zebranie Archaniołów, po czym popędził na poszukiwania Boga! Nie wiesz może, gdzie jest teraz Michael...?
- A skąd mam wiedzieć? Czuję, jakby jakaś siła kazała mi zasnąć... jakby chciała, abym był nieobecny podczas tych wydarzeń... Niech to, znowu straciłem okazję, by pomóc światu...!
Mariel upadł w tym momencie, uderzając pięścią o ziemię.
- Czemu nikt mnie wcześniej nie powiadomił...!? - zaczął ponownie.
- Nie mogliśmy cię znaleźć! Wszyscy... - zaczęła Janet, ale przerwała, przyciskając swoją trąbkę - symbol posłańca - do piersi. Wiedziała, że teraz już żadne słowa nie dotrą do Mariela.
Anioł wyciągnął swój miecz, dając wyraźny znak, że teraz on tu zacznie wydawać rozkazy.
- Spokój! - wrzasnął, ile miał sił w płucach, a trochę sił miał - Pod nieobecność Archaniołów ja przejmuję tymczasowo dowodzenie! Wszyscy natychmiast wrócić na swoje stanowiska! Pierwsza linia obrony, pełna gotowość! Druga linia, pełna gotowość! Pozostałe linie, formacja skrzydłowa! Zachować czujność! Nie ważne, co się dzieje, nie pozwolimy szatanowi położyć swoich łapsk na Drzewie Życia! Janet! - wrzasnął, odwracając się do młodej anielicy niższej od niego o połowę głowy - Przekaż moje rozkazy dalej! Nie możemy tracić czujności ani na chwilę! Mamy pokazać Jemu, że jesteśmy w stanie bronić tego, co jest nam przykazane do bronienia, nawet, gdy Jego nie ma!
Janet posłusznie poleciała powiadomić resztę, zaś Mariel stanął murem przed Drzewem Życia. "Jestem finałową linią obrony - myślał - jeśli ja padnę, padnie ostatnia nadzieja. Niech Archaniołowie jak najszybciej się zjawią..."
Ostatecznie żadna siła nie zaatakowała bram Edenu. Kiedy nareszcie przybyli Archaniołowie, Mariel popędził, aby zobaczyć, co stało się z krajem, który sobie upodobał. Widząc zgliszcza pozostałe po tymże miejscu, upadł na ziemię i zaczął płakać. Zaczął krzyczeć pod niebiosa, czemu tak się musiało stać, jakby mając nadzieję, że Bóg jakimś cudem go usłyszy, gdziekolwiek by nie był...

Pamięć tego dnia pozostała w głowie Mariela równie dobrze, jak dzień, w którym jego rówieśnik został Archaniołem, a on wciąż pozostał zwykłym aniołem. Ostatecznie przez następne tysiąc lat zmienił się nie do poznania. Zaczął od charakteru. Stał się cichszy, spokojniejszy, bardziej opanowany. Zaczął przypominać obiekty swojej fascynacji: samurajów... nie tylko z zachowania, ale i z wyglądu. Jego żywiołem stał się wiatr - jedna z nielicznych rzeczy, które dawały mu radość. Uwielbiał czuć na sobie powiew powietrza. Czuł się wtedy jak ryba w wodzie. Sprawiło to, że walcząc dorzucał do swojej techniki liczne niepotrzebne ruchy, które pozwalały mu bardziej zachłysnąć się wiatrem. Zmienił się również jego sposób walki. Porzucił swój dawny miecz, zamieniając go na katanę do prawej ręki i dużą tarczę do lewej. Został przydzielony do aniołów patronujących Japonii, gdzie objął dowództwo nad Zastępem Białych Wilków. Nazwę oczywiście sam wymyślił; spontanicznie. Stał się dzięki temu dowódcą korpusu obronnego Nowego Edenu. Ostatecznie zmienił nawet swoje imię. Wiek anioła przestał mieć znaczenie, więc i imię "Mariel" przestało być jakkolwiek majestatyczne. Zmienił więc imię na "Chiba", czyli "Tysiąc Liści", od liścia, który zdobił jego tarczę.

Czasy obecne...

Chiba przerwał trening. Jego jedynym ubraniem były w tym momencie hakamy, a na nogach miał sandały geta, do których zawsze zakładał tabi. Teraz, kiedy trening dobiegł już końca, założył kosode, a następnie haori, po czym poszedł powitać gościa, który właśnie przyszedł do jego rezydencji w Lesie Życzeń.
Rezydencja Chiby była niezwykłym miejscem. Osoba trafiająca tam przypadkiem mogłaby pomyśleć, że znalazła się nagle w innym świecie. Otóż można sobie wyobrazić, jakiegoż dziwnego uczucia doznaje się, gdy nagle będąc w środku lasu mieszanego trafia się do lasu bambusowego. Cały obszar wokół rezydencji Chiby był bowiem porośnięty bambusami, a sama jego rezydencja była wzorowana na domostwach zamożniejszych samurajów i oprócz samego domu, składa się jeszcze z sanktuarium, gdzie zamiast figury jakiegoś Kami stała figura Jezusa Chrystusa, oraz placu, na którym to Chiba zawsze trenował. Przez owy plac przepływał strumyk. Zasadniczo ten strumyk zaczynał się nagle, wypływając jakby z kamieni na terenie rezydencji i znikając całkowicie na drugim jej końcu. W jednym miejscu strumyk się rozszerzał tworząc jeziorko. Było to idealne miejsce dla Chiby, aby móc prowadzić modlitwy medytacyjne i trenować walkę.
Nie zdarzało się zbyt często, aby Chiba miał gości. Raczej, jeśli już był wzywany, to wysyłano po niego posłańca. Nie inaczej było teraz, chociaż tym razem posłaniec nie przybył służbowo. Chiba natychmiast zareagował na widok rudowłosej anielicy.
- Zdrowaś Maryjo...! - zaczął odruchowo formułką z dawnych czasów
- ...Łaskiś pełna! - odparła nieco teatralnie anielica - Czy ty nigdy nie przestaniesz witać się starym pozdrowieniem anielskim, Marielu?
- A ty nigdy nie przestaniesz mnie nazywać Marielem...?
- Powiedzmy, że ja przestanę nazywać cię Marielem, a ty wreszcie uświadomisz sobie, że czasy nie pozwalają nam niestety na zachowanie pewnych tradycji.
- Dobrze więc... Zatem... Miło mi cię widzieć, Janet.
- Ciebie też, Chiba.
- Skoro jednak masz humor na takie rzeczy, to pewnie rozkazy, jakie mi przynosisz nie są pilne...?
- Bo nie są. Czemu...? Bo nie przynoszę żadnych rozkazów. Po raz pierwszy odkąd się tu osiedliłeś przychodzę w gościach.
- Ach, zatem powitam cię jak nowoprzybyłą... - tutaj odchrząknął, po czym uklęknął przed nią - Witam cię w moich skromnych progach. Jeśli przychodzisz w złych zamiarach, to możesz być pewna, że nie oddam się szatanowi bez walki, w której to ja odniosę zwycięstwo, jako że prowadzi mnie dobro i światłość. Jeśli jednak nie masz złych zamiarów, to serdecznie zapraszam do środka. Co moje, to i twoje. Jestem bardzo gościnnym gospodarzem. Czasem nawet być może uda mi się być miłym. Woof~...
Ten ostatni dźwięk z jakiegoś powodu znalazł się w słowniku Chiby po tym, jak postanowił, aby jego zastęp zwał się Białe Wilki. Wydając z siebie ten dźwięk, Chiba lekko przechylił głowę i uśmiechnął się w taki sposób, że aż chciałoby się go pogłaskać, gdyby nie świadomość, że jest jedną z najważniejszych person w tym sektorze i trochę by nie wypadało. Janet miała słabość do słodkich rzeczy, a ten szczery uśmiech połączony z dziewczęcą wręcz urodą Chiby był wręcz zabójczy. Na szczęście ten skapnął się w porę, że postawił gościa w niezręcznej sytuacji i wstał, mówiąc dalej...
- Zapraszam do środka. Chcesz może herbaty...? A może masz ochotę na partyjkę shougi...?
- Niekoniecznie. Przyszłam zobaczyć po prostu, co u ciebie słychać. Raczej nieczęsto zdarza mi się nie mieć żadnych obowiązków.
- Rozumiem. Zapraszam więc...
- Powiem ci po prawdzie, ze jestem mile zaskoczona. Dawno... nie, co ja gadam... NIGDY nie widziałam cię bez tej powagi na twarzy. Czy naprawdę aż tak się zmieniłeś od tamtego czasu...?
- Nie miałem do tej pory wielu okazji być nieoficjalnym. I tak nie zajmuję się praktycznie niczym poza treningiem. Archaniołowie rozdzielili między siebie pozostałości świata. Teraz właśnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebne są mniej ważne anioły... jak ja czy ty. Być może to właśnie to miał na myśli Pan, kiedy mówił do mnie tamtego dnia, że każdy z aniołów będzie potrzebny, aby pomóc ludziom przetrwać...?
Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane przez Chibę na tyle cicho, że Janet nie zrozumiała go. Nie chcąc jednak znowu utkwić w kłopotliwej sytuacji, zaczęła do niego...
- A cóż robiłeś, zanim przyszłam...?
- Podsumowywałem sobie swoją egzystencję... podczas treningu, oczywiście. Przed oczami znowu stanął mi ten dzień. Niczego w sumie nie zrobiłem, a prześladuje mnie myśl, że mogłem... Że mogłem coś zrobić... Tak jak Michael, kiedy to strącił upadłych do Otchłani...Jednak im dłużej tak myślę, tym bardziej uświadamiam sobie, że jednak nie mogłem. Że moja prawdziwa godzina próby dopiero się zbliża...!
To mówiąc, Chiba zaprowadził Janet do domostwa. Siedzieli tam jeszcze przez jakiś czas i rozmawiali. Kiedy dzień chylił się ku końcowi, Janet opuściła dom Chiby, zaś ten poszedł jeszcze modlić się na różańcu, jednak przez cały czas nie mógł się skupić, gdyż rozpierała go myśl, że być może to właśnie teraz nadchodzi jego czas... Czas, kiedy to on uratuje ludzkość przed zagładą. Nie był jednak typem, który to - jak np. Janet swego czasu - wierzy, że ma powołanie i musi je wypełnić. On wolał czekać, aż to powołanie znajdzie jego i da mu okazję, by się wypełnić za jego pośrednictwem...
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach